Źdźbło w garażu - Ryszard Marian Mrozek - ebook

Źdźbło w garażu ebook

Ryszard Marian Mrozek

3,6

Opis

Willa na końcu drogi. Morderstwo w garażu. Wiele tropów, wiele pytań.

Detektyw Franek Morek podejmuje się odszukania zaginionego prokuratora na prośbę zrozpaczonej żony. Prywatnie ten były policjant jest sympatycznym, choć samotnym kawalerem po czterdziestce, który często zapomina kupić chleb, ale gdy prowadzi śledztwo, staje się nadzwyczaj skrupulatny. Jego bystry umysł, doświadczenie, umiejętność łączenia faktów i wyciągania wniosków będą nieocenione, podobnie jak pomoc dwójki młodych amatorów.

Wartka akcja, humor, intrygujące meandry sprawy kryminalnej w polskim wydaniu i ciekawie zaprezentowani bohaterowie to niewątpliwie olbrzymie atuty tej powieści.

Ryszard Marian Mrozek urodził się w 1930 roku w Jakubowie, gdzie skończył pierwszą klasę szkoły powszechnej. Przez resztę dzieciństwa i lata młodzieńcze mieszkał w Cegłowie. Ukończył szkołę średnią o profilu ogólnym. Był długoletnim pracownikiem poligrafii w resorcie Ministerstwa Obrony Narodowej. Jego zamiłowania to książki i turystyka, głównie górska.

Autor książek „Historia jednego życia”, „Trzydzieści srebrników”, „Rama Singh” oraz tomu poezji „Lotem Ikara”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 286

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (8 ocen)
2
2
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

Główne osoby występujące w powieści:

1. Janusz Majawiak – prokurator

2. Anna Majawiak – jego żona

3. Franek Morek – detektyw

4. Sławek i Joanna – pomocnicy detektywa

5. Stanisław Fojdyras – komisarz policji

6. Michał Chabarak vel Gorgulek vel Rurka – płatny zabójca

7. Pani Chaber – ciotka Chabaraka

 

Osoby w tle:

Bucirak – oszust i spekulant,

kierowca wywrotki z pomocnikami,

ekipa ekshumanizacyjna,

szwagierka prokuratorowej,

Chińczyk Tung,

lekarz

oraz inni

Rozdział 1

Był koniec września. Tego wczesnego przedpołudnia deszcz mżący od rana i snująca się mgła sprawiały, że miało się wrażenie, że zapada już zmrok. O takiej porze nietrudno o depresję u podatnych na nią ludzi, apatię i zniechęcenie do wszelkiego działania, jeśli nie ma po temu koniecznej potrzeby.

Błotnista droga, nieutwardzona i wyboista, upstrzona kałużami, przy której po jednej stronie stało zaledwie kilka domów, w tym część jeszcze w budowie, a po drugiej rosły zarośla tarniny i akacji, ociekające teraz wilgocią i wtapiające się w mglistą przestrzeń, wydawała się jeszcze bardziej odludna i pusta. Wszystko świadczyło o tym, że była to nowo wytyczona ulica, której być może jeszcze nie umieszczono na najnowszych planach miasta. Prowadziła od Traktu Lubelskiego gdzieś w pole, w stronę pobliskiej linii kolejowej do Otwocka.

Stała tam nieotynkowana jeszcze okazała willa ze spadzistym dachem pokrytym czerwoną dachówką, ogrodzona płotem z metalowych prętów, za którym zielenił się duży, przywiędły już nieco trawnik, niedawno posadzony żywopłot i rosło kilka niewielkich srebrnych świerków. Od sąsiednich domów oddzielona była dwiema działkami, na których rozpoczęto budowę, lecz gdzie w tej chwili nic się nie dzieje.

Solidny płot i brama z żelaznych prętów, teraz zamknięta, z furtką obok, broni wstępu na teren posiadłości, a ścieżka prowadzi od furtki do garażu nieco wgłębionego w ziemię. Jego dach był jednocześnie podłogą obszernego tarasu, na który wychodziły drzwi i okna wysokiego parteru.

Obok garażu widać dużą stertę piasku z wetkniętą weń łopatą, stos płyt chodnikowych, kilka worków cementu okrytych plastikową płachtą i taczkę. To wszystko świadczyło o tym, że dom zapewne niedawno zbudowano i będą jeszcze prowadzone jakieś drobne prace wykończeniowe.

Obok garażu moknie na deszczu granatowa skoda, niewielki prymitywny stół z imadłem, leżało trochę jakiegoś żelastwa, jakie zwykle znajduje się w takim miejscu. Przez lekko uchylone drzwi było widać wnętrze oświetlone słabą żarówką w drucianej osłonie, przymocowaną do ściany. W półmroku rysowała się sylwetka człowieka z żarzącym się papierosem w zębach i metalową rurką w dłoni. Właściwie było tam dwóch ludzi, ale drugi niedający znaku życia leżał na skraju kanału samochodowego. Nietrudno się domyślić, co zaszło.

Ludzkie życie można przyrównać do chwiejnego płomyka świecy i tak jak świecę równie łatwo je zgasić. O ile jednak tę można powtórnie zapalić, zgaszonego życia wskrzesić się już nie da. Jest jeszcze inna strona – emocjonalna: czy odebranie komuś życia jest równie proste jak zdmuchnięcie płomienia? Czy w duszy zabójcy nigdy nie pojawiają się wątpliwości co do tego czynu, niezależnie od tego, kiedy został dokonany? Nie chodzi tu o wojnę kierującą się własnymi prawami, bo tam głos sumienia bywa przytłumiony surowymi regułami walki: jak nie ja jego, to on mnie, a odpowiedzialność za dokonane wówczas czyny powinna obciążyć stronę, która rozpętała konflikt. Morderstwo technicznie jest bardzo proste, ale psychiczne podejście do tego – to sprawa indywidualna i bardziej złożona. Podejmujący się takiego czynu ma albo wykoślawioną moralność i psychikę, albo w imię swoich lub cudzych interesów skrupuły potrafi odsunąć na bok.

Stojący w garażu ostatni raz zaciągnął się papierosem, wrzucił go razem z prętem do kanału, na którego dnie już leżały jakieś szmaty i śmieci, po czym pomagając sobie nogami, wepchnął tam ciało. Nagle znieruchomiał i wsunął rękę do kieszeni. W uchylonych drzwiach pojawił się wielki biały owczarek. Być może wyczuł, co tutaj zaszło, i postanowił spełnić swój obowiązek. Wyszczerzył zęby i raz warknąwszy, skoczył na stojącego człowieka, jednak z rozpędu wpadł do kanału. Zanim zdążył się z niego wygrzebać, mężczyzna wyszarpnął z kieszeni pistolet i strzelił prosto w wyszczerzony, otwarty pysk. Broń zapewne miała tłumik, bo wystrzał zrobił nie więcej hałasu niż korek wyskakujący z butelki szampana. Pies zwalił się na leżące na dnie kanału ciało i znieruchomiał.

Mężczyzna otarł dłonią spocone czoło i odetchnął głęboko, po czym zaniepokojony nadstawił ucha. Ktoś zakołatał do furtki. Wyszedł w samą porę, żeby przybyłemu zagrodzić wstęp na posesję.

– Panie sąsiedzie – powiedział przybyły starszy człowiek, ciężko oddychając – bardzo proszę pana o pomoc. Żona mi nagle zachorowała, a mój wóz jest w naprawie. Na pogotowie nie mogę się dodzwonić, pewnie linia znowu uszkodzona. Czy nie zechciałby pan nas zawieźć do szpitala?

– A kim pan jest, u licha?

– Jestem pańskim sąsiadem. Nie znamy się, bo niedawno się tu pobudowałem, mieszkam tam, niedaleko, dwa domy stąd. No to jak, pomoże mi pan? Przy okazji postaram się odwdzięczyć…

– No, nie powiem, żeby mi to w tej chwili pasowało, ale dobrze. Przygotuj pan żonę, a ja za kwadrans do was przyjadę, mam tu jeszcze coś do zrobienia…

Nie na rękę mu była ta niespodziewana wizyta nieznanego sąsiada, ale pomyślał, że odmowa może w przyszłości spowodować niekorzystne komentarze, które niepotrzebnie zwrócą na niego uwagę, a tego wolał uniknąć.

Gdy po godzinie wracał, już blisko domu rozminął się z erką.

– Rychło w czas – mruknął do siebie. – Zawsze, jak są potrzebni, to ich nie ma.

Z niepokojem spojrzał na zegarek. Śpieszył się, bo niewiele czasu mu zostało na zrobienie tego, co sobie zaplanował.

Otworzył bramę i ustawił wóz na poprzednim miejscu. Z zadowoleniem zauważył, że deszcz przestał siąpić. Wszedł do garażu, nie zapalając światła. Zerknął do kanału i odetchnął z ulgą, widząc w dole białą nieruchomą plamę psa. Zrzucił płaszcz i kapelusz i wziął się do roboty.

Nie spodziewał się, że zapełnienie kanału piaskiem będzie wymagało aż tyle wysiłku. Gdy opróżniał ostatnią taczkę, ze zmęczenia już nie czuł rąk. Ciężkim krokiem podszedł do skody i opadł na siedzenie, wygrzebując z kieszeni paczkę marlboro. Skończywszy palić, wcisnął niedopałek do popielniczki, posiedział jeszcze chwilę i wrócił do garażu. Starannie udeptał ziemię i na wierzchu ułożył uprzednio przygotowane chodnikowe płyty, układając je równo z podłogą. Skończywszy, umył ręce pod kranem przy ścianie na zewnątrz i ponownie rozsiadł się w samochodzie. Zapalił nowego papierosa, odchylił głowę na oparcie fotela, odetchnął głęboko, zachłysnąwszy się dymem, i tak siedział, spoglądając czasem na zegarek, jakby na coś czekał. Znowu zaczął siąpić deszczyk.

Nie czekał długo. Wkrótce pojawiły się światła samochodu i po chwili przed bramę zajechała niewielka wywrotka. Przez opuszczoną szybę wyjrzał kierowca.

– Czy to tutaj jest ulica Ćwikłowa osiem?

– Tak.

– To pan jest prokurator Majawiak? To pan zamawiał wylanie betonem podłogi w garażu?

– Owszem, ja. Już myślałem, że nie przyjedziecie.

– Dlaczego nie mielibyśmy przyjechać? – obruszył się mężczyzna. – Jesteśmy solidną firmą!

– Długo potrwa ta robota?

– Z godzinę, w sam raz, żeby zdążyć, zanim się ściemni. Beton przywieźliśmy gotowy, tylko go wylać i wyrównać. Jak pan chce, może nam zostawić klucze, a jutro przyjść i obejrzeć.

– Poczekam, jutro nie będę miał czasu.

– Garaż jest pusty i zamieciony? – upewnił się kierowca, nie wychodząc z szoferki.

– Tak jak było umówione.

– No to do roboty, chłopaki!

Z kabiny wyskoczyło dwóch młodych robotników. Weszli do garażu, a wywrotka podjechała, na ile mogła się zmieścić w drzwiach. Skrzynia się przechyliła i cement z plaśnięciem poleciał na podłogę. Po wylaniu wszystkiego kierowca wyjechał przed bramę, a robotnicy wzięli się do rozgarniania i wyrównywania zaprawy.

– Mówił pan – powiedział kierowca, który tymczasem wysiadł z kabiny – że garaż ma dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, a mnie się widzi, że tu będzie trochę mniej, więc podłoga będzie trochę grubsza.

– Tym lepiej, grubsza nie zaszkodzi.

– A po co to panu było? Popękało coś czy jak?

– A tak, sam betonowałem. Myślałem, że to proste, ale pewnie dałem za mało cementu, a za dużo piasku i wyszło tak, jak wyszło.

– Tak to jest – przytaknął kierowca – jak się do czegoś bierze amator. Wtedy zamiast taniej robi się drożej. A kanału pan nie chciał?

– Kanału? A po co? To było dobre, póki nie było tych nowoczesnych samochodów, gdzie wszystkim rządzi komputer. Jak teraz myśleć, żeby coś samemu naprawić albo silnik ustawić? W tej całej elektronice trudno się połapać. Coś tam zrobisz nie tak, jak trzeba, i masz szmelc zamiast maszyny.

– To prawda. Dawniej jak był problem, to byle kowal się na nim poznał, a teraz do wszystkiego potrzeba specjalisty w białych rękawiczkach. – Kierowca był rozmowny i ciągnął: – Jak miałem malucha, to w parę godzin mogłem go rozebrać, naprawić, co trzeba, i złożyć. To wszystko załatwiało się młotkiem, meslem, śrubokrętem i francuzem, a zapłon ustawiało się na ucho, bez tych kontrolek i aparatów w stacji obsługi. Ale uważam, że kanał jednak i tak mógłby się przydać. Szkoda, że pan o tym nie pomyślał.

Mężczyzna uśmiechnął się w duchu, myśląc, że taki maluch naprawiany młotkiem i meslem długo nie posłużył. Wyjął paczkę marlboro i poczęstował kierowcę. Ten podał mu ogień, sam zapalił i rozejrzał się.

– Niezły kawałek grosza to musiało kosztować. Prawnikom to dobrze, nie muszą się paprać w brudnej robocie i główkować, gdzie taniej kupić materiał. Chociaż nie ma porównania z tym, co było kiedyś, jak się kombinowało, skąd wziąć cement czy cegły. Teraz tego wszystkiego jest, ile chcesz, nawet na miejsce ci przywiozą. Tylko że teraz jest duża konkurencja. Kto pierwszy robotę złapie, prędzej i taniej zrobi, ten lepszy.

– Tak się tylko wydaje. Prawnik też najpierw musi zainwestować, przede wszystkim w siebie – tu postukał palcem w czoło – a podatki też go nie omijają.

– Faktycznie, ale dobry adwokat wie, jak je ominąć – powiedział kierowca, znacząco mrużąc jedno oko. – Od tego ma głowę, żeby wiedział.

– Jak pan myśli, kiedy będę mógł wstawić wóz? – zmienił temat Majawiak.

– Garaż to nie salon, żeby się pieścić z podłogą. Nie musi pan czekać, aż stwardnieje na kamień, może pan wstawić samochód za dwa dni. Popatrzmy, jak idzie robota, niedługo powinni skończyć.

Praca istotnie szła sprawnie, podłoga już była prawie gotowa, jeszcze tylko przy progu został fragment do wykończenia.

– Niech pan jutro przyjdzie do szefa po rachunek, odliczy pan sobie od podatku – zaproponował kierowca. Odpowiedziało mu lekceważące machnięcie ręką.

– Nie zależy mi na rachunku. Ile to ma kosztować?

– Jakieś tysiąc osiemset.

– Myślałem, że więcej. – Majawiak sięgnął do kieszeni i wyjął zwitek banknotów. – Masz pan tutaj dwa tysiące i proszę się za mnie rozliczyć, bo mnie jutro nie będzie w Warszawie.

– Dziękujemy, panie prokuratorze! Chłopaki, warto wypić za takiego klienta, co?

– Pewnie, że warto. No, to skończyliśmy. – Robotnicy ciężkim krokiem podeszli do wywrotki i narzędzia z łomotem wrzucili do skrzyni.

– Ja też jadę do miasta. Wóz mi nawalił, podwieziecie mnie do przystanku na Płowieckiej?

– Czemu nie –zgodził się kierowca. – Maciek, ty pojedziesz w skrzyni, bo niedaleko wysiadasz, a pana prokuratora poproszę do szoferki.

Majawiak zgasił światło, przymknął drzwi garażu i wyszedł na drogę.

– Tylko mam kłopot, bo kłódka do bramy gdzieś mi się zapodziała.

Kierowca podszedł i popatrzył.

– E tam! Ten skobel jest od środka, jak się zasunie zasuwę, to od ulicy nie będzie widać, że nie ma kłódki – włożył rękę między pręty i pomanipulował chwilę. – Gotowe. Chyba nie podprowadzą panu tej skody?

– Nie ma obawy, rano przywiozę mechanika, to naprawi, i będę mógł odjechać.

– No, to ruszamy!

Po kilku godzinach mężczyzna siedział w hotelowym pokoju na łóżku, z kieliszkiem koniaku w dłoni. W głowie szumiał mu alkohol wypity na pusty żołądek.

 

Trunek szybko podziałał. Położył się na tapczanie, przymknął oczy i przebiegał myślą dzisiejszy dzień. Chyba niczego nie przeoczył? Zje diabła, kto się domyśli, gdzie jest ciało. Słusznie mówią, że najciemniej pod latarnią. Kogo jak kogo, ale prokuratora trudno podejrzewać, że w garażu ma cmentarz. Nalał drugi kieliszek i wychylił go jednym haustem.

– Zdrowie nieobecnego! – zaśmiał się. – Niech mu ziemia lekką będzie!

Sięgnął po komórkę, wystukał numer i poczekał chwilę.

– To ja – powiedział – sprawa załatwiona.

– Jak?

– Ostatecznie i definitywnie, mucha nie siada. Szczegóły nie na telefon, opowiem, jak się spotkamy.

– No to na razie, cześć.

– Cześć!

Rozdział 2

Lotnisko na Okęciu z powodu mgły wstrzymało rejsy samolotów, a zniecierpliwieni podróżni z rezygnacją patrzyli przez okna, czy nie zaczyna się przejaśniać. Jeden z pasażerów, siedzący w pobliżu sklepu wolnocłowego, przeglądał gazetę. Uważny obserwator zauważyłby, że raczej niedbale przerzuca strony, niż interesuje się ich treścią, i nerwowo przekłada nogi. Od czasu do czasu podnosił głowę, jakby na coś lub na kogoś czekał. Nagle drgnął, gdy odezwał się głos z głośnika:

– Uwaga, uwaga! Pan Janusz Majawiak proszony jest o udanie się do punktu odprawy celnej. Powtarzam, pan Janusz Majawiak…

Wywołany wstał, zaczął się przepychać między pasażerami, potrącając ich i narażając się na nieprzychylne uwagi. Po chwili wrócił.

– Podrzucili mi kartkę z adresem znajomych w Paryżu – wyjaśnił przypadkowemu pasażerowi, obok którego siedział. – Tak to jest, jak się komuś śpieszy.

Po chwili głośnik znowu zadudnił.

– Uwaga, uwaga, pasażerowie odlatujący do Paryża i Madrytu proszeni są o przygotowanie się do wyjścia!

Niedawno wywoływany wstał i ruszył wraz z innymi. W samolocie wyciągnął się na fotelu i relaksując się, przymknął oczy.

 

W Paryżu pojechał taksówką do hotelu, gdzie miał rezerwację. Kolację zjadł w barze, a po przyjściu do pokoju rozpakował walizkę, położył piżamę na łóżku, postawił na stoliku napoczętą butelkę żubrówki, położył się, wyciągnął nogi i kręcąc palcami młynka, zastanawiał się nad dalszym działaniem. Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął portfel, a z niego paszport. Popatrzył na zdjęcie.

– Janusz Majawiak – przeczytał na głos – był i już go nie ma…

Położył dokument na talerzyku i wszedł do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Uśmiechnął się z zadowoleniem, że wszystko przewidział. Odkręcił mały pojemniczek z benzyną, którą polał paszport, pstryknął zapalniczką, a gdy strzelił niebieskawy płomień, patrzył, jak papier się skręca. Podniósł talerzyk do góry w pobliże kratki wentylacyjnej, którą dym zaczął się natychmiast ulatniać. Spalone kartki rozgniótł na proszek, wsypał do sedesu i spuścił wodę. Talerzyk umył do czysta, odstawił na miejsce.

– No i koniec Janusza Majawiaka – powiedział z satysfakcją. Był Janusz, będzie…

Nagle poczuł lekki ból, promieniujący od mostka do lewego ramienia. Zaniepokoił się.

„Czyżby coś z rozrusznikiem?” – przemknęło mu przez myśl. Ale wkrótce ból ustał. Na wszelki wypadek wyjął z fiolki i włożył pod język tabletkę nitrogliceryny. Pościelił łóżko i położył się.

Czy płatny morderca zastanawia się, dlaczego mu polecono odebrać komuś życie? Zabrać komuś portfel to znaczy przełożyć go z czyjejś kieszeni do własnej, a co się dzieje z odebranym życiem? Gdzie ono ulatuje wraz z ostatnim oddechem i uderzeniem serca? Czy dla niektórych taki czyn to naprawdę tylko tyle co prztyknięcie palcami i zainkasowanie umówionej kwoty?

Piąte przykazanie Dekalogu mówi: Nie zabijaj! Ale nikt nie napisał do niego komentarza, kogo lub czego nie zabijać. Czy tylko osobników należących do rodziny? Do plemienia? Do narodu? Do własnego gatunku? A wszystkie inne istoty niezaliczone do jednego z tych wymienionych można zabijać po prostu dla sportu, dla własnej lub czyjejś korzyści, a nawet satysfakcji, że się ma nad nimi przewagę?

Paradoksem jest, że śmierć i życie są ze sobą nierozerwalnie złączone: nie ma życia bez śmierci i nie ma śmierci tam, gdzie nie było życia. Ale oprócz sytuacji szczególnych lub patologicznych nawet krwiożerczy tygrys nie poluje na innego tygrysa, wilk na wilka ani krokodyl na krokodyla po to, aby go pożreć. Z tej zasady wyłamuje się najbardziej drapieżna istota – człowiek, który stworzył cały system niszczący jego gatunek. Jemu nawet prawa wyryte na kamiennych tablicach nie wystarczą, żeby mu uświadomić człowieczeństwo.

Są ludzie, którzy swój brak wrażliwości próbują tłumaczyć filozofią Spinozy: Bóg jest pozbawiony emocji, nic nie wie o współczuciu i działa zgodnie z odwiecznymi prawami. Modlić się do Niego to jakby modlić się do wulkanu, wodospadu czy skały.

Więc skoro sam Bóg ma być pozbawiony emocji, czemu człowiek miałby się chlubić luksusem ich posiadania? Mogłyby mu być przeszkodą w postępowaniu zgodnie z własnym lub czyimś interesem i wymagać rezygnacji z korzyści, jakie dają bezwzględność i poczucie władzy nad czyimś życiem.

Nietzsche zaś powiedział, że sumienie jest jak worek pełen kamieni, zbędny balast, niepotrzebny człowiekowi.

Tak rozważając, mężczyzna usnął z kieliszkiem w dłoni. Żadne chimery, przez niektórych zwane sumieniem, nie zakłócały jego snu.

Rozdział 3

Franek Morek był policjantem. Teraz już byłym policjantem. Lubił swoją pracę śledczego i miał nadzieję, że na tej służbie spokojnie doczeka się emerytury, ale los chciał inaczej. W czasie pościgu za przestępcami ci przestrzelili ścigającym oponę i policyjny polonez wylądował w rowie.

Gdy odzyskał przytomność, leżał na szpitalnym łóżku z szyją w sztywnym kołnierzu, unieruchomionym kręgosłupem, jedną nogą w gipsie i grubym opatrunkiem na głowie. Pielęgniarka, widząc, że odzyskał świadomość i otworzył oczy, poinformowała go, że na razie, z braku miejsc na ogólnej sali, położono go w pokoju dla VIP-ów.

Pacjent unieruchomiony na szpitalnym łóżku ma dużo czasu na myślenie, niekiedy aż za dużo. I Franek myślał. Służba najpierw w MO, później w policji, w tej ostatniej dziesięć lat na stanowisku śledczego. Do MO wstąpił wkrótce po wojsku. Zaocznie zrobił maturę, skończył studia na psychologii i z czasem, już jako magister, stopniowo awansując, doczekał się gwiazdek komisarza. A teraz, gdy skończy kurację, a nie wiadomo, jak długo może ona potrwać, co robić? Swoje lata już ma; lekarze uprzedzają, żeby o powrocie do dawnego zajęcia nie marzył ze względu na kręgosłup.

Morek nie miał wygórowanych potrzeb. Był kawalerem i do tej pory nieźle sobie radził. Po rodzicach odziedziczył niewielkie mieszkanko: pokój z kuchenką i przedpokojem, więc czynsz nie był wysoki, zwłaszcza że mieszkał w starym domu przy ulicy Brzeskiej, na Pradze, w budynku pamiętającym chyba czasy jeszcze pierwszej wojny. Nałogów nie miał, nie pił i nie palił. Jeśli czasem wybrał się gdzieś na imieniny czy imprezę z innej okazji, zawsze wracał trzeźwy.

Po dwóch tygodniach gapienia się w sufit obudził się z drzemki i zauważył, że na łóżku obok, do tej pory pustym, ma nowego sąsiada. Zdziwił się na widok Azjaty, zapewne Chińczyka. Tamten też w tej chwili na niego spojrzał, a widząc, że Franek go zauważył, uśmiechnął się, unosząc rękę na znak pozdrowienia. Morek odpowiedział podobnym gestem. Sąsiad coś do niego zagadał w swoim języku, Franek w odpowiedzi rozłożył ręce. Chińczyk zastanowił się chwilę.

– Gawaritie pa ruski?

– Da, niemnogo.

– I ja toże niemnogo. Dawaj, pagaworim[1].

Docierali się w rozmowie jak kulawy z kulawym w marszu przez zaorane pole, ale ostatecznie się jakoś dogadywali. Jeśli zabrakło im słowa, zwykle potrafili go się domyślić z treści rozmowy. Mimo wszystko to było lepsze niż spędzanie dni w milczeniu przerywanym tylko wizytami lekarzy i pielęgniarek. Okazało się, że Chińczyk należy do zespołu artystycznego Chińskiej Armii Ludowej, występującego właśnie z gościnną wizytą w Sali Kongresowej w Warszawie. W czasie jednego z występów upadł tak nieszczęśliwie, że w kolanie odłamał mu się niewielki okruch kości, który właśnie usunięto. Za kilka dni zostanie wypisany. Franek też opowiedział o swoim przypadku.

– Skoro już tu leżymy – powiedział Chińczyk – to może się sobie przedstawimy? Ja mam długie nazwisko, więc po prostu nazywaj mnie Tung.

– A ja jestem Franek – podali sobie ręce.

– Frank, dobrze. O czym moglibyśmy porozmawiać? – zapytał Tung

– Bo ja wiem? Może o polityce? Porównajmy, jak jest u was, a jak u nas. – Ale Chińczyk gwałtownie pokręcił głową.

– Nie, nie! Chorzy, a zwłaszcza w szpitalu, o polityce nie powinni rozmawiać.

– Dlaczego? – zdziwił się Franek.

– Z powodu częstej różnicy zdań, jaka się zdarza między dyskutującym podnosi się ciśnienie, co może być szkodliwe. Jeśli chory akurat jest podłączony do aparatu, to chwilowa emocja zafałszuje jego wskazania.

– Przesada – uśmiechnął się Franek, domyślając się prawdziwego powodu niechęci Chińczyka do rozmowy o polityce. Zamilkli, gdy pielęgniarka przyszła zmierzyć temperaturę, a później zmienili temat.

– Bardzo ci pokroili tę nogę?

Tung lekceważąco się skrzywił.

– Drobiazg, mała ranka, taka ze dwa centymetry.

– Skąd wiesz?

– Bo widziałem, jak mnie operowali. Chciałem to widzieć.

– To cię nie uśpili? Nie chciałbym, żeby kiedyś mnie tak mieli kroić na żywca.

– Dostałem znieczulenie, więc nic nie czułem. A jeśli chodzi o ból, to czasem można go od siebie odsunąć.

– Jak to odsunąć?

– Siłą autosugestii. Wyobraź sobie, że ból, który czujesz, to jest jakieś kosmate zwierzątko. Głaszczesz je, mówisz do niego łagodnie, potem powoli wynosisz je za próg i zamykasz za nim drzwi.

– No nie – roześmiał się Franek – żartujesz sobie ze mnie!

– Nie żartuję – poważnie powiedział Tung. – Albo pomyśl sobie, że to jest jakaś czarna masa. Lepisz z niej kulę jak ze śniegu. Wyobraź sobie, że tę kulę wrzucasz do ciepłej wody i obserwujesz, jak twój ból powoli się w niej rozpuszcza, tylko trzeba na tym umieć skoncentrować całą siłę woli. A ktoś obdarzony, jak to nazwać, mocą specjalną, niezwykłą, twój ból albo chorobę może przenieść na jakiś przedmiot lub na inną osobę.

– Trudno uwierzyć – sceptycznie powiedział Franek.

– Bo za daleko odeszliśmy od natury. Czy myślisz, że człowiek jako istota przetrwałby przez te minione tysiące lat, gdyby swoich chorób, a wtedy przecież nie było lekarzy, sam nie potrafił leczyć?

– Jak?

– Dzikie zwierzę, kiedy mu coś dolega, niekiedy samo potrafi znaleźć roślinę czy coś, czego w jego organizmie brakuje albo jest przyczyną dolegliwości. I czasem instynktownie znajdzie i samo się uleczy. Dzisiaj tylko nielicznym ludziom te zdolności pozostały. Nazywają ich lekceważąco szarlatanami, szamanami, znachorami lub czarownikami. A to po prostu są osoby żyjące bliżej natury, którą lekkomyślnie sami od siebie odsuwamy.

– Jak to odsuwamy?

– Zauważ: historycznie niezbyt odległe są czasy, kiedy chłop ze zboża własnoręcznie zasianego i zebranego mełł mąkę na swoich żarnach i we własnym piecu piekł z niej chleb dla siebie. Domowe zwierzęta karmił, a pole nawoził tym, co dała mu przyroda. A dziś? Skąd możesz wiedzieć, co w sobie zawiera bochenek chleba kupiony w sklepie? Ile i jakich w nim jest różnych spulchniaczy, polepszaczy, konserwantów, dodatków przeciwko czerstwieniu i tak dalej? Tak jest zapewne z większością pokarmów produkowanych w fabrykach stworzonych przez człowieka. Najlepszą fabryką naszego zdrowia jest po prostu natura, której częścią jesteśmy. A ile dotychczas poznaliśmy jej możliwości?

A czym karmimy zwierzęta domowe? Czy zgodne z naturą jest dodawanie roślinożercom do paszy na przykład mączki wytworzonej z kości innych zwierząt? Żeby nie chorowały albo szybciej przybierały na wadze, faszeruje się je antybiotykami, które potem za ich pośrednictwem trafiają do ludzi. I w nich się kumulują. I w dodatku jeszcze to wszystko nazywać postępem cywilizacji, gdy w istocie jest to jej cofanie się i ucieczka od natury, odcinanie się od korzeni, z których wyrośliśmy.

A wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? Otóż to, że od tej tak zwanej cywilizacji nie ma odwrotu i pod tym względem będzie tylko coraz gorzej. Szkodliwy plastik zastąpimy takim niby nieszkodliwym, będziemy jeść zmutowane rośliny i zwierzęta, aż w końcu sami się zmutujemy. I co? Co pozostanie z naszego człowieczeństwa? Czy wtedy człowiek nadal w pełni będzie człowiekiem?

Po tej długiej przemowie Tung skrzywił się, machnął ręką i zamilkł.

Wkrótce podano obiad, po którym obaj, zmęczeni posiłkiem i rozmową, przysnęli.

Franek przebudził się i wyczuł, że jest tu ktoś obcy. Przez szparkę przymkniętych powiek obserwował dwóch Azjatów. Jeden niski, w okularach, śmiejąc się, coś mówił do Tunga, drugi, wysoki, szczupły, stał wyprostowany w nogach lóżka i obserwował go. Nie poruszył się, gdy okularnik, uśmiechając się, na pożegnanie, podał Tungowi rękę.

– Znajomi? – zapytał Franek, gdy mężczyźni wyszli.

– Jeden z ambasady, drugi to opiekun naszej grupy artystycznej. Przyszli mi powiedzieć, że pojutrze po śniadaniu odwiozą mnie na lotnisko. I wracam do domu.

– Nie za wcześnie? Będziesz mógł chodzić?

Tung się roześmiał.

– Przecież ja zaraz po tym zabiegu już chodziłem. Z sali operacyjnej wróciłem na fotelu, bo nie pozwolili, gdy chciałem iść na nogach… Jeśli nie widziałeś, to dlatego, że dużo spałeś. I dobrze, sen to zdrowie.

– Niech zgadnę: ten w okularach zapewne jest z ambasady, a ten drugi z waszego zespołu, taki sztywny i na dystans, wygląda mi na wojskowego. Polityczny?

– Jak to poznałeś?

– Swój zawsze pozna swego. Kto sam długo nosił mundur i przebywał między mundurami, potrafi takiego odróżnić od cywila, nawet gdy jest on w eleganckim garniturze. Uniform tworzy człowieka.

– A ty? Też jesteś z policji politycznej?

– Z policji, ale nie politycznej. Zajmowałem się różnymi sprawami, przeważnie kryminalnymi, jak śledztwa, dochodzenia i tak dalej, ale z polityką nic nie miałem do czynienia. A teraz nie wiem, co ze mną będzie. A ten polityczny czego chciał? Nie szukał pretekstu, żeby się do czegoś przyczepić?

– Nie, zapytał tylko, z kim tu rozmawiam i o czym. Powiedziałem prawdę, że tu nikt nie zna chińskiego, a ja polskiego, więc mi się nudzi. I że się cieszę z możliwości powrotu.

Obaj się roześmieli.

– Więc musisz być zadowolony, że wracasz do domu?

– No cóż, tam jest moja rodzina, żona z córeczką na mnie czekają, a matka syna też dawno nie widziała. Odpocznę sobie, posiedzę w domu – Zamilkł i rozmowa na pewien czas się urwała.

Leżeli w milczeniu, aż po półgodzinie Tung podjął nowy temat.

– Dlaczego mówiłeś, że nie wiesz, co z tobą będzie?

– Profesor powiedział, że uraz kręgosłupa był na tyle poważny, że do dotychczasowej pracy, jako wymagającej stałej dyspozycyjności w służbie i często długotrwałego wysiłku w terenie, już się nie będę nadawał. To co i jak mógłbym robić? O warunkach pracy sam nie mogę decydować. Musiałbym robić to, co trzeba, kiedy trzeba i jak długo. Na pracę przy biurku nie mam ochoty. Będę miał z czego żyć, ale kto długo był psem gończym, nie bardzo się nadaje na pokojowego mopsa.

Chińczyk się roześmiał.

– No, na mopsa to nie wyglądasz. Zdaje się, że teraz można u was założyć własną firmę. Dlaczego byś nie miał zostać, jak to się nazywa… Iskatiel? Sliedowatiel?

– Może detektyw – podpowiedział Franek.

– Może być, dlaczego byś nie miał nim być?

Jeszcze dwa dni spędzili na podobnych rozmowach, wreszcie pora było się rozstać.

Kiedy przyjechali po Tunga, Franka właśnie zabierano na rentgen. Chińczyk, ściskając jego obie dłonie, powiedział, patrząc mu w oczy:

– Pamiętaj, że nie ciało jest najważniejsze, tylko duch. Ciało dla ducha jest tym, czym ubranie dla człowieka. Jeśli duch będzie zdrowy, nie zadowoli się byle jakim odzieniem. A z drugiej strony człowiek niedbający o odzież nie zadba i o ducha. Zaleceń lekarzy przestrzegaj, ale staraj się żyć normalnie, nie za wiele myśląc o swoich przypadłościach, i kieruj się rozsądkiem…

Chociaż w szpitalu przebywali razem zaledwie kilka dni, tematy poruszane w rozmowach z Tungiem dały Frankowi do myślenia. Dużo rozmyślał o tym, co od niego usłyszał.

Gdy kolegom odwiedzającym go w szpitalu powiedział o pomyśle Chińczyka, oni to pochwalili.

– A czemu by nie? Czego ci brakuję? Wózek inwalidzki ci nie grozi, będziesz chodził, masz wykształcenie, kwalifikacje, praktykę, możesz liczyć na kolegów z komendy. Masz kontakty z różnymi typkami, co za parę groszy powęszą dla ciebie, gdzie trzeba. Będziesz robił to samo co dotychczas, mając ten luksus, że robisz tylko to, co chcesz, i kiedy możesz. Nie będziesz zależny od żadnych szefów.

I tak Franek zdecydował się zostać prywatnym detektywem.

[1] – Mówisz po rosyjsku?

– Tak, ale nie najlepiej.

– To tak jak ja. Porozmawiajmy.

Rozdział 4

Po wyjściu ze szpitala i dłuższej rehabilitacji w sanatorium z pomocą znajomych udało mu się znaleźć na Targówku kawalerkę z przedpokojem i telefonem, która w sam raz nadawała się na biuro, i tam rozpoczął swoją nową działalność.

Lokal mieścił się na parterze w starym budynku, w pobliżu ulicy św. Wincentego, ale Morek obiecywał sobie, że jeśli wszystko pójdzie po jego myśli, poszuka czegoś w lepszym miejscu. W swoim mieszkaniu na Brzeskiej wolał nie przyjmować klientów.

Po wyrobieniu licencji Franek został prywatnym detektywem. Właśnie Franek, a nie Franciszek. Nie lubił tego Franciszka, bo w powszechniaku przezywali go świętym, pytając, czemu nie chodzi boso. Wymagał, żeby zwracano się do niego „Franek”, i tak już pozostało.

Jednak źle mu się pracowało samotnie, choć miał przecież doświadczenie i praktykę. Detektyw powinien mieć partnera na wypadek, gdyby trzeba było coś załatwić w terenie, przeprowadzić wywiad czy choćby podyżurować przy telefonie. Słowem – takiego pomocnika do wykonywania różnych zadań niewymagających specjalnych policyjnych kompetencji. Nie mówiąc już o tym, że Morek, przywykłszy do pracy w zespole, niewyraźnie się czuł, przebywając samotnie w pustym pokoju.

Znalazł dwoje pomocników, których zawczasu uprzedził, że na razie może ich zatrudniać tylko dorywczo i na zlecenia, bo dopiero zaczyna działalność. Nie była to prawdziwa siła wykwalifikowana, ale na początek wystarczała. Dzięki temu zawsze ktoś mógł być przy telefonie albo coś załatwić na mieście.

Jednym z tych dwojga był Sławek, siedemnastoletni chłopak, który jeszcze do niedawna był niezłym rozrabiaką. Franek pomógł mu, gdy ten został zatrzymany z grupą kolegów oskarżonych o rozbój. Chłopak zaklinał się wtedy, że wprawdzie mógłby dać wycisk temu, co by mu nadepnął na odcisk, ale bandytą nie jest i nie będzie. Policjant popatrzył mu w oczy, uwierzył i postarał się, żeby go wypuszczono. Sławek z wdzięczności niejeden raz oddawał mu różne przysługi, gdy potrzebny był wywiad w środowisku, w którym się niedawno obracał. Był honorowy i miał swoje zasady: mógł powiedzieć, gdy się dowiedział co, jak i gdzie, ale nie powiedział kto. Franek szanował tę środowiskową lojalność i gdy zakładał swoje biuro, zaproponował współpracę, na co chłopak z entuzjazmem przystał.

Drugą „siłą pomocniczą” była Joanna. Morek poznał ją w banku, gdzie kiedyś przeprowadzał jakieś dochodzenie; pomogła mu wtedy zorientować się w różnych finansowych zawiłościach. Młoda mężatka, mieszkała niezbyt daleko od miejsca, gdzie Franek miał swoje biuro, i akurat przebywała na urlopie wychowawczym z rocznym dzieckiem. Gdy policjant zaproponował jej dorywczą pracę, zgodziła się bez wahania, bo mąż nie zarabiał wiele, a parę złotych ekstra od czasu do czasu zawsze się w domu przyda. Mieszkała razem z matką, która mogła zająć się córeczką, gdyby pracodawca zlecił jej coś do załatwienia w terenie. Joanna była obrotna, inteligentna i energiczna, okazała się dużą wyręką.

Pierwszą pracę nadali mu koledzy z komendy. Kilku Białorusinów zwróciło się do policji z prośbą o pomoc. Pracowali przy budowie prywatnego domu, a gdy skończyli, właściciel zapłacił im tylko połowę umówionej sumy, korzystając z pretekstu, że byli nielegalnymi imigrantami i pracowali na czarno. Na policji pokrzywdzonym powiedziano, że skoro nie mieli spisanej umowy, a w dodatku w Polsce przebywali nielegalnie, nie tylko nie mają szansy na odebranie swojej należności, lecz sami mogą jeszcze mieć kłopoty. Jednak ktoś się nad nimi zlitował, dał im adres Franka i poradził, żeby się zwrócić do niego, a ten obiecał zająć się tą sprawą.

Niezbyt chętnie się jej podejmował, bo nachodzenie kogoś dla odebrania czyichś długów źle mu się kojarzyło, a na pewno nie z pracą policjanta, choć już byłego. Z nazwiskiem owego oszusta kilka razy spotkał się na komendzie, ale osobiście nie miał okazji z nim się zetknąć. Bucirak był pospolitym cwaniakiem, z natury bezczelnym i wyrachowanym. Przyzwoity złodziej ma swój honor, ten zaś rzezimieszek zdawał się nawet nie wiedzieć, co to słowo znaczy. Oszuści bywają różni. Fałsz potrafią przedstawić tak, że nie będzie się różnił od prawdy, omamić kogoś, sprzedając mu złoto, które później okazuje się tanim tombakiem, albo przedstawić iluzję jako rzeczywistość. Ten facet był specjalistą od wszystkiego, na czym dało się zrobić interes.

Przez tydzień Morek obserwował poczynania owego cwaniaczka, oficjalnie mającego skład materiałów budowlanych, tiry wjeżdżające do jego zakładu, ludzi, z którymi się spotykał. Wyciągał wnioski z tych obserwacji. Wreszcie wiedział już o Buciraku tyle, że uznał, że pora go odwiedzić.

Przedstawił mu wykaz jego szemranych interesów i dał do wyboru: albo natychmiast i z procentem zwróci, co winien, albo się pożegna ze stojącym właśnie u niego w garażu pełnym tirem. I Białorusini odzyskali swoją należność, a procent od tej odebranej sumy był pierwszym zarobkiem detektywa w nowym zawodzie. Za pierwszym zleceniem poszły inne.

Od czasu, gdy do drzwi klitki na Targówku przyczepił kartkę ze swoim nazwiskiem, upłynęło kilka miesięcy. Dzisiaj przyszedł wcześniej niż zwykle, gdyż miał nowe zlecenie dla Joanny. Zaledwie usiadł i zaczął przeglądać terminarz, usłyszał energiczne pukanie, drzwi się otworzyły i ona sama właśnie stanęła na progu. Szczupła, wysoka, ciemnowłosa, a gdy się uśmiechała, na jej policzkach pojawiały się dołeczki. Nie czekając na zaproszenie, rzuciła krótkie „cześć” i usiadła na rogu biurka.

– Więc, szefie, co masz dla mnie na dzisiaj?

– Na razie to – odparł, podsuwając jej czekoladowy batonik – a co do sprawy, jest papuga. Ściśle biorąc, w tej chwili jej nie ma.

– Jest, ale jej nie ma?

– Konkretnie mówiąc, mamy zlecenie na jej odszukanie, bo ją skradziono. Nagroda za znalezienie to dwa tysiące złotych.

– O, to jest pewnie jakaś wyjątkowa rzadkość, ale prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak taką zgubę można znaleźć. Może nawet już jej nie ma w Warszawie? A w ogóle czy są jakieś szczegóły dotyczące zaginięcia tego ptaka?

– Owszem, są. Gdy jego właścicielka wróciła do domu, drzwi mieszkania zastała otwarte. Nic więcej nie zginęło, tylko ta papuga, razem z klatką. Jest duża, kolorowa, od dzioba do ogona ma ze czterdzieści parę centymetrów.

Joanna skrzywiła się i sceptycznie potrząsnęła głową.

– Sławek już zasięgnął języka u swoich kumpli. Powiedział im, że skradziony ptak należy do jego ciotki, i radził się ich, gdzie go można znaleźć. Poinformowali go, że warto zajrzeć na Wolumen. Chciałbym, żebyś tam pojechała.

– Teraz?

– Chyba im prędzej, tym lepiej. Jeśli jej tam nie będzie, to zajrzyj tam jutro wcześnie rano i może jeszcze za dzień lub dwa.

– Dobrze, ale skoro z mieszkania nic nie zginęło, tylko ta papuga, to możliwe, że była to kradzież na czyjeś konkretne zlecenie, a nie na sprzedaż, więc teraz ptak może już jest w jakimś mieszkaniu.

– Sławek też jeszcze tu i ówdzie popyta. Jeśli uda się ją odzyskać, podzielicie się połową nagrody.

– A jeśli nie?

– To wtedy nie będziemy mieli czym się dzielić.

– No to jadę na ten Wolumen. A co potem? Czy mam tu jeszcze wrócić?

– Nie, dziś już nie będziesz potrzebna. Jedź do domu, jutro mi powiesz, jak ci poszło.

– No to idę. A jak się udało ze sprawą tych Białorusinów? Jakoś to długo trwało.

– Załatwione. Dostali, co im się należało, nawet z procentem.

W tej chwili zadzwonił telefon. Joanna, która już chwytała za klamkę, zatrzymała się. Detektyw dał jej znak, żeby podeszła.

– Słucham, Franek Morek.

– Czy to pan jest tym detektywem?

– Nie wiem, czy akurat tym, o którym pani myśli, ale pewnie dobrze pani trafiła.

– Mógłby się pan podjąć odszukania zaginionej osoby?

Franek wsadził palec pod szyję i rozluźnił krawat.

– To zależy. Tak od razu nie mogę odpowiedzieć konkretnie, a poza tym to sprawa raczej nie na telefon.

– Rozumiem, czy mam do pana przyjechać? Jaki adres?

– Może lepiej będzie, jak to ja do pani przyjadę. Zanim się czegoś takiego podejmę, muszę poznać nie tylko nieco faktów, ale też okoliczności i miejsce, które tego dotyczą. Gdzie pani mieszka?

– Ćwikłowa osiem. Jest to boczna ulica od Traktu Lubelskiego. Trochę trudno tu trafić, gdyż jest to nowa ulica, jeszcze nie cała zabudowana.

– Myślę, że trafię. Przyjadę, powiedzmy, za trzy, cztery godziny. Odpowiada to pani?