Zielone światła - Matthew McConaughey - ebook + książka

Zielone światła ebook

McConaughey Matthew

4,4

Opis

Bestseller „New York Timesa”, książka roku według „Guardiana”.

Nagrodzony Oscarem aktor z chwilami szokującą szczerością mówi o sobie i tym, co mu się przytrafiło w pełnym zwrotów akcji życiu. Opowiada o przemocy w dzieciństwie, swojej barwnej rodzinie, wychowaniu w głębokim Teksasie, pierwszych rolach filmowych i mozolnym pięciu się na szczyt kariery. Życie porwało go ze Stanów do Australii, gdzie spędził rok w bardzo dziwnym domu, do Mali, gdzie w wiosce Dogonów musiał zmierzyć się z zapaśniczym czempionem, i do Peru, żeby zanurzyć się w Amazonce. W czasie tych podróży wiele przeżył i jeszcze więcej się nauczył. W Zielonych światłach dzieli się więc mądrością i uczy, jak czerpać z życia więcej satysfakcji.

Te autentyczne i niejednokrotnie zaskakujące wspomnienia zachęcają do przyjrzenia się także sobie: do sięgnięcia w przeszłość, do refleksji i zadumy, a także do wyjścia na zewnątrz – przeżycia przygody, podejmowania ryzyka i szukania wielkich marzeń. Nikt nie mógłby być lepszym przewodnikiem dla wyruszających w drogę do zrozumienia swojego życia i tego, co nas otacza.

Odkryj zmieniające życie wspomnienia, które zainspirowały miliony czytelników. I dowiedz się, jak powstawały kultowe już dziś role: Rustina Cohle’a z Detektywa, Rona Woodroofa z Witaj w klubie czy Marka Hanny z Wilka z Wall Street.

Książka McConaugheya zachęca do zmierzenia się z lekcjami z jego życia, tak jak on to zrobił – i do przekonania się, że nigdy nie chodzi o wygraną, ale o zrozumienie.

Mark Manson, autor książki Subtelnie mówię F**k! Sprzeczna z logiką metoda na szczęśliwe życie.

Matthew McConaughey – laureat Oscara za rolę w Witaj w klubie. Jest żonaty, ma trójkę dzieci, jest także lojalnym synem i bratem. Samozwańczy szczęśliwy człowiek, z zawodu uważa się za gawędziarza, pisze wiersze i jest sfrustrowanym muzykiem (ale hej, ma jeszcze czas). Jest doskonałym towarzyszem w podróży, uważa, że w drodze do świątyni można wypić piwo i że jest lepszy, gdy jest na nim całodzienny pot. W 2009 roku Matthew i jego żona Camila założyli firmę j.k. livin Foundation, zajmującą się organizowaniem zajęć pozalekcyjnych, które pomagają zagrożonym dzieciom w średnich w całym kraju dokonywać zdrowszych wyborów: umysłu, ciała i ducha. W 2019 roku McConaughey został profesorem na Uniwersytecie Teksaskim w Austin, swojej macierzystej uczelni, gdzie prowadzi autorskie zajęcia Script to Screen. Oprócz bycia właścicielem drużyny MLS Austin FC, jest także Ministrem Kultury/M.O.C. przy Uniwersytecie Teksaskim, jest ambasadorem marki w Lincoln Motor Company i dyrektorem kreatywnym bourbonu Wild Turkey, gdzie współtworzył swój ulubiony bourbon, Longbranch. Woli zachody od wschodów słońca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 259

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (194 oceny)
115
49
22
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
silwana

Nie oderwiesz się od lektury

„Zielone światła. Autobiografia” Matthew McConaughey to nie jest zwyczajna autobiografia. W książce nie ma suchych faktów, czy dat. Chociaż oczywiście nie brakuje opisu wydarzeń z życia McConaugheya. Sporo wspomina on o rodzinie, o swoich doświadczeniach, o problemach i o tym co mu się w życiu udało. Mówi też o tym, jakie miał marzenia i co musiał zrobić, żeby je osiągnąć. Wiele w życiu osiągnął dzięki swojemu urokowi, ale dużo też zależało od jego wychowania i ciężkiej pracy. „Zielone światła” można traktować jak swego rodzaju poradnik. Ponieważ autor pomiędzy swoimi wspomnieniami wplata wiele mądrości. Po przeczytaniu książki, na niektóre rzeczy można spojrzeć inaczej. Myślę nawet, że niektórzy poczują się zainspirowani do działania. Autobiografia McConaugheya nie jest zbyt długa, liczy raptem 300 stron, w tym sporo w niej jest zdjęć i notatek. Książkę czytało mi się bardzo szybko i przyjemnie. A to za sprawą gawędziarskiego stylu autora. „Zielone światła” polecam nie tylko fanom akt...
30
Ola-Kret

Nie oderwiesz się od lektury

cymes
10
piotrmanykwiatkowski

Z braku laku…

Pretensjonalne złote myśli
00
andrzejxziolkowski

Nie oderwiesz się od lektury

Kilka biografii nam za sobą, ta nietypowa. Wciągnęła mnie, polecam.
00
majatorun

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00

Popularność




Przekład, redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Wydawca KATARZYNA RUDZKA
Redakcja FILIP FIEREK
Korekta IDA ŚWIERKOCKA
Projekt okładki CHRISTOPHER BRAND i MICHAEL MORRIS
Adaptacja projektu okładki ANNA POL
Opracowanie graficzne i typograficzne IAN DINGMAN
Łamanie, korekta ANNA HEGMAN
Zdjęcie na okładce © Miller Mobley / AUGUST
Zdjęcie nas. 117 dzięki uprzejmości Universal Studios Licensing LLC
Zdjęcie nas. 150 © Warner Bros. Entertainment. Wszystkie prawa zastrzeżone
Zdjęcie nas. 277 by Anne Marie Fox
Pozostałe zdjęcia pochodzą z archiwum autora
Greenlights Copyright © 2020 by Matthew McConaughey Copyright © for the translation by Adam Pluszka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2022
Warszawa 2022 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-67262-12-5
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 [email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Temu, o czym zawszewiedziałem, że chcę tym być,i rodzinie

.

TO NIE SĄ TYPOWE WSPOMNIENIA. Jasne, opowiadam zdarzenia z przeszłości, ale nie interesują mnie nostalgia, sentymentalizm ani emerytura, których wymaga większość wspomnień. Nie jest to także poradnik. Chociaż lubię kaznodziejów, nie jestem tutaj, żeby prawić wam kazania i mówić, co macie robić.

To jest książka o podejściu. Jestem tutaj, żeby podzielić się historiami, spostrzeżeniami i przemyśleniami, które można obiektywnie rozgryźć, a jeśli uznacie, że warto – subiektywnie je zaadaptować i albo zmienić swoją rzeczywistość, albo zmienić sposób, w jaki ją postrzegacie.

To przewodnik oparty na przygodach z mojego życia. Przygodach, które okazały się znaczące, pouczające i zabawne czasami dlatego, że o to w nich chodziło, ale głównie dlatego, że nie próbowały takie być. Z natury jestem optymistą, a humor to jeden z moich wielkich nauczycieli. Pomógł mi uporać się z bólem, stratą i brakiem zaufania. Nie jestem idealny, nie; wciąż wdeptuję w gówno i zdaję sobie z tego sprawę dopiero wtedy, kiedy to zrobię. Niedawno nauczyłem się, jak zeskrobać je z butów i iść dalej.

Wszyscy od czasu do czasu wdeptujemy w gówno. Trafiamy na przeszkody, coś spierdolimy, dajemy się wyruchać, chorujemy, nie dostajemy tego, czego chcemy, trafiamy w życiu na tysiące „można to było zrobić lepiej” i „szkoda, że to się wydarzyło”. Wdepnięcie w gówno jest nieuniknione, więc albo uznajmy to za szczęśliwy traf, albo wymyślmy sposób, by robić to rzadziej.

.

CHODZĘ PO TYM ŚWIECIE OD PIĘĆDZIESIĘCIU LAT, z czego od czterdziestu dwóch próbuję rozwiązać jego tajemnicę, a przez ostatnie trzydzieści pięć prowadzę notatki ze wskazówkami do tej zagadki. Notatki o sukcesach i porażkach, radościach i smutkach, rzeczach, które mnie zadziwiały i sprawiały, że śmiałem się w głos. Trzydzieści pięć lat pojmowania, zapamiętywania, rozpoznawania, zbierania i notowania tego, co mnie poruszyło lub zelektryzowało. Jak być uczciwym. Jak mniej się stresować. Jak się bawić. Jak mniej ranić ludzi. Jak mniej dać się zranić. Jak być dobrym człowiekiem. Jak zdobyć to, czego chcę. Jak znaleźć sens w życiu. Jak być bardziej sobą.

Nigdy nie zapisywałem rzeczy, żeby je zapamiętać; jeśli coś zapisywałem, to zawsze po to, by móc o tym zapomnieć. Pomysł ponownego przyjrzenia się swojemu życiu i dawnym przemyśleniom był zniechęcający; nie miałem pewności, czy towarzystwo mi się spodoba. Niedawno zebrałem się na odwagę, żeby usiąść przy tych pamiętnikach i rzucić okiem na trzydzieści pięć lat pisania o tym, kim byłem przez ostatnie pięćdziesiąt. I wiecie co? Bawiłem się lepiej, niż przewidywałem. Śmiałem się, płakałem, a także zdałem sobie sprawę, że pamiętam więcej, niż się spodziewałem, i że mniej zapomniałem.

Co znalazłem? Znalazłem historie, których byłem świadkiem i których doświadczyłem, lekcje, których się nauczyłem i które zapomniałem, wiersze, modlitwy, zalecenia, odpowiedzi na pytania, które sobie zadawałem, przypomnienia pytań, które wciąż zadaję, potwierdzenia pewnych wątpliwości, przekonania na temat tego, co jest ważne, teorie względności i całą masę naklejek na zderzaki[1]. Znalazłem spójne zasady podchodzenia do życia, które dawały mi więcej satysfakcji w tamtym czasie – i nadal dają.

Znalazłem solidną bazę.

Spakowałem więc te dzienniki i kupiłem bilet w jedną stronę do pustelni na pustyni, gdzie zacząłem pisać to, co teraz trzymacie w rękach: album, zapis, historię mojego dotychczasowego życia.

Rzeczy, których byłem świadkiem, o których śniłem, które goniłem, dawałem i otrzymywałem.

Eksplozje prawdy, zakłócające moją przestrzeń i czas w sposób, którego nie mogłem zignorować.

Umowy zawarte z samym sobą, z których wiele dotrzymałem, a których większość nadal jest w mocy.

To są moje przekonania i scenki, odczucia i rozkminy, dumy i wstydy.

Łaski, prawdy i brutalne piękno.

Inicjacje, imitacje, zaproszenia i oceny końcowe.

Ucieczki na sucho, przyłapania i zmoknięcia do nitki, gdy próbowałem tańczyć między kroplami deszczu.

Rytuały przejścia.

Wszystko to, co znajduje się pomiędzy wytrwałością i odpuszczaniem, na drodze do nauki o satysfakcji w tym wielkim eksperymencie zwanym życiem.

Miejmy nadzieję, że jest to lekarstwo, które dobrze smakuje, kilka aspiryn zamiast szpitala, statek kosmiczny na Marsa bez konieczności posiadania licencji pilota, chodzenie do kościoła bez konieczności ponownego narodzenia i śmiech przez łzy.

To list miłosny.

Do życia.

.

W DRODZE PRZEZ TO CZŁOWIECZE RODEO zarobiłem kilka blizn. Radziłem sobie nieźle, radziłem sobie źle, ale ostatecznie w ten czy inny sposób znalazłem w tym wszystkim przyjemność. Oto kilka faktów o mnie, które pomogą nam nakryć do stołu.

Jestem najmłodszym bratem spośród trójki dzieci i synem rodziców, którzy byli dwukrotnie rozwiedzeni i trzykrotnie brali ślub. Ze sobą.

Dorastaliśmy, mówiąc do siebie „kocham cię”. I właśnie to mieliśmy na myśli.

Kiedy miałem dziesięć lat, dostałem lanie w tyłek aż do krwi za zrobienie sobie zmywalnego tatuażu z przekąski Cracker Jack.

Kiedy po raz pierwszy zagroziłem, że ucieknę z domu, rodzice sami spakowali mi manatki.

Mojego taty nie było w dniu, w którym się urodziłem. Zadzwonił do mojej mamy i powiedział: „Chcę tylko powiedzieć, że jeśli to chłopiec, niech nie nazywa się Kelly”.

Jedyne, co kiedykolwiek wiedziałem, to że chcę być ojcem.

Nauczyłem się pływać, gdy moja mama wrzuciła mnie do rzeki Llano i miałem albo dryfować spod skalistego wodospadu trzydzieści metrów w dół, albo dotrzeć na drugi brzeg. Dotarłem do brzegu.

Zawsze jako pierwszy zdzierałem kolana w dżinsach Toughskin.

Przez dwa lata prowadziłem w lidze piłkarskiej do lat dwunastu, jeśli chodzi o czerwone kartki (jako bramkarz).

Kiedy marudziłem, że moja jedyna para tenisówek jest stara i dawno wyszła z mody, moja mama powiedziała: „Zrzędź dalej, a zabiorę cię na spotkanie z chłopcem bez stóp!”.

W wieku piętnastu lat zmuszono mnie szantażem do pierwszego w życiu stosunku seksualnego. Byłem pewien, że za seks przedmałżeński pójdę do piekła. Dziś jestem pewien jedynie mojej wiary w to, że tak się nie stanie.

Gdy miałem osiemnaście lat i straciłem przytomność, na tylnym siedzeniu furgonetki molestował mnie jakiś mężczyzna.

Przyjąłem pejotl w Real de Catorce w Meksyku, w klatce z pumą.

Pewien weterynarz założył mi na czole siedemdziesiąt osiem szwów.

Miałem cztery wstrząsy mózgu od upadku z czterech drzew, trzy z nich podczas pełni księżyca.

Grałem nago na bębnach, dopóki nie zgarnęli mnie gliniarze.

Podczas aresztowania stawiałem opór.

Złożyłem papiery na studia do Duke’a, na Uniwersytet Teksański w Austin, Południowy Uniwersytet Metodystów i Grambling. Zostałem przyjęty do trzech z czterech.

Nigdy nie czułem się ofiarą.

Mam wiele dowodów na to, że świat spiskuje, żeby mnie uszczęśliwić.

W życiu zawsze uchodziło mi na sucho więcej niż w marzeniach.

Wiele osób dało mi wiersze, o których nie wiedziałem, że je napisałem.

Byłem naiwny, zły i cyniczny. Ale nieustraszenie wierzę w dobroć swoją i ludzkości oraz we wspólny mianownik wyznawanych przez nas wartości.

Uważam, że prawda obraża tylko wtedy, gdy mówimy kłamstwa.

Wychowałem się na zakazanej egzystencjalnej logice, kwiatkach malapropizmów, pełnych fikcyjnej fizyki, która jeśli nie była prawdą, to powinna nią być.

W miłości nie było jednak nic fikcyjnego. Miłość była szczera. Czasami krwawa, ale nigdy wątpliwa.

Wcześnie nauczyłem się elastyczności: tego, jak sobie radzić.

Nauczyłem się odporności, konsekwencji, odpowiedzialności i ciężkiej pracy. Nauczyłem się kochać, śmiać się, wybaczać, zapominać, bawić się i modlić. Nauczyłem się zarabiać, sprzedawać, czarować, odwracać bieg rzeczy, zmieniać upadek w triumf i opowiadać głodne kawałki. Nauczyłem się nawigować podczas wzlotów i upadków, czułości i ciosów, atutów i deficytów, pieśni miłosnych i wyzwisk. Zwłaszcza w obliczu nieuniknionego.

To opowieść o tym, jak bratać się z nieuniknionym.

To opowieść o zielonych światłach.

To pierwsze pięćdziesiąt lat mojego życia, mojego życiorysu w drodze do mojej mowy pogrzebowej.

.

ZIELONE ŚWIATŁA OZNACZAJĄ JEDŹ – RUSZAJ, NAPRZÓD, DALEJ. Na drogach są rozmieszczone tak, żeby zapewnić samochodom płynny ruch, a przy odpowiednich ustawieniach więcej pojazdów jest w stanie załapać się na więcej zielonych świateł z rzędu. Mówią: kontynuuj.

W życiu są potwierdzeniemnaszej drogi. To słowa uznania i wsparcie, pochwały, podarunki, woda na nasz młyn, brawa i strawa duchowa. To pieniądze, narodziny, wiosna, zdrowie, sukces, radość, zrównoważony rozwój, niewinność i nowe początki. Kochamy zielone światła. Nie kolidują z naszym kierunkiem. Są łatwe. To lato bez butów. Mówią tak i dają nam to, czego chcemy.

Zielone światła mogą być również zamaskowane jako pomarańczowe i czerwone. Ostrzeżenie, objazd, konieczny przystanek, przerwa, niezgoda, niestrawność, nudności i ból. Stop, nagły skręt, interwencja, porażka, cierpienie, cios w policzek, śmierć. Nie lubimy pomarańczowych i czerwonych świateł. Spowalniają nas lub wstrzymują płynność ruchu. Są trudne. To zima bez butów. Mówią nie, ale czasami dają nam to, czego potrzebujemy.

Aby załapać się na zielone światła, trzebaumiejętności: zamiaru, kontekstu, rozwagi, wytrwałości, przezorności, odporności, szybkości i dyscypliny. Możemy złapać więcej zielonych świateł, po prostu określając, gdzie w naszym życiu są czerwone, a następnie zmienić kierunek, żeby trafić ich jak najmniej. Możemy też załapać się na zielone światła, planując je i wytyczając. Możemy tworzyć ich więcej i rozmieszczać je w naszej przyszłości – ścieżce najmniejszego oporu – dzięki sile woli, ciężkiej pracy i podejmowanym wyborom. Możemy być odpowiedzialni za zielone światła.

Aby załapać się na zielone światła, trzeba też wyczucia czasu. Czasu świata i naszego. Kiedy jesteśmy w dobrej strefie, na odpowiedniej częstotliwości i fali. Na zielone światła pozwala nam się załapać szczęście, ponieważ znajdujemy się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Załapanie się na ich większą liczbę w przyszłości może brać się z intuicji, karmy i fartu. Czasami załapywanie się na zielone światła wiąże się z przeznaczeniem.

Poruszanie się autostradą życia w najlepszy możliwy sposób polega na uelastycznieniu się we właściwym czasie wobec tego, co nieuniknione. Nieuchronność sytuacji nie jest względna; kiedy jednak uznamy wynik danej sytuacji za nieunikniony, to sposób, w jaki sobie z nią poradzimy, będzie względny. Albo spinamy się i postanawiamy dopiąć swego, dokonujemy zwrotu i obieramy nową taktykę, aby osiągnąć cel, albo całkowicie się poddajemy i oddajemy losowi punkt. Idziemy dalej, odpuszczamy lub machamy białą flagą i żyjemy, żeby zawalczyć innego dnia.

Sekret naszej satysfakcji tkwi w tym, kiedy na które z podejść się zdecydujemy.

Oto sztuka życia.

Wierzę, że wszystko, co robimy w życiu, jest częścią planu. Czasami plan przebiega zgodnie z zamierzeniami, a czasami nie. To część planu. Zrozumienietego jest samo w sobie zielonym światłem.

Problemy, z którymi się dzisiaj borykamy, we wstecznym lusterku życia zamieniają się ostatecznie w uśmiech losu. Z czasem wczorajsze czerwone prowadzi do zielonego światła. Każda dekonstrukcja ostatecznie prowadzi do konstrukcji, każda śmierć ostatecznie prowadzi do narodzin, każdy ból ostatecznie prowadzi do przyjemności. W tym życiu lub w następnym to, co zniknie, znów się pojawi.

To kwestia tego, jak postrzegamy stojące przed nami wyzwania i jak się w nie angażujemy. Trwać, obracać się lub ustępować. To my decydujemy, za każdym razem wybór należy do nas.

To książka o tym, jak zgarnąć więcej „tak” w świecie pełnym „nie” i jak rozpoznać, kiedy „nie” może w rzeczywistości stanowić „tak”. To książka o załapywaniu się na zielone światła i uświadamianiu sobie, że pomarańczowe i czerwone w końcu zmieniają kolor na zielony.

ZIELONE ŚWIATŁA.

Z zamysłem i celowo... Powodzenia.

.

TATO WŁAŚNIE WRÓCIŁ Z PRACY DO DOMU. Zatłuszczony niebieski zapinany na guziki kombinezon z napisem „Jim” na lewej piersi wylądował już w pralce, on zaś siedział u szczytu stołu w podkoszulku bez rękawów. Był głodny. Moi bracia i ja już zjedliśmy, a mama wyciągnęła z piekarnika odgrzany talerz z jedzeniem i postawiła go przed nim.

– Więcej ziemniaków, kochanie – powiedział, wsuwając.

Mój tata był dużym mężczyzną. Metr dziewięćdziesiąt trzy, sto dwadzieścia kilogramów, jego „ciężar bojowy”. Jak mawiał: „Jeśli chudnę, łapię przeziębienie”. W wieku czterdziestu czterech lat te sto dwadzieścia kilo bywało w miejscach, których – podczas tej środowej kolacji – moja mama nie uznawała za eleganckie.

– Na pewno chcesz więcej ziemniaków, TŁUŚCIOCHU? – warknęła.

Kucałem za kanapą w salonie i zaczynałem się denerwować.

Ale tato, ze spuszczoną głową, spokojnie jadł dalej.

– Spójrz na siebie, na ten twój tłusty bebzon. Jasne, opychaj się, TŁUŚCIOCHU – syczała, zeskrobując górę tłuczonych ziemniaków z patelni na jego talerz.

To było to. BUM! Tato podrzucił stół w powietrze, wstał i zaczął wrzeszczeć na mamę.

– Cholera, Katy, pracuję cały dzień, wracam do domu i chcę tylko w spokoju zjeść ciepły posiłek.

Stało się. Moi bracia wiedzieli, co się święci, ja wiedziałem, co się święci. Mama też wiedziała, więc pobiegła do wiszącego na ścianie po drugiej stronie kuchni telefonu, żeby zadzwonić na policję.

– Nie możesz odpuścić, co, Katy? – zżymał się tata przez zaciśnięte zęby, celując w nią palcem wskazującym i wolno idąc w jej kierunku.

Kiedy się zbliżył, mama zerwała aparat ze ściany i walnęła nim ojca w twarz.

Złamała mu nos, krew była wszędzie.

Podbiegła do szafki i wyciągnęła trzydziestocentymetrowy nóż kuchenny, po czym wycelowała go w ojca.

– No dalej, TŁUŚCIOCHU! Wypatroszę cię i utnę ci łeb!

Krążyli wokół siebie pośrodku kuchni, mama z trzydziestocentymetrowym ostrzem, którym wymachiwała, tata z zakrwawionym złamanym nosem i odsłoniętymi kłami. Chwycił z blatu do połowy pełną półlitrową butelkę keczupu Heinz, odkręcił nakrętkę i zamachał nią jak ostrzem.

– No dalej, TŁUŚCIOCHU! – podjudziła go mama. – Rozetnę cię NA PÓŁ!

Tato przyjął przegiętą postawę matadora i zaczął pryskać keczupem na twarz i ciało mamy.

– Trafienie! – wołał, skacząc od prawej do lewej.

Im bardziej oblewał ją keczupem i uchylał się przed nożem, tym bardziej mama była sfrustrowana.

– Znowu trafienie! – drażnił się, zostawiając na niej nową czerwoną smugę i unikając kolejnego ataku.

Chodzili w kółko, aż w końcu frustracja mamy zmieniła się w zmęczenie. Zbryzgana keczupem upuściła nóż na podłogę, wyprostowała się i zaczęła wycierać łzy i łapać oddech.

Tato upuścił butelkę heinza, przestał udawać matadora i wytarł przedramieniem krew kapiącą z nosa.

Wciąż wściekli, z opuszczoną bronią, przez chwilę wpatrywali się w siebie, mama ścierała keczup z załzawionych oczu, tata po prostu stał i pozwalał krwi kapać na klatkę piersiową. Kilka sekund później podeszli do siebie i dziko się przytulili. Osunęli się na kolana, a potem na zakrwawione, pokryte keczupem kuchenne linoleum... i zaczęli się kochać. Czerwone światło zmieniło się na zielone.

Tak komunikowali się moi rodzice.

Właśnie dlatego mama wręczyła tacie zaproszenie na ich własny ślub i powiedziała:

– Masz dwadzieścia cztery godziny na podjęcie decyzji, daj mi znać.

Właśnie dlatego mama i tata pobrali się trzy razy, a dwa razy się rozwiedli – ze sobą.

Właśnie dlatego tata złamał mamie środkowy palec, żeby przestała mu go pokazywać tuż przed oczami. Cztery razy.

Właśnie tak kochali się moja mama i tata.

Klan McConaugheyów wyemigrował z Irlandii do Liverpoolu, do Little Rock, Wirginii Zachodniej i do Nowego Orleanu. W naszej przeszłości nie ma rodziny królewskiej. Jest jednak dużo kradzieży bydła, hazardu na łodziach, a także ochroniarz Ala Capone.

Tata pochodzi z Patterson w stanie Missisipi, ale dorastał w Morgan City w Luizjanie i czuł się tam jak w domu.

Mama pochodzi z Altoony w Pensylwanii, ale zawsze mówiła, że z Trenton w New Jersey, ponieważ „kto chciałby pochodzić z miejsca zwanego Altoona?”.

Mam dwóch braci. Najstarszy, Michael, od czterdziestu lat ma ksywę Kogut, bo nawet jeśli kładzie się spać o czwartej nad ranem, zawsze budzi się o wschodzie słońca. Kiedy skończył dziesięć lat, zażyczył sobie na urodziny młodszego brata, więc mama i tata w 1963 roku adoptowali od pewnych metodystów z Dallas mojego brata Pata. Co roku mama i tata proponowali, że zabiorą Pata na spotkanie z jego biologicznymi rodzicami. Odmawiał, ale kiedy skończył dziewiętnaście lat, zgodził się.

Mama i tata umówili spotkanie i wraz z Patem pojechali do domu jego biologicznych rodziców w Dallas. Zaparkowali przy krawężniku i czekali w samochodzie, podczas gdy Pat zadzwonił do drzwi i wszedł do środka. Dwie minuty później wyszedł z domu i wskoczył na tylne siedzenie.

– Co się stało? – zapytali.

– Chciałem tylko sprawdzić, czy ojciec jest łysy, bo włosy mi się przerzedzają.

Jeśli chodzi o mnie, zdarzyłem się przypadkiem. Rodzice od lat bezskutecznie starali się o dziecko, więc mama aż do piątego miesiąca ciąży myślała, że ma raka. Tato w dniu moich urodzin zamiast do szpitala poszedł do baru, bo podejrzewał, że i tak nie jestem jego synem.

Ale nim byłem.

Pierwsze lanie w tyłek dostałem za to, że zareagowałem na imię Matt na przedszkolnym placu zabaw („Nie nazywasz się szmata!”, krzyczała mama), drugie za słowa „nienawidzę cię” skierowane do brata, trzecie za stwierdzenie „nie mogę”, a czwarte za kłamstwo w sprawie skradzionej pizzy.

Dostawałem ochrzan za używanie słów „cholera”, „kurwa” i „pierdolę”, ale prawdziwe kłopoty miałem tylko z powodu używania słów, które mogły mi zaszkodzić. Słów, które ranią. Słowa, które pomogły stworzyć to, kim jestem, były czymś więcej niż tylko słowami; były oczekiwaniami i konsekwencjami. Były wartościami.

Moi rodzice nauczyli mnie, że dostałem swoje imię nie bez powodu.

Nauczyli mnie nie nienawidzić.

Nigdy nie mówić, że nie mogę.

Nigdy nie kłamać.

ZIELONE ŚWIATŁO.

Moi rodzice nie tyle mieli nadzieję, że będziemy przestrzegać ich zasad – ile oczekiwali, że będziemy to robić. Negowanie oczekiwań boli bardziej niż negowanie nadziei, podczas gdy spełnione nadzieje dają nam więcej szczęścia niż spełnione oczekiwania. Nadzieja ma wyższy zwrot ze szczęścia i mniejszy debet za negowanie, po prostu nie jest to tak wymierne. A moi rodzice mierzyli.

I chociaż koniec końców nie opowiadam się za karą fizyczną, wiem, że jest wiele rzeczy, których nie powinienem był robić jako dziecko i których nie zrobiłem, ponieważ nie chciałem, żeby ktoś sprał mnie po tyłku. Wiem także, że jako dziecko zrobiłem wiele rzeczy, które powinienem był zrobić, ponieważ chciałem, by rodzice pochwalili mnie i docenili. Konsekwencje działają w obie strony.

Pochodzę z kochającej rodziny. Może nie zawsze się lubiliśmy, ale zawsze się kochaliśmy. Ściskamy się, całujemy, mocujemy i walczymy. Nie żywimy urazy.

Pochodzę z rodziny o długiej tradycji łamania zasad. Libertarian wyjętych spod prawa, którzy jak jeden mąż głosują na czerwonych, ponieważ wierzą, że powstrzyma to przestępców przed wkroczeniem na ich terytorium.

Pochodzę z rodziny, która wierzy w dyscyplinę i w której lepiej przestrzegać zasad, dopóki nie będziesz wystarczająco dorosły, żeby je złamać. W której robiło się to, co powiedzieli mama i tata, „ponieważ tak mówię”, a jeśli nie, nie dostawało się szlabanu, tylko w ruch szedł pas lub bekhend, „ponieważ szybciej przyciąga uwagę i nie odbiera najcenniejszego zasobu, jakim jest czas”. Pochodzę z rodziny, która zabiera cię na drugi koniec miasta na twojego ulubionego cheeseburgera i koktajl mleczny, żeby uczcić lekcję, którą się wyciąga zaraz po cielesnej dawce środków wychowawczych. Pochodzę z rodziny, która być może ukarze cię za łamanie zasad, a na pewno ukarze cię za to, że dasz się złapać. Jesteśmy lekko zrogowaciali z wierzchu, niemniej wiemy, że to, co nas łaskocze, często rani innych – ponieważ niezależnie od tego, czy sobie z tym radzimy, czy temu zaprzeczamy, jesteśmy ostatnimi, którzy przyznają się do porażki z powodu pecha.

To filozofia, która sprawiła, że jestem bojowy w obu znaczeniach tego słowa. Ciężko pracuję i lubię ryzyko. To filozofia, która zaowocowała również kilkoma wspaniałymi historiami.

Jak każdy dobry chłopak z Południa, zacznę od mojej mamy. Jest naprawdę ostrą zawodniczką, żywym dowodem na to, że wartość zaprzeczenia zależy od poziomu zaangażowania w nie. Pokonała dwa rodzaje raka jedynie aspiryną i zaprzeczeniem. Jest kobietą, która mówi „zamierzam”, zanim będzie w stanie, „zrobię to”, zanim będzie mogła, i „będę tam”, zanim ktoś ją zaprosi. Wściekle lojalna wobec udogodnień i utrudnień, zawsze miała sprzeczne relacje z kontekstem i rozwagą, ponieważ wymagają one namysłu. Może nie jest najmądrzejszą osobą w pokoju, ale nie płacze.

Ma teraz osiemdziesiąt osiem lat i rzadko zasypiam później niż ona lub budzę się wcześniej od niej. Kiedy dorastała, za punkt honoru brała sobie, że nie wróci do domu, zanim nie wydrze w rajstopach dziur na tyle wielkich, żeby sięgały kostek.

Nikt nie wybacza sobie szybciej niż ona i dlatego w ogóle się nie stresuje. Kiedyś zapytałem ją, czy kiedykolwiek kładła się do łóżka z jakimś żalem. Szybko powiedziała: „Każdej nocy, synu. Tylko zwyczajnie zapominam o tym, zanim się obudzę”. Zawsze mówiła nam: „Do żadnego miejsca nie wchodź tak, jakbyś chciał je kupić, wchodź tak, jakby już do ciebie należało”. Oczywiście jej ulubione słowo brzmi „tak”.

W 1977 roku mama zgłosiła mnie do konkursu Mały Pan Teksańczyk w Banderze w Teksasie.

Wygrałem.

Mama oprawiła to zdjęcie i powiesiła je na kuchennej ścianie.

Każdego ranka, kiedy przychodziłem na śniadanie, wskazywała na nie i mówiła: „Spójrz na siebie, zwycięzco, Mały Panie Teksańczyku z 1977 roku”.

W zeszłym roku natknąłem się na to zdjęcie w jej notatniku, gdy coś przykuło moją uwagę. Zaciekawiony przyjrzałem się uważniej tabliczce na trofeum. Było na niej napisane: „Zdobywca drugiego miejsca”.

Zadzwoniłem do matki, królowej względności, i powiedziałem: „Mamo, przez całe życie mówiłaś mi, że jestem Małym Panem Teksańczykiem, ale tak naprawdę zająłem drugie miejsce”. A ona odparła: „Nie, dzieciak, który wygrał... jego rodzina miała dużo więcej pieniędzy niż my i kupili mu na konkurs fantazyjny trzyczęściowy garnitur. Po naszemu to się nazywa oszustwo. Nie, jesteś Małym Panem Teksańczykiem”.

W 1982 roku przystąpiłem z kolei do konkursu poetyckiego dla siódmoklasistów. W wieczór przed upływem terminu zgłoszenia pokazałem mamie swój wiersz.

– Nieźle, pracuj dalej – powiedziała.

Wróciłem do pokoju, żeby popracować nad kolejną wersją. Kilka godzin później, zadowolony z postępów, ponownie zaniosłem wiersz mamie.

Przeczytała. Nie odezwała się słowem.

– No, co myślisz? – zapytałem.

Nie odpowiedziała. Zamiast tego otworzyła książkę na uprzednio zaznaczonej stronie, położyła ją przede mną, wskazała i zapytała:

– Co myślisz o tym?

„jeśli wszystko, co chcę robić,

to usiąść i porozmawiać z tobą...

posłuchałbyś?”

Fragment pochodził z wiersza Ann Ashford.

– Podoba mi się – stwierdziłem. – A co?

– Więc napisz go – powiedziała mama.

– Napisać go? Co masz na myśli?

– Rozumiesz go?

– Tak, ale...

– Jeśli ci się podoba i go rozumiesz, to jest twój.

– Ale on nie jest tak naprawdę mój, mamo, jest Ann Ashford.

– Czy coś dla ciebie znaczy?

– Tak, jest o tym, że ktoś, kogo kochasz, chce po prostu z tobą usiąść i porozmawiać.

– Dokładnie. Więc jeśli ci się podoba i go rozumiesz, i coś dla ciebie znaczy, to jest twój... napisz go.

– I podpisać się pod nim?

Tak.

Tak zrobiłem.

I wygrałem konkurs poetycki dla siódmoklasistów.

Mojej mamy nikt nie wychowywał, a ponieważ nie lubiła swojego życia podczas dorastania, żeby przetrwać, zaprzeczała wszystkiemu i stworzyła własne zasady. Zawsze wierzyła, że jeśli coś zrozumiesz, to to należy do ciebie, możesz podpisać się pod tym czymś swoim nazwiskiem, czerpać z tego, żyć według tego, możesz to sprzedawać i zdobywać za to medale. Plagiat?

– Cholera, prawdopodobnie nigdy się nie połapią, a jeśli zrobią wszystko, co w ich mocy, żeby cię obwinić i zabrać ci medal, to pieprzyć ich – mówi.

Oczywiście mama przygotowywała mnie do bycia aktorem na długo przed tym, zanim stało się to moim powołaniem.

ZIELONE ŚWIATŁO.

Podczas gdy mama uczyła nas zuchwałego egzystencjalizmu, tata uczył nas zdrowego rozsądku. Był człowiekiem, który cenił sobie „proszę pana” i „proszę pani”, dyscyplinę, lojalność, wytrwałość, etykę pracy, pokorę, rytuały przejścia, szacunek dla kobiet i zarabianie wystarczającej ilości pieniędzy, żeby utrzymać rodzinę. Poza tym malował, tańczył w balecie, grał w drużynie Green Bay Packers, uwielbiał rzucać kośćmi, uganiać się za piramidami finansowymi, wygrywać zamiast kupować i marzył o otwarciu budy z gumbo na plaży na Florydzie, gdyby kiedykolwiek udało mu się „nachapać” na tyle, żeby przejść na emeryturę.

Dekonstruując konstrukcję swoich trzech synów, tato szanował pomarańczowe światła i upewniał się, że nauczyliśmy się podstaw, zanim wyraziliśmy nasz indywidualizm. Używając terminów piłkarskich: nauczył nas blokowania i szarży, zanim mogliśmy grać jako skrzydłowi.

Było jasne, kto jest głową godziny, a jeśli któryś z jego trzech chłopców chciał zakwestionować tę prawdę, mawiał: „Wiesz, gdzie mnie znaleźć”. Baliśmy się go. Nie dlatego, że kiedykolwiek nas skrzywdził lub wykorzystał, ale dlatego, że był naszym ojcem. Wpatrywaliśmy się w niego. Był ponad prawem i porządkiem i nie cierpiał głupców, chyba że się człowiek przyznał do własnej głupoty. Facet wielkości niedźwiedzia, pełen troski o słabszych i bezradnych, miał niesforne podejście do świata i samego siebie. „Wolę stracić pieniądze na zabawie niż na nudzeniu się”, mawiał. Był też dumnym człowiekiem i gdy dostawał drugą szansę, nigdy o tym nie zapominał. Pewnego razu pod koniec lat osiemdziesiątych, po tym, jak bankier odmówił mu pożyczki, którą chciał spłacić długi, powiedział: „Teraz możesz przytrzasnąć mnie drzwiami lub możemy razem przez nie przejść”. Dostał pożyczkę i przeszli przez nie. Uwielbiał urządzać przyjęcia, pić piwo i opowiadać historie, i we wszystkich tych trzech rzeczach był mocny.

Jego najstarszym synem był Mike. Miał więcej wspólnego z wychowaniem Mike’a niż Pata czy mnie, ponieważ, po pierwsze, Mike był jego pierworodnym, a po drugie, na późniejszym etapie życia tato musiał częściej pracować w drodze. Mike był pewnym siebie, walecznym, pracowitym, bystrym facetem z hipisowskim sercem pełnym współczucia dla wszelkich chucher tego świata. Będąc pod presją, zachowuje spokój, ma próg bólu borsuka i jest pierwszą osobą, którą chcesz mieć u boku, gdy robi się ciężko. „Tyle razy otarł się o śmierć”, zawsze mówiła o nim mama. „Ty i Pat musicie się modlić, w przypadku Mike’a to bez znaczenia”.

Zostaliśmy wychowani w szacunku dla Starego Testamentu, byliśmy rodziną religijną, ale nie chodziło tylko o ogień i siarkę. Nie, w zasadach naszych rodziców miały również swoje miejsce bardziej miłosierne nauki Jezusa.

Kiedy Mike był w liceum, zaczął zapuszczać włosy. Urosły na tyle, że trener jego drużyny piłkarskiej, Jim Caldwell, poprosił, żeby je ściął. Mój tata przyznał trenerowi rację, ale Mike odmówił.

Wioząc następnego dnia Mike’a do szkoły, tata powiedział:

– Wyglądasz jak hipis, synu, i jeśli nie zetniesz włosów, to ty zostaniesz wycięty z drużyny.

– Mam to w nosie, tato, to moje włosy i jeśli trener chce mnie wyciąć z drużyny, niech to zrobi, ale włosów nie zetnę.

– Synu, posłuchaj, przestań się upierać i po prostu obetnij te cholerne włosy.

Oburzony Mike powiedział:

– Nie, sir. Nie zrobię tego, tato.

– Synu, mówię ci...

– Jezus też miał długie włosy! – wypalił Mike.

Cisza. Zagranie religijną kartą było sprytnym posunięciem i Mike wiedział, że mogło to przeważyć szalę na jego korzyść. Tato zamilkł i po prostu prowadził dalej.

Kiedy już dojeżdżali pod wejście do szkoły, Mike wierzył, że jego metoda na Jezusa zadziałała, ale tato wcisnął gaz i szybko je minął.

– Tato, co ty, do diabła, robisz? – zapytał Mike.

Tata przejechał bez słowa jakieś trzynaście kilometrów. Nagle zjechał na pobocze, pochylił się i otworzył drzwi od strony pasażera, wypchnął mojego brata i powiedział:

– No tak, Jezus też wszędzie chodził pieszo, chłopcze!

Tego dnia mój brat spóźnił się do szkoły. Nie tylko dlatego, że tata zawiózł go trzynaście kilometrów za daleko, ale też dlatego, że po drodze Mike zatrzymał się w zakładzie fryzjerskim.

Tata przeszedł drogę od kierownika stacji benzynowej Texaco do przewoźnika i sprzedawcy rur w lokalnej firmie Gensco. Był cholernie dobrym sprzedawcą rur. Ściągnął na to samo stanowisko w Gensco także Mike’a. Mój brat został świetnym sprzedawcą rur, i to szybko. W niespełna rok, w wieku dwudziestu dwóch lat, Mike stał się najlepszym sprzedawcą w firmie. Szef przydzielił mu najważniejszego klienta: człowieka o nazwisku Don Knowles. Tata był naprawdę dumny z Mike’a, ale Mike wciąż był jego synem.

Na tyłach domu, przy piaszczystej alejce, mieliśmy starą drewnianą stodołę, w której tata trzymał ciągnik siodłowy swojej osiemnastokołowej ciężarówki z czasów, gdy woził rury. To była sobotnia noc.

– Wypijmy dziś wieczorem trochę piwa i porzucajmy nożami w stodole, synu – powiedział tata Mike’owi.

– Jasne, tatku, do zobaczenia o zachodzie słońca.

Około dziesiątej, po kilku piwach, tato w końcu wypalił:

– Chodźmy zajumać rurę, synu, jak kiedyś, trochę już minęło.

„Jumanie rury” polega na tym, że bierzesz ciągnik osiemnastokołowca na teren czyjegoś składu rur, ładujesz na niego rurę, odjeżdżasz i kradniesz. Tata i Mike robili to w niektóre sobotnie wieczory, kiedy tata jeszcze jeździł.

– Czyją rurę chcesz zajumać, tatku?

Tata zmierzył Mike’a ostrym spojrzeniem i powiedział:

– Dona Knowlesa.

O cholera.

– Nie, tato, nie zrobię tego. Właśnie przydzielili mi Dona Knowlesa, wiesz o tym.

– Tak, wiem o tym. Załatwiłem ci tę pracę w Gensco, chłopcze; nie miałbyś tego kolesia, gdyby nie ja. Gdzie się podziała twoja lojalność, synu?

– Hej, tato, wiesz, że to niesprawiedliwe.

– Co nie jest sprawiedliwe, chłopcze?! Jesteś teraz zbyt ważny, żeby zajumać rurę ze swoim starym jak kiedyś? Hę? Jesteś teraz za ważny, chłopcze?!

O cholera.

– Tato, spokojnie...

Tata zdjął koszulę.

– Nie, zobaczmy, jaki z ciebie teraz ważniak, chłopcze. Myślisz, że jesteś na tyle mężczyzną, żeby nie słuchać swojego starego? Będziesz musiał go stłuc, żeby to udowodnić.

– Tato, nie chcę...

Plask! Tata walnął otwartą dłonią w twarz Mike’a. Mike cofnął się o krok, po czym się wyprostował i zaczął podwijać rękawy.

– Więc tak chcesz to rozegrać? – spytał.

– Tak właśnie chcę to rozegrać. No dalej, chłopcze.

Tata miał metr dziewięćdziesiąt trzy i ważył sto dwadzieścia kilo. Mike miał metr sześćdziesiąt i osiemdziesiąt kilo.

O cholera.

Tato wyprowadził z przykucu prawy sierpowy na szczękę Mike’a. Mike upadł. Tata podszedł do niego.

Na ziemi, zbierając się, Mike zobaczył sporą deskę leżącą obok na ziemi.

Gdy tata podszedł zadać kolejny cios, Mike chwycił dechę i jak kijem bejsbolowym walnął go w głowę.

Tata cofnął się, szczerze oszołomiony, ale wciąż na nogach.

– Przestań, tato! Nie chcę z tobą walczyć i nie kradnę dziś wieczorem rur Dona Knowlesa!

Tata, krwawiąc z uszu, odwrócił się i powalił Mike’a kolejnym prawym sierpowym.

– Cholera, jasne, że nie, chłopcze – powiedział, idąc w stronę leżącego syna.

Deska leżała kawałek dalej, więc kiedy tata znów zaatakował, Mike zgarnął w dłoń piaszczystego żwiru z ziemi i rzucił nim w twarz taty, oślepiając go.

Tata zatoczył się do tyłu, starając się ustalić swoje położenie.

– Wystarczy, tatku! To koniec!

Ale to nie był koniec. Nie mogąc zobaczyć Mike’a, tata rzucił się w stronę, skąd dobiegał jego głos. Mike z łatwością go ominął.

– Wystarczy, tato!

Tata, teraz ślepy, ryczący niedźwiedź z krwawiącymi uszami, ponownie zaatakował Mike’a.

– Gdzie jesteś, chłopcze? Gdzie jest mój syn, który nie chce jumać rur Dona Knowlesa ze swoim starym?

Mike podniósł dechę i trzymał ją w gotowości.

– Tato, mówię ci, to koniec. Jeśli znowu do mnie podejdziesz, znokautuję cię tą dechą.

Tata usłyszał go wyraźnie, uspokoił się, a potem powiedział:

– Daj z siebie wszystko, chłopcze. – I zaatakował Mike’a.

Łup! Decha walnęła tatę w głowę.

Tato leżał nieprzytomny na ziemi.

– Cholera, tato?! – zawołał zszokowany Mike, zastanawiając się, czy go zabił. Teraz już płacząc, ukląkł nad tatą i krzyknął: – Cholera, tato! Mówiłem ci, żebyś do mnie nie podchodził!

Tata leżał nieruchomo.

Przez cztery i pół minuty Mike klęczał i łkał.

– Nie chciałem tego robić, tato, ale mnie zmusiłeś.

Wtedy tato oprzytomniał i powoli się podniósł.

– Przepraszam, tato! – krzyknął Mike. – Przepraszam!

Tata wyprostował się i wytarł żwir z oczu. Mike, płacząc z szoku i ze strachu, przygotował się na ryzyko kolejnej rundy. Tato oczy miał teraz przytomne i skupione na młodym mężczyźnie, który właśnie go ogłuszył, na swoim pierworodnym.

Walka się skończyła. Łzy spływały również po twarzy taty. Były to jednak łzy dumy i radości. Podszedł do Mike’a z otwartymi ramionami i objął go pełnym miłości niedźwiedzim uściskiem.

– Mój syn, mój chłopiec – szeptał.

Od tego dnia Mike był równy tacie i tato tak go traktował. Nigdy więcej nie rzucił Mike’owi wyzwania fizycznego, moralnego ani filozoficznego. Stali się najlepszymi przyjaciółmi.

Widzicie, rytuały przejścia były dla mojego taty bardzo ważne i jeśli miało się wystarczającą odwagę, by stawić mu czoło, należało to zrobić. Mike tak właśnie uczynił.

Drugim w kolejności, jeśli chodzi o przywilej ojcowskich metod zmieniania chłopców w mężczyzn, był Pat. W ciągu ostatnich czterdziestu lat, podczas których Kogut gonił za karierą w przemyśle naftowym w zachodnim Teksasie, a ja w Hollywood, był zaciekle lojalny w stosunku do rodziny i zawsze znajdował się najbliżej mamy. Kiedy dorastał, opiekował się mną, zajmował się mną, pozwalał mi spędzać czas ze swoimi przyjaciółmi, zapoznawał mnie z rock’n’rollem, nauczył mnie grać w golfa, prowadzić samochód i zapraszać dziewczynę na randkę, no i kupił mi moje pierwsze piwo.

Pat był moim bohaterem. Jego bohaterem był kaskader Evel Knievel.

Noc Pata z tatą nadeszła w piątek wczesną wiosną 1969 roku, osiem miesięcy przed moim magicznym urodzeniem. Tata był z kilkoma kolegami w obozie myśliwskim Freda Smithera, położonym kilka godzin jazdy od domu. Ich nocne zabawy skończyły się zakładem, kto potrafiłby nasikać ponad głowę najwyższego z nich. Każdy z mężczyzn, od najniższego do najwyższego, stawał przy ścianie stodoły i zaznaczał swój wzrost, a potem wszyscy niezdarnie sprawdzali, czy uda im się nasikać powyżej znaczników. Tata wygrał, kiedy okazał się jedynym facetem zdolnym nasikać na wysokość metra dziewięćdziesiąt trzy, do znacznika określającego jego wzrost. Nagroda? Prawo do przechwałek.

Ale tata tamtej nocy nie był najwyższym mężczyzną w stodole; Fred Smither miał dwa metry wzrostu. I chociaż tata już wygrał konkurs, musiał sprawdzić, czy uda mu się nasikać ponad głowę Freda. Fred wstał i oznaczył ścianę.

– No dalej, Duży Jimie! Możesz to zrobić! – wiwatowali jego kumple.

Tatko wypił kolejne piwo, odchylił się i uwolnił strumień.

Nie, metr dziewięćdziesiąt trzy to wszystko, na co go było stać.