Żelazna Kraina. Elfy ziemi i powietrza. Tom 3 - Holly Black - ebook

Żelazna Kraina. Elfy ziemi i powietrza. Tom 3 ebook

Holly Black

4,2

Opis

Roiben, jako nowy władca Dworu Termitów, musi zmierzyć się z Królową Silarial – swą dawną ukochaną. Czy stanie do walki i pozostanie wierny swoim ideałom?

Kaye wciąż jeszcze próbuje nauczyć się poruszać pomiędzy światem ludzi a krainą elfów. Jej życie nie jest łatwe, mimo że stara się funkcjonować jak normalna nastolatka – urządza sobie pokój u babci, sama ozdabia ściany nie korzystając z magii. Szczur Armageddon i chochliczka Lutie-Loo są nadal jej nieodłącznymi towarzyszami.

Najciemniejszego dnia zimy w Pałacu Termitów odbywa się koronacja Roibena, której Kaye nie chce i nie może opuścić. Czy Silarial zechce odnowić rozejm między tronami nocy i światłości? Czy rozpocznie się odwieczna wojna z Cnymi elfami?

Pośród zamętu i niepewności Kaye stara się przywrócić siostrze życie, które jej skradła. Nieopatrznie składa również przysięgę, z której musi się wywiązać, choć tak naprawdę wolałaby o niej zapomnieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (129 ocen)
61
38
23
6
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przeczytane1995

Dobrze spędzony czas

Powiem tak. Zdecydowanie jest to najlepsza część z całej trylogii. Nareszcie coś się działo i to nie pod koniec książki, a od samego początku. Już na pierwszych stronach byłam w szoku, choć wiedziałam, że no halo, nie może się to źle skończyć. Prawda? Myślę, że ta część była lepsza od pozostałych, głównie z powodu tego, że było mało "ludzkich" problemów. Bo nie brałam się za ter książki z nastawieniem, że będę czytać o narkotykach, problemach z matką, kradzieżach itp. Miałam nastawienie, że będę czytać o krainie elfów. Ostatecznie uważam, że ta seria nie była aż tak zła, jak się spodziewałam, ale no nadal nie umywa się do 'Okrutnego księcia'. Ostatecznie myślę, że nie sprzedam tej trylogii, bo ma coś w sobie, ale na pewno nie jest to seria, którą będę polecać wszystkim. Raczej zostawię ją przez sentyment do autorki i do świata.
20
AshCash

Dobrze spędzony czas

👍🏼
10
squirr

Dobrze spędzony czas

Generalnie dopiero na tym etapie zorientowałam się, że można to traktować trochę jak prequel. 😂
00
aania1983

Całkiem niezła

Uważam, że jest to najlepsza z części, dużo się tu dzieje i to całkiem ciekawie.
00
ilomaz

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Tytuł oryginału: Ironside

Redakcja: Justyna Techmańska

Korekta: Renata Kuk, Dorota Piekarska

Skład i łamanie: Robert Majcher

Opracowanie graficzne polskiej okładki: Magdalena Zawadzka/Aureusart

Copyright © 2007 by Holly Black

Ilustracja na okładce © 2020 by Rhett PodersooProjekt okładki © 2020 by Simon & Schuster, Inc.

Copyright for the Polish edition © 2021 by Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

Wyrażamy zgodę na wykorzystanie okładki w Internecie.

ISBN 978-83-7686-985-8

Wydanie pierwsze, Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Adres do korespondencji:

Wydawnictwo Jaguar Sp. z o.o.

ul. Ludwika Mierosławskiego 11a

01-527 Warszawa

www.wydawnictwo-jaguar.pl

instagram.com/wydawnictwojaguar

facebook.com/wydawnictwojaguar

Wydanie pierwsze w wersji e-book

Wydawnictwo Jaguar, Warszawa 2021

Moim Rodzicom, Rickowi i Judy, za to, że nie wetknęli mi w gardło rozżarzonego pogrzebacza i nie próbowali w żaden inny sposób odesłać mnie z powrotem do krainy elfów.

PROLOG

Tam, gdzie rosły mchy

Ciernie posadzili:

Kaprys, moi mili.

Gdyby śmiałek jaki

wykopać je chciał,

Najostrzejsze kolce

W łóżku będzie miał.

William Allingham, Elfowie

Choć go posłała w to miejsce, choć blizny na jego skórze były jeszcze świeże, a pod paznokciami miał krew, Roiben wciąż darzył miłością panią Silarial. Pomimo głodnych spojrzeń tego Niecnego Dworu i obmierzłych zadań, jakie wyznaczała mu tutejsza królowa, Nicnevin. Pomimo licznych upokorzeń i innych rzeczy, o których nie pozwalał sobie myśleć, gdy stał sztywno wyprostowany za jej tronem.

Gdy wystarczająco się skupił, oczami wyobraźni potrafił zobaczyć płomień miedzianych włosów swojej królowej, jej nieodgadnione zielone oczy, ten dziwny uśmiech, który ujrzał na jej ustach, kiedy przed trzema miesiącami wydała na niego wyrok. Orzekła wtedy, że ma opuścić jej Jasny Dwór, by służyć pośród Niecnych i był to zaszczyt, co powtarzał sobie wiele razy. On jeden kochał ją tak, by mogła być pewna jego lojalności. Ufała mu bardziej niż komukolwiek innemu ze swoich poddanych. Tylko jego miłość zdolna była wytrzymać taką próbę.

I nadal ją kochał, to też musiał sobie powtarzać.

– Roibenie – odezwała się Niecna Królowa. Jadła kolację, za stół służył jej grzbiet leśnego hoba, którego zielone włosy były dość długie, by pełnić funkcję obrusa. Spoglądała na Roibena z niebezpiecznym uśmieszkiem.

– Tak, pani – odezwał się machinalnie, bezbarwnym głosem. Starał się ukrywać, jak jej nie cierpi, nie żeby to sprawiło jej przykrość. Przeciwnie, robił to, by nie sprawić jej przyjemności.

– Mój stół się trzęsie. Jeszcze chwila i wino się wyleje.

Wydrążone Wzgórze było prawie puste, nieliczni dworzanie, którzy zabawiali się tym i owym za włochatymi girlandami korzeni, pilnowali się, by nie hałasować, kiedy ich królowa spożywa wieczerzę. Tylko osobiści służący znajdowali się w pobliżu, wszyscy ponurzy jak upiory. Jej pokojowiec kaszlnął cicho.

Roiben patrzył na nią, nie rozumiejąc.

– Zrób z tym coś – rozkazała.

Podszedł nieco bliżej, nie bardzo wiedząc, czego od niego oczekuje. Ujrzał wychudłą twarz hoba, pobladłego z przerażenia. Roiben uśmiechnął się do niego, co miało nieszczęśnika podnieść na duchu, ale karzeł tylko jeszcze bardziej się wystraszył, zadrżał jeszcze mocniej. Roiben pomyślał, że wystarczyłoby rzucić proste zaklęcie, po czym z obrzydzeniem odsunął od siebie tę myśl.

– Utnij mu nogi, żeby miały tę samą długość co ręce – usłyszał czyjś głos. Roiben się obejrzał. W stronę tronu Nicnevin zmierzał rycerz o włosach czarnych jak jego strój. Na czole miał matowy diadem. Uśmiechał się od ucha do ucha. Roiben widział go przedtem tylko raz. To był ten rycerz, którego Niecny Dwór posłał do jego pani jako symbol pokoju. Odpowiednik Roibena, brat bliźniak w służbie, choć należało się spodziewać, że jego życie jest znacznie łatwiejsze. Na widok tamtego serce Roibena zabiło mocniej w przypływie nierozumnej nadziei. Czyżby zamiana miała zostać odwrócona? Czyżby wreszcie nadszedł czas powrotu?

– Nephamaelu, czy już, tak szybko, znudziłeś się Silarial? – spytała królowa.

Prychnął wzgardliwie.

– Przysyła mnie z posłaniem, lecz są to wieści małej wagi. Zdaje mi się, że ona mnie nie lubi, za to ty sprawiasz wrażenie zadowolonej z zamiany.

– Za nic bym się nie wyrzekła swojego nowego rycerza – oznajmiła Nicnevin. Roiben skłonił się lekko. – Uczynisz tak, jak proponuje Nephamael?

Roiben odetchnął głęboko, starając się przywołać spokój, którego bardzo mu brakowało. Za każdym razem, kiedy się odzywał, towarzyszyła mu obawa, że nie zapanuje nad słowami i rzeknie to, co naprawdę myśli.

– Pomysł zacny, lecz wątpię, by to poskutkowało. Pozwól, że zajmę miejsce tego hoba. Ja twojego wina nie wyleję, o pani.

Uśmiechnęła się błogo. Była zachwycona. Do Nephamaela powiedziała:

– Słyszysz, jak ładnie prosi?

Nephamael skinął głową, chociaż raczej nie podzielał jej rozbawienia. Jego żółte oczy przypatrywały się Roibenowi, jakby widział go po raz pierwszy, a przynajmniej na nowo oceniał.

– Przepięknie. W dodatku za nic ma swoją godność. Cóż za przyjemna odmiana, nieprawdaż?

Zaśmiała się na to śmiechem dobywającym się z gardła i zimnym jak lód kruszący się na powierzchni głębokiego jeziora. Gdzieś wśród mroku ktoś zagrał na harfie. Roiben wzdrygnął się w duchu na myśl o tym, z czego mogły być sporządzone jej struny.

– Bądź więc mym stołem, Roibenie. Tylko pilnuj się, żebyś nie zadrżał. Hob zapłaci za wszelkie uchybienia z twojej strony.

Roiben bez ociągania zajął miejsce leśnego stwora, nie uważał tego nawet za upokorzenie – cóż, po prostu oparł się na rękach i kolanach, spuścił głowę, a na jego plecach pospiesznie rozstawiono naczynia. Poczuł ciepło potraw. Ani drgnął. Pozostał w bezruchu, nawet gdy Nephamael siadł na posadzce obok tronu i postawił swój kubek na jego plecach. Dotknął przy tym dłonią jego pośladka, aż Roiben przygryzł wargę, bo tego się nie spodziewał. Smród żelaza był dojmujący, Roiben nie mógł pojąć, jak Nicnevin może go znieść.

– Ale tak, znudziłem się – powiedział Nephamael. – Chociaż trzeba przyznać, że taki Cny Dwór to piękna rzecz.

– Lecz zabrakło ci na nim rozrywek? Trudno mi w to uwierzyć.

– Coś się zawsze znajdzie – przyznał Nephamael, a Roibenowi wydało się, że słyszy w jego głosie uśmiech. Znowu dłoń przesunęła się po jego plecach. Mimo woli napiął mięśnie, usłyszał grzechotanie naczyń. – Ja jednak rozkoszuję się, gdy odnajdę słabość.

Nicnevin nie raczyła skarcić Roibena. Wątpił jednak, by należało to uznać za przejaw wielkoduszności z jej strony.

– Coś każe mi się zastanawiać – powiedziała – czy ty w ogóle do mnie się zwracasz.

– Ależ tak, królowo, do ciebie – zapewnił Nephamael. – Ale nie o tobie mówię. Nie mnie doszukiwać się twoich słabości.

– Cóż za ujmująca grzeczność tej odpowiedzi.

– Weźmy jednak twojego rycerza, obecnego tu Roibena. Znam jego słaby punkt.

– Och, czyżby? Tylko że to chyba oczywiste. Miłość rzuciła go na kolana i dlatego teraz klęczy.

Roiben zmusił się, by nie drgnąć. Nie zaskoczyło go, że obmierzła królowa mówi o nim jak o zwierzęciu, natomiast ku własnemu zdziwieniu bardziej się obawiał, co może powiedzieć Nephamael. W głosie Nephamaela słychać było swoisty głód i Roiben nie był pewien, co zdoła to łaknienie zaspokoić.

– On kocha Silarial. Wyznał jej swoją miłość. Ona zaś takie mu wyznaczyła zadanie, by został twoim sługą jako zakładnik pokoju.

Królowa Niecnego Dworu milczała. Roiben poczuł, że kubek opuścił jego plecy, by po chwili na nie powrócić.

– To rozkoszne okrucieństwo, doprawdy. Oto tu jest, wierny i dzielny, dla niej, która posłużyła się nim i zaraz o tym zapomniała. Nie kochała go nigdy.

– To nieprawda! – zawołał Roiben, podnosząc się, tak że srebrne naczynia zadźwięczały o podłogę. Stał już wyprostowany, za nic mając sobie rozdziawione gęby dworzan, rozlane wino, przerażony okrzyk hoba. Nie troszczył się o nic, pragnął tylko unicestwić Nephamaela, który ukradł jego miejsce, jego dom, a w dodatku śmiał się tym chełpić.

– Przestań! – zawołała Nicnevin. – Mocą twojej przysięgi, Roibenie, każę ci znieruchomieć.

Mimo woli zamarł, stał się bezwolnym manekinem. Dyszał ciężko. Nephamael odsunął się przezornie w samą porę, ale przemądrzały uśmieszek zniknął z jego twarzy.

– Zabijcie hoba – rozkazała królowa Niecnego Dworu. – A ty, mój rycerzu, wypijesz jego krew jak wino i tym razem nie rozlejesz ani kropelki.

Roiben próbował otworzyć usta, by coś powiedzieć, powstrzymać ją, lecz rozkaz nie pozwolił mu wykonać nawet tego drobnego ruchu. Postąpił jak głupiec, przecież Nephamael właśnie do tego chciał go sprowokować, a uprzednia wyrozumiałość królowej też nie mogła być bezinteresowna. Dał się podpuścić, zrobił z siebie pośmiewisko, a ceną za to będzie życie niewinnej istoty. Roiben poczuł przypływ wstrętu do siebie samego.

Przysiągł sobie, że to się nigdy więcej nie powtórzy. Cokolwiek powiedzą lub zrobią, lub do czego go zmuszą, nawet nie drgnie. Będzie obojętny jak głaz.

Upiorni słudzy uwinęli się szybko i sprawnie. Już po chwili podetknęli do jego nieruchomych ust kielich z gorącym napojem. Ciało wyniesiono, ale Roiben zapamiętał otwarte martwe oczy przeklinające jego próżność.

Roiben na rozkaz otworzył usta i przełknął ciepłą, słonawą ciecz. Chwilę później zakrztusił się i zwymiotował na podłogę.

Smak tej krwi towarzyszył mu przez długie lata służby. Nawet kiedy pewna pixie przypadkiem go uwolniła, nawet kiedy zdobył koronę Niecnego Dworu. Wtedy już jednak nie pamiętał, czyja to była krew, po prostu przywykł do jej posmaku.

1

Wolę zimę i jesień, kiedy krajobraz pokazuje swój szkielet; samotność tego czasu, zimową martwotę. Coś się za nią kryje, nie wszystko widać na pierwszy rzut oka.

Andrew Wyeth

Dziewczyny z ludzkiego rodu płaczą, gdy jest im smutno i śmieją się, kiedy jest im dobrze. Mają jeden określony kształt, nie przemieniają się bezustannie, powodowane kaprysem, niczym dym na wietrze. Mają swoich własnych rodziców, których kochają. Nie kradną matek innym dziewczynom. Tak przynajmniej wydawało się Kaye, jeśli chodzi o dziewczyny ludzkiego rodu. Tylko skąd mogła wiedzieć? Przecież nie była ludzką istotą.

Dotknęła dziury w siatkowych rajstopach, a właściwie swojej zielonej skóry pod nimi, przeglądając się jednocześnie w lustrze.

– Twój szczur też chce iść – oznajmiła Lutie-loo. Kaye spojrzała w stronę przykrytego akwarium; chochliczka wzrostu lalki przyciskała cienkie blade palce do szkła. Wewnątrz brązowy szczur Kaye, Armageddon, węszył intensywnie w powietrzu. Izaak w kącie leżał zwinięty w biały kłębuszek. – Lubi takie uroczystości.

– Ty naprawdę rozumiesz, co on mówi? – spytała Kaye. Wciągnęła przez głowę oliwkową spódnicę i ułożyła ją na biodrach.

– Przecież to tylko szczur – odparła Lutie, odwracając się w stronę Kaye. Jedno z jej ćmich skrzydełek musnęło bok akwarium, pozostawiając na nim ślad beżowego pyłku. – Chyba każdy rozumie, co mówi szczur.

– Nie każdy, bo ja nie. Nie za bardzo wszystko w jednym kolorze?

– Podoba mi się – stwierdziła Lutie.

Kaye usłyszała głos babci wołającej z parteru:

– Gdzie ty się podziewasz? Zrobiłam ci kanapkę!

– Zaraz idę! – odkrzyknęła Kaye.

Lutie pocałowała szklaną ścianę akwarium.

– To jak? Szczur może iść czy nie?

– Czy ja wiem? Jasne. O ile mu wytłumaczysz, żeby nie zwiał.

Kaye zasznurowała czarny bucior na grubej podeszwie, po czym przeszła kilka kroków, utykając – w poszukiwaniu drugiego. Jej stare łóżko było w kawałkach na strychu, stare lalki ubrane w punkowe ciuchy, a nad swoim nowym materacem, leżącym na podłodze, Kaye w miejscu wezgłowia stworzyła malowidło. Nie było jeszcze skończone, ale już widniało na nim drzewo o głęboko sięgających korzeniach i złotej korze. Myślała, że to coś da, ale urządzając ten pokój, mimo wszystko nie zyskała poczucia, że jest właśnie jej pokojem.

Gdy dzieło ujrzał Roiben, stwierdził, że przecież może rzucić czar na pomieszczenie i w ten sposób nadać mu dowolny wygląd, jaki tylko zechce, jednak dla niej nawet najpiękniejsze magiczne wytwory wydawały się tylko nic niewartą ułudą. A zresztą, może wydawały się właśnie zbyt realne, za bardzo by jej przypominały, że w tym pokoju wcale nie jest u siebie.

Włożyła drugi but, potem kurtkę. Włosy zostały zielone, pozwoliła jednak magii rozpełznąć się po skórze, nadać jej ludzkiej barwy i przydać sobie nieco kształtów. Poczuła lekkie swędzenie, kiedy czar na powrót nadał jej twarzy znajome ludzkie rysy.

Przeglądała się jeszcze przez chwilę, następnie wzięła do kieszeni Armageddona, podrapała Izaaka za uszkiem i ruszyła do drzwi. Lutie podążała za nią, unosząc się na skrzydełkach w powietrzu; trzymała się akurat poza zasięgiem wzroku babci, gdy Kaye zbiegała po schodach.

– Czy to matka do ciebie dzwoniła? – spytała babcia. – Słyszałam telefon.

Stała przy ladzie kuchennej, nalewała gorący tłuszcz do blaszanej puszki. Na wyszczerbionych talerzach leżały dwie kanapki z masłem orzechowym i bekonem. Kaye dostrzegła brązowe krawędzie przysmażonych plasterków kontrastujące z bielą chleba.

Wgryzła się w kanapkę, zadowolona, że ma pełne usta, więc nie wypada, żeby się odzywała.

– Zostawiłam jej wiadomość, ale nawet nie raczyła oddzwonić. Skądże znowu, taka jest zajęta, że nie może porozmawiać. Musisz ją spytać jutro wieczorem, chociaż właściwie nie wiem, dlaczego nie mogłaby przyjechać tutaj, zamiast się upierać, żebyś ty ją odwiedzała w tym okropnym mieszkaniu. Chyba naprawdę jej dopiekło, kiedy postanowiłaś zostać tutaj, a nie wlec się ciągle za nią jak cień.

Kaye przeżuwała w milczeniu, kiwała głową w takt gderania babci. W lustrze obok drzwi widziała przez zasłonę czaru dziewczynę o zielonej skórze, czarnych oczach pozbawionych białek i skrzydłach tak cienkich, jak plastikowa folia. Potwora obok takiej miłej starszej pani, w dodatku pożerającego jedzenie przeznaczone dla innego dziecka. Dziecka skradzionego przez elfy.

Pasożyty lęgowe. Takiego określenia używa się wobec kukułek, które składają jaja w gniazdach innych ptaków. Są też pszczoły, które podrzucają swoje jajeczka obcym rojom, Kaye czytała o nich w jednej z pachnących stęchlizną encyklopedii stojących na półce w korytarzu. Pasożyty lęgowe nie zajmują się wychowaniem swojego potomstwa. Troskę o nie pozostawiają innym – ptakom, które starają się nie zauważać, że ich maleństwo zrobiło się ogromne i strasznie żarłoczne. Pszczołom, które przechodzą do porządku dziennego nad tym, że ich progenitura nie zbiera pyłku. Matkom i babciom, które nawet nie znają słowa „podmieniec”.

– Muszę lecieć – odezwała się nagle Kaye.

– A pomyślałaś już o szkole?

– Babciu, zdałam egzamin – zaprotestowała Kaye. – Sama widziałaś świadectwo. Skończyłam już szkołę.

Jej babcia westchnęła, mimo woli spojrzała w stronę lodówki, gdzie wisiał ten papier, umocowany magnesem.

– No tak, ale mogłabyś pomyśleć o studiach. Wyobraź sobie, zaczęłabyś studia, zanim reszta twojej klasy skończy szkołę.

– Zobaczę, może Corny już jest i na mnie czeka. – Kaye ruszyła w stronę drzwi. – I dzięki za kanapkę.

Starsza pani potrząsnęła głową.

– Za zimno jest na dworze. Poczekaj w sieni. Co to za porządki, żeby dziewczyna czekała na chłopaka przed domem, w dodatku w taki śnieg. Słowo daję, jaki ten kawaler niewychowany.

Kaye usłyszała świst powietrza, gdy Lutie przefrunęła nad jej ramieniem. Babcia nawet nie spojrzała.

– Dobrze, babciu. Pa, babciu.

– Tylko żebyś nie zmarzła.

Kaye skinęła głową. Klamkę chwyciła przez rękaw kurtki, żeby nie dotykać żelaza; już gdy podchodziła do drzwi, sam zapach metalu piekł ją w nozdrza. Przeszła przez werandę, powtórzyła tę samą czynność przy klamce oszklonych drzwi prowadzących na zewnątrz i wyszła w sam środek zimy. Drzewa w ogrodzie skute były lodem. Grad, który padał rano, przylgnął do wszystkiego, tworząc twardą, iskrzącą się powłokę, która przykryła gałęzie i lśniła na tle szarego nieba. Przy najlżejszym powiewie chrzęściły i stukotały o siebie.

Corny wcale nie miał na nią czekać, ale babcia nie musiała o tym wiedzieć. To nie było kłamstwo. Przecież elfki nie mogą kłamać. Mogą za to naginać prawdę wedle swoich potrzeb i zachcianek.

Nad drzwiami wisiał wianek z kolcokrzewu ozdobiony zieloną wstążką: znak, że ten dom znajduje się pod opieką Niecnego Dworu. Podarunek od Roibena. Kaye za każdym razem, gdy spoglądała na kolczaste gałązki, mówiła sobie w myśli, że bardziej niż ochrony elfowego królestwa potrzebowałaby ochrony przed nim.

Odwróciła się, przeszła obok domu w wiejskim stylu, obłożonego aluminiowym, odpadającym już sidingiem. Jego mieszkanka hodowała włoskie kaczki pożerające wszystkie nasiona trawy w okolicy – jeśli tylko któremukolwiek z sąsiadów przyszło do głowy je rozsiać. Kaye uśmiechnęła się na tę myśl. Po ulicy toczyła się pusta puszka po piwie, uderzała o kolejne plastikowe pojemniki na szkło i inne surowce wtórne. Kaye przeszła parkingiem zamkniętej na głucho kręgielni o zabitych dechami oknach. Przy krawężniku stała stara wersalka, jej poduszki zamarzły na kamień.

Ogródki domów świeciły ledowymi lampkami, którymi ustrojono plastikowych Mikołajów i renifery. Od strony całodobowego sklepu dochodziły jazgotliwe dźwięki kolęd niosące się pustymi ulicami. Mechaniczny skrzat w nieskończoność machał ręką, a obok niczym duchy trzepotały na wietrze płócienne bałwany. Zauważyła też żłóbek, z którego ktoś gwizdnął Dzieciątko Jezus. To znaczy – pomyślała – może ktoś ukradł, a może jednak rodzina zabrała je na noc do domu.

W połowie drogi do cmentarza zatrzymała się, żeby skorzystać z automatu telefonicznego opodal pizzerii. Wrzuciła kilka monet i wystukała numer komórki Corny’ego. Odebrał już po pierwszym sygnale.

– No, hej – odezwała się. – I co, wybierasz się w końcu na koronację? Ja już idę, bo chcę się jeszcze przedtem zobaczyć z Roibenem.

– Nie, chyba nie mogę iść – odpowiedział Corny. – Ale fajnie, że zadzwoniłaś, bo chciałbym ci coś powiedzieć. Przejeżdżałem obok jednego z tych magazynów, w których można wynajmować boksy. Wiesz, zawsze wiszą na nich billboardy z tekstami typu „Wspieraj naszych żołnierzy” albo „Jezus cię widzi”.

– No i? – spytała zdziwiona Kaye.

– No więc tym razem napisali: „Życie jest jak zlizywanie miodu z cierni”. O co, kurwa, chodzi?

– Dziwne.

– No dziwne, cholera, dziwne. Co to ma niby znaczyć?

– Pewnie nic. Nie zastanawiaj się nad tym – zaproponowała Kaye.

– Jasne. Nie zastanawiaj się. Jakbyś mnie nie znała. Jestem przecież mistrzem w niezastanawianiu się. To mój najważniejszy skill. Gdybym sobie zrobił taki test, do jakiej pracy najbardziej się nadaję, to na pewno uzyskałbym dziesięć na dziesięć w dziedzinie niezastanawiania się nad różnymi gównami. Swoją drogą ciekawe, do jakiej roboty bym się właściwie kwalifikował?

– Może powinieneś zostać menedżerem takiego magazynu – podpowiedziała Kaye. – Sam wieszałbyś wtedy te napisy.

– No jasne, między nogami.

Słyszała w jego głosie uśmiech.

– Naprawdę nie chcesz się wybrać? Przecież mówiłeś, że to dobry pomysł stawić czoło swoim lękom i tak dalej.

Po drugiej stronie przez dłuższą chwilę panowało milczenie. Już miała się odezwać, kiedy powiedział:

– Problem z moimi lękami polega na tym, że są moje. Nie mówiąc już o tym, że trudno zracjonalizować obawę przed bezdusznymi, pozbawionymi skrupułów zarozumiałymi potworami. – Zaśmiał się, ale jakoś dziwnie, chrapliwie. – Ja bym tylko chciał, żeby zdradzili mi jeden, jedyny sekret, a mianowicie, jak się przed nimi bronić. Jak zapewnić sobie bezpieczeństwo.

Kaye przypomniało się, jak Nephamael, ostatni król Niecnego Dworu, dławił się żelazem, a Corny dźgał go raz po raz złotym nożem.

– To chyba nie takie proste – odezwała się. – Generalnie prawie nie ma sposobu, żeby obronić się przed ludźmi, a co dopiero przed elfami.

– Pewnie tak. To do zobaczenia jutro – odrzekł Corny i się rozłączył.

– Dobrze – zdążyła jeszcze powiedzieć.

Kaye szła dalej, otuliła się ciaśniej kurtką. Weszła na cmentarz, ruszyła na szczyt ośnieżonego pagórka ścieżką zrytą płozami sań. Wzrok Kaye odruchowo powędrował w stronę miejsca, gdzie pochowano Janet, chociaż z oddali wszystkie lśniące granitowe płyty wyglądały tak samo, na wszystkich leżały takie same plastikowe wieńce i mokre czerwone kokardy. Nie musiała widzieć tego grobu, żeby powróciła myśl, jak potwornie ciężkie stało się ubranie Janet wciągające ją w wodną otchłań, gdy tonęła.

Ciekawe – pomyślała – co się dzieje, kiedy mała kukułka zaczyna sobie zdawać sprawę, że nie jest taka sama jak jej braciszkowie i siostrzyczki. Pewnie kukułcze pisklę zastanawia się, skąd się wzięło i czym w ogóle jest. A może nie, może tylko udaje, że wszystko jest w porządku i dalej połyka robaki. Niezależnie jednak od tego, co czuje, nic go nie powstrzyma przed wypychaniem innych piskląt z gniazda.

Cornelius Stone przycisnął telefon do piersi i stał przez chwilę nieruchomo, czekając, aż przestanie żałować. Przecież chciał iść na koronację, chciał pląsać w gronie przerażających i pięknych istot z Niecnego Dworu, opychać się elfowymi owocami, a potem przebudzić na zboczu wzgórza z potwornym kacem i rozkosznym uczuciem nasycenia. Przygryzł policzek, aż poczuł smak krwi, jednak wraz z bólem przyszło tylko jeszcze większe pragnienie.

Siedział pośród bibliotecznych półek na wykładzinie tak nowej, że pachniała świeżą chemią, prawdopodobnie wydzielał się z niej formaldehyd. Otworzył pierwszą książkę, przyjrzał się drzeworytom z przełomu wieków. Były tam płetwiaste konie zupełnie nieprzypominające kelpiego, który uśmiercił jego siostrę. Potem zobaczył taneczny krąg maleńkich stworków niczym aniołki o czerwonych pucułowatych policzkach i spiczastych uszach. Podpis głosił „Tańczące pixie”. Żadna z nich w najmniejszym stopniu nie była podobna do Kaye. Starannie wyrwał obie strony. Do dupy z takimi ilustracjami.

Następna książka okazała się równie marna.

Kiedy zaczął drzeć trzecią, do przestrzeni między półkami zajrzał jakiś starszy facet.

– Nie wolno tak robić – oznajmił. Trzymał gruby western w twardych okładkach i, patrząc na Corny’ego, mrużył oczy, jakby nawet przez okulary kiepsko widział.

– Ja tu pracuję – skłamał Corny.

Mężczyzna otaksował wzrokiem wytartą kurtkę motocyklową Corny’ego i jego potargane kręcone włosy.

– I ta praca polega na wydzieraniu kartek z książek?

Corny wzruszył ramionami.

– Tak jest, w ramach wojny z terroryzmem.

Facet poszedł sobie, mrucząc coś pod nosem. Corny wcisnął pozostałe książki do plecaka, wyszedł na zewnątrz. Mylna informacja jest gorsza od braku informacji. Słyszał za sobą jazgot alarmu, ale się tym nie przejmował. Nie była to pierwsza biblioteka, którą odwiedził. Alarm robi mnóstwo hałasu, ale nic poza tym, trochę jak dzwon kościelny z przyszłości.

Szedł teraz w stronę wzgórza koronacyjnego. Nie, nie wybierał się na biesiadę z Kaye i jej księciem ciemności, nie zamierzał jednak siedzieć w domu. Żadna z tych książek nie przyda mu się w realizacji zamiarów, czego zresztą od początku się spodziewał. Skoro jednak chciał odpowiedzi, należało udać się po nie do samego źródła.

Sługom nie podobało się, że muszą wpuścić Kaye do Pałacu Termitów. Widać to było po tym, jak na nią patrzyli, jakby była tylko pyłem na swoich butach, brudem pod swoimi paznokciami, smrodem kawy i papierosów, którym przesiąkło jej ubranie. Odzywali się niechętnie, odwracali wzrok i, prowadząc ją krętymi korytarzami, powłóczyli nogami, jakby mieli stopy z ołowiu.

Oto miejsce, gdzie powinna czuć się jak u siebie, jednak ten osławiony ponury dwór, chłód jego sal i krwiożerczy mieszkańcy budzili w niej niepokój. Wszystko tu było bardzo piękne, ale pośród tych dekoracji ona sama wydawała się nie na miejscu. Skoro tutaj czuje się obco i obco czuła się w świecie Ellen, to już chyba nigdzie się nie odnajdzie…

Upłynęły prawie dwa miesiące, odkąd Roiben przybrał tytuł królewski, jednak formalna koronacja odbyć się mogła tylko w najciemniejszy dzień zimy. Odtąd stanie się prawdziwym władcą Mrocznego Dworu, a tym samym podejmie też odwieczną wojnę z Cnymi elfami. Dwa dni wcześniej wieczorem wdrapał się po drzewie do okna Kaye, obudził ją stukaniem w szybę, po czym zeszli oboje i usiedli na zamarzniętym trawniku.

– Po mojej koronacji zostań jeszcze trochę w Świecie Żelaza – powiedział Roiben. – W przeciwnym razie nadal będzie ci grozić niebezpieczeństwo.

Kiedy chciała go spytać, jak długo miałoby to trwać i jak wielkie w jego mniemaniu jest niebezpieczeństwo, uciszył ją pocałunkiem. Był niespokojny, ale nie chciał zdradzić, z jakiego powodu. Tym bardziej więc ów stan ducha udzielił się Kaye.

Szła teraz za szurającym stopami garbusem do komnat Roibena.

– Wkrótce do ciebie przyjdzie – powiadomił ją sługa, pchnął ciężkie odrzwia, wszedł do środka. Zapalił kilka grubych świec stojących na podłodze, a potem wycofał się w milczeniu, wlokąc za sobą ogon zakończony kitką.

Pokoje Roibena były w zasadzie nieumeblowane, jedynym wyposażeniem apartamentu było łoże nakryte brokatową kapą, poza tym pod ścianami z gładzonego kamienia piętrzyły się stosy książek. Oprócz tego jeszcze kilka przedmiotów w głębi – jadeitowa misa do mycia, garderoba, stojak ze zbroją. Komnata była zimna, surowa i nieprzyjazna.

Kaye rzuciła kurtkę na łoże, usiadła obok niej. Próbowała sobie wyobrazić, że mieszka tu razem z nim, ale nie była w stanie. Można by przecież powiesić na ścianach jakieś plakaty – pomyślała mimochodem i aż żachnęła się na tak absurdalną myśl.

Sięgnęła do kieszeni kurtki, wyciągnęła z niej bransoletę. To był cienki kosmyk jej zielonych włosów owinięty srebrnym drucikiem. Liczyła, że uda jej się go zaskoczyć przed rozpoczęciem ceremonii – w nadziei, że nawet jeśli nie zdoła poświęcić jej ani chwili, będzie miał przy sobie jej podarek, niczym rycerz z książki wstępujący w szranki z szarfą damy swojego serca na piersi, w tym wypadku akurat na nadgarstku. Lutie nawet poszła z Armageddonem od razu do wielkiej sali, żeby Kaye mogła przez chwilę pobyć z Roibenem sam na sam.

Jednak teraz, wobec dostojeństwa tego wnętrza, podarunek wydał jej się brzydki, byle jaki, niegodny króla.

W korytarzu rozległo się coś jakby stukot kopyt, Kaye wstała, wetknęła bransoletę z powrotem do kieszeni kurtki. Okazało się jednak, że to tylko kolejny naburmuszony sługa przyniósł kielich wina korzennego, gęstego i czerwonego jak krew.

Kaye przyjęła naczynie, upiła z niego łyk, a kiedy służący wyszedł, odstawiła je na podłogę. W migoczącym blasku świec przejrzała kilka książek – jakiś podręcznik strategii, Ballady Peasepoda, książkę Emmy Bull w miękkiej okładce, którą mu pożyczyła – i czekała dalej. Napiła się jeszcze wina, po czym wyciągnęła się na łożu w poprzek i owinęła brokatową kapą.

Obudziła się nagle, czując dotyk czyjejś dłoni na ramieniu. Ujrzała twarz Roibena, jego srebrne włosy muskały jej policzek.

Usiadła, zawstydzona, otarła usta wierzchem dłoni. Musiała wiercić się we śnie, bo połowa kapy zsunęła się na podłogę, nasiąkła już rozlanym winem i stopionym woskiem ze świecy. Kaye nawet nie pamiętała, kiedy zamknęła oczy.

Pośrodku komnaty stał sługa w szkarłatnej liberii, trzymał na rękach długi płaszcz z opalowo czarnymi wyłogami. Pokojowiec Roibena, Ochras, czuwał przy drzwiach z tą swoją gębą pełną zębów, przez co zawsze się wydawało, że wykrzywia wargi w jakimś dziwnym uśmiechu.

Roiben zmarszczył brwi.

– Nikt mi nie powiedział, że tu jesteś.

Nie wiedziała, czy to ma znaczyć, że ktoś to powinien był zrobić, czy może nie życzył sobie jej obecności. Kaye zarzuciła kurtkę na ramię i wstała, policzki piekły ją od wstydu.

– Pójdę już.

Nie wstał, siedział na krawędzi rozkopanego łoża. Wiszący u jego pasa miecz opierał się o posadzkę.

– Nie. – Dał znak służącemu i Ochrasowi. – Zostawcie nas.

Skłonili się obaj lekko i znikli.

Kaye spoglądała wyczekująco.

– Późno już. Ta twoja impreza zaraz się zacznie.

– Kaye, przecież nie masz pojęcia, jak długo spałaś.

Wstał i sięgnął dłonią do jej ramienia.

Cofnęła się, zaciskając dłonie, wbijając w nie paznokcie, by zachować spokój.

– Zostań. Nie wiem, co takiego uczyniłem, ale błagam cię o wybaczenie.

– Daj spokój. – Potrząsnęła głową, mówiła szybciej, niż myślała: – Oni nie chcą, żebym z tobą była, prawda?

Na jego ustach pojawił się gorzki uśmiech.

– Nikt nie może mi niczego zabronić.

– Ale nikt nie chce, żebym tu była. Nie chcą, żebym była przy tobie. O to chodzi?

Chyba był zaskoczony, przygładził dłonią srebrne włosy.

– No, bo ja jestem wysokiego rodu, a ty… nie – dokończył niezręcznie.

– Jasne, wywodzę się z niższych klas – odpowiedziała z urazą, odwróciła się do niego plecami. – Wiadomo.

Ciężkie buty Roibena zastukały o kamienną posadzkę, gdy podszedł, stanął za nią i przyciągnął ją do piersi. Poczuła jego usta na szyi i gorący oddech, kiedy mówił tuż przy jej skórze:

– Mam w tej kwestii własny pogląd. I mało dbam o cudze opinie.

Na chwilę rozluźniła się pod jego dotykiem. Był ciepły, mówił bardzo miękkim głosem. Łatwo byłoby wczołgać się znów pod kapę i zostać. Zostać i już.

Zamiast tego jednak odwróciła się w jego ramionach.

– Więc chodzi o to, że się zniżasz do takich dołów społecznych jak ja?

Obruszył się, jedna z jego dłoni opadła na jej biodro. Nie patrzył już na nią, wpatrywał się w zimny kamień posadzki, tak samo szary jak jego oczy.

– W ich oczach to słabość, moje uczucie do ciebie jest słabością.

Otworzyła usta, żeby zadać kolejne pytanie, lecz zaraz je zamknęła, bo uświadomiła sobie, że w odpowiedzi usłyszała więcej, niż chciała. Może dlatego służący jej nie lubili, zapewne z tego powodu dworzanie koso na nią spoglądali, ale dla niego również miało to znaczenie. Wyczytała to z jego twarzy.

– Naprawdę powinnam już iść – oznajmiła, uwalniając się z jego objęć. Z zadowoleniem skonstatowała, że głos jej nie zadrżał. – Do zobaczenia na tamtym świecie. Nie życzę szczęścia, żeby nie zapeszyć.

– Nie możesz stać na podium podczas ceremonii i nie możesz podążać w procesji. Nie chcę, żebyś została przypisana do mojego dworu. Przede wszystkim zaś nie wolno ci złożyć przysięgi wierności. Obiecaj mi to, Kaye.

– Mam więc zachowywać się, jakbym cię nie znała? – Od drzwi dzieliło ją tylko kilka kroków po posadzce, ale każdy z nich sprawiał jej trudność. – Chcesz być wolny od wszelkich słabości?

– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział trochę zbyt prędko. – Tylko ty nie jesteś dla mnie ani powinnością, ani zobowiązaniem, tylko ciebie wybrałem sam. – Umilkł na chwilę i dodał: – I tylko ciebie chcę.

Pozwoliła, by na jej ustach pojawił się zalotny uśmieszek.

– Doprawdy?

Żachnął się, potrząsnął głową.

– Uważasz, że postępuję absurdalnie, czy tak?

– Uważam, że starasz się być miły – sprostowała Kaye. – Co rzeczywiście jest dość absurdalne.

Podszedł i pocałował ją w uśmiechnięte usta. Zapomniała o ponurych sługach, koronacji i bransoletce, której mu nie podarowała. Zapomniała o wszystkim, oprócz dotyku jego ust.

2

Jadła, trunku nie zbraknie

W pucharach, by rozgrzać krew

Szarookich przybyszów,

Którzy ściągają na zew.

Edna St. Vincent Millay, W tawernie

Silarial nie wystąpiła otwarcie przeciw Roibenowi przez całe te długie dwa miesiące od Samhain aż po Wigilię Śródzimia, miał więc czas zastanawiać się, co królowa planuje. Mroczna zimna pora uważana była na Cnym Dworze za niesprzyjającą do podejmowania działań, czekała więc może po prostu, aż wiosną stopnieją lody, czekała na korzystniejszą dla siebie porę. Chwilami jednak dopuszczał myśl, że Silarial zechce odnowić rozejm między tronami nocy i światłości. Dysponowała co prawda przewagą liczebną, lecz wojna zawsze jest kosztowna.

– Przybyło poselstwo z Dworu Brzasku, panie – powtórzyła Dulcamara, srebrne podeszwy jej butów dźwięczały za każdym krokiem. Roiben słyszał, jak słowo „panie” odbija się echem od kamiennych ścian, raz po raz, niczym kpina.

– Każ go przyprowadzić – rozkazał Roiben, dotykając ust. Zastanawiał się jednocześnie, czy Kaye jest już w pałacu, czy jest sama.

– Pozwolę sobie nadmienić, że to posłanka, nie posłaniec.

Sprawiło to, że Roiben poczuł przypływ nadziei.

– A więc wprowadzić ją.

– Tak, panie.

Dulcamara odsunęła się na bok, a wysłanniczka wyszła z cienia, okryta błyszczącą białą szatą. Nie miała na sobie żadnej zbroi. Gdy uniosła na niego wzrok, jej srebrne oczy połyskiwały jak zwierciadła, odbijając jego własną twarz.

– Witaj, siostrzyczko. – Te słowa, gdy je wymawiał, jakby zapierały dech w jego piersi.

Jej włosy były krótko ścięte, tworzyły wokół twarzy białą aureolę. Skłoniła się i już nie uniosła głowy.

– Panie, moja władczyni przesyła ci pozdrowienia. Wyraża ubolewanie, że musi toczyć wojnę z jednym ze swoich rycerzy i zachęca, byś raz jeszcze rozważył swoje pochopne postępowanie. Wciąż nie jest za późno, żebyś ustąpił, poddał się i powrócił na Jasny Dwór.

– Ethine, co stało się z twoimi włosami?

– Straciłam je, gdy straciłam brata – odpowiedziała, wciąż nie patrząc na niego. – Ścięłam je na znak żałoby po nim.

Roiben wpatrywał się w nią bez słowa.

– Czy będzie jakaś odpowiedź? – spytała Ethine.

– Powiedz jej, że niczego ponownie nie rozważę – mówił teraz ostrym, suchym tonem. – Nie cofnę się i nie poddam. Możesz powiedzieć swojej pani, że odkąd zakosztowałem wolności, służba u niej już mnie nie kusi. I możesz powiedzieć, że nic w niej mnie nie kusi.

Ethine zacisnęła wargi, jakby chciała je przygryźć, byle powstrzymać cisnące się słowa.

– Mam polecenie, by pozostać na twoją koronację. Rzecz jasna, o ile wyrazisz zgodę.

– Twoje towarzystwo zawsze będzie mnie cieszyć – odpowiedział.

Wyszła z komnaty, nie czekając, aż ją odprawi. Gdy zjawił się pokojowiec ze swoim szerokim, zębatym wyszczerzem, Roibenowi przyszło na myśl, że niektórzy uznaliby to za zły omen: ostatnio zyskuje większe uznanie w oczach tych, których nie cierpi, a cierpią przez niego ci, których kocha.

Cornelius oparł się plecami o szorstką korę wiązu rosnącego tuż za cmentarnym ogrodzeniem. Próbował skupić się na czymś innym niż chłód, innym niż żelazny pręt zaciśnięty w dłoni bez rękawiczki i żyłka nylonowa w drugiej. Na wypadek, gdyby te bzdury ze starych książek miały coś wspólnego z rzeczywistością, włożył gacie na lewą stronę, podkoszulek też i natarł się sosnowymi igłami, żeby zamaskować swój zapach. Noc była szara i bezgwiezdna, więc liczył, że to wystarczy.

Choć wmawiał sobie ile sił, że jest gotów, to odgłos elfowych kroków w śniegu napełnił go przerażeniem. Przecież nie mógł się łudzić, że nędzny żelazny pogrzebacz pozwoli mu się obronić przed legionami stworów mroku. Teraz mógł tylko wstrzymywać oddech i starać się opanować drżenie.

Gromadzili się na koronację, pierwszą od ponad stulecia. Miał tam się zjawić każdy, kto cokolwiek znaczył w świecie elfów. Corny żałował, że razem z nim za śnieżną zaspą nie czai się Kaye – no ale nie, bo poszła pod wzgórze na elfowy bal. Przy niej zawsze zdawało się, że powiedzie się najbardziej szalony z planów, realne wydawało się to, co w przeciwnym razie było jak najnierealniejsze. Jednak, by namówić Kaye, żeby mu towarzyszyła, musiałby jej zdradzić, co zamierza, a z tego nic dobrego nie mogłoby wyniknąć. Czasem zapominał, że Kaye nie jest istotą ludzką, a wtedy zaskakiwała go spojrzeniem, w którym było coś obcego albo uśmiechem o wiele za szerokim i łakomym. To prawda, że stała się jego najlepszą przyjaciółką, ale przecież wciąż pozostawała jedną z nich. Musiał więc poradzić sobie sam.

Corny powtarzał to sobie w myśli, gdy przeszły pierwsze istoty z tamtego świata. Była to grupa trolli o omszałych zielonych kończynach, długich i sękatych jak konary. Wzbijały śnieg kopniakami, pomrukiwały do siebie cicho, ich haczykowate nosy węszyły niczym nozdrza gończych psów. Tej nocy nie siliły się na magiczne przebranie.

Jako następne pojawiły się trzy kobiece postacie, wszystkie w zwiewnych białych szatach, ich włosy powiewały, chociaż nie było wiatru. Uśmiechały się do siebie tajemniczo, spoglądały na siebie. Kiedy przeszły, nieświadome jego obecności, dostrzegł, że z tyłu nie mają nic, są wklęsłe jak skorupki jajka. Mimo lekkiego stroju nie przeszkadzało im zimno.

Potem na szczyt wzgórza wspięli się konni, milczący i poważni. Uwagę Corny’ego przyciągnął kontrast czerwonych jagód wplecionych w czarne włosy. Nie mógł przestać się przyglądać bogatym i dziwacznym wzorom na ich szatach, lśniącym okuciom i twarzom tak pięknym, że od samego patrzenia ogarniała go bolesna tęsknota.

Przygryzł wargę, zmusił się do zamknięcia oczu. Ręce drżały u jego boków i bał się, że mimo woli pociągnie za przezroczystą nylonową żyłkę. Ile razy jeszcze tak straci nad sobą panowanie? Ile razy może zrobić z siebie głupca?

Wciąż z zamkniętymi oczami, Corny nasłuchiwał. Dochodziły go odgłosy łamanych gałązek, skrzypienie śniegu, urywki wyszeptanych zdań i śmiech równie dźwięczny, jak muzyka grana na flecie. Czekał, aż przejadą, uniósł powieki dopiero wtedy, gdy odgłosy ucichły. Teraz musiał po prostu czekać. Gotów był się założyć, że niezależnie od charakteru przyjęcia, zawsze będą jacyś spóźnialscy.

Po zaledwie kilku minutach pojawiła się spora czeredka niskich elfów w szarych strojach. Posykiwały na siebie niecierpliwie, brnęły przez śnieg. Corny westchnął. Było ich zbyt wiele, żeby mógł dokonać tego, co zamierzał, a w dodatku sprawiały wrażenie bardzo krzepkich, odczekał więc, aż i one przejdą.

Potem pojawił się drobnej postury dziwak, który przeskakiwał od jednego śladu wielkich stóp trolli do drugiego. Miał na sobie szkarłatny kaftan, na głowie kapelusik z szyszki, a jego czarne oczy lśniły w odbitym świetle jak ślepia zwierzęcia. Corny zacisnął mocniej palce na rękojeści pogrzebacza i wziął głęboki wdech. Odczekał kolejnych kilka chwil, mały elf dał jeszcze jednego i drugiego susa, a potem Corny wyłonił się zza drzew i płynnym ruchem przytknął pogrzebacz do jego gardła.

Stwór wrzasnął, upadł na śnieg, przykładając dłonie do miejsca, w którym żelazo dotknęło jego skóry.

– Kryptonit – szepnął Corny. – Czyli, że Lex Luthor to ja!

– Litości, proszę – zawodził stwór. – Czego on chce? Spełnić życzenie? Czy taka mizerna mała istotka jak ja zdoła zadowolić równie potężnego siłacza?

Corny z całej siły pociągnął za cienką żyłkę. Aluminiowa klatka z trzaskiem zamknęła się wokół elfa.

Stworek znowu wrzasnął. Szarpnął się w jedną, w drugą stronę, ciężko dysząc, gorączkowo poszukując drogi ucieczki, na próżno jednak, więc siadł i zawył. Corny pozwolił sobie wreszcie na uśmieszek.

Działał jednak szybko. Zakręcił cztery stalowe druty, tak żeby pułapka nie mogła się otworzyć. Potem podniósł klatkę i pobiegł w dół po zboczu, ślizgając się w śniegu głębokim po kostki. Pilnował się, żeby obrać inną drogę niż nadchodzące elfy. Dobrnął wreszcie do samochodu, którego bagażnik już czekał otwarty, znajdujące się wewnątrz koło zapasowe pokryła cieniutka warstewka bieli.

Wrzucił do niego klatkę, zatrzasnął klapę, po czym siadł za kierownicą i zapalił silnik. Od razu uderzyła go fala ciepła. Przez chwilę siedział i rozkoszował się nim, wsłuchiwał się w bicie swojego serca, powtarzając sobie upojne słowa, że teraz to wreszcie on ustalał będzie reguły gry.

Kaye przechyliła kubek i wypiła do dna. Pierwszy łyk grzybowego wina smakował wstrętnie, ale potem przyłapała się na tym, że dotyka językiem zębów, próbując doszukać się resztek tego ziemistego, gorzkawego aromatu. Policzki paliły ją pod dotykiem własnych dłoni i kręciło jej się w głowie dużo bardziej niż trochę.

– Nie, to niedobre, tego się nie je – powiedziała Lutie-loo. Maleńka elfka siedziała na ramieniu Kaye, trzymając się jedną rączką srebrnego kolczyka, a drugą kosmyka włosów.

– Pewnie, że nie dobre, bo wspaniałe – stwierdziła Kaye, wsadziła palce do kubka, żeby wydobyć nieco osadu, a następnie z lubością je oblizała. Ostrożnie postąpiła krok do przodu, spróbowała wykonać piruet. Równowagę odzyskała w ostatniej chwili, w przeciwnym razie zwaliłaby się na stół. – Gdzie jest mój szczur?

– Schował się i my też powinnyśmy. Patrz – powiedziała Lutie, ale Kaye nie była w stanie dostrzec tego, co jej pokazała. Widziała za to mnóstwo innych rzeczy. Przy stołach zasiadały trolle, obok nich selkie, które pozdejmowały skóry, puste w środku latawice pląsały i wirowały. Był tam co najmniej jeden kelpie, zapach stęchłej słonej wody unosił się w powietrzu. Były też niksy, boginy i boginki, bogarty i puki, w kącie pożywiał się błędny rumak, pomiędzy stalagmitami śmigały lotne chochliki, zza kielichów szczerzyły zębiska spriggany... I wiele innych.

Wielu i nie tylko miejscowych. Na koronację przybyli przedstawiciele Ludku z oddalonych dworów. Pojawiły się poselstwa od władców, o których istnieniu Kaye nawet nie słyszała, cnych i niecnych oraz innych, dla których takie rozróżnienia nie były istotne. Nawet z Najwyższego Dworu, którego Dwór Termitów lennem nie był, przybył przedstawiciel w osobie księcia w wielkich ilościach raczącego się winem. Wszyscy oni ściągnęli na Dwór Termitów, by przyglądać się, jak stwory mroku składają przysięgę wierności swojemu nowemu panu. Wszyscy uśmiechali się do niej uśmiechami pełnymi myśli, których Kaye nie potrafiła odczytać.

Na stołach rozłożono granatowe obrusy, rozstawiono tace z lodem. Gałązki i jagódki ostrokrzewu wyzierały zza konstrukcji zbudowanych z zamarzniętych kostek zielonkawej wody. Stwór o czarnym ozorze oblizywał bryłę, w której zastygła mała rybka. Gorzkie ciastka z żołędzi przyozdobione cukrowym lukrem z jeżyn piętrzyły się stosami obok nadzianych na patyki pieczonych gołębich nóżek. W ogromnym miedzianym kotle podano czarny poncz, jego powierzchnię pokrywała drobniutka lodowa szadź; metal naczynia spotniał i zmętniał od zimna. Raz po raz ktoś zanurzał w napoju sporządzony z wydrążonego lodowego sopla kielich o długiej nodze, po czym raczył się zawartością kotła.

Kiedy w sali zapadła cisza, Kaye podniosła wzrok.

Roiben kroczył wraz z orszakiem swoich dworzan. Przodem bieżył pokurcz Ościej, herold Jasnego Dworu; długie złote włosy opadały z jego zasuszonej głowy. Za nim podążała fletnistka Belina, wydając czarowne tony ze swojego instrumentu. Potem szedł już Roiben, a dokładnie trzy kroki za nim dwoje jego rycerzy, Ellebere i Dulcamara. Skraj płaszcza Roibena niosły gobliny. Za nimi zaś kroczyli pozostali – jego pokojowiec Ochras, podczaszy niosący kielich z kręconego rogu, kilku paziów prowadzących na smyczach trzy czarne psy.

Roiben wkroczył na pokryte mchem wzniesienie opodal wielkiego tronu ze splecionych brzozowych gałęzi, odwrócił się w stronę tłumu, po czym uklęknął. Pochylił głowę, włosy srebrzyste jak ostrze noża opadły kurtyną na jego twarz.

– Czy złożysz przysięgę? – odezwał się Ościej.

– Tak uczynię – odpowiedział Roiben.

– Noc nieskończona – zaintonował Ościej – noc mroku, lodu i śmierci jest nasza. Niech i nasz pan z lodu będzie uczyniony. Niech nasz nowy pan ze śmierci się narodzi. Niech nasz nowy pan nocy się zaprzysięgnie!

Uniósł koronę z jesionowych gałęzi, zamiast zębów sterczały z niej kikuty ułamanych gałązek. Włożył ją na głowę Roibena.

Roiben wstał.

– Na krew królowej przeze mnie przelaną – przemówił. – Na ten jesionowy diadem założony na moją głowę, zaprzysięgam się dworowi nocy w tę Wigilię Śródzimia, najdłuższą noc roku.

Ellebere i Dulcamara uklękli po jego bokach. Potem na kolana padli wszyscy obecni. Kaye przycupnęła niezdarnie.

– Przedstawiam wam – zawołał herold – udzielnego władcę Dworu Termitów, króla Roibena. Czy ukorzycie się przed nim i nazwiecie go swym władcą?

Rozległ się ogłuszający chór wrzasków i okrzyków. Kaye przeszły ciarki.

– Wyście mym ludem – oznajmił Roiben, rozpościerając ramiona. – Jak wy mnie, tak i ja wam będę wierny. Bez was jestem niczym.

To rzekłszy, z kamiennym wyrazem twarzy zasiadł na brzozowym tronie. Kolejni przedstawiciele Ludku powstawali z klęczek, podchodzili do niego i składali przysięgę wierności tronowi.

Jakiś spriggan wpadł w pogoni za maleńką skrzydlatą elfką pod stół, który od tego aż się zatrząsł. Misa z lodem zachwiała się, wieża z lodowych kostek rozsypała.

– Kaye – pisnęła Lutie. – Ty wcale nie patrzysz.

Kaye spojrzała więc w stronę podwyższenia. Obok Roibena siedział ze skrzyżowanymi nogami skryba, zapisywał każdego z suplikantów. Władca pochylał się właśnie w stronę okrytej szkarłatną szatą elfki o zmierzwionych włosach. Kiedy uklękła, Kaye dostrzegła wymykający się z rozcięcia jej sukni koci ogon.

– Co się właściwie dzieje? – spytała Kaye.

– Nigdy nie widziałaś oświadczyn, pixie? – syknęła pogardliwie elfka z naszyjnikiem ze srebrnych skarabeuszy. – Ty jesteś ta z Żelaznej Strony, prawda?

Kaye skinęła głową.

– Na to wychodzi.

Czyżby czuć od niej było tym nieszczęsnym żelazem, czy przebywając w tamtym świecie tak długo, przesiąknęła nim do szpiku kości?

Zza tej od naszyjnika wyłoniła się gibka dziewczęca postać w sukni z płatków kwiatów, położyła na ramieniu Kaye długie smukłe palce i wykrzywiła się do niej.

– Wiesz, on nie jest twój.

Kaye miała wrażenie, że ma głowę pełną waty.

– Co?

– Oświadczyny – wyjaśniła ta druga. Kaye miała wrażenie, że żuki ożyły, wędrują wokół szyi tamtej. Potrząsnęła głową.

– Ona nie wie – stwierdziła kpiącym tonem dziewczyna, pochwyciła ze stołu jabłko i wgryzła się w nie.

– Aby zostać jego towarzyszką – elfka tłumaczyła powoli jak komuś niedorozwiniętemu; z jej ust wypadł opalizujący zielony żuk – trzeba złożyć oświadczyny miłości i dopomnieć się o misję, by móc się okazać godną.

Kaye wzdrygnęła się, widząc lśniącego żuka, który wspinał się teraz po sukni elfki, żeby zająć swoje miejsce na jej szyi.

– Misję?

– A gdy oświadczyny są niemile widziane, monarcha wyznaczy zadanie nie do spełnienia.

– Albo niosące śmierć – uzupełniła ze słodkim uśmieszkiem dziewczyna w płatkach róż.

– Ale przecież nie spodziewamy się, że taką właśnie misję tobie wyznaczy.

– Zostawcie mnie w spokoju – rzuciła Kaye ochrypłym głosem. Serce jej się ścisnęło. Gdy przedzierała się przez tłum, dotarło do niej, że jest o wiele bardziej pijana, niż zamierzała. Lutie popiskiwała, kiedy Kaye przepychała się w ciżbie skrzydlatych dam i skrzypków, kiedy omal nie nadepnęła na czyjś długi ogon.

– Kaye! – zawodziła Lutie. – Dokąd idziemy? Dokąd?

Jakaś elfowa dama zajadała się perłowoszarymi czerwiami nadzianymi na patyk; gdy Kaye ją mijała, oblizała się właśnie ze smakiem. Elfka o białych włosach ściętych na tyle krótko, że jej głowa przypominała dmuchawiec, wyglądała dziwnie znajomo, Kaye jednak nie potrafiła stwierdzić, gdzie ją widziała. W pobliżu niebieskoskóry stwór miażdżył w palcach potężnych dłoni orzechy, małe chochliki prześcigały się, by pochwycić upuszczane przezeń drobinki miąższu. Kolory zamazywały się w oczach Kaye.

Poczuła uderzenie o klepisko, zanim jeszcze zorientowała się, że upadła. Przez chwilę leżała, przyglądając się obrębieniom sukien, kopytkom, spiczastym bucikom. Kształty tańczyły, zlewały się ze sobą. Lutie wylądowała przed twarzą Kaye, na tyle blisko, że trudno było skupić na niej wzrok.

– Nie usypiaj – ostrzegła ją Lutie, jej skrzydełka drżały z niepokoju. Pociągnęła Kaye za palec. – Jeżeli uśniesz, to mnie skrzywdzą.