Żeńska końcówka języka - Martyna F. Zachorska - ebook + audiobook + książka

Żeńska końcówka języka ebook i audiobook

Martyna F. Zachorska

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Cała prawda o feminatywach! Jak to z nimi jest: to wymysł współczesnych feministek czy językowa tradycja, o której zapomnieliśmy? Skąd tyle zamieszania wokół kobiecych nazw zawodów? Kogo tak właściwie drażnią i dlaczego obrosły tyloma mitami? Martyna F. Zachorska, językoznawczyni znana jako Pani od Feminatywów, pokazuje, jak język – zwyczaje językowe, przysłowia czy potoczne zwroty – buduje obraz naszego świata, w tym nasze postrzeganie kobiet, płci czy ciała. Pisze też o tym, jak polszczyzna radzi sobie z opisywaniem seksualności, zwłaszcza kobiecej, czy niebinarności. A co więcej, autorka nie boi się zajrzeć w najciemniejsze zakamarki internetu, czyli do manosfery, w której redpillowcy rozprawiają o tym, jak feministki represjonują białych mężczyzn.

Martyna F. Zachorska nieraz usłyszała, że jest dziunią z Instagrama, ale mimo to nie przestaje edukować w sieci, codziennie serwując solidną dawkę wiedzy o języku. Prywatnie pasjonatka sztuki iluzji, sama jednak nie nabiera się na retoryczne sztuczki. Lubi przełamywać lingwistyczne schematy i nie poddaje się stereotypom. Jej książka może rozpocząć w twojej głowie (i w twoim języku) prawdziwą rewolucję!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 35 min

Lektor: Anna Grochowska

Oceny
4,3 (100 ocen)
50
36
12
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ROSENBLAETTER

Całkiem niezła

Część stricte poświęcona językowi bardzo dobra. Niestety pozostała część męcząca - nieustanne mielenie tematu inkluzywnosci, ucisku kobiet itepe. Tematy ważne, ale w tej książce moim zdaniem mało potrzebne, zwłaszcza w formie feministycznego kazania. I mówię to mimo że murem stoję za kobietami i ich pełną obecnością w życiu i języku.
11
Olga456

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka na temat języka i tego co można nim wyrazić.
00
martairmina

Dobrze spędzony czas

Potrzebna książka.
00
MM_35

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Polecam
00
TakaAnia

Dobrze spędzony czas

Potrzebna i wartosciowa lektura
00

Popularność



Kolekcje



Co­py­ri­ght © Mar­tyna F. Za­chor­ska, 2023 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Ali­cja Szy­mań­ska
Ko­rekta: Ur­szula Dra­biń­ska, Be­ata Wój­cik
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mag­da­lena Cho­ła­ściń­ska (ato­grzywa)
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67616-72-0
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ro­dzi­com i dziad­kom

Wstęp, czyli czym wła­ści­wie sąten fe­mi­nizm, gen­der i inne po­twory(w tym ję­zy­ko­znaw­stwo)

Fe­mi­nizm. Dla jed­nych – po­twór z ba­gien. Dla in­nych – spo­sób na stwo­rze­nie bar­dziej em­pa­tycz­nego, in­klu­zyw­nego[1*] spo­łe­czeń­stwa. W tej książce jed­nak bę­dziemy zaj­mo­wać się nie opi­niami, lecz fak­tami, w myśl po­wie­dze­nia: „Mamy prawo do wła­snych opi­nii, ale już nie do wła­snych fak­tów”. Te bo­wiem są wspólne dla ogółu ludz­ko­ści (to, że nie­któ­rzy nie chcą przy­jąć ich do wia­do­mo­ści lub też ma­ni­pu­lują nimi w ce­lach ide­olo­gicz­nych, to już inna sprawa). Spójrzmy za­tem naj­pierw na słow­ni­kową de­fi­ni­cję wy­razu fe­mi­nizm. Oxford En­glish Dic­tio­nary [Słow­nik oks­fordzki] mówi nam, że fe­mi­nizm to „wiara w to, że ko­biety i męż­czyźni po­winni mieć równe szanse i ta­kie same prawa; a także dzia­ła­nia po­dej­mo­wane w tym celu”[1]. Cam­bridge Dic­tio­nary [Słow­nik Cam­bridge] przy­ta­cza nie­mal iden­tyczną de­fi­ni­cję, z tym że do rów­nych szans i praw do­daje równy do­stęp do wła­dzy, a także wspo­mina, że fe­mi­nizm po­stu­luje równe trak­to­wa­nie płci[2].

„No do­bra – po­wie­cie – to są an­glo­sa­skie źró­dła. Co z pol­skimi?” Spie­szę wy­ja­śnić. Słow­nik ję­zyka pol­skiego PWN de­fi­niuje fe­mi­nizm jako ruch na rzecz praw­nego i spo­łecz­nego rów­no­upraw­nie­nia ko­biet[3], a także jako ide­olo­gię le­żącą u pod­staw tego ru­chu. Samo słowo po­cho­dzi od ła­ciń­skiego wy­razu fe­mina, ozna­cza­ją­cego ko­bietę[2*]. W ję­zyku an­giel­skim po­ja­wiło się w uży­ciu około 1850 roku, ra­zem z pierw­szymi zor­ga­ni­zo­wa­nymi ru­chami ko­bie­cymi. Wi­dzimy za­tem, że po swo­istym „roz­pa­ko­wa­niu” tego po­ję­cia nie ma w nim nic prze­ra­ża­ją­cego.

Pójdźmy da­lej. Ktoś może po­wie­dzieć: „No, fe­mi­nizm to wiemy, ale ten gen­der to jest chyba strasz­niej­szy?”. Ob­co­ję­zyczne słowo, za­po­ży­cze­nie, nie ma od­po­wied­nika w pol­sz­czyź­nie, no to ra­czej musi bu­dzić prze­ra­że­nie? Otóż nie musi. Gen­der to po­ję­cie funk­cjo­nu­jące w na­uce w dwóch zna­cze­niach: w ję­zy­ko­znaw­stwie jako ro­dzaj gra­ma­tyczny (mę­ski, żeń­ski lub ni­jaki oraz mę­sko­oso­bowy i nie­mę­sko­oso­bowy) oraz w na­ukach spo­łecz­nych jako ka­te­go­ria płci (uży­teczna na przy­kład wtedy, kiedy prze­pro­wa­dzamy ba­da­nie na te­mat, dajmy na to, uży­cia wul­ga­ry­zmów wśród stu­den­tów pierw­szego roku me­dy­cyny). Poza świa­tem na­uki gen­der to po pro­stu płeć. Płeć spo­łeczno-kul­tu­rowa.

W ję­zyku an­giel­skim roz­wią­zano to ła­twiej. Znaj­dziemy w nim roz­róż­nie­nie na sex i gen­der, czyli na płeć bio­lo­giczną i spo­łeczno-kul­tu­rową. W pol­sz­czyź­nie mu­simy ra­dzić so­bie opi­sowo. Jedni mó­wią na gen­der wła­śnie „płeć spo­łeczno-kul­tu­rowa”, inni – „toż­sa­mość płciowa”, a jesz­cze inni – „role płciowe, które spo­łe­czeń­stwo lub kul­tura przy­pi­sują męż­czy­znom bądź ko­bie­tom”. Róż­nicę mię­dzy sex a gen­der ob­ra­zuje po­wie­dze­nie: „Sex znaj­duje się mię­dzy no­gami, a gen­der – mię­dzy uszami”. Jest to, oczy­wi­ście, uprosz­cze­nie, ale daje ogólny ogląd na sprawę. Gen­der to nie coś, z czym się ro­dzimy. Gen­der to wszystko to, co od­gry­wamy[4]. Ję­zy­ko­znaw­czyni Pe­ne­lope Ec­kert[5] pi­sze, że gen­der to spo­łeczne roz­sze­rze­nie płci: to, czego uczymy się z bie­giem lat (choćby przez na­śla­dow­nic­two – małe dziew­czynki i mali chłopcy na­śla­dują za­cho­wa­nia od­po­wied­nio ma­tek i oj­ców) i co zmie­nia się w za­leż­no­ści od czasu[3*] i kul­tury.

Ale co ma do tego ję­zy­ko­znaw­stwo? Czy to nie jest tylko ucze­nie się słó­wek i struk­tur gra­ma­tycz­nych? Ab­so­lut­nie nie. Ist­nieje sze­reg dzie­dzin ję­zy­ko­znaw­stwa, na przy­kład: fo­no­lo­gia, czyli na­uka o dźwię­kach, se­man­tyka, czyli na­uka o zna­cze­niu słów, czy też so­cjo­lin­gwi­styka, czyli na­uka o tym, jak ję­zyk funk­cjo­nuje w po­słu­gu­ją­cej się nim spo­łecz­no­ści. Tą spo­łecz­no­ścią może być nie tylko na­ród (na przy­kład Po­lacy) czy grupa et­niczna (na przy­kład Ka­szubi), ale rów­nież grupa osób o ta­kiej sa­mej toż­sa­mo­ści płcio­wej czy orien­ta­cji sek­su­al­nej, a na­wet wy­ko­nu­ją­cych ten sam za­wód. So­cjo­lin­gwi­ści i so­cjo­lin­gwistki ba­dają ję­zyk za­równo w ob­rę­bie da­nej spo­łecz­no­ści, jak i poza nią. W przy­padku ko­biet ba­damy i to, czym cha­rak­te­ry­zuje się „ję­zyk ko­biet”[4*], i to, jaki ob­raz ko­biety wy­ła­nia się z „ję­zyka ogółu”. Mogę was za­pew­nić, że wpływ płci znaj­dziemy w więk­szo­ści ele­men­tów skła­da­ją­cych się na ję­zyk: w fo­ne­tyce (głosy ko­biet nie­zmien­nie fa­scy­nują ko­men­ta­to­rów ży­cia po­li­tycz­nego...), w se­man­tyce (wy­razy opi­su­jące ko­biety czę­sto pod­le­gają zmia­nom se­man­tycz­nym), w hi­sto­rii ję­zyka (dość wspo­mnieć samo słowo „ko­bieta” i jego dzieje), w ana­li­zie dys­kursu (po­słu­chajmy, jak mówi się o płci w me­diach!), w składni (strona bierna kon­tra strona czynna w opi­sach prze­mocy)... No i ta gra­ma­tyka! To, co więk­szo­ści z was przy­cho­dzi na myśl, kiedy pi­szę o ję­zyku i płci. Fe­mi­na­tywy! Od nich za­czniemy, a póź­niej od­kry­jemy inne ta­jem­nice za­równo „płcio­wej lin­gwi­styki”, jak i poj­mo­wa­nego sze­rzej ję­zyka in­klu­zyw­nego.

ZA­PRA­SZAM DO MO­JEGO ŚWIATA!

Jak to się stało, no jak stało się?

Nie mogę nie roz­po­cząć mo­jej książki opo­wie­ścią o tym, jak na­ro­dziła się „płciowa” ga­łąź so­cjo­lin­gwi­styki, czyli jak w ogóle lu­dzie zo­rien­to­wali się, że warto ba­dać to, jak mó­wią ko­biety, a jak męż­czyźni.

Mu­simy cof­nąć się do roku 1973, kiedy to pio­nierka ba­dań nad płcią w ję­zyku, Ro­bin La­koff, opu­bli­ko­wała ar­ty­kuł Lan­gu­age and Wo­man’s Place [Miej­sce ko­biety w ję­zyku][5*]. Był to tekst prze­ło­mowy, po raz pierw­szy bo­wiem w prze­strzeni pu­blicz­nej po­ru­szony zo­stał te­mat „ko­bie­cego ję­zyka”. Dla­czego do­piero wów­czas? Lata sie­dem­dzie­siąte XX wieku były okre­sem prze­łomu. Przed­sta­wi­cielki ru­chu fe­mi­ni­stycz­nego dru­giej fali wkro­czyły na uni­wer­sy­tety i – po­mimo cza­sem ostrej kry­tyki ich po­glą­dów – dzia­łały tam jako stu­dentki i pra­cow­nice. Nie było to ła­twe, po­nie­waż w tam­tych cza­sach do­mi­nu­ją­cym prą­dem my­ślo­wym w na­ukach spo­łecz­nych był struk­tu­ra­lizm, który gło­sił, że spo­łe­czeń­stwo ma okre­śloną struk­turę. Struk­turę, któ­rej ele­menty są tak bar­dzo od sie­bie za­leżne, że zmiana jed­nego po­cią­gnie za sobą upa­dek ca­ło­ści. Role płciowe były ści­śle okre­ślone, a ich na­ru­sza­nie uzna­wano za szko­dliwe dla struk­tury spo­łecz­nej.

W ta­kim wła­śnie „kli­ma­cie” La­koff opu­bli­ko­wała swój ar­ty­kuł. Wska­zała w nim ce­chy „ję­zyka ko­biet”. Ja­kie? Skłon­ność do sto­so­wa­nia wzmac­nia­czy („na­prawdę wspa­niałe”, „to­tal­nie sza­łowe”) i wy­peł­nia­czy („tak jakby”, „my­ślę, że...”), uży­wa­nie py­tań roz­łącz­nych („Piękny mamy dziś dzień, nie­prawdaż?”), a po­nadto zna­jo­mość szcze­gó­ło­wych nazw ko­lo­rów[6*] czy uni­ka­nie wul­ga­ry­zmów lub za­stę­po­wa­nie ich eu­fe­mi­zmami (fudge za­miast fuck)[6]. Naj­cie­kaw­szym bo­dajże przy­kła­dem jest wpro­wa­dzony przez La­koff po­dział przy­miot­ni­ków wy­ra­ża­ją­cych apro­batę na neu­tralne i ko­biece. I tak, we­dług au­torki, słowa „wspa­niały” czy „świetny” są neu­tralne, a „słodki”, „cza­ru­jący” czy „uro­czy” są... tak, zga­dły­ście, ko­biece! La­koff za­zna­cza, że ko­biety mogą bez prze­szkód uży­wać słów neu­tral­nych, ale męż­czy­zna się­ga­jący po przy­miot­nik z grupy „ko­bie­cej” na­raża się na śmiesz­ność i utratę re­pu­ta­cji.

Pu­bli­ka­cja La­koff wzbu­dziła sze­reg kon­tro­wer­sji, przede wszyst­kim me­to­do­lo­gicz­nych. Au­torka nie prze­pro­wa­dziła żad­nych ba­dań em­pi­rycz­nych, a opis „ję­zyka ko­biet” oparła na wła­snych nie­usys­te­ma­ty­zo­wa­nych ob­ser­wa­cjach. Za­sta­na­wiała się, w jaki spo­sób mó­wią zna­jome jej ko­biety, a na­stęp­nie to opi­sała. Dziś stwo­rzony taką me­todą ar­ty­kuł z za­kresu ję­zy­ko­znaw­stwa nie miałby szans na do­pusz­cze­nie do pu­bli­ka­cji, jed­nak nie­całe pięć­dzie­siąt lat temu był re­wo­lu­cyjny. To La­koff jako pierw­sza za­ob­ser­wo­wała, że męż­czyźni i ko­biety uży­wają tego na­rzę­dzia, ja­kim jest ję­zyk, w inny spo­sób.

Ale to, co jest po­wo­dem tej róż­nicy, było przed­mio­tem spo­rów. Wy­od­ręb­niły się dwa nurty – do­mi­na­cji i róż­nicy. Ten pierw­szy, któ­rego re­pre­zen­tantką jest mię­dzy in­nymi La­koff, głosi, że różne style ko­mu­ni­ka­cyjne ko­biet i męż­czyzn to wy­nik mę­skiej do­mi­na­cji. W tym uję­ciu ję­zyk jest rów­nież me­todą kon­troli ko­biet i utrzy­my­wa­nia ich pod­rzęd­nej po­zy­cji.

Przed­sta­wi­ciele nurtu róż­nicy z ko­lei uwa­żają, że wy­two­rze­nie się „ję­zyka ko­biet” i „ję­zyka męż­czyzn” to sku­tek róż­nic mię­dzy tymi płciami (to, czy te róż­nice są wro­dzone, czy nie, było ko­lej­nym przed­mio­tem de­bat). Nurt ten prze­ży­wał naj­więk­szy triumf w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych XX wieku, kiedy księ­gar­niane li­sty be­st­sel­le­rów były oku­po­wane przez pseu­do­nau­kowe po­zy­cje o męż­czy­znach z Marsa i ko­bie­tach z We­nus[7*]. Wów­czas spie­rano się, czy de­cy­du­jącą rolę w two­rze­niu się róż­nic od­gry­wają od­mienne spo­soby so­cja­li­za­cji, któ­rej pod­daje się chłop­ców i dziew­czynki od wcze­snego dzie­ciń­stwa, czy też są one wro­dzone (w ję­zyku an­giel­skim ka­rierę w tym kon­tek­ście zro­biło słowo har­dwi­red, ozna­cza­jące tu „głę­boko za­ko­rze­niony, osa­dzony”) i da się je zi­den­ty­fi­ko­wać pod­czas ba­dań na­szych mó­zgów. My­ślę, że nie bę­dzie prze­sadą, je­śli po­wiem, że po­pkul­tura i na­uka tro­chę się wów­czas roz­mi­nęły – w dys­kur­sie po­pu­lar­nym w naj­lep­sze utwier­dzano się w prze­ko­na­niu, że męż­czyźni mowę mają ostrą, a ko­biety de­li­katną z po­wodu róż­nic w bu­do­wie ich mó­zgów, w na­uce zaś po­dej­ście było zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zniu­an­so­wane[8*]. Nie tylko dla­tego, że no­wo­cze­sne tech­no­lo­gie neu­ro­obra­zo­wa­nia po­zwo­liły na do­kład­niej­sze przyj­rze­nie się ludz­kim mó­zgom. Wpływ miała też nie­zwy­kle re­wo­lu­cyjna teo­ria z dzie­dziny nauk hu­ma­ni­stycz­nych.

Mowa tu o teo­rii per­for­ma­tyw­no­ści płci au­tor­stwa Ju­dith Bu­tler. Tak, tej Ju­dith Bu­tler, któ­rej na­zwi­sko sze­regi kon­ser­wa­tyw­nych pu­bli­cy­stów wy­po­wia­dają z ol­brzy­mią od­razą. Teo­ria per­for­ma­tyw­no­ści płci mówi nam, że płeć (gen­der) to coś, co od­gry­wamy, że to ze­spół cech, który nie musi zga­dzać się z tym, co mamy mię­dzy no­gami. Pod­czas gdy jesz­cze nie­dawno w ba­da­niach ję­zyka i płci przyj­mo­wano za pew­nik dra­styczne róż­nice mię­dzy ko­bie­tami a męż­czy­znami, nowa teo­ria po­zwo­liła spoj­rzeć na to wszystko pod in­nym ką­tem. Mo­gła ona za­ist­nieć mię­dzy in­nymi dzięki dzia­łal­no­ści fran­cu­skiego fi­lo­zofa Mi­chela Fo­ucaulta[9*]. Nie­raz sły­szymy, że teo­ria per­for­ma­tyw­no­ści płci to dia­bel­stwo, za­bu­rza­nie po­rządku świata czy wręcz jego ko­niec. Nic bar­dziej myl­nego! Dzięki Bu­tler czy Fo­ucaul­towi do­sta­li­śmy na­rzę­dzia do opi­sa­nia cze­goś, co jest na­tu­ralne na­wet dla kon­ser­wa­ty­stów.

Prze­cież ko­bieta aser­tywna (czyli wy­ka­zu­jąca mę­ską ce­chę) nie staje się przez to męż­czyzną. Prze­cież męż­czy­zna opie­kuń­czy (czyli wy­ka­zu­jący ce­chę ko­biecą) nie staje się od tego re­pre­zen­tan­tem płci żeń­skiej.

Od tej pory mó­wiono nie o mę­sko­ści i ko­bie­co­ści, lecz o mę­sko­ściach i ko­bie­co­ściach. Ist­nieją bo­wiem różne spo­soby wy­ra­ża­nia sie­bie. Nowe teo­rie po­zwo­liły rów­nież na po­sze­rze­nie spoj­rze­nia na ję­zyk i płeć. W la­tach sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych XX wieku przy­glą­dano się głów­nie bia­łym ko­bie­tom z klasy śred­niej i na tej pod­sta­wie bu­do­wano mo­del „ko­bie­cego ję­zyka”. Doj­ście do głosu ba­da­czek czar­no­skó­rych czy po­cho­dze­nia azja­tyc­kiego, a także przed­sta­wi­cie­lek klas in­nych niż śred­nia po­ka­zało, że nie ma jed­nego cha­rak­te­ry­stycz­nego dla ko­biet spo­sobu mó­wie­nia. Tak samo z męż­czy­znami – to, co dla bia­łych, bo­ga­tych, he­te­ro­sek­su­al­nych Ame­ry­ka­nów było pra­wi­dło­wym, co­dzien­nym ję­zy­kiem, nie mu­siało ta­kie być dla La­ty­no­sów, Afro­ame­ry­ka­nów czy ge­jów. Do­wie­dziono też, że ko­biety i męż­czyźni zmie­niają swoje „ję­zy­kowe ob­li­cze” w za­leż­no­ści od śro­do­wi­ska, w któ­rym aku­rat prze­by­wają. Ję­zy­ko­znaw­czyni Jen­ni­fer Co­ates po­świę­ciła temu dwie pu­bli­ka­cje – Wo­men Talk[10*] [Ko­biece roz­mowy] (1991) i Men talk [Mę­skie roz­mowy] (2003).

Skoro wiemy już, że nie ma uni­wer­sal­nego ję­zyka da­nej płci, nie po­win­ni­śmy dać się uwieść ła­twym roz­wią­za­niom w ro­dzaju po­rad­ni­ków „jak zro­zu­mieć męż­czy­znę”, a za­miast tego słu­chać sie­bie na­wzajem.

Ale ba­da­nia płci w ję­zyku to nie tylko spraw­dza­nie, jak męż­czyźni czy ko­biety wy­ra­żają sie­bie po­przez ję­zyk. To rów­nież przy­glą­da­nie się temu, jak w da­nym sys­te­mie ję­zy­ko­wym[11*] kształ­tuje się ob­raz kon­kret­nej płci. W tej kwe­stii ba­da­cze i ba­daczki są znacz­nie bar­dziej zgodni niż w po­przed­niej. Przyj­muje się, że w więk­szo­ści zna­nych nam ję­zy­ków ko­biety przed­sta­wione są zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ne­ga­tyw­nie niż męż­czyźni[7]. Do­mi­na­cja męż­czyzn zna­la­zła od­zwier­cie­dle­nie w wielu sys­te­mach ję­zy­ko­wych, szcze­gól­nie w tych, w któ­rych wy­stę­puje ro­dzaj gra­ma­tyczny. A tak się składa, że ję­zyk pol­ski do nich na­leży. Za­tem po­wiedzmy to gło­śno i otwar­cie: ko­bieta w pol­sz­czyź­nie ma go­rzej. O tym po­roz­ma­wiamy so­bie w ko­lej­nym roz­dziale, a za­nim to na­stąpi, po­zwól­cie, pro­szę, że przy­bliżę wam jesz­cze po­czątki mo­jej przy­gody z fe­mi­na­ty­wami.

Jak zo­sta­łam Pa­nią od Fe­mi­na­ty­wów?

Po raz pierw­szy zda­łam so­bie sprawę z tego, jak istotne są kwe­stie ję­zyka i płci... na lek­cji re­li­gii w dru­giej kla­sie pod­sta­wówki. Pro­wa­dząca za­ję­cia sio­stra za­konna po­in­for­mo­wała nas, że w wy­po­wia­da­nych pod­czas mszy świę­tej sło­wach: „Pa­nie, nie je­stem go­dzien, abyś przy­szedł do mnie, ale po­wiedz tylko słowo, a bę­dzie uzdro­wiona du­sza moja” dziew­czynki nie mogą za­mie­nić formy „go­dzien” na „godna”. Dla­czego? Po­nie­waż „przed Bo­giem sto­imy nie jako ko­biety, tylko jako lu­dzie”. Za­sta­na­wia­łam się, o co w tym cho­dzi. Czy ko­biety to nie lu­dzie? I dla­czego było to tak istotne, że ośmio­latki mu­siały to wie­dzieć? Ta sy­tu­acja za­pa­dła mi mocno w pa­mięć.

Wcale nie chcia­łam zaj­mo­wać się fe­mi­na­ty­wami, a wy­bór tego te­matu do­ko­nał się nie­jako przez przy­pa­dek. Szcze­gól­nie in­te­re­suje mnie oba­la­nie mi­tów, zwłasz­cza tych mocno za­ko­rze­nio­nych w kul­tu­rze. Pró­bo­wa­łam od­kry­wać ich praw­dziwe ob­li­cze za­wsze, kiedy tylko po­ja­wiały się przy ro­dzin­nym stole. A po­ja­wiały się czę­sto, po­nie­waż wiele z utar­tych prze­ko­nań funk­cjo­nu­ją­cych w spo­łe­czeń­stwie to wła­śnie mity. Mogą to być prze­kła­ma­nia ta­kie jak:

• „ame­ry­kań­skie święto Hal­lo­ween” (w rze­czy­wi­sto­ści ir­landzki oby­czaj, który do Sta­nów Zjed­no­czo­nych tra­fił do­piero wraz z emi­gran­tami z kraju Świę­tego Pa­tryka);

• „ame­ry­kań­skie wa­len­tynki” (po­łą­cze­nie rzym­skich Lu­per­ka­liów z chrze­ści­jań­skim kul­tem Świę­tego Wa­len­tego, które za­częto ko­ja­rzyć z mi­ło­ścią około XIV wieku – pierw­szy li­te­racki ślad ob­cho­dze­nia wa­len­ty­nek znaj­dziemy u Geof­freya Chau­cera w po­ema­cie Sejm ptasi z 1375 roku);

• „po­wrót do tra­dy­cyj­nych pol­skich imion, ta­kich jak Zo­fia czy An­toni” (żadne z nich nie jest pol­skim imie­niem, są je­dy­nie spo­lsz­czone, jak więk­szość imion nada­wa­nych w Pol­sce; „Zo­fia” po­cho­dzi z grec­kiego, „An­toni” – z ła­ciny);

• „Święty Mi­ko­łaj, któ­rego wi­ze­ru­nek po­wstał na zle­ce­nie pro­du­centa po­pu­lar­nego na­poju” (znowu bzdura, nie­stety po­wie­lana na­wet na za­ję­ciach uni­wer­sy­tec­kich, w rze­czy­wi­sto­ści Święty Mi­ko­łaj jako gruby star­szy pan w czer­wo­nym wdzianku po raz pierw­szy po­ja­wił się u ry­sow­nika Tho­masa Na­sha około 1870 roku, po­nad sześć­dzie­siąt lat przed pierw­szą świą­teczną re­klamą Coca-Coli), a także „skrót X-Mas ru­guje Chry­stusa z Bo­żego Na­ro­dze­nia” (a prze­cież X ozna­cza wła­śnie Chry­stusa...).

Jed­nym z ta­kich obec­nych w prze­strzeni pu­blicz­nej prze­kła­mań jest mit o fe­mi­na­ty­wach bę­dą­cych „no­wym wy­my­słem fe­mi­ni­stek z XXI wieku”. Coś na ten te­mat czy­ta­łam, ale nie za bar­dzo mia­łam ochotę zgłę­biać te­mat na­ukowo, po­nie­waż prze­ra­żały mnie silne emo­cje, które ta kwe­stia wy­wo­łuje w la­ikach. Nie chcia­łam wi­kłać się w tę de­batę, która przy­po­mi­nała bar­dziej kłót­nię niż kul­tu­ralną dys­ku­sję. Przede wszyst­kim jed­nak nie czu­łam się na si­łach sta­wić czoła wy­zwi­skom i mo­wie nie­na­wi­ści, któ­rej ce­lem są osoby prze­ka­zu­jące wie­dzę o ję­zyku in­klu­zyw­nym, w tym o fe­mi­na­ty­wach[12*].

Kiedy apli­ko­wa­łam na stu­dia ma­gi­ster­skie, ów­cze­sny pro­mo­tor za­chę­cił mnie do za­sta­no­wie­nia się nad stu­diami dok­to­ranc­kimi. Już wtedy o nich ma­rzy­łam, więc taka pro­po­zy­cja była mi na rękę. Chcia­łam pi­sać o po­pkul­tu­rze z per­spek­tywy ję­zy­ko­znaw­czej, szcze­gól­nie o tek­stach ame­ry­kań­skich ra­pe­rek, któ­rych słu­cham, po­nie­waż ich mu­zyka do­daje mi siły i ener­gii. Nie spo­tkało się to z apro­batą pro­mo­tora, za­tem szu­ka­łam da­lej po­ten­cjal­nego te­matu roz­prawy dok­tor­skiej. Pew­nego dnia pod­czas za­jęć se­mi­na­ryj­nych po­ja­wiła się kwe­stia fe­mi­na­ty­wów, sko­men­to­wana przez jedną stu­dentkę zda­niem w stylu: „Fe­mi­na­tywy to na­rzu­cane na siłę neo­lo­gi­zmy”. Zde­cy­do­wa­łam się spro­sto­wać to twier­dze­nie, pre­zen­tu­jąc do­stępne dane. Po za­ję­ciach pro­fe­sor po­wie­dział: „Pani Mar­tyno, to może spró­bujmy o tych fe­mi­na­ty­wach?”. I tak za­częła się moja przy­goda z żeń­skimi for­mami nazw za­wo­dów.

Od 2018 roku zaj­muję się tym te­ma­tem na­ukowo, od 2021 roku zaś – po­pu­la­ry­za­tor­sko, pro­wa­dząc konto na In­sta­gra­mie, na­zwane „Pani od Fe­mi­na­ty­wów”. W 2022 roku wraz z pro­fe­sorką Ka­ta­rzyną Wa­szyń­ską i ma­gi­sterką We­ro­niką Klon za­ło­ży­łam Mię­dzy­wy­dzia­łową In­ter­dy­scy­pli­narną Grupę Ba­daw­czą „Płeć i Ję­zyk”, w któ­rej pro­wa­dzimy ba­da­nia nad płcią w ję­zyku, łą­cząc me­tody ję­zy­ko­znaw­cze oraz psy­cho­lo­giczne.

Mam na­dzieję, że ni­niej­sza książka przy­nie­sie wam choć chwilę uśmie­chu. A je­śli przy oka­zji obali ja­kieś mity czy po­zwoli ina­czej spoj­rzeć na ja­kiś te­mat, będę bar­dzo za­do­wo­lona.

Ży­czę mi­łej lek­tury!

Pani od Fe­mi­na­ty­wów

ROZ­DZIAŁ 1

Czyli jak się tu zna­leź­li­śmyalbo jak pre­ze­ska stała się pa­nią pre­zes

Aby­śmy wszy­scy wie­dzieli, na czym sto­imy, po­zwolę so­bie roz­po­cząć ten roz­dział od de­fi­ni­cji fe­mi­na­ty­wów. Są to, naj­pro­ściej rzecz uj­mu­jąc, „żeń­skie formy gra­ma­tyczne nazw za­wo­dów i funk­cji”[1]. Naj­czę­ściej two­rzymy je, do­da­jąc do formy mę­skiej tak zwane „żeń­skie koń­cówki”, czyli przy­rostki ta­kie jak -ka, -ini/-yni, -ica. Fe­mi­na­tywy to na­zwy ko­biet okre­śla­jące peł­nioną przez nie funk­cję, zaj­mo­wane sta­no­wi­sko, wy­ko­ny­wany za­wód czy po­sia­dany ty­tuł.

na­uczy­ciel – na­uczy­cielka

sprze­dawca – sprze­daw­czyni

W przy­to­czo­nych po­wy­żej rze­czow­ni­kach two­rze­nie form żeń­skich jest sto­sun­kowo re­gu­larne, pro­ste i nie­kon­tro­wer­syjne. Sta­no­wią one jed­nak tylko część hi­sto­rii, bo mamy też taką ka­te­go­rię fe­mi­na­ty­wów, która bu­dzi kon­tro­wer­sje: na­leżą do niej głów­nie ty­tuły na­ukowe, pre­sti­żowe i tra­dy­cyj­nie mę­skie za­wody. Formy te po­wstają po­przez uży­cie formy mę­skiej, ta­kiej jak „dzie­kan”, „dok­tor”, „am­ba­sa­dor”, oraz do­da­nie imie­nia ad­re­satki lub ty­tułu „pani” w celu za­zna­cze­nia, że cho­dzi o ko­bietę.

dzie­kan – pani dzie­kan

dok­tor – pani dok­tor

Część ba­da­czy wska­zuje na za­cho­dzący w ta­kich przy­pad­kach brak związku zgody. Jak pi­sze cho­ciażby Ma­ciej Mak­se­lon, re­dak­tor i wy­kła­dowca aka­de­micki, w for­mach „pani dok­tor”, „pani pro­fe­sor” nie zga­dza nam się ro­dzaj, a z lo­gicz­nej per­spek­tywy „pani psy­cho­log” brzmi rów­nie zgrab­nie jak „pan pie­lę­gniarka”[2]. Na­leży jed­nak pod­kre­ślić, że forma z „pani” nie jest nie­po­prawna – jest jedną z moż­li­wo­ści wy­ra­ża­nia żeń­sko­ści w pol­sz­czyź­nie. To, czy nam od­po­wiada, to już inna kwe­stia. Pro­fe­sor Mi­ro­sław Bańko twier­dzi na przy­kład, że „nad­miar «pani» prze­nosi nas w kon­wen­cje roz­mowy z kil­ku­lat­kiem i in­fan­ty­li­zuje ję­zyk”[3]. Ja z ko­lei nie je­stem prze­ko­nana do tych kon­struk­cji, po­nie­waż nie­od­par­cie przy­wo­dzą mi one na myśl sfor­mu­ło­wa­nia w ro­dzaju „czło­wiek guma”, „czło­wiek pa­jąk”, „czło­wiek nie­to­perz”, su­ge­ru­jące coś re­al­nego, ale jed­nak nie­re­al­nego. Coś, co niby ist­nieje, ale na pra­wach wy­jątku. A prze­cież wszyst­kie te formy mogą wy­stę­po­wać jako fe­mi­na­tywy two­rzone za po­mocą żeń­skiej koń­cówki – za­miast „pani psy­cho­log” mo­żemy po­wie­dzieć „psy­cho­lożka”, za­miast „pani ad­wo­kat” –„ad­wo­katka”, a za­miast „pani gi­ne­ko­log” – „gi­ne­ko­lożka”.

Choć fe­mi­na­tywy obecne są w ję­zyku pol­skim od stu­leci, wy­star­czy rzut oka na sek­cje ko­men­ta­rzy po­pu­lar­nych por­tali in­for­ma­cyj­nych, aby się prze­ko­nać, że wie­dza na te­mat ich hi­sto­rii wcale nie jest po­wszechna. W prze­ci­wień­stwie do prze­ko­na­nia, ja­koby fe­mi­na­tywy były zwią­zane z dzia­łal­no­ścią fe­mi­ni­stek z XXI wieku, ten po­gląd pa­no­szy się w pol­skim in­ter­ne­cie od do­brych dzie­się­ciu lat i nie za­mie­rza z niego zni­kać mimo co­raz sze­rzej za­kro­jo­nej dzia­łal­no­ści osób po­pu­la­ry­zu­ją­cych wie­dzę z za­kresu hi­sto­rii ję­zyka pol­skiego. Pro­fe­sorka Agnieszka Ma­ło­cha-Krupa wspo­mina, że gdy była go­ści­nią au­dy­cji w Pol­skim Ra­diu Wro­cław, po­świę­co­nej ję­zy­kowi rów­no­ścio­wemu, słu­cha­cze i słu­chaczki za­da­wali jej py­ta­nia w ro­dzaju: „Po co w pol­sz­czyź­nie fe­mi­na­tywa, skoro za­wsze oby­wa­li­śmy się bez nich? A te­raz wy­my­śliły coś fe­mi­nistki i mu­simy ule­gać tej ten­den­cji?”[4]. Wiara w ten mit jest po­wszechna (choć dziś być może mniej niż dzie­sięć[13*], a na­wet pięć lat temu) i pro­wa­dzi, nad czym ubo­le­wam, do po­strze­ga­nia fe­mi­na­ty­wów jako mar­ke­rów przy­na­leż­no­ści po­li­tycz­nej, naj­czę­ściej le­wi­co­wej lub rza­dziej cen­tro­wej (o czym wię­cej w roz­dziale dru­gim). W po­cząt­kach XX wieku było zgoła ina­czej, fe­mi­na­tywy od­bie­rano nie jako po­li­tyczne, lecz jako neu­tralne.

Pierw­sza po­łowa XX wieku to czas wiel­kiego prze­łomu, je­śli cho­dzi o po­ło­że­nie oraz role spo­łeczne ko­biet. Wsku­tek dzia­łal­no­ści ru­chu praw ko­biet wy­wal­czyły one prawo nie tylko do gło­so­wa­nia w wy­bo­rach, lecz także do zdo­by­wa­nia wyż­szego wy­kształ­ce­nia na pol­skich uczel­niach. Po­nadto, w związku z licz­nymi stra­tami w lu­dziach spo­wo­do­wa­nymi przez pierw­szą wojnę świa­tową, ko­biety co­raz czę­ściej sta­wały się ży­wi­ciel­kami ro­dziny. Dla­tego na nie­spo­ty­kaną do­tąd skalę wkro­czyły na ry­nek pracy, zdo­by­wa­jąc ty­tuły i umie­jęt­no­ści, które po­zwa­lały im wy­ko­ny­wać za­wody po­strze­gane wcze­śniej jako ty­powo mę­skie. Jak to zwy­kle bywa, ję­zyk pol­ski mu­siał nad­go­nić i do­sto­so­wać się do no­wej rze­czy­wi­sto­ści, a do­sto­so­wa­nie to prze­ja­wiało się przede wszyst­kim w two­rze­niu żeń­skich form nazw za­wo­dów.

Co­raz częst­sze w pierw­szej po­ło­wie XX wieku sto­so­wa­nie fe­mi­na­ty­wów wy­wo­łało dys­ku­sję wśród użyt­kow­ni­ków ję­zyka: roz­ma­wiano o na­zwach nie­czę­stych wów­czas wśród ko­biet funk­cji, zwłasz­cza o sło­wie „dok­torka”, o któ­rego po­praw­no­ści re­gu­lar­nie de­ba­to­wano w „Po­rad­niku Ję­zy­ko­wym”[5]. W tym wła­śnie cza­so­pi­śmie w 1904 roku wy­dru­ko­wano zbio­rowy pro­test czy­tel­ni­ków „prze­ciwko gwał­ce­niu ję­zyka pol­skiego i łą­cze­niu z na­zwi­skami żeń­skimi ty­tułu Dr. (Dok­tor) za­miast Drka (Dok­torka)”[6]. Ca­sus tego wy­razu jest wy­jąt­kowo cie­kawy, po­nie­waż dziś uznaje się go czę­sto za awan­gar­dowy czy wręcz re­wo­lu­cyjny. Tym­cza­sem można po­wie­dzieć, że w po­cząt­kach XX wieku więk­sze zdzi­wie­nie wciąż wy­wo­ły­wały ko­biety pra­gnące się kształ­cić niż na­zwy, któ­rymi mia­łoby się je okre­ślać. Przy­po­mnijmy, że pierw­sze stu­dentki po­ja­wiły się na Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych XIX wieku, mniej wię­cej pięć­set lat po po­wsta­niu tej naj­star­szej pol­skiej uczelni[14*]. Na Uni­wer­sy­tet Lwow­ski pierw­sze ko­biety przy­jęte zo­stały w 1897 roku, a na wy­dział le­kar­ski tej uczelni do­piero w 1900 roku[7]. Pod ko­niec XIX wieku wciąż dys­ku­to­wano o za­sad­no­ści kształ­ce­nia ko­biet i ne­ga­tyw­nym wpły­wie ich edu­ka­cji na kon­dy­cję pol­skiej ro­dziny (ko­biety wy­bie­ra­jące się na uni­wer­sy­tety miały rze­komo nie wy­cho­dzić za mąż i nie ro­dzić dzieci, stu­dentki-mę­żatki zaś – za­nie­dby­wać ogni­sko do­mowe)[15*].

Na­wet ko­biety wy­bie­ra­jące, jak mo­głoby się dziś wy­da­wać, tra­dy­cyj­nie dam­skie za­wody były obiek­tem kry­tyki. Eliza En­gel­hard, dzia­łaczka kon­ser­wa­tywna, po­stu­lo­wała, żeby na­uczy­cielki re­zy­gno­wały z pracy po wyj­ściu za mąż, twier­dziła też, że „od­dać szkołę w ręce ko­biety zna­czy tyle, co spro­wa­dzić ją na drogę za­stoju, re­ak­cji i upadku”[8]. Na Ślą­sku zresztą po­trak­to­wano jej po­stu­laty po­waż­nie, co zna­la­zło fi­nał w po­staci nie­sław­nej ustawy Sejmu Ślą­skiego z 1926 roku do­ty­czą­cej ce­li­batu na­uczy­cie­lek. Ko­biety za­mężne mu­siały zo­stać zwol­nione ze szkół, czę­ściowo z po­wo­dów eko­no­micz­nych (czę­ściej niż męż­czyźni brały urlopy), ale przede wszyst­kim z po­wo­dów spo­łecz­nych – ustawa miała umac­niać prze­ko­na­nie o męż­czyź­nie jako gło­wie ro­dziny, a ko­bie­cie jako opie­kunce ogni­ska do­mo­wego, któ­rej nie w gło­wie praca i po­ka­zy­wa­nie się pu­blicz­nie, zwłasz­cza w cza­sie ciąży, na co zwo­len­nicy ustawy pi­sali skargi do władz oświa­to­wych. Jedna z nich brzmiała tak: „Ko­bieta, bę­dąc w da­leko po­su­nię­tym sta­nie, ujem­nie działa [...] przede wszyst­kim na rocz­niki star­sze. Dzieci sta­wiają ro­dzi­com nie­raz py­ta­nia, na które ro­dzice od­po­wie­dzieć nie mogą. Z tych to wła­śnie po­wo­dów zwol­nie­nie za­męż­nych na­uczy­cie­lek ko­niecz­nie jest po­trzebne”[9]. Po­nadto ustawa miała uła­twić męż­czy­znom peł­nie­nie funk­cji głowy ro­dziny po­przez za­pew­nie­nie im miejsc pracy w szko­łach[16*].

Wi­dzimy więc, że po­ja­wie­nie się no­wych form żeń­skich sta­no­wiło na­tu­ralną kon­se­kwen­cję zmian, które przy­nio­sła eman­cy­pa­cja ko­biet – wcze­śniej tych form nie było, tak samo jak ko­biet wy­ko­nu­ją­cych za­wody, do któ­rych od­no­siły się te fe­mi­na­tywy.

„Je­stże to zgodne z pra­wami ję­zyka pol­skiego, że ko­biety, osią­gnąw­szy sto­pień aka­de­micki dok­tora, pod­pi­sują się dok­tor, jak męż­czy­zna?”[10] – pyta w 1901 roku re­dak­cję czy­tel­nik „Po­rad­nika Ję­zy­ko­wego”. Re­dak­tor tłu­ma­czy, że choć do tej pory nie było po­trzeby two­rze­nia żeń­skiej formy od rze­czow­nika „dok­tor” (bo i dok­to­rek zbyt wiele nie było), to w przy­szło­ści ko­biety koń­czące stu­dia dok­to­ranc­kie staną się znacz­nie częst­szym zja­wi­skiem, za­tem „na­leży utwo­rzyć – ana­lo­gicz­nie do ta­kich rze­czow­ni­ków jak: ap­te­karz-ap­te­karka, aku­szer-aku­szerka, bla­gier-bla­gierka, lek­tor-lek­torka, zna­chor-zna­chorka – także dok­tor-dok­torka, na­wet choćby się to nie po­do­bało in­te­re­so­wa­nym”.

Na­leży tu stwier­dzić, że cza­so­pi­sma po­praw­no­ściowe (na przy­kład wspo­mniany „Po­rad­nik Ję­zy­kowy”) za­chę­cały użyt­kow­ni­ków ję­zyka do włą­cza­nia fe­mi­na­ty­wów do mowy po­tocz­nej, aby wy­peł­nić pustkę w pol­skim sys­te­mie lek­sy­kal­nym. Warto za­uwa­żyć, że pu­bli­ku­jący tam wów­czas uza­sad­niali swoje wy­bory za po­mocą ar­gu­men­tów od­no­szą­cych się do lo­giki i prag­ma­tyki, po­zor­nie po­zba­wio­nych ła­dunku emo­cjo­nal­nego ty­po­wego dla dys­kursu wo­kół fe­mi­na­ty­wów z dru­giej de­kady XXI wieku. „W miarę przy­pusz­cza­nia ko­biet do stu­diów uni­wer­sy­tec­kich może bę­dziemy mu­sieli stwo­rzyć jesz­cze i ma­gi­sterkę (far­ma­cji), a może i ad­wo­katkę, i nie cof­niemy się przed tem, czego róż­nica płci wy­maga od lo­giki ję­zy­ko­wej” – pi­sał je­den z au­to­rów w „Po­rad­niku Ję­zy­ko­wym” w 1911 roku. Co ważne, ko­biety uży­wa­jące form mę­skich za­miast nowo po­wsta­łego fe­mi­na­tywu oskar­żano o nie­chęć (a także brak od­wagi) do ujaw­nia­nia swo­jej płci, a na­wet o pod­szy­wa­nie się pod męż­czyzn! W tym sa­mym nu­me­rze pi­sma można było też prze­czy­tać opi­nię, ja­koby ko­bietę mó­wiącą o so­bie „dok­tor” za­miast „dok­torka” ce­cho­wał „brak cy­wil­nej od­wagi przy­zna­nia się do tego, że się jest ko­bietą, wstyd swo­jej ko­bie­co­ści, i pod­szy­wa­nie się pod płaszcz mę­ski”[11]. Do­dat­kowo re­dak­to­rzy wspo­mnia­nego cza­so­pi­sma przy­ta­czali przy­kłady dwu­znacz­no­ści ję­zy­ko­wej, która wy­ni­kała z nie­chęci do uży­wa­nia fe­mi­na­ty­wów. Na przy­kład gdyby le­karka na­pi­sała na drzwiach swo­jego ga­bi­netu:

Dok­tor Krzywy le­czy pa­cjen­tów z cho­ro­bami skóry

mo­głaby nie tylko oszu­kać swo­ich pa­cjen­tów, lecz także wy­wo­łać za­że­no­wa­nie, gdyby od­wie­dził ją męż­czy­zna prze­ko­nany, że za drzwiami czeka le­karz płci mę­skiej[12]. Ów­cze­sna mo­ral­ność, a przy­pusz­czal­nie rów­nież sek­sizm (prze­ko­na­nie o mniej­szych kom­pe­ten­cjach dok­to­rek, zwłasz­cza że były one wciąż względ­nie no­wym zja­wi­skiem) spra­wiały, że uży­wa­nie fe­mi­na­ty­wów mo­gło wpły­wać na de­cy­zję pa­cjenta.

Jesz­cze w la­tach trzy­dzie­stych XX wieku „Po­rad­nik Ję­zy­kowy” do­ra­dzał swoim czy­tel­ni­kom uży­wa­nie fe­mi­na­ty­wów[13]. Na przy­kład w 1934 roku jego re­dak­tor, An­drzej Siecz­kow­ski, pi­sał, że „[...] jest rze­czą na­tu­ralną, że w cza­sach, gdy ko­biety otrzy­mują dok­to­raty, ka­te­dry itd., two­rzą się od­po­wied­nie ty­tuły, jak dok­torka, do­centka, pro­fe­sorka, ad­wo­katka”[14]. Po raz ko­lejny au­to­ry­tet w dzie­dzi­nie ję­zyka od­wo­łał się nie do ide­olo­gii (jak praw­do­po­dob­nie zro­biłby to dziś), lecz do lo­giki. Two­rze­nie fe­mi­na­ty­wów nie było ele­men­tem eman­cy­pa­cji ko­biet, ale jed­nym z prze­ja­wów ów­cze­snego pra­gnie­nia za­cho­wa­nia „du­cha ję­zyka”, „tra­dy­cji pol­sz­czy­zny, ro­zu­mia­nej w tym wy­padku jako dą­że­nie do za­cho­wa­nia re­gu­lar­no­ści, sy­me­trii w za­kre­sie zja­wisk de­ry­wa­cyj­nych”[15]. Pra­gnie­nie to było zwią­zane z prze­ko­na­niem, że w cza­sach nie­sta­bil­no­ści pań­stwa pol­skiego to ję­zyk pol­ski po­wi­nien być czymś sta­łym.

Wspo­mniane „dok­torka”[17*], „pro­fe­sorka” i „ad­wo­katka” nie były je­dy­nymi żeń­skimi for­mami nazw ozna­cza­ją­cych przed­sta­wi­cielki pre­sti­żo­wych za­wo­dów. Czę­sto dziś dys­ku­to­wany w pol­skiej sfe­rze pu­blicz­nej wy­raz „po­słanka” ma długą hi­sto­rię, się­ga­jącą wła­ści­wie okresu mię­dzy­wo­jen­nego (kiedy to po­ja­wiło się py­ta­nie o ko­biety w pol­skiej po­li­tyce). To wła­śnie wtedy ko­biety wy­wal­czyły prawa wy­bor­cze i – co ważne – prawo do ak­tyw­nego udziału w pol­skim ży­ciu po­li­tycz­nym. W pierw­szym par­la­men­cie po od­zy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści zna­la­zło się osiem po­sła­nek, a w dru­gim – dzie­więć po­sła­nek i trzy se­na­torki. Sy­tu­acja ta nie mo­gła po­zo­stać nie­zau­wa­żona przez spo­łe­czeń­stwo, które za­sta­na­wiało się, jak na­zy­wać nowe zja­wi­sko na pol­skiej sce­nie po­li­tycz­nej, i szu­kało po­rady w li­stach do re­dak­cji „Po­rad­nika Ję­zy­ko­wego”, pi­sząc: „Wsku­tek wy­bo­rów po­wszech­nych i do­pusz­cze­nia ko­biet do urny wy­bor­czej oka­zała się po­trzeba utwo­rze­nia na­zwy żeń­skiej do mę­skiego po­sła. Jak ta na­zwa brzmieć bę­dzie: po­ślina czy po­ślica?”[16]. Re­dak­cja od­po­wie­działa:

Je­żeli jed­nak od­czu­wamy po­trzebę wy­róż­nie­nia po­sła-męż­czy­zny od po­sła-ko­biety (jak war­szaw­skie dzien­niki za­czy­nają pi­sać), to mu­simy szu­kać ano­lo­gii [sic], po­do­bień­stwa. A więc skoro orzeł-or­lica, ka­rzeł-kar­lica, so­kół-so­ko­lica, to i po­seł-po­ślica.

Hor­ri­bile dictu! – jakże można tak na­zy­wać człon­ki­nię „sejmu usta­wo­daw­czego!” Ktoś wy­brnął z tej trud­no­ści kra­kow­skim tar­giem i utwo­rzył formę: po­seł­kini. Wpraw­dzie nie jest to forma od po­seł, ale od nie­ist­nie­ją­cego słowa *po­se­łek czyli, „mały po­seł”, ale je­że­liby to miało po­wo­dze­nie, to w każ­dym ra­zie lep­sze niż: ko­bieta-po­seł. Po­ślina nie może być z tego po­wodu, że to nie ozna­cza in­nego ro­dzaju, ale ga­tu­nek pod­lej­szy, jak szew­czyna, pi­sa­rzyna, chło­pina itp.[17]

Po­ja­wiały się za­tem rów­nież ta­kie pro­po­zy­cje jak „po­sełka” czy „po­seł­kini”. Jak wiemy, żadna z nich nie zy­skała jed­nak osta­tecz­nego uzna­nia. „Już się ustała na­zwa po­słanka i tylko nie­dbałe dzien­niki pi­szą jesz­cze po­seł”[18] – do­no­sił „Po­rad­nik Ję­zy­kowy” w 1923 roku, a więc pięć lat po za­przy­się­że­niu pierw­szych po­sła­nek. Z dzi­siej­szej per­spek­tywy można po­wie­dzieć, że jed­nak na­zwa ta nie do końca się „ustała” – w dru­giej de­ka­dzie XXI wieku sły­sze­li­śmy już sprze­ciw wo­bec „po­słanki”, w szcze­gól­no­ści w wy­ko­na­niu pro­fe­sorki Kry­styny Paw­ło­wicz, która wie­lo­krot­nie na an­te­nie mó­wiła, że nie ży­czy so­bie na­zy­wa­nia jej po­słanką. „Je­stem po­seł, nie po­słanka” – taka wy­po­wiedź pa­dła z jej ust pod­czas po­sie­dze­nia sejmu w marcu 2016 roku[19].

„Po­rad­nik Ję­zy­kowy” od­no­sił się rów­nież do wąt­pli­wo­ści, które wiele osób wy­raża i dziś. Przy­kła­dowo w 1906 roku re­dak­cja tego cza­so­pi­sma od­po­wie­działa na py­ta­nie, czy wy­raz „dok­torka” nie brzmi jak zdrob­nie­nie:

Przy­pi­sy­wa­nie dok­torce zna­cze­nia zdrob­nia­łego i nieco po­gar­dli­wego jest mylne; wszak na­uczy­cielka, mod­niarka, lek­torka... są w ten sam spo­sób utwo­rzone, a nie mają na­wet cie­nia zdrob­nia­ło­ści lub po­gar­dli­wo­ści w so­bie. Przy­ro­stek -ka w ję­zyku lu­do­wym jest wy­bit­nem zna­mie­niem nazw ko­bie­cych, utwo­rzo­nych nie tylko od za­jęć, rze­miosł (ko­walka, pie­karka, sto­larka, praczka), ale na­wet od nazw ro­do­wych: Gu­terka (Gu­ter), Maj­cherka (Maj­cher)[20].

Z ko­lei w 1902 roku do re­dak­cji wpły­nęło py­ta­nie o ho­mo­ni­mię nie­któ­rych fe­mi­na­ty­wów. Od­po­wiedź brzmiała:

Koń­cówka -arka może mieć różne zna­cze­nia. Naj­czę­ściej ozna­cza istotę żeń­ską. Na­stęp­nie na­zwa ta prze­nosi się na rze­czy, np. na­rzę­dzia (żni­wiarka, ko­siarka), gdyż toż­sa­mość wy­ko­na­nej pracy do­sta­tecz­nie ten pro­ces uspra­wie­dli­wia. Por. wy­ży­maczka, wy­cie­raczka, he­blarka, prze­sy­łacz itp. [...] Wi­docz­nie czło­wiek pier­wotny, ten, który two­rzył ję­zyk, nie wi­dział za­sad­ni­czej róż­nicy mię­dzy sobą a ota­cza­jącą go ma­te­ryą[21].

Dziś już nie „żni­wiarka” ani nie „ko­siarka”, lecz „pi­lotka” i „ad­wo­katka” wzbu­dzają naj­więk­sze emo­cje zwią­zane z ho­mo­ni­mią. Sze­rzej opi­suję ten pro­blem w roz­dziale czwar­tym, lecz od­po­wiedź re­dak­cji „Po­rad­nika”, mimo że li­czy po­nad sto dwa­dzie­ścia lat, można uznać za wciąż ak­tu­alną.

Aby do­wie­dzieć się, czy dane słowo było uży­wane w ja­kimś okre­sie, na­leży za­głę­bić się rów­nież w wy­da­wane wów­czas słow­niki. Nor­ma­tywna funk­cja słow­ni­ków jest nie do prze­ce­nie­nia, od­gry­wają one bar­dzo istotną rolę w usta­la­niu uży­cia i ak­cep­to­wal­no­ści da­nego słowa. We­dług pro­fe­sorki Sary Mills pu­bli­ka­cje te „mogą być trak­to­wane jako «straż­nicy» za­sad nor­ma­tyw­nych”[22]. Dla­tego po­szu­ki­wa­nie fe­mi­na­ty­wów w trzech przed­wo­jen­nych słow­ni­kach ję­zyka pol­skiego (Słow­nik war­szaw­ski, Słow­nik wi­leń­ski, Słow­nik ję­zyka pol­skiego Sa­mu­ela Lin­dego) znacz­nie uła­twia dys­ku­sję.

Naj­star­szy z nich, Słow­nik ję­zyka pol­skiego (1807–1814) pod re­dak­cją Sa­mu­ela Lin­dego, za­wiera ta­kie fe­mi­na­tywy jak „fi­lo­zofka”, „ad­wo­katka”, „dok­torka”, „le­karka”, „pre­ze­ska”[23], „pro­fe­sorka”. Jak twier­dzi lek­sy­ko­grafka Pa­try­cja Kry­siak, znaj­dują się w nim formy, które obec­nie po­strze­gane są jako pre­ten­sjo­nalne lub ko­ja­rzone są z ide­olo­gią fe­mi­ni­styczną. Co wię­cej, słow­nik ten trak­tuje te kon­tro­wer­syjne obec­nie fe­mi­na­tywy jako neu­tralne. Po­dob­nie jest w przy­padku dwóch po­zo­sta­łych słow­ni­ków, Słow­nika wi­leń­skiego (1861) i Słow­nika war­szaw­skiego (1900–1927). Pierw­szy za­wiera pre­sti­żowe na­zwy za­wo­dowe, ta­kie jak „ad­wo­katka”[18*], „dok­torka”, „pre­ze­ska”, „pro­fe­sorka” czy „po­słanka” (w Słow­niku wi­leń­skim wy­stę­po­wała „po­słanka”, ozna­czała jed­nak po­słan­niczkę, czyli żeń­ską formę „po­słańca”, nie par­la­men­ta­rzystkę).

Co wię­cej, Słow­nik war­szaw­ski no­tuje rów­nież „go­ści­nię” i „go­ścię” jako żeń­skie formy wy­razu „gość”. Jest to szcze­gólny przy­kład, „go­ścini” dziś wy­daje się bo­wiem naj­więk­szą fe­mi­ni­styczną awan­gardą. W 2019 roku uży­cie go przez po­słankę par­tii Ra­zem, Magdę Bie­jat, spro­wo­ko­wało po­sła Prawa i Spra­wie­dli­wo­ści Do­mi­nika Tar­czyń­skiego do na­pi­sa­nia ko­men­ta­rza o tre­ści: „Koń­cówkę wsadź so­bie w mózg albo w brudne buty, może po­może. Nie po­ko­na­cie nor­mal­no­ści, de­wianci. To sza­leń­stwo po­wstrzy­mamy i wa­sze chore ide­olo­gie z ra­do­ścią po­niżę. Dla do­bra na­szych dzieci!”[24]. Cóż, nie­zwy­kle emo­cjo­nalny wpis jak na ko­men­tarz do­ty­czący „tylko ję­zyka”, spraw nie­waż­nych. A tu pro­szę – słow­nik sprzed po­nad stu lat i obecna w nim „go­ścini”. Za­daje to kłam po­ja­wia­ją­cym się dziś w in­ter­ne­to­wych dys­ku­sjach twier­dze­niom, ja­koby au­to­rzy słow­ni­ków ni­gdy nie no­to­wali fe­mi­na­ty­wów. Taki po­gląd można od biedy przy­pi­sać cza­som obec­nym (Kry­siak wy­ka­zała, że na­zwy za­wo­dów i funk­cji we współ­cze­snych słow­ni­kach[25] sta­no­wią je­dy­nie 20% wszyst­kich nazw żeń­skich, a po­nadto brak w nich nazw ty­tu­łów i stopni na­uko­wych[26] „dok­torki”).

Oprócz słow­ni­ków warto zaj­rzeć do przed­wo­jen­nej prasy – je­śli fe­mi­na­tywy sta­no­wiły ele­ment ję­zy­ko­wego kra­jo­brazu ów­cze­snych cza­sów, z pew­no­ścią nie za­brak­nie ich w cza­so­pi­smach i ga­ze­tach. Można po­wie­dzieć, że formy żeń­skie po­ja­wiały się w ca­łym spek­trum ga­tun­ków pra­so­wych. Cza­so­pi­smo „Bluszcz” w 1921 roku za­pre­zen­to­wało czy­tel­ni­kom ar­ty­kuł za­ty­tu­ło­wany Pierw­sze ad­wo­katki w Ir­lan­dji (pi­sow­nia ory­gi­nalna), w któ­rym czy­tamy: „Ir­lan­djia jest pierw­szym z kra­jów Wiel­kiej Bry­tanji, w któ­rym przed krat­kami są­do­wemi staną ad­wo­katki, dwie bo­wiem pa­nie otrzy­mały na uni­wer­sy­te­cie du­bliń­skim stop­nie dok­to­rek prawa i skoń­czyły ter­min prak­tyki są­do­wej”[27]. Za­tem i dok­torki, i ad­wo­katki – wi­docz­nie re­dak­cja uznała, że „ad­wo­katka” nie po­myli się czy­tel­ni­kom z ciast­kiem, a „dok­torka” nie wy­woła w nich śmie­chu.

Pa­tronka jed­nej z war­szaw­skich ulic, le­karka Ju­styna Bu­dziń­ska-Ty­licka, była opi­sy­wana w po­li­tycz­nym biu­le­ty­nie „Na Straży Praw Ko­biety” za­równo jako radna mia­sta sto­łecz­nego War­szawy, jak i jako pre­ze­ska (Klubu Po­li­tycz­nego Ko­biet Po­stę­po­wych). Z ko­lei kiedy „Ilu­stro­wany Ku­ryer Co­dzienny” opu­bli­ko­wał w 1922 roku[28] wy­po­wie­dzi zna­nych na świe­cie lu­dzi snu­ją­cych pro­gnozy na rok 2022, uwzględ­nił w nim za­równo „pre­zy­dentkę”, jak i „pro­mo­torkę”. „Pre­zy­dentka” ozna­czała tu „pre­ze­skę”, czyli „prze­wod­ni­czącą” – w pra­sie przed­wo­jen­nej dość czę­sto można się na­tknąć na taką, jak by­śmy dziś po­wie­dzieli, kalkę z an­giel­skiego (tak na­prawdę z ła­ciny, no ale na an­gielsz­czy­znę za­wsze można zwa­lić, je­śli nam się coś nie po­doba w ję­zyku).

Z ko­lei „pre­ze­skę” zna­la­złam na­wet w wy­da­nym w 1937 roku biu­le­ty­nie Pa­ra­fii Świę­tego Jó­zefa, pierw­szej pol­skiej pa­ra­fii w No­wej An­glii, w Mas­sa­chu­setts. Była w nim mowa o Brac­twie Ró­żańca Świę­tego, a wy­mie­nione zo­stały: „pre­ze­ska Jó­zefa Ben­be­nek, se­kre­tarka Ka­ta­rzyna Cze­cho­wicz i ka­sy­erka Wa­le­rya Ką­sio­now­ska”[29]. „Człon­kiń przy za­ło­że­niu było 37” – in­for­muje czy­tel­ni­ków au­torka pu­bli­ka­cji. Wi­docz­nie nie tra­fili się wśród nich żadni męż­czyźni, choć w ar­ty­kule wy­mie­niony z na­zwi­ska zo­stał ka­pe­lan Fran­ci­szek Cha­łupka. Być może użyto formy żeń­skiej jako ge­ne­rycz­nej, czyli od­no­szą­cej się do ogółu?... Z ko­lei w in­nej pu­bli­ka­cji o cha­rak­te­rze ad­mi­ni­stra­cyj­nym[30], tym ra­zem z 1927 roku, zna­la­złam słowo „pre­zy­dentka” w zda­niu: „Pre­fekt więc i pre­zy­dentka po po­sie­dze­niu wy­działu biorą uchwały jego”.

Na dru­gim, można by rzec, bie­gu­nie, czyli w świe­cie na­uki, a kon­kret­nie w pi­śmie „Na­uka Pol­ska, Jej Po­trzeby, Or­ga­ni­za­cja i Roz­wój” z roku 1929, czy­tamy, że „Prze­wod­ni­czącą Sto­wa­rzy­sze­nia jest pani N. Schre­iber-Fa­vre, ad­wo­katka z Ge­newy i człon­kini Szwaj­car­skiej Ko­mi­sji Współ­pracy Umy­sło­wej”[31]. Wi­dzimy więc, że formy żeń­skie wy­stę­po­wały w pra­sie – za­równo tej ogól­nej, jak i spe­cja­li­stycz­nej.

Co zaś z prasą fe­mi­ni­styczną? Tam rów­nież znaj­dziemy mno­gość fe­mi­na­ty­wów, jed­nak nie wy­nika to z ich ide­olo­gicz­nego trak­to­wa­nia, jak w dzi­siej­szych cza­sach. Wów­czas prasa fe­mi­ni­styczna za­chę­cała ko­biety do po­dej­mo­wa­nia ak­tyw­no­ści za­wo­do­wej i na­uko­wej, pre­zen­tu­jąc wa­chlarz moż­li­wo­ści do­piero co od­kryty przed płcią żeń­ską. Na ła­mach cza­so­pi­sma „Ster” po­świę­cano dużo miej­sca przed­sta­wia­niu róż­nych za­wo­dów i usług, które mo­gły być wy­ko­ny­wane przez ko­biety. Za­wody były opi­sy­wane szcze­gó­łowo, z uwzględ­nie­niem wy­ma­ga­nych kwa­li­fi­ka­cji i moż­li­wych wy­na­gro­dzeń. „Ster” pi­sał za­równo o tra­dy­cyj­nie dam­skich za­wo­dach: „Re­dak­torki i li­te­ratki otrzy­mują wyż­sze jesz­cze ho­no­ra­rya”[32], „Spra­woz­da­nie bi­blio­te­ka­rek wy­ka­zało, iż w roku ubie­głym wy­dano na książki 181 zł”[33], „Inna zu­peł­nie rzecz ze szko­łami np. dla szwa­czek, kraw­czyń lub rze­miosł do­stęp­nych ko­bie­tom”[34], jak i o tych zwią­za­nych z wła­dzą oraz pre­sti­żem, któ­rych na­zwy w for­mie żeń­skiej dziś bu­dzą kon­tro­wer­sje. Czy­tamy ta­kie zda­nia jak: „Rząd an­giel­ski mia­no­wał in­spek­tor­kami szkół, dwie ko­biety z ty­tu­łem in­spek­to­rek dru­giej klasy i płacą 1800–3600 złr”[35], „Kie­row­niczka żeń­skiej szkoły im. św. Anny we Lwo­wie, p. Long­champs, wy­brana przez grono na­uczy­ciel­skie mia­sta Lwowa de­le­gatką”[36] czy „Nie­dawno zaś p. Czar­now­ska zo­stała or­dy­na­torką”[37]. Po­ja­wiają się też wy­razy, któ­rych dziś ra­czej nie wi­du­jemy, ta­kie jak „po­bor­czyni” (po­dat­ków) czy „prze­my­słow­czyni”.

Ana­liza cza­so­pi­sma „Ster” do­wo­dzi rów­nież tego, że nie stro­niono od fe­mi­na­ty­wów od­no­szą­cych się do za­wo­dów wy­ma­ga­ją­cych wyż­szego wy­kształ­ce­nia. Oto trzy frag­menty za­wie­ra­jące wła­śnie ta­kie fe­mi­na­tywy (wy­róż­nie­nia moje):

Nowa Ze­lan­dya ma już pierw­szą ad­wo­katkę, upraw­nioną do sta­wa­nia w są­dach, w oso­bie 25-let­niej panny Etheli Bec­cha­min[38].

W San Fran­ci­sko [!] na kon­kur­sie pla­nów na bu­dowę Sa­na­to­rium, otrzy­mały pierw­sze na­grody dwie młode ar­chi­tektki [...][39].

Jak­kol­wiek nie­licz­nie nie­mniej ko­biety zaj­mują się we­te­ry­na­ryją. Już w roku 1801 spis sta­ty­styczny wy­ka­zuje w An­glii 2 we­te­ry­narki[40].

Praw­do­po­dob­nie w nie­któ­rych czy­tel­ni­kach użyte tu fe­mi­na­tywy bu­dzą nie mniej­sze zdzi­wie­nie niż dawna pi­sow­nia na­zwy mia­sta San Fran­ci­sco...

Oczy­wi­ście zda­rzało się sto­so­wa­nie form mę­skich wo­bec ko­biet, i to na­wet w „Ste­rze”. Ewa Woź­niak[41] twier­dzi, że dzien­ni­ka­rze pra­cu­jący w pi­smach ko­bie­cych wy­ka­zy­wali się w tej kwe­stii nie­kon­se­kwen­cją. Być może ro­bili to z przy­zwy­cza­je­nia, a być może – jak pi­sze Agnieszka Ma­ło­cha-Krupa – chcieli pod­kre­ślić, że ko­bieta pia­stuje funk­cję wy­łącz­nie „mę­ską”. Nie­mniej jed­nak wspo­mniane cy­taty po­ka­zują, że fe­mi­na­tywy nie są by­naj­mniej no­wo­ścią, lecz czę­ścią pol­skiej tra­dy­cji ję­zy­ko­wej, która trwa tak długo, jak długo ko­biety wy­ko­nują wspo­mniane za­wody.

Obecna dys­ku­sja o uży­ciu fe­mi­na­ty­wów (wraz ze zwią­za­nymi z nimi kon­tro­wer­sjami) praw­do­po­dob­nie nie mia­łaby miej­sca, gdyby nie zmiany, ja­kie za­szły w Pol­sce w okre­sie ko­mu­ni­zmu. Bo­gata tra­dy­cja uży­cia form żeń­skich przed drugą wojną świa­tową mo­głaby su­ge­ro­wać, że wraz z upły­wem czasu po­winny się one upo­wszech­nić i że po­ja­wią się nowe, ana­lo­giczne. A jed­nak okres po dru­giej woj­nie świa­to­wej przy­niósł ra­dy­kalną zmianę w za­kre­sie fe­mi­na­ty­wów: wzro­sła ten­den­cja do uży­wa­nia form mę­skich jako od­no­szą­cych się do obu płci. We­dług dok­torki Zo­fii Ku­bi­szyn-Mę­drali tra­dy­cja two­rze­nia sy­me­trycz­nych żeń­skich form nazw za­wo­dów, cha­rak­te­ry­styczna dla końca XIX i po­czątku XX wieku w Pol­sce, za­częła się za­ła­my­wać w związku z ak­tyw­no­ścią spo­łeczną i za­wo­dową ko­biet w cza­sach ko­mu­ni­zmu[42].

Okres ten może być, zwłasz­cza w po­tocz­nym ro­zu­mie­niu, ko­ja­rzony z nada­niem ko­bie­tom rów­nych praw. Nowa kon­sty­tu­cja, uchwa­lona w 1952 roku, gło­siła, że „ko­bieta w Pol­skiej Rzecz­po­spo­li­tej Lu­do­wej ma równe z męż­czy­zną prawa we wszyst­kich dzie­dzi­nach ży­cia pań­stwo­wego, po­li­tycz­nego, go­spo­dar­czego, spo­łecz­nego i kul­tu­ral­nego”[43]. Te „równe z męż­czy­zną prawa” miały ozna­czać „by­cie iden­tyczną z męż­czy­zną”, co zna­la­zło od­zwier­cie­dle­nie w ję­zyku. Ów­cze­sna dok­tryna za­kła­dała li­kwi­da­cję po­działu na ko­biece i mę­skie role spo­łeczne. Formy żeń­skie i mę­skie stały się kwe­stią po­li­tyczną i na znak rów­no­ści płci pro­mo­wano te dru­gie[44]. Już w 1957 roku pol­ski ję­zy­ko­znawca Ze­non Kle­men­sie­wicz za­uwa­żył, że „tra­dy­cyj­nej, od­wiecz­nej ten­den­cji [uży­wa­niu fe­mi­na­ty­wów – przyp. au­torki] prze­ciw­sta­wia się co­raz moc­niej i zwy­cię­sko, wła­śnie w ostat­nim pół­wie­czu, ten­den­cja przy­zna­wa­nia ko­bie­tom mę­skich ty­tu­łów za­wo­do­wych. I ta druga zdaje się wy­gry­wać”[45].

W za­sa­dzie w tam­tym cza­sie osoba, która upie­ra­łaby się przy fe­mi­na­ty­wach, mo­głaby się na­ra­zić na za­rzut „cia­snej pe­dan­te­rii na­uko­wej, za­co­fań­stwa”[46], a ge­ne­ral­nie two­rze­nie fe­mi­na­ty­wów wró­żyło „brak sensu i szans na po­wo­dze­nie”[47]. Fe­mi­na­tywy były passé, oznaką sta­rego ustroju, tra­dy­cyj­nych norm płcio­wych, ma­sku­li­ni­za­cję zaś uka­zy­wano jako roz­wój, który we­dług Ze­nona Kle­men­sie­wi­cza „może być po­czy­tany za ob­jaw po­stępu ję­zy­ko­wego”[48]. „Nie­ob­cią­ża­nie żeń­skim przy­rost­kiem na­zwy każ­dego za­ję­cia mo­gą­cego być wy­ko­ny­wa­nym przez ko­bietę uwa­żam z punktu wi­dze­nia ję­zy­ko­wego za ob­jaw do­datni” – pi­sał w 1951 roku hi­sto­ryk ję­zyka pol­skiego Ka­zi­mierz Nitsch[49]. Sto­so­wa­nie osob­nych form dla róż­nych płci uzna­wał on za nad­mierną po­praw­ność ję­zy­kową. „Po­stę­powe” formy zy­ski­wały na po­pu­lar­no­ści. Już w 1952 roku w „Ję­zyku Pol­skim” można było prze­czy­tać, że „formy mę­skie sze­rzą się szybko, za­stę­pu­jąc na­wet do­tych­czas uży­wane formy żeń­skie”[50]. Cy­tat ten wska­zuje na lata pięć­dzie­siąte jako na okres po­wszech­nego od­wrotu od fe­mi­na­ty­wów na rzecz ge­ne­rycz­nego uży­cia form mę­skich.

Przy­glą­da­jąc się ów­cze­snym tek­stom, nie­chyb­nie mamy wra­że­nie, że współ­cze­sne za­rzuty wo­bec pro­pa­ga­to­rek fe­mi­na­ty­wów można by­łoby z po­wo­dze­niem wy­su­nąć wo­bec PRL-owskich wy­daw­nictw po­praw­no­ścio­wych. Woź­niak pi­sze w „Po­rad­niku Ję­zy­ko­wym”: „«Prze­rwa» w two­rze­niu nazw żeń­skich w okre­sie PRL-u, która do­pro­wa­dziła do ich sty­li­stycz­nej de­pre­cja­cji, była uwa­run­ko­wana pro­pa­gan­dowo, miała wy­miar ma­giczny, po­dob­nie jak inne stra­te­gie no­wo­mowy: brak po­działu na na­zwy mę­skie i żeń­skie ty­tu­łów, za­wo­dów i sta­no­wisk miał świad­czyć o braku dys­kry­mi­na­cji ze względu na płeć, o rów­no­upraw­nie­niu na rynku pracy. Taką stra­te­gię sank­cjo­no­wały wy­daw­nic­twa po­praw­no­ściowe”[51]. Wy­star­czy za­mie­nić „brak po­działu” na „po­dział” i już mamy opis, który mógłby z po­wo­dze­niem zo­stać opu­bli­ko­wany w cza­so­pi­śmie fe­mi­na­ty­wom nie­chęt­nym.

Na­leży za­uwa­żyć, że mimo to na­wet w okre­sie ko­mu­ni­stycz­nym po­ja­wiały się głosy po­pie­ra­jące sto­so­wa­nie fe­mi­na­ty­wów. Au­torki Kul­tury ję­zyka pol­skiego twier­dziły, że w przy­pad­kach, w któ­rych formy żeń­skie były już utrwa­lone lub głę­boko za­ko­rze­nione w ję­zyku pol­skim – jak na przy­kład „kie­row­niczka” – z nor­ma­tyw­nego punktu wi­dze­nia fe­mi­na­tywy nie po­winny być za­stę­po­wane for­mami mę­skimi[52]. Za­uwa­żały też, że form mę­skich można uży­wać na okre­śle­nie ko­biet tylko wtedy, gdy formy żeń­skie nie po­wstały (bo na przy­kład ja­kie­goś za­wodu jesz­cze nie było), ich po­wsta­nie wy­da­wało się nie­moż­liwe lub ich uży­cie było sprzeczne z ogra­ni­cze­niami sty­li­stycz­nymi i oby­cza­jo­wymi ję­zyka pol­skiego[53]. To wła­śnie dla­tego w po­wszech­nej świa­do­mo­ści okres PRL-u ko­ja­rzy się z ta­kimi sło­wami jak „kie­row­niczka” czy „dy­rek­torka”. Uży­wano ich na co dzień, po­nie­waż były w ję­zyku głę­boko za­ko­rze­nione. Jed­nak nie były to już formy ofi­cjalne, gor­li­wie za­le­cane przez wy­daw­nic­twa po­praw­no­ściowe, jak jesz­cze dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, w la­tach trzy­dzie­stych XX wieku[19*]. Na­stą­pił zwrot ku ge­ne­rycz­no­ści, którą po­strze­gano jako „od­pł­cio­wie­nie” pol­sz­czy­zny.

Nie bra­ko­wało oczy­wi­ście gło­sów wy­ra­ża­ją­cych iry­ta­cję. Przy­kła­dem może być opi­nia czy­tel­nika jed­nego z ję­zy­ko­wych pism, przy­to­czona w 1967 roku przez ję­zy­ko­znawcę Wła­dy­sława Ku­pi­szew­skiego: „Rów­no­upraw­nie­nie po­czy­niło już ta­kie po­stępy, że ko­biety na siłę chcą «być mę­skie» w ty­tu­łach ta­kich, które już dawno miały utartą formę żeń­ską, jak pani kie­row­nik, pani asy­stent za­miast kie­row­niczka, asy­stentka. Dla­czego cią­gle nie­śmiało używa się w for­mie żeń­skiej ty­tu­łów: pani pro­fe­sorka, dy­rek­torka, do­centka, na­czel­niczka itp.? Czyżby ko­bie­tom wy­da­wało się, że w swo­jej pra­wi­dło­wej for­mie są nie­po­ważne?”[54]. Cy­tat jakby żyw­cem wy­jęty z fe­mi­ni­stycz­nego tek­stu z dru­giej de­kady XXI wieku...

Na szcze­gólną uwagę za­słu­guje też fe­lie­ton au­tor­stwa sa­ty­ryczki Ste­fa­nii Gro­dzień­skiej, opu­bli­ko­wany w „Prze­kroju” w 1960 roku. Gro­dzień­ska wy­śmie­wała w nim nową ów­cze­śnie ten­den­cję do na­zy­wa­nia ko­biet for­mami mę­skimi, po­ka­zu­jąc, jak mo­głyby wy­glą­dać opo­wia­da­nia pi­sane zgod­nie z tą modą:

[...] po­dej­rze­wała, że mąż zdra­dza ją z in­tro­li­ga­tor. Nie mo­gła prze­stać o tym my­śleć od czasu, kiedy nie­chcący pod­słu­chała roz­mowę in­ży­nier z me­cha­nik. Miała do­syć po­wo­dów, żeby wie­rzyć w te plotki, gdyż nie byłby to pierw­szy wy­pa­dek zdrady z jego strony. Kiedy rok temu przy­ła­pała go z kie­row­nik, po pro­stu osza­lała. W po­ry­wie roz­pa­czy ude­rzyła kie­row­nik, ale po­tem oka­zało się, że nie­słusz­nie. Przy­goda męża z kie­row­nik była zu­peł­nie bez zna­cze­nia, gdyż po­waż­nie ro­man­so­wał on wów­czas z re­dak­tor. Wo­bec tego in­struk­tor prze­pro­siła kie­row­nik i zbiła re­dak­tor. A te­raz znów bę­dzie prze­prawa z in­tro­li­ga­tor...[55]

Gro­dzień­ska wska­zy­wała na ab­sur­dal­ność i rze­komą nie­ja­sność ma­sku­la­ty­wów (czyli mę­skich form nazw za­wo­dów i funk­cji) w kon­tek­ście ko­biet. Pi­sze: „[...] dla­czego Sem­po­łow­ska mo­gła być dzia­łaczką spo­łeczną, a Wa­si­lew­ska mu­siała zo­stać dzia­ła­czem, dla­czego Cu­rie-Skło­dow­ska była jesz­cze pra­cow­nicą na­ukową, a dr Cy­tow­ska już jest pra­cow­ni­kiem?”. Cy­tat ten ide­al­nie ob­ra­zuje zmianę ję­zy­kową, która miała miej­sce na prze­strzeni za­le­d­wie dwóch de­kad. Prze­cież ma­sku­la­tywy wy­dają się ta­kie od­wieczne, ta­kie tra­dy­cyjne, a tu pro­szę – we­szły do ję­zyka na­gle, acz z przy­tu­pem. Po mę­sku, można by rzec.

Do­dat­kowo zmiany w po­strze­ga­niu form żeń­skich można było za­ob­ser­wo­wać w wy­da­wa­nych w tym okre­sie słow­ni­kach. W tym pod re­dak­cją Wi­tolda Do­ro­szew­skiego (1958–1969) fe­mi­na­tywy, choć wy­stę­pują jako osobne ha­sła, czę­ściej niż w pu­bli­ka­cjach przed­wo­jen­nych są opa­trzone ety­kie­tami użyt­ko­wymi. Na przy­kład „pre­zy­dentka” jest ozna­czona jako „ar­cha­iczna”, „wy­bor­czyni” jako „rzadka”, a „pra­wo­daw­czyni” jako „hu­mo­ry­styczna”[56]. To