Ze wspomnień - Joseph Conrad - ebook

Ze wspomnień ebook

Conrad Joseph

0,0

Opis

"Ze wspomnień" to jeden z najistotniejszych z utworów autobiograficznych Josepha Conrada.

 

Jest to jedna z niezwykle atrakcyjnych literacko opowieści Josepha Conrada, jednocześnie autoironiczna a momentami nadzwyczaj emocjonalna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 198

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KILKA SŁÓW OD AUTORA

PRZEDMOWA BEZ CEREMONJI

I

II

III.

IV

V

VI

VII

Joseph Conrad

Józef Konrad Korzeniowski

ZE WSPOMNIEŃ

Tłumaczenie: Aniela Zagórska

Projekt okładki: Avia Artis

W projekcie okładki wykorzystano fotografię Josepha Conrada.

Autor: George Charles Beresford (1904).

Wydawnictwo Avia Artis

2017

ISBN 978-83-65810-43-4

KILKA SŁÓW OD AUTORA

 Ukazanie się tej książki w nowej szacie nie wymaga właściwie drugiej przedmowy. Ale ponieważ wynurzenia autora są tu bardzo na miejscu, korzystam ze sposobności aby wspomnieć o dwóch kwestjach, wynikłych z pewnych dotyczących mnie oświadczeń, które niedawno pojawiły się w druku. Jedno z nich dotyczy języka. Czułem zawsze, że ludzie patrzą na mnie jak na pewnego rodzaju fenomen; jest to opinja, którą tylko cyrkowcy mogą uznać za pożądaną. Trzeba specjalnego usposobienia aby lubować się w fakcie, że się umie dokonywać dziwacznych rzeczy z rozmysłem i jak gdyby z czystej próżności. Fakt, że nie piszę w rodowitym języku, był naturalnie często omawiany w recenzjach i notatkach o różnych mych książkach oraz w obszerniejszych artykułach krytycznych. Sądzę że to było nieuniknione, a komentarze brzmiały naprawdę wyjątkowo pochlebnie. Ale nie mam i nie mogę mieć pod tym względem próżności, którąby można połechtać. W notatce tej chcę przedewszystkiem odrzucić wszelką zasługę, mogącą wypływać z aktu świadomej woli. Rozpowszechniło się jakoś wrażenie, że dokonałem wyboru między dwoma obcemi dla mnie językami, francuskim i angielskim. To wrażenie jest mylne. Zdaje mi się że wywołał je artykuł Sir Hugh Clifforda ogłoszony, o ile pamiętam, w roku 1898. Na jakiś czas przedtem Sir Hugh Clifford przyjechał mnie odwiedzić. Wprawdzie nie jest to pierwszy przyjaciel, którego pozyskały mi moje książki, ale jest jednym z dwóch pierwszych, obok p. Cunninghame Grahama; ostatni — rzecz charakterystyczna — zachwycił się moją nowelą p. t. „Placówka postępu“. Te związki przyjaźni przetrwały po dziś dzień i zaliczam je do swych cennych skarbów. P. Hugh Clifford (nie miał jeszcze wówczas tytułu) ogłosił był właśnie pierwszy tom szkiców malajskich. Oczywiście wizyta jego ucieszyła mię niezmiernie, zarówno jak i wszystkie miłe słowa o pierwszych mych książkach oraz o pewnych nowelach, mających za tło archipelag malajski. Pamiętam że powiedział wiele rzeczy, od których powinienem był w swej skromności zaczerwienić się aż po uszy, i w końcu rzekł z bezwzględną lecz dobrotliwą stanowczością człowieka, zwykłego mówić gorzką prawdę nawet potentatom Wschodu (oczywiście dla ich własnego dobra), że właściwie nie mam pojęcia o Malajach. Wiedziałem o tem dobrze. Nie uważałem się nigdy za wyrocznię w tych kwestjach i odpaliłem (dziwię się po dziś dzień swej zuchwałości): „Naturalnie że nie mam pojęcia o Malajach. Gdybym wiedział choćby setną część tego, co pan i Frank Swettenham wiecie o nich, to wszyscyby otwarli usta z podziwu“. Sir Hugh Clifford w dalszym ciągu patrzył na mnie dobrotliwie (lecz stanowczo) i wreszcie obaj wybuchnęliśmy śmiechem. Podczas tej przemiłej wizyty z przed lat dwudziestu, którą tak dobrze pamiętam, mówiliśmy o wielu rzeczach — między innemi o charakterystycznych cechach różnych języków — i tego dnia właśnie mój przyjaciel odniósł wrażenie, że zrobiłem świadomy wybór między francuskim i angielskim. Później, gdy przyjaźń (która dla Sir Hugh Clifforda nie jest pustem słowem) pobudziła go do napisania studjum o Josephie Conradzie w „North American Review“, podzielił się swem wrażeniem z publicznością. Odpowiedzialność za owo nieporozumienie, gdyż nie było to nic innego, spada z pewnością na mnie. Widać się źle wyraziłem w ciągu przyjaznej i poufnej rozmowy, kiedy się słów nie dobiera. Pamiętam że chciałem rzec co następuje: gdybym był musiał zrobić wybór między temi dwoma językami, to — pomimo że znam nieźle francuski i władam nim od dzieciństwa — lękałbym się wypowiadać w języku tak bardzo „skrystalizowanym“. Zdaje mi się, że użyłem właśnie tego słowa. Potem przeszliśmy na inne tematy. Musiałem mówić trochę o sobie, a to, co Sir Hugh Clifford opowiadał o swej pracy na Wschodzie, na swym odcinku Wschodu, który poznałem tylko przelotnie i powierzchownie, było niezmiernie zajmujące. Może obecny gubernator Nigerji nie pamięta tej rozmowy równie dobrze jak ja, lecz jestem pewien, że nie weźmie mi za złe tego, co w języku dyplomatów nazywa się „sprostowaniem“; a sprostowanie to dotyczy słów nieznanego autora, którego Sir Hugh Clifford wyszukał i z którym nawiązał przyjaźń, powodowany szlachetną sympatją. Prawda polega na tem, że moja umiejętność pisania po angielsku przyszła mi tak łatwo jak pierwszy lepszy wrodzony talent. Mam szczególne a niezachwiane poczucie, iż ta umiejętność była zawsze nieodłączną częścią mojej istoty. Angielski język nie był dla mnie nigdy kwestją wyboru lub adoptacji. Pomysł wyboru nie przyszedł mi nawet do głowy. A co do adoptacji — no tak, ta miała istotnie miejsce; ale to ja zostałem zaadoptowany przez ducha języka, który owładnął mną z chwilą, gdym przezwyciężył pierwsze trudności angielskiej mowy; owładnął mną tak zupełnie, że, według mego przekonania, jego właściwości wpłynęły bezpośrednio na moje usposobienie i kształtowały mój charakter, wówczas jeszcze podatny wpływom. Oddziaływanie to sięgało bardzo głęboko i dlatego zbyt jest tajemnicze aby można je było wyjaśnić. To jest równie niemożliwe jak wyjaśnić miłość od pierwszego wejrzenia. Była w tym związku ta sama prawie fizyczna radość z zetknięcia się, ta sama wzruszona uległość i duma z posiadania, a zarazem zdumienie towarzyszące wielkiemu odkryciu; lecz nie było tam ani śladu strasznego zwątpienia, które pada cieniem na płomień naszych znikomych namiętności. Wiedziałem bardzo dobrze, że to już nie przeminie. Zdolność pisania po angielsku przypadła mi jak odkrycie, nie otrzymałem jej w spadku, i właśnie niższość mych praw do niej czyni mi ją tembardziej cenną i obowiązuje do tego, aby okazać się godnym wielkiego szczęścia. Ale zdaje się że to wszystko brzmi, jakbym usiłował wyjaśnić tę sprawę — co przed chwilą uznałem za niemożliwe. Można przyznać z najwyższem uznaniem, że w zakresie czynu Niepodobieństwo nie istnieje dla nieugiętego ludzkiego ducha, natomiast w zakresie analizy stajemy wcześniej czy później wobec Niepodobieństwa. Wszystko do czego mam prawo po upływie tylu lat pracy pełnej żarliwego oddania, a także i niepokoju płynącego ze zwątpień, wahań i niedoskonałości, wszystko do czego mam prawo — to aby mi wierzono, gdy mówię, że gdybym nie był pisał po angielsku, nie byłbym pisał wcale. Druga uwaga, która mi się nasuwa, jest także sprostowaniem, ale mniej bezpośredniem. Nie ma żadnego związku ze sposobem wypowiadania się; wprawdzie dotyczy mnie jako autora lecz w inny sposób. Nie moją jest rzeczą krytykowanie swych sędziów, tembardziej że czułem zawsze, iż oceniają mię wyżej niż na to zasługuję. Ale wydaje mi się, że ich niezmienna dla mnie życzliwość przypisywała rasowym i historycznym wpływom to, co mojem zdaniem zależy poprostu od indywidualnych cech jednostki. Tak zwany w literackim świecie „słowiański duch“ jest absolutnie obcy polskiemu temperamentowi z jego tradycją wolności, jego rycerskim poglądem na moralne wędzidła i przesadnym szacunkiem dla praw jednostki; pominąwszy już ten ważny fakt, że polska umysłowość, zachodnia z natury, kształtowała się na wzorach włoskich oraz francuskich, sympatyzując zawsze, jak świadczy historja, nawet w sprawach religijnych, z najbardziej liberalnemi prądami myśli europejskiej. Bezstronny pogląd na ludzkość, we wszystkich jej fazach wspaniałości i nędzy, a przytem szczególny szacunek dla praw tych, co na tej ziemi pozbawieni są przywilejów, szacunek nie wypływający z pobudek mistycznych, lecz oparty na gruncie prostego koleżeństwa i uczciwej wzajemnej pomocy — oto zasadnicze rysy duchowej atmosfery w domach, pod których dachem spędziłem niespokojne dzieciństwo; a rysy te wypływają z wewnętrznych głębokich przekonań, niewzruszonych i konsekwentnych, bardzo dalekich od tego humanitaryzmu, co wydaje mi się tylko kwestją niepoczytalnych nerwów lub chorobliwego sumienia. Jeden z najsympatyczniejszych mych krytyków usiłował przypisać pewne charakterystyczne cechy mego dzieła temu, że jestem synem „rewolucjonisty“. Jest to najmniej trafne ze wszystkich określeń w stosunku do człowieka, którym był mój ojciec, mający tak silne poczucie odpowiedzialności w zakresie idei i czynu, i tak nieczuły na poduszczenia osobistej ambicji. Nie mogę doprawdy pojąć, dlaczego w całej Europie określano jako „rewolucje“ polskie powstania z lat 1831 i 1863. Te powstania były poprostu buntami przeciw obcej przemocy. Nawet sami Rosjanie nazywali je rokoszami, co z ich punktu widzenia było ścisłą prawdą. Ojciec mój nie był bardziej rewolucyjny od innych Polaków zajętych przygotowaniem ruchu z 1863, to jest nie pracował nad zniszczeniem żadnego społecznego czy politycznego systemu. Był poprostu patrjotą, jak człowiek który wierzy w ducha narodu i nie może znieść, aby ten duch cierpiał niewolę. Wywołałem z przeszłości postać ojca, aby zechciał w swej łasce usprawiedliwić moje własne dzieło, i zanim się ta postać rozwieje, pragnę jeszcze kilka słów o niej powiedzieć. Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy z działalności ojca, bo umarł, zanim jeszcze skończyłem lat dwanaście. Widziałem na własne oczy uroczysty pogrzeb, pustą jezdnię, milczące tłumy; lecz było dla mnie jasne, że duch narodu chwycił dogodną sposobność aby się wypowiedzieć. Tłum robotników i młodzieży akademickiej z obnażonemi głowami, kobiety u okien, uczniowie na chodnikach, wszyscy ci ludzie nie mogli wiedzieć o moim ojcu nic poza znaną jego wiernością dla uczucia, które panowało wszechwładnie we własnych ich sercach. I ja sam wówczas nie wiedziałem nic więcej; ta wielka, milcząca manifestacja wydała mi się najprostszym z hołdów nie dla człowieka lecz dla Idei. Osobiście wzruszyło mię daleko silniej spalenie rękopisów ojca na jakie dwa tygodnie przed jego śmiercią. Odbyło się to pod własnym jego kierunkiem. Tego wieczoru wszedłem do pokoju ojca trochę wcześniej niż zwykle i, nie zauważony przez nikogo, przypatrywałem się szarytce wrzucającej rękopisy do ognia rozpalonego na kominku. Mój ojciec siedział w głębokim fotelu, oparty na poduszkach. Wstał wówczas z łóżka poraz ostatni. Wyglądał w moich oczach jak człowiek nietyle beznadziejnie chory co śmiertelnie znużony — jak człowiek pokonany. Ów akt zniszczenia papierów dotknął mię głęboko, bo wyglądał na poddanie się. Ale nie śmierci. Dla człowieka tak silnej wiary śmierć wrogiem być nie mogła. Przez wiele lat byłem pewien, że rękopisy ojca zostały spalone aż do ostatniego skrawka, lecz w lipcu 1914 roku bibljotekarz uniwersytetu Krakowskiego odwiedził mię w czasie mego krótkiego pobytu w Polsce i wspomniał, że istnieje kilka rękopisów mego ojca, a także i serja listów, pisanych przed wygnaniem i podczas wygnania do najbliższego przyjaciela, który przesłał je do uniwersytetu na przechowanie. Poszedłem odrazu do bibljoteki, ale miałem wtedy czas tylko okiem na nie rzucić. Chciałem przyjść znowu nazajutrz i polecić aby sporządzono kopję całej korespondencji. Lecz nazajutrz wybuchła wojna. Więc może już się nigdy nie dowiem, co ojciec mój pisał do najbliższego przyjaciela w czasach domowego szczęścia, w pełni żywych nadziei, w początkach swego ojcostwa — i później, w godzinach rozczarowania, sieroctwa i żałoby. Myślałem także, że zapomniano o nim zupełnie w czterdzieści pięć lat po jego śmierci. Ale nie. Kilku młodych literatów wydobyło go z zapomnienia, głównie jako wybitnego tłumacza Szekspira, Wiktora Hugo i Alfreda de Vigny; ojciec mój przełożył dramat tego ostatniego p. t. „Chatterton“ i zaopatrzył go wymownym wstępem, broniąc głęboko ludzkich uczuć poety i jego ideału, polegającego na szlachetnym stoicyzmie. Przypomniano także polityczną działalność mego ojca; kilku współczesnych mu ludzi — jego kolegów w pracy, dążącej do utrzymania w narodzie niezłomnej nadziei na przyszłą niepodległość — ogłosiło po dojściu do starości wspomnienia, w których rola odegrana przez mego ojca została ujawniona po raz pierwszy. Dowiedziałem się wówczas o faktach z jego życia zupełnie mi nieznanych, faktach, które poza grupą wtajemniczonych mogły być wiadome tylko jednej osobie — mej matce. I tak, z tomu pośmiertnych wspomnień odnoszących się do tych gorzkich lat, dowiedziałem się, że pierwotnym zamiarem tajnego Narodowego Komitetu było zorganizować opór moralny przeciwko wzmożonemu rosyjskiemu uciskowi i że projekt ten wyszedł od mego ojca, a pierwsze zebrania Komitetu odbywały się w naszem mieszkaniu w Warszawie; pamiętam z tego mieszkania wyraźnie tylko jeden pokój, biały i czerwony, prawdopodobnie salon. Były tam sklepione drzwi — najwyższe jakie sobie można wyobrazić. Dokąd prowadziły, pozostaje dla mnie tajemnicą; lecz po dziś dzień nie mogę się oprzeć wrażeniu, że wszystko to było olbrzymich rozmiarów, i że postacie, ukazujące się i znikające w tej niezmiernej przestrzeni, przerastały wzrostem ludzi, których spotykałem w późniejszem życiu. Pamiętam wśród nich moją matkę, bliższą mi od innych postaci, ubraną w czerń narodowej żałoby, noszonej wbrew okrutnym nakazom policji. Zachowałem też głównie z tych czasów wspomnienie lęku wobec tajemniczej matczynej powagi, która nie była jednak pozbawiona uśmiechu. Bo pamiętam i uśmiechy mej matki. Pewno dla mnie umiała zawsze zdobyć się na uśmiech. Była wówczas młoda, nie miała jeszcze trzydziestu lat. Umarła w cztery lata później na wygnaniu. Na kartach tej książki wspominam o odwiedzinach mej matki w domu brata, mniej więcej rok przed jej śmiercią. Opowiadam też trochę o moim ojcu, tak jak go pamiętam w latach następujących po śmiertelnym ciosie, którym była dla niego utrata żony. Wywołałem ponownie te cienie, odpowiadając na słowa życzliwej krytyki, a teraz niechże im będzie wolno powrócić na miejsce swego spoczynku, gdzie ich ziemskie postacie trwają wciąż, zasnute mgłą lecz żywe, czekając chwili, kiedy ich dojmująca rzeczywistość, ostatni ślad ich życia na ziemi, zniknie wraz ze mną nazawsze z tego świata.

1919.J. C.

PRZEDMOWA BEZ CEREMONJI

 Nie potrzebujemy w zasadzie silnego bodźca aby mówić o sobie, a jednak ta niewielka książka jest wynikiem przyjaznej zachęty, nawet lekkiego przyjaznego nacisku. Broniłem się dość żywo, lecz przyjazny głos powtarzał mi z charakterystycznym uporem: „Słuchaj, musisz koniecznie napisać swoje wspomnienia“. Nie był to żaden argument, ale poddałem się odrazu. Jak trzeba, to trzeba! Oto jaką siłę ma słowo. Ten, który pragnie innych przekonać, powinien zaufać nie właściwemu argumentowi, lecz właściwemu słowu. Siła dźwięku działa zawsze mocniej niż siła argumentu. Nie mówię tego z pogardą. Korzystniej jest dla ludzkości rządzić się wrażeniem niż refleksją. Nic z tego co po ludzku jest wielkie — w tem znaczeniu że dotyczy ogromnej liczby istnień — nie zrodziło się z namysłu. Natomiast każdy zdaje sobie sprawę z potęgi słów — takich naprzykład jak Sława lub Litość. Innych nie wymieniam. Nie trzeba ich szukać daleko. Te dwa słowa — wygłaszane z zapałem, z przekonaniem, z wytrwałością — samym swym dźwiękiem wprawiły w ruch całe narody i rozkołysały suchy, twardy grunt, który jest podłożem całej naszej społecznej budowy. Jeśli chcecie, wymienię także i „Cnotę“! Trzeba naturalnie uważać i na ton wypowiedzianego słowa. Na właściwy ton. To bardzo jest ważne. Trzeba mieć potężne płuca i grzmiące lub czułe głosowe struny. Nie mówcie mi o dźwigni Archimedesa; był to roztargniony osobnik o wyobraźni matematyka. Nauki matematyczne budzą we mnie wielki szacunek, ale nie umiem się obchodzić z maszynami. Dajcie mi właściwe słowo i właściwy ton, a świat z miejsca poruszę. Cóż to za marzenie — dla pisarza! Albowiem pisane słowa mają także swój ton. Tak! Byle tylko znaleźć właściwe słowo! Tkwi ono gdzieś z pewnością wśród szczątków wszystkich radosnych uniesień i wszystkich skarg, rozbrzmiewających już od pierwszego dnia kiedy nadzieja — nieśmiertelna nadzieja — zstąpiła na ziemię. Może słowo to jest gdzieś blisko pod ręką, nie zauważone i niewidzialne. Ale cóż mi z tego? Wiem że są ludzie, którzy potrafią znaleźć odrazu igłę w stogu siana. Co do mnie, nigdy się takiem szczęściem nie cieszyłem. A przytem chodzi także i o ton. Jeszcze jedna trudność. Bo jakże osądzić czy ton jest właściwy czy nie, nim jeszcze padło słowo, które może poleci z wiatrem nie zauważone przez nikogo i wcale świata nie poruszy? Żył ongi cesarz, który był mędrcem i poniekąd pisarzem. Notował na tabliczkach z kości słoniowej myśli, maksymy, uwagi, ocalone przez los ku zbudowaniu potomności. Wśród różnych powiedzeń — cytuję z pamięci — jest tam uroczyste napomnienie: „Niech wszystkie twoje słowa mają ton bohaterskiej prawdy“. Ton bohaterskiej prawdy! Bardzo pięknie, ale sądzę że łatwo było surowemu cesarzowi spisywać wzniosłe rady. Prawdy, według których ludzie postępują, są po większej części skromne a nie bohaterskie; istniały zaś czasy w historji, gdy słowa bohaterskiej prawdy budziły w ludziach tylko szyderstwo. Niech się nikt nie spodziewa, że znajdzie na kartach tej książki słowa o niezwykłej potędze lub ton porywającego bohaterstwa. Wprawdzie obniża to moje pojęcie o samym sobie, ale muszę wyznać iż rady Marka Aureljusza do mnie nie przemawiają. Odpowiedniejsze są dla moralizatora niż dla artysty. Mogę wam obiecać prawdę z rodzaju tych skromnych — i szczerość pozatem. Tę zupełną, chwalebną szczerość, która wydaje człowieka w ręce jego nieprzyjaciół, a jednocześnie różni go często z przyjaciółmi. „Różni“ jest może zbyt silnem wyrażeniem. Nie umiem sobie wyobrazić ani wśród swych przyjaciół, ani wśród wrogów kogoś tak znudzonego bezczynnością, aby chciało mu się ze mną pokłócić. „Szczerość rozczarowuje przyjaciół“ — bliższe jest prawdy. Większość przyjaźni — prawie wszystkie przyjaźnie w okresie pisarskim mego życia — zawdzięczam swym książkom; i wiem, że powieściopisarz żyje w swem dziele. Tkwi w niem jako jedyna rzeczywistość wymyślonego świata, wśród urojonych rzeczy, wydarzeń i ludzi. Pisząc o nich, pisze jedynie o samym sobie. Ale to uzewnętrznienie się nie jest zupełne. Pisarz pozostaje do pewnego stopnia jakby za zasłoną, obecność jego jest raczej przeczuwana niż oczywista — niby ruchy i głos dochodzące zza ekranu powieści. W tych oto zapiskach zasłona ta nie istnieje. I nieodparcie przychodzi mi tu na myśl pewien ustęp z „Naśladowania Chrystusa“, gdzie ascetyczny autor, co tak głęboko znał życie, mówi: „Bywa że osoby, które szanujemy na podstawie ich reputacji, przy osobistem zetknięciu psują opinję, jaką miało się o nich“. Oto niebezpieczeństwo grożące pisarzowi powieści, który zaczyna mówić o sobie bez obsłonek. Gdy te wspomnienia wychodziły w odcinku, strofowano mię za złą gospodarkę, jakby tego rodzaju pisanie było czemś nakształt pobłażania samemu sobie, jakby trwoniło materjał przyszłych tomów. Widocznie zbyt mało we mnie jest z literata. Doprawdy, człowiek, który aż po trzydziesty szósty rok życia nie napisał ani jednego wiersza z myślą o druku, nie może siebie zmusić do zapatrywania się na swoje istnienie i przeżycia, na wszystkie swe myśli, doznania i wzruszenia, na swoją przeszłość, i swoje żale, i wszystko co go kiedykolwiek spotkało — wyłącznie jako na tworzywo dla swoich rąk. Robiono mi już podobne uwagi ze trzy lata temu, gdy wydałem „Zwierciadło morza“, tom złożony ze wspomnień i wrażeń. Uwagi te były praktyczne. Lecz wyznam, że nie mogłem nigdy zrozumieć tego rodzaju oszczędności, jaką mi zalecano. W „Zwierciadle morza“ pragnąłem złożyć hołd morzu, jego statkom i ludziom, którym zawdzięczam w wielkim stopniu że stałem się tem, czem jestem. Okazanie czci ich cieniom wydawało mi się możliwe jedynie w takiej formie. Inaczej sobie tego wyobrazić nie mogłem. Widać zły ze mnie ekonomista — ale jestem stanowczo niepoprawny. Dojrzewałem na morzu, wśród szczególnych warunków morskiego życia, i mam specjalny pietyzm dla tej postaci swojej przeszłości; albowiem skupione w niej wrażenia były żywe, jej zew bezpośredni a wymagania tego rodzaju, że mogłem im sprostać z właściwem młodemu wiekowi uniesieniem i siłą. Nie było w tych wymaganiach nic, coby mogło wprowadzić rozterkę do młodego sumienia. Wyrwałem się ze swego kraju wśród gromów rzucanych na mnie przez wszystkich ludzi, mających choćby najlżejsze prawo do wypowiadania opinji; od pozostałych mi najbliższych osób oddzielała mię nietylko wielka przestrzeń ale poniekąd i niepojęty dla nich rodzaj życia, które uwiodło mię tak tajemniczo i sprowadziło z drogi posłuszeństwa — to też mogę śmiało powiedzieć, że naskutek ślepej siły okoliczności morze stało się na długi szereg lat mym światem a marynarka handlowa jedynem domowem ogniskiem. Nic więc dziwnego iż w moich dwóch wyłącznie morskich książkach, „Murzynie z załogi Narcyza“ i „Zwierciadle morza“ (a także w kilku krótkich opowieściach z morskiego życia, np. w „Młodości“ i „Tajfunie“) usiłowałem z nieledwie synowskim szacunkiem odtworzyć życie drgające w wielkim świecie wód, w sercach prostych ludzi, którzy od wieków wędrują po jego pustych obszarach, a także oddać to coś żywego, co zdaje się tkwić w okrętach — dziele ludzkich rąk i przedmiocie ludzkiej pieczołowitości. Życie twórcze pisarza musi się często zasilać wspomnieniem i szukać rozmowy z cieniami — chyba że autor postanowił pisać tylko aby strofować ludzkość za to czem jest, lub chwalić ją za to czem nie jest, albo też wogóle uczyć ją jak się zachowywać. Nie będąc ani sprzeką, ani pochlebcą, ani mędrcem, nie uprawiałem żadnej z tych rzeczy i jestem gotów znieść z pogodą lekceważenie będące udziałem tych, którzy nie zajmują się wścibstwem w jakimkolwiek zakresie. Lecz rezygnacja nie jest obojętnością. Nie chciałbym aby mię uważano tylko za widza, co stoi na brzegu wielkiej rzeki, unoszącej tyle istnień. Pragnąłbym, żeby mi przyznano dar pewnej wnikliwości, która umie się wypowiedzieć głosem sympatji i współczucia. Zdaje się iż conajmniej jeden z miarodajnych odłamów krytyki posądza mię o to, że się odnoszę do faktów z pewnego rodzaju ponurą obojętnością; Francuzi nazwaliby to sécheresse de coeur. Piętnaście lat niezachwianego milczenia wobec pochwał lub nagany świadczy dostatecznie o mym szacunku dla krytyki — pięknego kwiatu wyrosłego z osobistych wynurzeń w ogrodzie literatury. Lecz tamto posądzenie jest bardziej osobistej natury, dosięga człowieka poza jego książkami i dlatego wolno mi o niem wspomnieć w dziełku, które jest osobistą notatką na marginesie publicznej karty. Nie czuję się bynajmniej dotknięty owym zarzutem. Oskarżenie — jeśli wogóle można to nazwać oskarżeniem — zostało wypowiedziane z jaknajwiększym szacunkiem; brzmiała w niem nuta żalu. A oto moja odpowiedź. Jeśli jest prawdą, że każda powieść zawiera autobiograficzne pierwiastki — a trudno temu zaprzeczyć, ponieważ twórca może wyrazić tylko siebie w swem dziele — to dla niektórych pisarzy publiczne rozwodzenie się nad swemi uczuciami jest wstrętne. Nie chciałbym wychwalać przesadnie cnoty powściągliwości. Często jest to poprostu kwestja temperamentu. Ale powściągliwość niezawsze świadczy o chłodzie. Bywa także oznaką dumy. Największe z upokorzeń grożących pisarzowi, to widzieć jak pocisk jego wzruszenia omija cel — wzbudzenie łez lub śmiechu. Nic bardziej nie upokarza! A to dlatego, że jeśli cel jest chybiony, jeśli pokaz uczuć nie wzruszył czytelnika, wówczas wrażenie przepada niechybnie, budząc wstręt lub pogardę. Nie można mieć za złe żadnemu artyście, iż wzdraga się przed ryzykiem, które tylko durnie biorą na siebie z ochotą, a którego jedynie geniusz może bezkarnie się podjąć. W zadaniu polegającem głównie na tem, że w mniejszym lub większym stopniu obnaża się duszę przed ludźmi, wzgląd na przyzwoitość — nawet za cenę powodzenia — jest u pisarza tylko szacunkiem dla własnej godności, związanej nierozdzielnie z godnością jego dzieła. Pozatem bardzo trudno na tej ziemi być całkowicie wesołym lub też całkowicie smutnym. Śmieszność, jeśli jest głęboko ludzka, nabiera cech bólu; niektóre zaś z naszych cierpień (tylko niektóre, nie wszystkie, bo właśnie zdolność do cierpienia czyni człowieka wzniosłym w oczach innych ludzi) mają swe źródło w słabościach, do których należy się przyznać z uśmiechem współczucia, jako do wspólnego dziedzictwa nas wszystkich. Radość i smutek na tym świecie przenikają się nawzajem, stapiając swe kształty i szepty w półmroku życia tajemniczego jak mroczny ocean, a olśniewająca, czarowna jasność wymarzonych nadziei tkwi nieruchomo hen w dali, u krańca odległego widnokręgu. Tak! I jabym pragnął trzymać magiczną pałeczkę, dającą władzę nad śmiechem i łzami, uznaną za szczyt literatury pięknej. Lecz aby się stać wielkim czarodziejem, trzeba się poddać tajemnym i nieodpowiedzialnym siłom, znajdującym się poza nami lub też w naszych własnych piersiach. Słyszeliśmy wszyscy o prostaczkach sprzedających duszę dziwacznemu djabłu za miłość lub potęgę. Najzwyklejszy umysł potrafi dostrzec, nie wytężając się zbytnio, że na tego rodzaju umowie musi się wyjść jak Zabłocki na mydle. Nie uważam aby moja antypatja i nieufność do podobnych tranzakcyj dowodziła szczególnej mądrości. Może zaważył tu mój zawód marynarza — w połączeniu z wrodzoną mi skłonnością do trzymania się jedynej rzeczy bezspornie mojej — lecz odczuwam poprostu wstręt do utraty, nawet na jedną chwilę wzruszenia, tej pełnej władzy nad samym sobą, która jest pierwszym warunkiem dobrej służby. A pojęcie o dobrej służbie przeniosłem z mego wcześniejszego do późniejszego życia. Ja, który nie szukałem nigdy w pisanem słowie nic poza pewną postacią Piękna, przeniosłem tamten artykuł wiary z pokładu okrętów na bardziej ograniczoną przestrzeń mego biurka, i sądzę że stałem się przez to raz na zawsze niedoskonały w oczach wykwintnego towarzystwa czystych estetów. Zarówno na politycznem jak i na literackiem polu ludzie najczęściej zdobywają sobie przyjaciół przez namiętność swych uprzedzeń i konsekwentną ciasnotę poglądów. Ale nigdy nie umiałem kochać tego, co nie jest godne miłości lub nienawidzieć tego, co na nienawiść nie zasługuje — wyłącznie przez szacunek dla jakiejś ogólnej zasady. Nie wiem, czy trzeba odwagi aby to zeznać. Gdy przebyliśmy połowę drogi wyznaczonej nam w życiu, patrzymy beznamiętnie na radości i niebezpieczeństwa. Tedy oświadczam ze spokojem, że w wysiłku dążącym do wywołania skrajnych wzruszeń, podejrzewałem zawsze poniżający odcień nieszczerości. Aby głęboko innych poruszyć, musimy z całym rozmysłem dać się porwać uniesieniu poza granice właściwej nam wrażliwości; jest to może dość niewinne i nieuniknione, jak u aktora, który na scenie podnosi głos ponad ton zwykłej rozmowy — ale jest jednak konieczne. Niewielki to grzech bezwątpienia. Lecz niebezpieczeństwo polega na tem, że pisarz staje się ofiarą swej przesady, traci poczucie własnej szczerości i w końcu zaczyna lekceważyć samą prawdę, jako coś zbyt zimnego, zbyt tępego dla jego celu, jako w gruncie rzeczy coś, co wyraża zbyt słabo zachłanne wzruszenie twórcy. Od śmiechu i łez prosta droga do szlochów i chichotu. Te uwagi mogą się wydać egoistyczne; ale zasady zdrowej etyki nie pozwalają potępić człowieka za to, że dba o własną uczciwość. To jego prosty obowiązek. A już w żadnym razie nie można potępić artysty, który dąży — choćby pokornie i nieudolnie — do twórczego celu. W tym wewnętrznym świecie, gdzie myśl artysty i jego wrażliwość dążą do przeżywania zmyślonych przygód, niema policjantów, ani praw, ani nacisku okoliczności lub lęku przed opinją, któreby pomogły twórcy utrzymać się w mierze. Któż się zatem oprze pokusom, jeśli nie jego własne sumienie? A przytem