Żelbeton - Angelika Szelągowska-Mironiuk - ebook + książka

Opis

Najpilniej strzeżona tajemnica świata: życie to gówno.

Rzeczywistość polskich blokowisk?
Przemoc i czuły seks. Szpetność gierkowskich mieszkań i piękno marzeń młodzieży. Pogarda dla bliźniego i fascynacja Absolutem.
Nowa polska rzeczywistość jest kolorowym straganem idei, na którym ortodoksyjna religijność sąsiaduje z przeświadczeniem o bezsensowności egzystencji, troska o dziecko z wychowawczym terrorem, a poszukiwanie miłości z pragnieniem śmierci.
W takiej właśnie pełnej pęknięć i sprzeczności Polsce żyje Krzysztof – człowiek, który mozolnie próbuje wykuć swoją tożsamość.

Co ma mu teraz powiedzieć? Chryste, on jeszcze nie wie… Nie zna najpilniej strzeżonej tajemnicy świata: życie to gówno. Ale przecież czasem świeci słońce, czasem śpiewają ptaki, czasem topnieje lód…
– Nikt nie jest idealny, Krzysiu. Poza tym wina nigdy nie leży po jednej stronie. Postaraj się być dla taty trochę bardziej zaradny. I trochę więcej się uśmiechaj.
Dorota nie zaśpiewa mu kołysanki ani nie opowie mu bajki. Mimo to materac na łóżeczku z Ikei robi się coraz bardziej miękki, jasna pościel pachnie łąką w płynie.
Ona wychodzi. Jeśli lód nie stopnieje, może uda się chociaż wyciąć przerębel.


Angelika Szelągowska-Mironiuk – urodzona w 1992 roku w Łowiczu. Dorastała w Sochaczewie k. Warszawy. Ukończyła studia psychologiczne i dziennikarskie na Uniwersytecie Łódzkim. Obecnie mieszka w Łodzi, gdzie pracuje jako psycholog i copywriter. Przez wiele lat zaangażowana w działalność harcerską. Kocha taniec, podróże oraz swojego męża.
W 2015 roku ukazał się jej debiut – zbiór opowiadań dla dzieci pt. „Przywidziadła. Opowieści niepokornej gawędziarki”. Książka była nominowana do nagrody „Najlepsza książka na lato” portalu literackiego „Granice” oraz wymieniona na portalu Parenting, jako „Jedna z 10 książek, które Twoje dziecko musi przeczytać”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 124

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

Można powiedzieć, że kochał swojego syna.

Przecież jeśli się kogoś kocha, to przede wszystkim chce się jego dobra, a w tym zawiera się także przymus wychowania go na porządnego człowieka. Nie należy przy tym zważać na to, że pewne środowiska tak zwanych specjalistów (przeważnie bezdzietnych i zakompleksionych) bełkoczą coś o bezprzemocowej komunikacji albo też o konieczności zgłaszania i penalizacji pewnych zachowań. Prawdziwą przemocą wykazuje się władza. KAŻDA władza. Jego babkę zakatowało gestapo. Jego ojczym stracił zęby, kiedy próbował powiedzieć zalanemu w sztok milicjantowi, aby nie dotykał lubieżnie jego pierwszej żony. On sam zaś, inżynier włókiennik, który doszedł do czegokolwiek wyłącznie dzięki własnej, ciężkiej pracy, nie mógł przebić się przez szklany sufit, który odgradzał go od kierowniczych stanowisk i wyprowadzki z trzypokojowego mieszkania w obrzydliwym, popeerelowskim betonowym bloku, którego posiadanie – mimo że kiedyś stanowiło niezbity dowód jego obrotności i zamożności – obecnie przypomniało mu tylko o tym, że nigdy nie wyrwie się z klasy średniej i nie przyłączy do kasty tych lepszych. Naprawdę się o to starał. Kiedy jego brat Bogdan, mimo zaawansowanego raka, ogłosił, że jest niewierzący i nie życzy sobie zasilać kieszeni klechy-złodzieja podczas swojego pogrzebu, uszanował jego wolę i przekonał rodzinę, by pogrzeb był zupełnie świecki. Kiedy jego żona prosiła go o pieniądze na fryzjera bądź kosmetyczkę, starał się jej nie żałować. A kiedy po urodzeniu dziecka zaczęła wyć, leżąc na podłodze, i mówić o tym, że to jego wina, że wtedy nie skończył na czas, to nie poszedł do innej, tylko wysłał ją do terapeuty, który wziął dużo pieniędzy i stwierdził u niej „depresję poporodową”. Zgodził się nawet na udział w jednej z jej sesji, wysłuchiwał czegoś o Freudzie, Jungu i Klein, o lęku przed utratą kobiecości i podobnych sprawach, które dają sobie wmówić bogaci ludzie potrzebujący usprawiedliwienia własnego lenistwa i niezaradności. Ale kiedy ona zaczęła oskarżać jego, wylewać łzy i „przypominać sobie” własne przechodzenie przez fazę analną czy pozycję depresyjną…

– Zamknij, kurwa, tego ryja!

Krzyk narastał. Był wkurwiający. Andrzej wiedział, że teraz gnój płacze tylko dlatego, że chce zwrócić na siebie uwagę. Potrzebował tego, potrzebował, żeby wiecznie ktoś przy nim był i go podziwiał. Przeważnie zadanie to brała na siebie jego matka, gdyż zwyczajnie lubiła czuć się potrzebna. Zazwyczaj wzdychała (doskonale odnajdywała się bowiem w roli mater dolorosa), podchodziła do sosnowego łóżeczka i mówiła do smarkacza:

– Uspokój się, Krzysieńku.

Krzysieńku. Co to w ogóle miało być? Krzysieniek. Andrzeja zawsze drażniły wielokrotne zdrobnienia. Nigdy nie używał nawet słowa „ciasteczko”, bo to przecież zidiociały wyraz, pochodzący od „ciasto”. Co jej odbiło z tym Krzysieńkiem?!

Tym razem jednak nie podchodziła. Być może musiała obrócić jakiś przypał jeszcze raz na patelni, być może zastygła w połowie jakiejś innej czynności wykonywanej dla domu. A wrzask gnoja narastał, świdrował uszy, mózg, prawie wylewał się nosem. Boże, ześlij ciszę. Boże, niech on się zapowietrzy. Niech umrze. Wybacz, Boże.

Bóg jego modlitwy jak zwykle nie wysłuchał. Nie słuchał go nigdy. Drażnił się z nim. Poddawał go nieustającej próbie.

Sąsiad zza ściany włączył wiertarkę. Żelbetonowe uniwersum opanowały wibracje.

– DOROTA, DO KURWY, UCISZ TEGO BACHORA!!!

Idzie, prawie biegnie. Przypada do łóżeczka. Próbuje wyjąć dziecko, robi to jednak jakoś tak niezdarnie. Główka Krzysieńka opada. Andrzej odruchowo wyciąga ręce, by ją podtrzymać. Dotyka czegoś lepkiego. Przez chwilę myśli, że dzieciak ma spoconą głowę, jednak Dorota szybko odsuwa prawą dłoń. Wszystko jasne.

– Uważaj, pomalowałam paznokcie – mówi informacyjnym tonem.

– Chcesz mi powiedzieć, że dzieciak drze ryja tak, że można ochujeć, a ty malujesz szpony?!

Następuje chwila ciszy. Dorota przymierza odpowiedzi. Wybiera maskę. Zastanawia się, którą część swojej osobowości powinna przywdziać, aby odczuć chwilę satysfakcji. Prawa powieka przez chwilę drga jej niespokojnie, potem przestaje. Wybrała.

– Tak, malowałam! Malowałam, słyszysz?! Zrobiłam to, bo ty już w ogóle na mnie nie patrzysz!

Więc to tak. Poczucie winy. Kurwa.

– A po chuj mam patrzeć? Widziałaś się w lustrze? Nosisz te szmaty, barchanowe gacie i czego oczekujesz? Myślisz, że jakieś kolorowe szpony ci w czymkolwiek pomogą?

Nie robi to na niej wrażenia, na pewno. Tylko dzięki głupim poradnikom dla bab z wielkich miast wie, jak powinna teraz zareagować. Tam powiedziano jej, że zasługuje na szacunek. Nie szanuje jednak sama siebie. Nigdy nie spełni swoich fantazji na temat lepszej siebie i nie odejdzie, patrząc na niego z wyższością, powoli wystukując rytm wolności na nowych szpilkach. Ale wie, że musi coś zrobić. Może to być cokolwiek. Wybiera oczy łani. Głupiej, tępej, skrzywdzonej łani. Boże, jakie ona ma brzydkie oczy.

– Tak, wyglądam jak kopciuch, a wiesz dlaczego?! Bo dla ciebie urodziłam dziecko! Dla ciebie, bo chciałam mieć rodzinę, kochającą, dobrą rodzinę! Dla ciebie liczą się tylko jędrne cycki i nic więcej! Nie zważasz na moje uczucia, na moje dobro! Dla Krzysieńka rzuciłam wszystko, żeby tylko on…

Szybko wyprowadzony cios zwala ją z nóg. Nawet teatralnie to wygląda, kiedy osuwa się po ścianie. Ma tylko zbyt głupią minę. Wrzeszczy coś, wyje:

– Andrzejniebijmnieandrzejzostawkurwazostawmnie!

To go rozwściecza. Szarpie ją za tłuste włosy, uderza jej głową o ścianę. Krzyczy, że przecież tego nie chciał, nie chciał w ogóle zakładać rodziny. To ona tego chciała. Nie pamięta już, jak w celu wymuszenia oświadczyn wymyśliła abstynencję seksualną do ślubu? Co gorsza, nie była już wtedy nawet dziewicą. Ładna buzia i szczupły tyłek były zmyłką. Pod cienkim płaszczem jędrnego ciała kryła się poczwara.

Wciąż płacze. Ma podciągnięte do siebie kolana i dłonie ukryte w mysich włosach.

A czy to on chciał dziecka? Czy to on miał brać tabletki? Urodziła mu gówno. Sama powinna się nim zajmować. Nie może od niego wymagać nic więcej niż to, że kocha tego bachora.

Od smarków ma już mokre kolana.

I niech nie mówi, że z czegokolwiek dla niego zrezygnowała. Nie miała z czego. Nędzna pozycja nauczycielki nie jest już powodem do dumy. To już nie jest pierdolone dwudziestolecie. Wtedy on by był fabrykantem, wielkim i bogatym jak Izrael Poznański. Rozdawałby karty, rządził nimi wszystkimi. Ta rzeczywistość, ten kraj, gdzie chamy dawno już zgubiły złoty róg, zniszczyły go. Zniszczyły ją. I gdy przyjdzie czas, upomną się o Krzysieńka.

*

W studiu jest pełno ludzi. Wszyscy są rozentuzjazmowani, ich twarze napchane botoksem lub kosmetykami Avonu wyrażają głód. Każdy z nich przyszedł patrzeć, jak bóg ma składaną ofiarę.

Świątynia dygoce. Organiści modlą się do Apollina i zaczynają grać. Rozpoczyna się misterium męki ludu. Rozlega się dźwięk początku programu.

Do studia wchodzi kapłanka. Jest piękna i śmierdzi. Poci się. Boi się, że coś może nie wyjść idealnie, że bóg wpadnie w szał. Wtedy ześle ją w otchłań telewizji śniadaniowej, gdzie będzie wzywać jego imienia nad fotelikami dla dzieci i karmą dla psów z mikroelementami wspomagającymi trawienie. Ma na sobie barwy, jakich wymaga bóg. Czerwoną szminkę, grafitowy cień na powiekach, idealnie wykonane kreski. Nad matowością jej twarzy pracowały pomniejsze służki boga. On jednak na nie nigdy nie patrzy.

Na trybunach lud klaszcze w dłonie. Na chwilę gasną światła, potem znów się zapalają. Bóg potrzebuje, aby rytuał był godny ofiary.

Kapłanka wypowiada słowa w języku, którego życzy sobie bóg. On chce konkretnych zwrotów i wezwań. „Cierpienie”, „niesprawiedliwość”, ale także „zmiana” czy „samorealizacja” sprawiają, że tam, gdzie jest, uśmiecha się łaskawie.

Następuje inwokacja kapłanki.

Nasza bohaterka, samotność, molestowanie, zdradzone zaufanie, krzyk rozpaczy, odważna decyzja, zmierzenie się z przeszłością…

Na ołtarz wchodzi ofiara. Lud wita ją, klaszcze dla boga. Ona się trzęsie przed jego majestatem. Nigdy nie była w jego świątyni.

– Powiedz, kiedy to się zaczęło.

– Gdy miałam sześć lat.

– Bolało?

– Tak. Na ciele i duszy.

Jeden z kapłanów kieruje kamerę w stronę ludu. Trzeba pokazać wyraz ich twarzy.

Kolejna kapłanka. Jest rzeczniczką czegoś tam. Tłumaczy jej. Pokazuje. Potem pojawia się kapłan-psycholog. Błyszczy spinką do krawata. W świątyni nie można pokazać się w byle czym. Podaje ofierze chusteczkę. Ona bierze ją, wybucha szlochem. Lud też. Ofiara mówi:

– Pierwszy raz nie wstydzę się łez. Jestem wolna. Dziękuję.

Gawiedź szaleje. Mężczyźni przybierają dumne pozy, kobiety wyjmują swoje chusteczki. Główna kapłanka obejmuje ofiarę. Wirują światła, świątynią trzęsie muzyka, cuchnie potem, tanimi perfumami, słychać szepty, świat trzęsie się w fasadach. Dobro i piękno na piedestale. Boży szaleńcy są bliscy tryumfalnego ryku.

Bóg jest dziś syty.

*

Zapach kościoła jest zawsze taki sam, w każdym miejscu na świecie. Kadzidło wymieszane z czymś słodkim, ale również z wilgocią, nawet jeśli kościół znajduje się w wyjątkowo suchym miejscu. Czasem zapach ten ubogaca woń kwiatów, co związane jest z kolejnym niezwykłym zjawiskiem – każdy kwiat w kościele pachnie tak samo, niezależnie od tego, czy zwą go różą, frezją lub lilią. Fenomenalne. Czy ludzie zgromadzeni w kościele, niezależnie od pochodzenia i od intencji, jaka popchnęła ich do tego, by znaleźć się tutaj w niedzielę, również przez tę godzinę pachną tak samo…?

Jest kwiecień, ludzie wokół powtarzają, że wszystko budzi się do życia. Niedziela. Po niewielkiej świątyni zaczyna z wolna toczyć się psalm:

 

Błogosław, duszo moja, Pana,

i wszystko, co jest we mnie, święte imię Jego.

Błogosław, duszo moja, Pana,

i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach.

On odpuszcza wszystkie twoje winy

i leczy wszystkie choroby,

On twoje życie ratuje od zguby,

obdarza cię łaską i zmiłowaniem.

Miłosierny jest Pan i łaskawy,

nieskory do gniewu i bardzo cierpliwy.

Jak ojciec lituje się nad dziećmi,

tak Pan lituje się nad tymi, którzy się Go boją.

 

Jak ojciec lituje się nad dziećmi,

tak Pan się lituje nad tymi, którzy się Go boją.

Wie On, z czegośmy powstali,

pamięta, że jesteśmy prochem.

Łaska zaś Boga jest wieczna dla Jego wyznawców,

a Jego sprawiedliwość nad ich potomstwem,

nad wszystkimi, którzy strzegą Jego przymierza

i pamiętają, by pełnić Jego przykazania.

 

Błogosław, duszo moja… Błogosław. Boże, za co. Boże, jak tutaj jest duszno. Czemu ta kobieta tak zawodzi? Zapewne marzyła o wielkiej karierze. Gdy była mała, wyobrażała sobie, że jej śpiew zamienia ją w pięknego łabędzia, ona leci, dolatuje do jakiegoś zamku, gdzie zdobywa miłość – księcia. Kiedy podrosła i pod bluzką z taniej bawełny zaczęły pojawiać się piersi, wyobrażała sobie, że śpiewa w jakimś zespole rockowym, ubrana w czarną skórę i wytarte dżinsy całuje się na scenie z jego liderem, a tłum fanów wyje orgastycznie. Kiedy zaczęła dorastać, mogła marzyć o tym, żeby chociaż dostać się na Akademię Muzyczną, ale jej rodzice nie wspierali jej w tym. Wiedzieli, że ma za mało talentu i motywowali ją do nauki raczej matematyki niż ćwiczenia gam. Skończyła zapewne jakąś administrację, może zarządzanie, wmówiła sobie, że dwa stopnie szkoły muzycznej to jednak bardzo dużo, no i zaczęła zawodzić w kościele.

Czytanie. Ksiądz Błażej, którego Andrzej mimo wszystko ceni (kiedyś podobno jeździł na motorze i sypiał z kobietami z całej Polski, ale się nawrócił), strasznie sepleni. Szkoda. Dziwne, że nie ma popów, którzy seplenią. Może jakoś lepiej ich trenują? Dorota niespokojnie porusza się w ławce. Ma krople potu na nosie. Jakie to obrzydliwe. Krzyś też jakoś dziwnie się wierci. Oby nie zachciało mu się siku. Andrzej mówił mu przecież, aby zawsze robił siku, zanim wyjdzie z domu. Zwłaszcza w miejsce, gdzie nie ma łazienki. Dzieciak robił jednak na złość i czasem zmuszał Andrzeja, by przeciskał się przez tłum niby rozmodlonych bab i prowadził go w krzaki. Kiedyś mu za to przypierdolił, przez jakiś czas był spokój. Swoją drogą, skoro księża mówią o tym, żeby konieczne zabierać dzieciaki do kościoła, czemu nie może tu być kibla?

Pomruk i szuranie. Wszyscy siadają. Ksiądz Błażej odchrząkuje. Nie, nie robi tego teatralnie. Pewnie wciąż się stresuje, kiedy ma przemawiać do ludzi, w końcu jest księdzem dopiero od trzech lat, a do tego wstydzi się, że sepleni. Zaczyna tak jak zawsze, od słowa „umiłowani”.

– Umiłowani. Jak wskazuje nam odczytany dzisiaj fragment Ewangelii, Bóg nie chce, aby oglądać Go i podążać Jego ścieżkami mogli jedynie ludzie mądrzy i wykształceni. Jezus wypowiada słowa, których my, ludzie dwudziestego wieku, tak bardzo dzisiaj potrzebujemy: „zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom”. Objawiłeś prostaczkom. Czy jesteśmy w stanie te słowa właściwie przyjąć, uwierzyć w nie? Coraz częściej, siostry i bracia, mam wrażenie, że nie. W czasach, kiedy wartość człowieka wyznacza nie jego serce, nie to, jak bardzo blisko jest Pana Boga i innych ludzi, a raczej to, ile skończył fakultetów i na jakiej uczelni, nie ma miejsca na powiedzenie Jezusowi i jego świętym fiat. Za to bowiem nie otrzymuje się dyplomu, nie ma punktów na studia doktoranckie, nie ma podziwu sąsiadów. Z niepokojem obserwuję, że zmniejsza się ilość młodzieży gimnazjalnej przygotowującej się do bierzmowania. Na pytanie „dlaczego” ci młodzi, których poznaję na lekcjach religii, a czasem także ich rodzice, odpowiadają: „brak nam czasu”. Ci młodzi ludzie nie mają czasu dla Boga, bo muszą go mieć na naukę kolejnych języków, na basen, na przygotowanie do egzaminu. O tym, że Pan Jezus nie będzie ich pytał o osiągnięcia naukowe, nikt im nie wspomniał.

Ale przecież, umiłowani, nie zawsze tak było. Jeszcze parędziesiąt lat temu rodzice troszczyli się nie tylko o to, by ich potomek ukończył dobrą szkołę, ale również o to, by dziecko po śmierci zaznało zbawienia. Były czasy, moi drodzy, kiedy ojciec nie bał się sięgnąć po rózgę, aby zachęcić młodego rozrabiakę do pójścia na niedzielną mszę lub do zgięcia kolan podczas wieczornej modlitwy. Dzieci bały się rodziców, którzy z kolei bali się Boga. Ten Boży porządek został zburzony, kiedy naszą umiłowaną Ojczyzną zaczęli rządzić ci, dla których słowo „Bóg” było jedynie śmieszne lub zgoła nic nieznaczące, którzy w imię „nowego ładu”, „powszechnej równości”, próbowali wykorzenić naszą świętą, polską tradycję. Nie ma Polski bez imienia Jezus, nie ma Polski bez rzymskiego Kościoła. Czy my dzisiaj jesteśmy tego świadomi? Mam wrażenie, moi drodzy, że nie, że miał rację prymas Wyszyński, mówiąc, że jesteśmy mocni w wierze, ale słabi w czynie. Bo cóż z tego, że część z nas wierzy w Pana Boga, skoro nie umie zaświadczyć o tej wierze swoim życiem? Zamiast o niezmiennych prawach Boskich mówimy o prawach człowieka, a zamiast wychowywać swoje dzieci w bojaźni Bożej mówimy o prawach dziecka. Obudźmy się, siostry i bracia. Pozwólmy Bogu objawić sobie to, czego On sobie życzy. Nawet wtedy, gdy ktoś nazywa nas prostaczkami. Cieszmy się z tego. W niebie czeka nas za to wielka nagroda. Amen.

 

 

Górecka zawsze niby przypadkiem wpadała na nich, kiedy wychodzili z kościoła. Miała już ponad sześćdziesiąt lat, ale chyba wciąż nie zorientowała się, że jej uroda (kiedyś niezaprzeczalna) przeminęła bezpowrotnie, dlatego nosiła dość krótkie sukienki i biżuterię, która mogłaby się spodobać niejednej nastolatce. Niby niechcący potrąciła ramieniem Dorotę, kiedy ta pomagała Krzysiowi zejść ze śliskich schodów bez rozbicia sobie kolana.

– Dzień dobry, pani Doroto! Piękną mamy niedzielę, prawda?

Bezsensownej pogawędki o pogodzie nie mogła sobie odpuścić, tak samo jak słowa o zmarłym przed laty mężu.

– Przypomina mi się, jak kiedyś z Antonim żeśmy w taką pogodę chodzili do cukierni na lody, po kościele oczywiście.

Andrzejowi trudno było powstrzymać się od złośliwego komentarza albo wręcz parsknięcia śmiechem. Antoni chyba nigdy nie zabrał żony do cukierni – był zbyt zajęty swoimi kochankami. Ona przez całe lata wypłakiwała oczy i groziła odejściem, ale po jego śmierci zdecydowała się żyć w świecie konfabulacji i urojeń o niegdysiejszej małżeńskiej sielance. Dorota, choć doskonale wiedziała, że jest to tylko wytwór jej poobijanej życiem wyobraźni, pozwalała się wciągać w tę grę. Pewnie po to, by samej ze sobą móc poczuć się lepiej.

– Tak, no rzeczywiście szkoda. To już tyle lat… Podziwiam panią za odwagę. W końcu sama wychowała pani syna, a wiadomo, że chłopak potrzebuje męskiej ręki. Zwłaszcza jak zaczyna dojrzewać.

Podziwiam panią… Żałosne. Na pewno się zrewanżuje, tak już działają wszystkie kurwy ze złamanym życiem.

– Tak, w tych czasach nie jest łatwo wychować syna, wszędzie alkohol, narkotyki… Pani to jest prawdziwą szczęściarą, przy pani mężu synek z pewnością wyrośnie na wspaniałego człowieka. Jak się na was patrzy, to aż wraca człowiekowi wiara w rodzinę, w jakieś wartości.

– Staramy się, bardzo się staramy.

Dorota próbuje spojrzeć z wielką czułością na syna oraz na męża.

– A ty, Krzysiu, ile to już masz latek? Bijesz się już z chłopakami?

Latek. Po jaką cholerę w ogóle istnieje to słowo? Ile jeszcze, Boże.

Zawstydzony