Zdrowie na własne życzenie. Tom 4 - Józef Słonecki - ebook

Zdrowie na własne życzenie. Tom 4 ebook

Józef Słonecki

0,0
13,33 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Bioenergoterapeuta i autor tej książki, Józef Słonecki, po długiej praktyce i wielu obserwacjach, odkrył prawdę, powiedzielibyśmy, nader oczywistą: nie można wyleczyć żadnej choroby. Rodzaje lekarstw i metod nie mają znaczenia.

Warunkiem sine qua non wyzdrowienia jest usunięcie przyczyny choroby!

Wszystko inne to zwyczajna hochsztaplerka, pisze autor, mająca na celu wyłudzenie pieniędzy od naiwniaków oczekujących cudów. Bioenergoterapia dla pieniędzy nie jest tu żadnym wyjątkiem.

To książka o bioenergoterapii, które rozumem nie zmierzysz; i chyba najbardziej osobisty z czterech tomów „Zdrowia na własne życzenie”. Autor opowiada o wynalezieniu mikstury oczyszczającej w stylu właściwym powieściom kryminalnym. Dalej Józef Słonecki o koktajlu błonnikowym i jego wzmacniających właściwościach pisze, jakby to było odkrycie nieznanego kontynentu.

Jeśli połknąłeś trzy pierwsze tomy „Zdrowia na własne życzenie”, czwarty tom z tej serii będzie miły zaskoczeniem i możliwością poznania autora od innej strony.

Jeśli nie jesteś gotowy zmienić swojego życia, nie można ci pomóc – jak mawiał Hipokrates. Zapraszam do fascynującej lektury!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 343

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jeśli nie jesteś gotowy zmienić swojego życia nie można ci pomóc

Hipokrates

© Copyright by Józef Słonecki
© Copyright by ProPartner Rafał Wójcik, Warszawa 2017
ISBN 978-83-948289-3-6
Wydanie I elektroniczne
Wszelkie prawa zastrzeżone / All rights reserved Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Korekta: Gloria Cyprys, Katarzyna Karczmarczyk, Michał Trociński
Projekt i wykonanie okładki: Karolina Drozd
Wydawca wersji papierowej: Wydawnictwo Biosłonewww.bioslone.pl
Wydawca e-booka: ProPartner Rafał Wójcik ul. Bonifraterska 17, piętro 3 North Gate Warszawa 00-203 tel. +48 509 819 946 e-mail:[email protected]

Kto nie wie nic, musi wierzyć we wszystko

W holistycznym[1] ujęciu zdrowia nie można pominąć tak ważkich aspektów, jak bioenergia, magia czy promieniowanie geopatyczne Ziemi. Opisanie tej sfery wpływów na nasze zdrowie jest wręcz konieczne, jeśli niniejszy podręcznik ma stanowić kompendium wiedzy o zdrowiu, a taki cel przyświeca autorowi.

Jako bioenergoterapeuta najwięcej miejsca poświęcam dziedzinie, na której znam się najlepiej – bioenergoterapii, aliści moim celem nie jest przekonanie niedowiarków do korzystania z tego – co by nie mówić – dziwnego leczenia, ani też nie zamierzam zniechęcać tych, którzy chętnie z niego korzystają. Moim celem jest opisanie bioenergoterapii w sposób zrozumiały dla każdego. Innymi słowy: spróbuję „odczarować” bioenergoterapię.

W gruncie rzeczy nie ma tutaj niczego niezwykłego, czego byśmy nie doświadczali na co dzień. Każdy z nas w towarzystwie jednych czuje się lepiej, w towarzystwie innych gorzej, a w towarzystwie niektórych wręcz okropnie. Czyli że coś jest na rzeczy.

Nie ma to być instrukcja dla bioenergoterapeutów, chociaż i oni mogą z tej wiedzy skorzystać, także ci doświadczeni, uprawiający bioenergoterapię od wielu lat. Sporo na prezentowanej tutaj wiedzy mogą zyskać także ludzie korzystający z usług bioenergoterapeutów. Jednakże największe korzyści powinni odnieść ci, którzy dopiero zamierzają poddać się seansom bioenergoterapeutycznym, ponieważ – uzbrojeni w wiedzę – będą bardziej, ewentualnie w ogóle, podatni na oddziaływanie bioenergoterapeuty (później wyjaśnię, dlaczego). Nieocenioną korzyścią posiadania wiedzy jest także uodpornienie się na oszustów robiących wokół siebie dużo medialnego szumu i dobry interes na naiwniakach wierzących w ekspresowy, a nawet hurtowy cud uzdrowienia. Mając wiedzę, wiemy, jak ma przebiegać prawdziwy seans energetyczny; że nie jest to pomachanie rękami, żeby delikwent coś odczuł, albo nie, i: – Następny, proszę!

1. Jak się robi te cuda

Niektórzy bioenergoterapeuci nastawiają się tylko i wyłącznie na zarabianie pieniędzy. By interes dobrze szedł, muszą mieć dużo, a najlepiej bardzo dużo pacjentów. Ale skąd ich wziąć? Trzeba się po prostu zareklamować, czyli zainwestować nieco pieniędzy po to, by usługi wydały się być więcej warte, niż w rzeczywistości są.

Najlepszym przykładem takiego bioenergoterapeuty-biznesmena jest Henryk Słodkowski (1953–2011), który był lekarzem, a potem został bioenergoterapeutą, więc jako bioenergoterapeuta dokonywał takich rzeczy, jakich dokonują bioenergoterapeuci. Jednak Henryk Słodkowski wyróżniał się spośród innych bioenergoterapeutów tym, że było o nim głośno w mediach. Oczywiście, że media nie nagłaśniają każdego przypadku wyleczenia przez bioenergoterapeutę (wiem coś o tym), toteż trzeba je jakoś „zachęcić”. Znamienne, że o Henryku Słodkowskim pisały zawsze te same osoby, w tych samych regionalnych gazetach. Tym sposobem Henryk Słodkowski ściągał do swojego gabinetu całe rzesze ludzi, najprawdopodobniej kilkaset osób miesięcznie. Nie może dziwić, że wśród nich znalazł się ktoś, kto doznał uzdrowienia. Bioenergoterapeuci dobrze wiedzą, że nie ma w tym niczego cudownego (ot, zwyczajna praktyka każdego bioenergoterapeuty), ale dziennikarze kolorystycznie opisujący ów przypadek zdawali się o tym nie wiedzieć, bowiem opisywali go jako coś absolutnie wyjątkowego – cud. W rzeczywistości jeden przypadek na kilkaset to niespełna procent. Żaden cud. Raczej marny wynik. Lepszymi efektami mogą się wykazać wszyscy bioenergoterapeuci, nawet początkujący, tyle że skromność i pokora nie pozwalają im się chełpić. Niemniej jednak publikacja prasowa cudu Słodkowskiego naganiała do jego gabinetu kolejnych kilkaset osób, z których któraś doznawała kolejnego cudu uzdrowienia, co skrzętnie odnotowywali „zaprzyjaźnieni” dziennikarze. I tak się ten cudaczny biznes kręcił.

Kiedyś pewna pani opisała mi przebieg seansu w gabinecie pana Słodkowskiego. Udała się do niego, ponieważ po ostatnim katarze pogorszył się jej słuch. Nie to, że ogłuchła, ale słyszała niewyraźnie. Pan Słodkowski siedział na krześle i, nie pytając o nic, kazał jej usiąść naprzeciwko, po czym rozpoczął... oglądać jej „aurę” oraz... stawiać diagnozę – osłabiona wątroba, niestrawności, przeciążone nerki, brak odporności, skłonność do osteoporozy, zaparcia, czyli wszystkie te dolegliwości, które można zdiagnozować większości i większości będą pasowały jak ulał. Kobieta aż rozdziawiła gębę, wyrażając niepomierne zdziwienie. Zdziwiła się bowiem, że żadna z tych chorób nie pasowała do niej. Pan Słodkowski odebrał to widać opacznie, ponieważ dołożył jeszcze paradentozę i nadciśnienie (miała akurat niskie ciśnienie).

Następnie terapeuta kazał pacjentce zamknąć oczy. Był to bodaj rutynowy element seansu u pana Słodkowskiego. Jest w ludzkiej psychice coś takiego, że jesteśmy ciekawi, toteż pacjentka nie zamknęła oczu całkowicie, tylko je zmrużyła. Tak bodaj postępowali wszyscy, a przynajmniej większość pacjentów Henryka Słodkowskiego. Przez zmrużone oczy pacjentka obserwowała poczynania terapeuty, który na siedząco wykonał rękoma jakiś dziwny, gwałtowny taniec i... to wszystko – koniec seansu.

– Ale, panie doktorze, ja tu przyszłam, bo nie słyszę – powiedziała pacjentka. W rzeczywistości miała tylko przytłumiony słuch po przebytym katarze, ale nie miała sposobności o tym powiedzieć. Teraz, gdy seans dobiegł końca, próbowała o tym powiedzieć licząc, że doktor dopyta, co tak naprawdę jej dolega. Dlatego powiedziała, że nie słyszy.

– A teraz pani słyszy? – cicho zapytał pan Słodkowski.

– No... teraz słyszę, ale...

– To doskonale! – nie dał jej dokończyć. – Doskonale! – powtórzył, wstał z krzesła, podszedł do drzwi i uprzejmym gestem zaprosił pacjentkę do wyjścia. Gdy znaleźli się w poczekalni, pan Słodkowski wykrzyknął triumfująco:

– Ta pani po seansie odzyskała słuch!

Spytałem tę panią, dlaczego tego nie zdementowała, dlaczego dała świadectwo nieprawdzie. Wyjaśniła, że nie była w stanie. Ludzie oczekujący na seans popatrzyli na nią z taką nadzieją w oczach, że nie mogła, a nawet nie chciała ich rozczarować. Henryk Słodkowski dołączył kolejny cud do swojej kolekcji.

2. Seanse grupowe

Ewidentnym wypaczeniem bioenergoterapii są seanse grupowe, w których nie bierze się pod uwagę człowieka jako podmiotu oddziaływania bioenergoterapeutycznego, a jedynie hurtowy przekaz bioenergii jak popadnie. Efekty tego typu seansów, choć niewątpliwie są, są nader wątpliwe. Zgrabnie kwestię tę podsumował Stefan Abramowski[2] w książce „Dotknięcie – droga do biomasażu”[3], w której cały rozdział poświęca działalności Stanisława Nardellego[4]. Oto najistotniejszy fragment tego rozdziału:

„Najbardziej kontrowersyjnym punktem oddziaływania grupowego jest procentowa liczba wyleczeń. Każdy bioenergoterapeuta podaje inne liczby. Harris, Fellman z Poznania, Janina Zawadzka z Gdyni – każda z tych osób podaje inny procent wyleczonych. W książce Stanisława Nardellego[5] inne liczby wymieniają lekarze (25% – str. 212), a inne sam autor.

Moim zdaniem, jest tylko jeden sposób na uwiarygodnienie oddziaływania zbiorowego. Aby go zrealizować, trzeba by postawić sobie trochę mniej ambitne zadanie niż wyleczenie całej Polski. Jeśli eksperymenty grupowe rozpoczął Stanisław Nardelli od Opola, to ja na jego miejscu postawiłbym sobie skromne zadanie wyleczenia chorych mieszkających w Opolu. Jeśli miasto to liczyło w 1975 roku 96.820 mieszkańców, to w okresie działalności Stanisława Nardellego niewiele więcej niż sto tysięcy. Ilu z nich może tak naprawdę chorować? Mimo że statystyczny Polak odwiedza lekarza 8 razy w ciągu roku, procent naprawdę chorych nie może być zbyt wielki, bo inaczej puste byłyby szkoły, biura i fabryki.

Autor wspomina o dwustu spotkaniach zbiorowych, które przeprowadził. W każdym z nich uczestniczyło od tysiąca do kilkunastu tysięcy osób. Iloczyn zamknąłby się więc cyfrą około miliona osób. Każdy chory miałby więc szansę spotkać się z uzdrawiaczem kilkunastokrotnie. Za każdym razem byłoby około 25% osób odnotowujących wyraźną poprawę w swoim zdrowiu. Nie trzeba więcej! Już po roku, dwóch latach takiej działalności łatwo sobie wyobrazić, co by się w Opolu działo. Szpitale, w których mieszkańców Opola byłoby kilka zaledwie procent. Byliby to ludzie z daleko posuniętą demencją starczą, i innymi zupełnie nieuleczalnymi chorobami, którym bioenergoterapia nie mogłaby dać rady. Ogromny zaś procent chorych przyjmowałyby szpitale spoza województwa. W przychodniach województwa opolskiego zaś panowałyby właściwie pustki. Lekarze, mając po pół godziny na jednego pacjenta, albo i więcej, mogliby zademonstrować w pełni swój kunszt medyczny i leczyliby pacjentów o wiele skuteczniej niż teraz – a więc powstałoby coś w rodzaju sprzężenia zwrotnego. Połowa lekarzy wyemigrowałaby z województwa, nie mając kogo leczyć. Lekarzom pozostałym w Opolu można by za zaoszczędzone pieniądze sprowadzić z zagranicy najnowszą aparaturę diagnostyczną, niedostępne na rynku leki i fachową lekturę. Dzięki temu wszyscy, a nie tylko niektórzy najzdolniejsi, osiągnęliby światowy poziom w swoich specjalizacjach i tu właśnie zjeżdżaliby na konsultacje i praktyki lekarze z innych województw. Osiągając standard pracy bogatych społeczeństw zachodnich, mogliby wreszcie lekarze pomyśleć o rozwoju swojego psychicznego wnętrza. Niektórzy zabraliby się za malarstwo, inni za poezję, tkactwo artystyczne, turystykę, bardziej zaś wyrafinowani w gustach zaczęliby studiować sanskryt lub narzecza Indian z Górnej Amazonii. I wtedy dopiero nie byłoby już cienia wątpliwości, że bioterapia grupowa jest skuteczna, i że popieranie jej leży w interesie wszystkich. Z odcieniem melancholii można powiedzieć, że stawiając sobie zbyt trudne zadanie – wyleczenia całej Polski zamiast jednego województwa – rozmienił Stanisław Nardelli swoją energię na drobne.”

Tyle Stefan Abramowski o rzekomej skuteczności seansów grupowych na przykładzie działalności Stanisława Nardellego.

Rzecz w tym, iż działanie na jakąś skalę powinno dać efekt na takąż skalę. Jeśli zatem mamy uwierzyć w skuteczność szybkiego i łatwego leczenia na dużą skalę (niezależnie od osoby i metody, która to obiecuje), przyjrzyjmy się wprzódy, czy skutkuje to adekwatnym spadkiem sprzedaży leków i zamykaniem aptek. Jeśli nie, to mamy do czynienia z kolejną modną głupawką.

3. Cuda?

Niejeden mi powie, że coś w tym jest, ponieważ sam doświadczył cudu uzdrowienia. To prawda, ale pytanie brzmi: czy teraz jest zdrowy? Odpowiedź zawsze jest taka sama: nie – nadal choruje, ale jednak na coś innego. W tym właśnie rzecz, że bioenergoterapia, jaka by ona nie była, nie uzdrawia. Tutaj ewidentnie bierze się skutek za przyczynę – że przyczyną chorób są zaburzenia w polu energetycznym organizmu. Tymczasem jest akurat odwrotnie, gdyż zaburzenia energetyczne są objawem utraty homeostazy, co przekłada się na harmonię energetyczną.

Od pradawna wiadomo, że w zdrowym ciele zdrowy duch, zaś w chorym – chory. Inaczej być nie może. Skądinąd wiadomo, że objawy chorobowe tak naprawdę nie są chorobą, a jedynie lampką sygnalizującą, że system kontrolujący wykrył jakąś awarię, i że odpowiednie mechanizmy są właśnie w trakcie usuwania tej awarii. Somatyczne lampki kontrolne to rozmaite bóle, wysypki, stany zapalne, aż do wielkiej lampy sygnalizującej katastrofę – raka. Analogicznie do somatycznych, także zaburzenia energetyczne są jedynie objawami, a nie przyczyną chorób. Co się stanie, gdy zlikwidujemy którąś lampkę kontrolną, czyli zwalczymy objaw jakiejś choroby? Zapali się kolejna lampka, potem kolejna i kolejna i tak do końca życia – jedni będą cię leczyć, drudzy uzdrawiać.

Kiedyś pewna dziennikarka opowiedziała mi historię, która zmieniła moje postrzeganie bioenergoterapii. Otóż pracowała ona w znanym katowickim dzienniku, w którym jedna strona poświęcona była zdrowiu. Nazywała się „Kącik zdrowia”, czy coś takiego, w każdym razie prezentowane tam treści miały duży wpływ na poczytność gazety, toteż była ona oczkiem w głowie naczelnego.

Któregoś razu redaktorka prowadząca stronę o zdrowiu zachorowała, a naczelny zastępstwo powierzył mojej rozmówczyni. Jako młoda i ambitna zauważyła, że gospodyni „Kącika zdrowia” temat zdrowia traktuje raczej pobieżnie, bez głębszych analiz. W jednym z poprzednich numerów „Kącik zdrowia” opisywał seans zbiorowy, który miał miejsce w katowickim Spodku. Szczególną sensację wywołał przypadek kobiety, którą przyniesiono na noszach, a wyszła o własnych siłach. – Zapewne czytelników zainteresują dalsze losy tej pani – pomyślała moja rozmówczyni. Wzięła więc służbowy samochód, fotografa i pojechali do cudownie uzdrowionej.

Na miejscu okazało się, że kobieta jest umierająca. – Jak do tego doszło? – zaczęli rozpytywać rodzinę. Okazało się, że kobieta po powrocie z seansu uzdrawiającego czuła się bardzo dobrze. Była radosna, uśmiechnięta i szczęśliwa. W takim nastroju poszła spać, ale rano już nie wstała z łóżka. Opuściły ją wszystkie siły, a niedługo potem przestała reagować na bodźce, więc wywiad z nią jest niemożliwy. Jedynie fotograf nie pojechał na próżno, ponieważ zrobił kilka zdjęć.

Dziennikarka opisała tę historię, ale do publikacji nie doszło. Naczelny wezwał ją do siebie i zbeształ: – Kącik zdrowia ma dawać nadzieję na zdrowie – stwierdził – i nie ma w nim miejsca dla chorych, tym bardziej dogorywających.

Jak do tego mogło dojść? – spytacie. Nie wiem, mogę jedynie spekulować. Zapewne fundamentalną rolę odegrały tutaj trzy czynniki: energetyczne oddziaływanie uzdrowiciela i zgromadzonych ludzi oraz efekt placebo. Synergia tych czynników spowodowała wykrzesanie z organizmu chorej resztek sił, których już nie można było zregenerować, więc musiało się skończyć, jak się skończyło.

Długo nad tym myślałem, a fakty, które docierały do mnie, naprowadzały mnie na odkrycie prawdy nader oczywistej: nie można wyleczyć żadnej choroby. Rodzaje lekarstw i metod nie mają znaczenia. Warunkiem sine qua non wyzdrowienia jest usunięcie przyczyny choroby. Wszystko inne to zwyczajna hochsztaplerka, mająca na celu wyłudzenie pieniędzy od naiwniaków oczekujących cudów. Bioenergoterapia nie jest tu żadnym wyjątkiem.

Rozdział 1

Wszystko zaczęło się od bioenergoterapii

Bioenergoterapią zajmuję się praktycznie od zawsze, więc jest to dziedzina, na której znam się najlepiej. Ktoś mógłby sobie zadać pytanie, dlaczego w takim razie nie rozpocząłem od napisania książki właśnie o bioenergoterapii. Otóż tak właśnie było. Wszystko zaczęło się w autobusie.

Był czas, że największy relaks dawała mi jazda autobusem bez celu. Udawałem się wówczas na dworzec autobusowy i wsiadałem do pierwszego lepszego autobusu kursującego w tak zwanej pętli, czyli objeżdżającego okoliczne wioski i powracającego na ten sam dworzec. Było w tym coś magicznego, ale trudno nazwać, co. Chyba była to namiastka dalekich podróży, zawierająca w sobie zarówno element wyprawy w nieznane, jak i bezpieczny powrót do domu.

Podróż z reguły trwała dwie, trzy godziny, czasami nawet dłużej, który to czas przeznaczałem na swobodne przemyślenie wielu spraw. Jedną z nich była bioenergoterapia, którą zajmowałem się zawodowo, więc wiedziałem, że działa. Szkopuł w tym, że nie wiedziałem jak. Wielu moich pacjentów pytało mnie o to sądząc, że ja to wiem. Głupio było odpowiadać, co gorsza zgodnie z prawdą, że nie wiem, przyznając tym samym, że nie wiem, co robię, bowiem taki właśnie wniosek każdy myślący człowiek musiał wyciągnąć.

Zrozumienie działania bioenergoterapii nie dawało mi spokoju. Przeczytałem, rzecz jasna, wszystkie dostępne na ten temat książki, ale rzeczowej odpowiedzi w nich nie znalazłem. Po prostu książki o bioenergoterapii zawierają mnóstwo plew, wśród których trudno wyłowić to ziarnko prawdy, które w większości z nich pojawia się między wierszami. Niemniej jednak teorie wypisywane w tych książkach, jako całość, nie mają przełożenia na praktykę, a ja przecież byłem praktykującym bioenergoterapeutą. Ten brak solidnych podstaw teoretycznych bardzo mi przeszkadzał, gdyż lecząc ludzi, mimo że miałem niewątpliwe osiągnięcia, tak naprawdę nie wiedziałem, co robię. Miotałem się między pewnością siebie a zwątpieniem. By odreagować, wsiadałem do autobusów i jeździłem bez celu.

1. Spotkanie z czarnym kogutem

Autobus wlókł się wąską i krętą drogą, mijając pola, łąki, lasy i wsie. Na skaju wsi, do której właśnie dojeżdżaliśmy, pod lasem, wśród starych grusz i jabłoni, stała opuszczona, samotna chatka. Wokół nie było żadnych zabudowań gospodarskich, więc próbowałem sobie wyobrazić, z czego też żyli dawni mieszkańcy. Przyszło mi na myśl, że tak właśnie powinna mieszkać wróżka – z dala od ludzi, wśród lasów i łąk obfitujących w przeróżne zioła. Okoliczni mieszkańcy przychodzą po zioła, magiczne zabiegi, i przynoszą wróżce wszystko, czego jej potrzeba – jajka, mleko, mięso, może jakieś pieniądze... Niewiele, ale też wiele wróżce do życia nie potrzeba.

Na chwilę musiałem wrócić do rzeczywistości, ze względu na zamieszanie, jakie wywołują wysiadający pasażerowie. Ku mojej radości, na przystanku wysiedli wszyscy i nie wsiadł nikt. Mogłem więc spokojnie snuć frapującą historię wróżki z owej wsi, z której za chwilę mieliśmy wyjechać. W tejże chwili za mijanym parkanem coś zamigotało, a zaraz potem wskoczył nań kogut. Niby zwyczajny kogut, ale było w nim coś nieziemskiego. Pomimo że był czarny, jego pióra w promieniach popołudniowego słońca zalśniły wszystkimi kolorami tęczy, i to tak jaskrawo, że musiałem zmrużyć oczy, co już samo w sobie było niezwykłe, żeby nie powiedzieć – magiczne.

Czas na chwilę stanął w miejscu (może autobus zwolnił, ale nie wydaje mi się). Przez tę chwilę byliśmy tylko my dwaj – ja i on. On odwrócił głowę na bok, by pochwalić się okazałym grzebieniem.

– Tam, do licha! – pomyślałem sobie – Teraz się popisujesz, ale jeszcze nie tak dawno, gdy żyła twoja sąsiadka, któregoś dnia o północy na rozstajach dróg urwałaby ci ten piękny łeb, a z twojej krwi sporządziła miksturę na wszystkie choroby...

Czarny kogut widać odgadł moje myśli, bo wlepił we mnie oko i przeszył wzrokiem. Zrobiło mi się nieswojo. Chciałem odwrócić wzrok, ale nie potrafiłem. Byłem jak zahipnotyzowany. W tejże chwili kogut zadarł głowę, zatrzepotał skrzydłami i zapiał, a pianie nie było zwyczajne – słyszalne, albowiem przez szybę autobusu nie mogłem go usłyszeć. To pianie przesypało się milionami iskierek wprost do mej głowy, i tam pozostało.

Gdy czarny kogut zniknął już z oczu, stało się coś dziwnego. Jakbym obudził się ze snu, mimo że nie spałem, jednakże w głowie pojawiło się owo niejasne, ale wyraźne wrażenie, że coś się śniło, coś ważnego, ale nijak nie możemy sobie przypomnieć, co to takiego było. Mimo to owo wrażenie potrafi towarzyszyć nam cały dzień, a czasami nawet tygodnie, miesiące, lata...

No więc miałem to coś w głowie i nie wiedziałem, co z tym zrobić. Bardzo ostrożnie zacząłem odsłaniać to coś – to z jednej strony, to z drugiej, to od środka – i wnet zdałem sobie sprawę, że jest w tym czymś cała wiedza, której tak długo poszukiwałem. Było tego tak dużo, że aż paraliżował mnie strach. Bałem się, że po odsłonięciu, wszystko uleci równie nagle, jak się pojawiło.

Niegdyś wcale mi to nie przeszkadzało, że autobusy objeżdżające okoliczne wsie wloką się niemiłosiernie. Nawet to lubiłem. Tym razem jednak nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie skończy się ta podróż. Na dworcu autobusowym udałem się do kiosku RUCH. Pani już zamykała, jednak dała się ubłagać i sprzedała mi brulion w czarnej okładce, bowiem innych na stanie nie miała. Poprosiłem jeszcze o długopis. – Który? – spytała, wskazując rząd kolorowych długopisów. Bez namysłu wybrałem czerwony.

Usiadłem na najbliższej ławce i zacząłem spisywać opowieść czarnego koguta. To coś, co tkwiło w mojej głowie, okazało się niezwykle trwałe, a także zaskakująco wyraziste, toteż nie pozostało mi nic innego, jak tylko przepisać wszystko do brulionu. Mimo to lękałem się, że lada moment utracę jakąś ważną informację, albo wszystkie, więc pisałem w pośpiechu, żeby tylko zdążyć...

Najprawdopodobniej na dworcu, jak to na dworcu, kręciło się mnóstwo ludzi. Jedni wysiadali z autobusów i odchodzili, inni zaś przychodzili, czekali na autobus, wsiadali i odjeżdżali. Megafon co chwila informował o autobusach, które mają odjechać albo właśnie przyjechały na dworzec. Nic do mnie nie docierało. Siedziałem na ławce i pisałem, pisałem, aż skończyłem. W samą porę, bo akurat szarzało. Przeglądam tamte zapiski: 63 strony bezładnego pisma, pełnego skrótów i symboli, które tylko ja potrafię rozszyfrować, datowane na 7 kwietnia 1988 roku.

2. Książka o bioenergoterapii

Teraz mogłem już dociekliwym pacjentom opisać działanie bioenergoterapii w sposób jasny, logiczny i spójny. Z satysfakcją odnotowałem, że moje wyjaśnienia trafiają do nich bez problemu. Pomyślałem więc, że warto by notatki z czarnego brulionu rozszerzyć i wydać drukiem. Łatwiej by się wtedy pracowało z pacjentami.

Praca nad książką szła opornie, przede wszystkim ze względu na brak czasu. Wówczas przyjmowałem codziennie przeszło dwudziestu pacjentów, co zajmowało mi praktycznie cały dzień. Tym niemniej po roku tekst opisujący działanie bioenergoterapii w sposób ogólnie zrozumiały był gotowy. Pozostało jeszcze wykonanie szeregu rysunków, bez których nie sposób zobrazować coś, czego nie tylko nie widać, ale nade wszystko trudno sobie wyobrazić, toteż rysunki odgrywają tutaj kluczową rolę.

Tutaj pojawił się zasadniczy problem – graficy nie potrafili narysować czegoś, czego nie tylko nigdy nie widzieli, ale nawet nie mogli sobie wyobrazić, a to z tego powodu, że nie było jeszcze rysunków, które stanowiłyby jakiś wzór. To znaczy, one były, ale tylko w mojej głowie, toteż nie było rady – rysunki musiałem wykonać sam. Nie było to łatwe, ponieważ nie mam zdolności plastycznych, sprawa zaś wymagała rysunków precyzyjnie oddających istotę czegoś, na co, poza owymi rysunkami, nie ma żadnych innych dowodów. Mimo to nie chciałem, żeby moja publikacja okazała się kolejną bajeczką o bioenergoterapii. Chciał, nie chciał – postanowiłem zrobić te rysunki... kiedyś, bowiem proza życia kazała mi skupić się na sprawach bardziej przyziemnych. Tak upłynęło 10 lat (jak ten czas ucieka), gdy ni z tego, ni z owego pojawiła się mikstura oczyszczająca i na kolejnych 15 lat przerwała prace nad odczarowaniem bioenergoterapii, czyli opisaniem jej w sposób zrozumiały dla każdego.

3. Narodziny mikstury oczyszczającej

Bywają w życiu chwile, które szczególnie głęboko zapadają w pamięć. Taką chwilą dla mnie jest poranek 5 marca 2000 roku. Była to niedziela, więc nie nastawiłem budzika, który każe nam się zrywać akurat wtedy, gdy śpi się w najlepsze.

Jeszcze nie otwarłem oczu, a już wiedziałem, że będzie to dzień szczególny. Pokój wypełniały pierwsze po długiej zimie promienie porannego słońca, więc z początku pomyślałem sobie, że to jest powodem podekscytowania, które odczuwam, ale nie. Było coś jeszcze. Coś, co tkwiło w mojej głowie. Tym razem już się nie bałem, że zniknie, więc bez wahania odkryłem... miksturę oczyszczającą.

4. Początki mikstury oczyszczającej

Tak już bywa, że przez długie lata nic szczególnego się nie wydarza, a gdy już się zacznie, to jedno dziwne wydarzenie następuje po drugim tak często, że już przestaje nas cokolwiek dziwić. Tak było i tym razem. Całą niedzielę układałem sobie w głowie plan prób mikstury oczyszczającej i nie mogłem się doczekać poniedziałku, by zakupić potrzebne składniki. W tamtych czasach rzeczy dziwne wydarzały się tak często, że wcale mnie nie zdziwiło, gdy sprzedawca, nie pytany, już od progu poinformował, że właśnie odebrał nową dostawę, w tym próbną partię... aloesu.

Trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach aloes nie był tak popularny, jak dzisiaj. Raczej był mało znany, głównie jako roślina doniczkowa, stosowana w leczeniu poparzeń. Nieliczne firmy dopiero rozpoczynały kampanię propagowania aloesu. W tych realiach pojawienie się mikstury oczyszczającej akurat wtedy, gdy do sklepu zielarskiego dostarczono pierwszą partię podstawowego jej składnika, nie może być dziełem przypadku.

Ów aloes nazywał się Aloe vera drinking gel. Był tani, więc kupiłem całą dostawę – 15 litrowych opakowań. Żeby nie zabrakło.

5. Pierwsze koty za płoty

Do tamtej pory nigdy nie zalecałem swoim pacjentom terapii, dopóki nie wypróbowałem ich na sobie. Jednak połączenie żelu aloesowego, oleju i soku z cytryny wydało mi się tak banalne, że postanowiłem odstąpić od tej zasady, nie przewidywałem bowiem jakichkolwiek gwałtownych reakcji. Na wszelki wypadek zaleciłem minimalną, jak mi się zdawało, dawkę, tj. po łyżce stołowej każdego składnika.

Spośród pacjentów, którzy odwiedzili mnie tego dnia, wybrałem czternastu, o których wiedziałem, że skrupulatnie przestrzegają moich zaleceń, odsprzedałem im po butelce żelu aloesowego oraz wręczyłem przepis na miksturę oczyszczającą.

Jeszcze wtedy nie nazywałem jej tak. W ogóle jej nie nazywałem, gdyż planowałem wymyślić dla niej jakąś sprytną nazwę. A że nic oryginalnego nie przychodziło mi do głowy, postanowiłem sprawę odstawić na jakiś czas.

Sam oczywiście także przystąpiłem do prób, ale sobie zaserwowałem potrójną dawkę, żeby mieć szybsze efekty. Nie sądziłem zresztą, żeby były one jakoś szczególnie spektakularne. Wszak to tylko aloes, olej i sok z cytryny – nic takiego. Pierwszego dnia, we wtorek, coś mnie zemdliło, ale nie powiązałem tego z miksturą oczyszczającą. W środę do mdłości doszło osłabienie, a w czwartek dreszcze. Pomyślałem, że to wiosenne osłabienie, więc nieświadomy zagrożenia wypiłem miksturę oczyszczającą także w piątek. Tym razem było kiepsko, a pacjentów, jak na złość – komplet. Ledwie dotrwałem do wieczora.

Do domu wróciłem ledwo żywy, więc ani w głowie mi było przygotowanie mikstury oczyszczającej. W nocy stan jeszcze pogorszył się. Nie wiem, czy miałem gorączkę, bo nie miałem siły jej zmierzyć. Ale musiała być bardzo wysoka, ponieważ ciało aż mnie parzyło. Co chwilę wpadałem w malignę. Czegoś takiego nigdy przedtem ani potem nie przeżyłem. Ale to jeszcze nie koniec męczarni, bowiem na domiar złego dołączył się wodnisty, niezwykle obfity, a więc bardzo, ale to bardzo męczący katar. Gorzej już być nie mogło. Katar był tak obfity, że chusteczki higieniczne nie wchodziły w rachubę. Ręczniki papierowe ledwo co dawały radę.

Maligna i katar to najgorszy wariant ze wszystkich. Z jednej strony bowiem chciałoby się zasnąć, z drugiej zaś katar skutecznie to uniemożliwia. Wreszcie dałem za wygraną: do każdej dziurki włożyłem zwinięte końcówki metrowych kawałków oderwanych z rolki ręczników papierowych tak, żeby pełniły rolę knota odprowadzającego wciąż lejący się katar, i zasnąłem. Obudziłem się w sobotę po południu. Po katarze pozostała mokra i ciężka poduszka, nadająca się tylko do wyrzucenia. Nie do wiary, skąd się tyle tej wody mogło wziąć.

W sobotni wieczór chwilami czułem się dobrze, jakbym nigdy nie chorował, ale zaraz potem robiło mi się gorąco i słabo, albo wstrząsały mną zimne dreszcze. Nie było mi w głowie przygotowanie mikstury oczyszczającej. Natomiast w niedzielę obudziłem się zdrów i pełen werwy, toteż wieczorem przygotowałem miksturę oczyszczającą na poniedziałek.

Niemal natychmiast po wypiciu mikstury oczyszczającej coś się zaczęło dziać. Coś nieokreślonego – ni to podekscytowanie, ni to niepokój. Na początku nie przywiązałem do tego wagi, ale w drodze do pracy dołączyły się zawroty głowy i wrażenie, że jeszcze krok, dwa, a upadnę. Z tego strachu serce zaczęło walić jak szalone i pojawił się lęk przed śmiercią. Lęk zupełnie nieuzasadniony, ale na nic zdało się tłumaczenie sobie, że przecież nic takiego się nie dzieje. Że wystarczy tylko przestać się bać, a wszystko wróci do normy. Są to typowe objawy nerwicy lękowej, ale kto tego nie przeżył, nie uwierzy, że można śmiertelnie przestraszyć się bicia własnego serca, i że nic się nie da z tym zrobić.

Najlepiej w tej sytuacji było oczywiście zawrócić do domu, ale musiałem jakoś dotrzeć do gabinetu, gdzie czekali na mnie umówieni pacjenci, często z daleka. Nie mogłem ich zawieść. To po prostu nie wchodziło w rachubę.

Na nogach z waty cudem dotarłem do gabinetu. Pod drzwiami czekała starsza pani. Na mój widok wykrzyknęła: – Coś pan taki zielony?! – Odpowiedziałem, że chyba coś mnie bierze, i czy by nie mogła przyjść w innym terminie. Na szczęście była miejscowa, więc zgodziła się bez problemu.

6. Niewiele brakowało

Przez resztę dnia miejscowych prosiłem o zrezygnowanie z zabiegu, przyjezdnych przyjmowałem, więc nie było tak źle, ale nie dane mi było cieszyć się, w głowie bowiem zawisła owa czternastka, której tak niefrasobliwie zaleciłem stosowanie mikstury oczyszczającej.

Jak wiadomo, strach ma wielkie oczy. Tak też było i tym razem. I tutaj w ruch poszła wyobraźnia. No bo skoro ja, uważający się w zasadzie za zdrowego (jak na swój wiek, o czym będzie potem), ledwo przeżyłem zaledwie tygodniową próbę mikstury oczyszczającej, to co się mogło przytrafić ludziom chorym, którzy miksturę oczyszczającą będą stosowali jeszcze trzy tygodnie? A ja nie wiem, jak to odkręcić, bo nawet dobrze nie pamiętam, kto to był. Rejestracja wówczas polegała na wydawaniu wyrywanych numerków na konkretną datę i godzinę.

Wyobraźnia podsuwała najgorsze scenariusze – że znaleźli się w szpitalu, a nawet, że nie żyją. Wreszcie przyszedł ten dzień. Nie mogłem doczekać się rana, toteż do pracy przyszedłem dużo wcześniej, zamknąłem się w gabinecie i z duszą na ramieniu czekałem na najgorsze. Tuż przed dziesiątą przyszła pierwsza osoba. Chwila niepewności, i otworzyłem drzwi do poczekalni. Dwudziestokilkuletnia dziewczyna siedziała nachylona nad trzymanym w ręku fiołkiem, który zapewne zerwała z trawnika przed gabinetem.

– Dzień dobry! – odpowiedziała na moje powitanie, a zaraz potem wykrzyknęła: – Ależ ta pańska mikstura jest fantastyczna! Tak mi oczyściła zatoki, że wreszcie czuję, jak pachnie fiołek! Jak ona się nazywa, ta mikstura?

– Mikstura oczyszczająca – palnąłem ni z tego, ni z owego. Nic oryginalnego: mikstura oczyszczająca – pomyślałem – ale na razie musi być. Potem się coś wymyśli lepszego.

Potem było podobnie, czyli że cała czternastka była zachwycona działaniem mikstury oczyszczającej. Nie posiadałem się ze szczęścia. I pomyśleć, że tak mało brakowało, żebym nie dość, że sam nigdy już do ust nie wziął mikstury oczyszczającej, to jeszcze nikomu więcej bym jej nie polecił. Przecież wystarczyło, żeby u kilku wystąpiły reakcje takie jak u mnie, i byłoby po sprawie.

Ludzie często pytali mnie, jak odkryłem miksturę oczyszczającą. Z początku odpowiadałem, zgodnie z prawdą, że ni z tego, ni z owego sama wpadła do mojej głowy, i była tam, gdy się obudziłem, ale odpowiadając zdawałem sobie sprawę, że takie wyjaśnienie jest co najmniej dziwne, toteż nie dziwiły mnie dziwne miny pytających. W końcu przestałem rozmawiać na ten temat z kimkolwiek, mimo że ludzie wciąż mnie o to pytają. Dlatego cieszę się niezmiernie, że mam okazję w tym miejscu sprawę przedstawić tak, jak wygląda. Aliści robię to dla własnej wygody, by nareszcie zaprzestać kwitowania naturalnej ludzkiej ciekawości wykrętem, iż już tyle razy tę historię opowiadałem, że gdybym miał uczynić to znowu, to chyba bym się porzygał. Tak było.

7. Czy mikstura oczyszczająca spełniła pokładane nadzieje

W chwili, gdy piszę te słowa, mikstura oczyszczająca ma 15 lat, więc można sobie odpowiedzieć na pytanie, czy spełniła ona pokładane w niej nadzieje. Szczerze mówiąc: nie, ale nie ona tutaj zawiodła, lecz nadzieje, jakie w niej pokładałem, okazały się niczym nieuzasadnione. Czy znaczy to, że mikstura oczyszczająca nie jest tym, czym miała być? Tak. No więc czym miała ona być?

Patrząc z perspektywy czasu, sam się dziwię swojej naiwności, bowiem w pierwotnym założeniu mikstura oczyszczająca miała być... panaceum. Takim uniwersalnym lekiem na wszystkie choroby, zastępującym tabletki przepisywane przez lekarzy. Zamiast łykać je garściami, wystarczy jeden łyk, i już! – coś w tym stylu napisałem w pierwszym wydaniu „Zdrowia na własne życzenie”.

Byłoby to piękne, ale... zawiodła rzeczywistość, w której mikstura oczyszczająca pełni rolę też panaceum, ale nie na wszelkie choroby, lecz na zmiany, które w ostatnich latach zaszły w naszym środowisku. Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że dominującą rolę w obecnych zmianach środowiskowych odgrywają sztuczne substancje chemiczne, i że ich wpływ na nasze organizmy jest wybitnie chorobogenny. Natura zmian o takim charakterze nie przewidziała, przez co przed ich wpływem staliśmy się całkowicie bezbronni.

Piętnastoletnie obserwacje wykazały niezbicie, że mikstura oczyszczająca całkiem skutecznie niweluje wpływ chorobogennych zmian środowiskowych na organizm ludzki, który mógłby na powrót być najdoskonalszym w znanym nam Wszechświecie tworem, zdolnym do samodzielnego funkcjonowania, gdyby nie propaganda farmaceutyczno-medycznego kartelu, którego nadrzędnym celem jest leczenie, czyli zarabianie na chorobach. Tutaj nawet mikstura oczyszczająca okazała się bezsilna. Powstała więc konieczność reedukacji indoktrynowanego od pokoleń społeczeństwa.

Ważnym uzupełnieniem mikstury oczyszczającej okazały się inne odkrycia, bez których, owszem, mogłaby ona wyśmienicie pełnić swoją rolę, aczkolwiek jej możliwości nie zostałyby w pełni wykorzystane.

8. Gwoli wyjaśnienia tudzież usprawiedliwienia

Chcę Cię, Czytelniku, uprzedzić, iż doskonale zdaję sobie sprawę, że nie takiego wyjaśnienia się spodziewałeś. Co więcej, mam pełną świadomość, że wyjaśnienie, którym Cię uraczyłem, stawia w niekorzystnym świetle wszystko to, co dotychczas napisałem, a co w paru słowach można streścić, żeby nie kierować się wiarą, tylko wiedzą. Aż tu czarny kogut, który mi czegoś tam nakładł do głowy, co mi się potem przyśniło, mimo że nawet się nie śniło... Fakt, wzięte to wszystko do kupy wygląda dziwnie, aliści nie tylko niczego nie mam zamiaru zmienić, ale wręcz zamierzam kontynuować opis owego, jak się wydaje, pozazmysłowego funkcjonowania mózgu iście z pogranicza deja vu[6], którego nikt nie potrafi wytłumaczyć, mimo to nikt owego fenomenu nie kwestionuje.

W tym miejscu muszę przyznać szczerze, że nie jestem w stanie nie tylko wyjaśnić owego fenomenu funkcjonowania naszego mózgu niejako z pominięciem świadomości, ale wręcz sam go nie rozumiem, mimo że doświadczam go dość często, może nawet częściej od przeciętnego człowieka, a może tylko częściej od innych nie dość, że go zauważam, to jeszcze przywiązuję doń, jak mi się wydaje, należytą wagę. Mógłbym tutaj sypać przykładami, ale oszczędzę Ci tego, Czytelniku, ograniczając się do trzech tylko, i tylko tych, które w „Zdrowiu na własne życzenie” znalazły zastosowanie.

Odkrycie sposobu zakraplania nosa

Było to niedługo po perturbacjach z miksturą oczyszczającą. Wracając z obiadu, ujrzałem z daleka jakichś ludzi stojących na chodniku naprzeciwko mojego gabinetu, tj. w miejscu, w którym, dziwnym trafem, wcześniej i później doznałem kilku owych olśnień, z których dwa opisuję niniejszym.

Nie, nie, nie, nie... Nie zaplanowałem spotkania akurat w tym miejscu, a już to, że wydarzy się coś dziwnego, i to akurat tam, nie przyszło mi nawet do głowy. Tego nigdy nie potrafiłem przewidzieć, i do tej pory nie potrafię. Po prostu domyśliłem się, że mają jakąś sprawę do mnie, a że nie miałem tego popołudnia umówionych pacjentów, zamierzałem zamknąć się w gabinecie i w ciszy i spokoju zająć się podsumowaniem ankiety, którą właśnie przeprowadzałem w celu ustalenia optymalnych dawek mikstury oczyszczającej. Nie była mi więc na rękę obecność pacjentów w gabinecie, postanowiłem przeto spotkać się z nimi tam, gdzie stali, by pod byle pretekstem po porostu spławić ich.

Podszedłszy bliżej zorientowałem się, że jest to małżeństwo, które znam, zwłaszcza mężczyznę, ponieważ był jednym z owej czternastki, która jako pierwsza rozpoczęła długi i żmudny szlak dochodzenia do zdrowia z pomocą mikstury oczyszczającej. Przynieśli wypełnioną ankietę. Ucieszyłem się, podziękowałem i już miałem odejść, ale oni mieli jeszcze jakieś pytanie.

– No dobra, pytajcie – powiedziałem, nie pokazując po sobie zniecierpliwienia, jednocześnie kombinując, jak by tu ich szybko spławić, zwłaszcza teraz, gdy w ręku miałem kolejny materiał do analizy, dostarczony zresztą przez nich samych.

On był raczej małomówny, za to ona używała jakieś trzy razy więcej słów, niż wymagało przedstawienie sprawy, skutkiem czego najprostsza rzecz stawała się w jej ustach istną abrakadabrą. Na dodatek mówiła bardzo szybko, przez co nie było szans wejść jej w słowo. Zagryzłem zęby, starając się nie tyle z potoku słów wyłowić jakiś sens, co nie dać po sobie poznać, że ani trochę mnie to nie interesuje. Żeby się na amen nie zanudzić, znalazłem sobie ciekawe zajęcie, mianowicie miast słuchać słów oratorki, wsłuchałem się w echo jej słów odbitych od starego kamiennego muru, pod którym staliśmy. Z niemałym zdziwieniem odkryłem, że echo odbija mniej więcej co trzecie słowo, przez co ten bezładny potok słów staje się zrozumiały i – co więcej – całkiem logiczny. Echo mówiło o mężu mojej rozmówczyni – że dzięki miksturze oczyszczającej pozbył się wszystkich trapiących go dolegliwości, ale pozostał jeszcze wiecznie zatkany nos. Próbował zakraplać go alocitem, ale ten nie dociera tam, gdzie chory odczuwa owo zatkanie, tylko ścieka do gardła.

– No, bo trzeba położyć się na plecach, głowę odchylić do tyłu i wtedy zakroplić nos – powiedziało echo. Oboje pokiwali głowami ze zrozumieniem. Stałem jak wryty. Dotarło do mnie, że to mnie przypisują ową poradę (wszak wkoło nie było żywego ducha), ja jednak do dziś jestem przekonany, że, tak samo jak oni, właśnie wtedy usłyszałem o tej metodzie po raz pierwszy w życiu. Celowo użyłem tutaj określenia „usłyszałem”, a nie na przykład „dowiedziałem się”, albowiem tak właśnie było – usłyszałem.

W celu podkreślenia niezwykłości zjawiska muszę zastrzec, że nigdy przedtem nie myślałem o tym, żeby dzięki specyficznemu sposobowi zakraplania nosa spowodować jego udrożnienie. Przeciwnie. Uważałem, że bioenergoterapia jest całkiem skuteczną metodą na tę dolegliwość, toteż żadnych innych metod nawet nie brałem pod uwagę. Nigdy też wcześniej o czymś takim nie słyszałem, przeto wydaje mi się absolutnie niemożliwe, by przypisywany mi jako autorowi przepis zrodził się w mojej głowie.

Konstatując, nie podejmę się nawet próby wyjaśnienia owego incydentu. Tak to, jak i jemu podobne wydarzenia staram się opisać w sposób kronikarski, podając tylko te szczegóły, które są istotne dla sprawy, niczego nie dodając od siebie. Masz prawo, Czytelniku, czuć teraz niedosyt, że nic z tego nie rozumiesz. Pociesz się, że ja tak samo nic z tego nie rozumiem, ale niedosytu nie mam. Po prostu przyjąłem do wiadomości, a nie jest to łatwe, że są rzeczy, których nikt nie potrafi wyjaśnić, mimo to one są i nic tego nie zmieni, nawet gdy pójdziemy w zaparte i będziemy twierdzić, że skoro czegoś nie można wyjaśnić, najlepiej metodami naukowymi, to to coś nie istnieje. Czyli że jest to takie nieistniejące coś.

Odkrycie mechanizmu działania mikstury oczyszczającej

Jonasza znam przez synów, których jest kolegą. Po ukończeniu ogólniaka Jonasz postanowił zostać pielęgniarzem, w związku z czym niemalże codziennie zachodził do mnie, by skonfrontować wiedzę, którą wtłaczano mu do głowy na wykładach, z tym, co ja mam na ten temat do powiedzenia. Lubiłem te dyskusje, ponieważ Jonasz jest bardzo dociekliwy i często zadawał rzeczowe i trudne pytania, przez co niejednokrotnie zmuszał mnie do pogłębienia wiedzy.

Któregoś dnia wyszliśmy z gabinetu obaj i zmierzaliśmy w jednym kierunku. Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i znaleźliśmy się pod kamiennym murem, gdy Jonasz, ni z tego, ni z owego spytał, jak działa mikstura oczyszczająca. Może nie powinno, ale jednak to pytanie mnie zaskoczyło. Dotychczas nikt o to nie spytał, sam też o tym nie pomyślałem. Zainteresowani po prostu wiedzieli, że mikstura oczyszczająca działa – ja, bo w sposób magiczny sama pojawiła się w mojej głowie, pozostali, bo zawierzyli mnie. To wydawało się wystarczać. Już miałem odpowiedzieć wymijająco, że nie ma znaczenia, jak to działa, ważne że działa. Otworzyłem usta i, ku niemałemu zdziwieniu, powiedziałem... coś zupełnie innego... Zdawałem sobie sprawę, że to ja wypowiadam słowa, ale jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że słowa te nie są moje. Moje były jedynie usta, które je wypowiadały. Tak oto swoimi słowami wyjaśniłem sobie i Jonaszowi (kolejność nieprzypadkowa), że zadaniem mikstury oczyszczającej jest oczyszczenie przewodu pokarmowego ze złogów i wygojenie nadżerek nabłonka, co jest możliwe dzięki obecności oleju, zadaniem którego jest uniemożliwienie zbyt wczesnego wchłonięcia pozostałych składników owej mikstury.

Nie, żebym się chwalił, ale nie mogę sobie odmówić satysfakcji, że w tamtym czasie nikt nie wspominał o nadżerkach w nabłonku, poza nadżerką nabłonka szyjki macicy, toteż moi przeciwnicy, których tak jak teraz, także i wtenczas było niemało, uczepili się tych nadżerek jak pijany płotu. – Jakie nadżerki? – pytali. – Prosimy podać źródła! – żądali. – Nie mogłem znaleźć ani jednego wiarygodnego źródła, bowiem ich po prostu nie było, toteż żądania podania źródeł zbywałem milczeniem.

Dzisiaj jest inaczej. Nadżerki w nabłonku przewodu pokarmowego weszły na stałe do nomenklatury medycznej, toteż lekarze, którzy ongiś pisali „przekrwienie błony śluzowej żołądka”, obecnie piszą „liczne nadżerki błony śluzowej żołądka”. Czy wzięli to ode mnie, czy może jak ja doznali olśnienia? – tego już nie dojdziemy.

Odkrycie koktajlu błonnikowego

W którejś z dyskusji Jonasz, który akurat odbywał staż w szpitalu, zapytał mnie, czy znam jakiś sposób na zaparcia dokuczające pacjentom w starszym wieku, a pośrednio także personelowi szpitalnemu, ze względu na konieczność wykonywania lewatyw. Nie spodobało się to Jonaszowi, zwłaszcza że tę brudną robotę tradycyjnie zlecano stażystom. A że sprawa nie wydała mi się interesująca, chciałem skwitować ją jakąś banalną poradą.

– Zwiększcie im ilość błonnika – rzuciłem pierwszy banał, jaki przyszedł mi do głowy.

– Ale jakiego błonnika? – nie dawał się zbyć Jonasz.

– Żywego – odpowiedziałem – tego z surowych warzyw.

Tutaj Jonasz uświadomił mi, że starzy pacjenci przewód pokarmowy mają tak wyniszczony lekami, że warzywa, zwłaszcza surowe, nie wchodzą w rachubę. Miałem dosyć tej jałowej dyskusji, więc bez zastanowienia palnąłem:

– No to dajcie im zmielone pestki dyni z łupinami.

Jonasz pokiwał głową ze zrozumieniem, a ja pomyślałem sobie, że to nie takie głupie. W szpitalu, niestety, nie wdrożono tego pomysłu, ale ja postanowiłem go wypróbować. Zmieliłem garść niełuskanych pestek dyni na proszek, który wsypałem do szklanki, nalałem wody, zamieszałem, wypiłem i czekałem na efekty. Przyszły nazajutrz w postaci wzorcowego wręcz stolca (tom 1, str. 56). Postanowiłem zatem przystąpić do prób z udziałem pacjentów. Efekty okazały się rewelacyjne, zwłaszcza u tych, których zmorą były zaparcia. Tylko smak był nieciekawy, ale po zastosowaniu blendera i dodaniu cytryny i ten mankament został przezwyciężony, ale nie na długo, niebawem bowiem u wszystkich stosujących ów koktajl, łącznie ze mną, pojawiły się nieznośne bóle w zasadzie wszystkich stawów.

Teraz, z perspektywy czasu, jest już wiadomym, że przyczyną owych wszechogarniających bólów była obecność w koktajlu cytryny, ale wówczas nie było to takie oczywiste. Szczególnie że w owym czasie szalała moda na kuracje cytrynowe, polegające na wypijaniu soku z kilkunastu cytryn codziennie, mimo to podobnych reakcji bólowych one nie wywoływały, aż tu raptem trzy cytryny dziennie miałyby wywołać tak nieprzyjemne bóle? Chciał, nie chciał, odwołałem próby z koktajlem błonnikowym, post factum nazwanym cytrynowym (tom 1, str. 211).

Nie pamiętam już, czy ja pierwszy to zauważyłem, czy ktoś inny, tak czy siak okazało się, że po zaprzestaniu stosowania owych koktajli bóle wprawdzie ustąpiły, jednakże pozostawiły po sobie skutki uboczne, mianowicie dziwną lekkość stawów, dzięki czemu, może nie radykalnie, ale zauważalnie poprawiła się sprawność ruchowa tych, którzy jeszcze niedawno psioczyli na czym świat stoi, że dali się wciągnąć w próby z koktajlem. Zachęcony końcowym rezultatem, postanowiłem przeprowadzić kolejną próbę, która przebiegła identycznie jak poprzednia – przez jakiś czas poprawa jakości stolca, potem przejmujące bóle kości, wreszcie poprawa sprawności ruchowej.

Po jakimś czasie cytryna została zastąpiona innymi owocami i okazało się, iż żadnych bólów one nie wywołują. Co więcej, nie wywołują one także efektów ubocznych w postaci poprawy sprawności ruchowej. Wówczas stało się jasne, że koktajl cytrynowy należy zakwalifikować jako specyfik specjalnego przeznaczenia. Na początku było to wyłącznie oczyszczanie stawów, ale po latach okazało się, że koktajl cytrynowy jest zaskakująco skuteczny w oczyszczaniu także wapnia ze ścian tętnic (tom 3, str. 222). Czy przyszłość ukaże kolejne zaskakujące właściwości koktajlu cytrynowego – tego nie wiem, ale wcale bym się nie zdziwił.

Jako skutek uboczny wieloletnich badań nad koktajlem cytrynowym, po zastąpieniu cytryny innymi owocami i dodaniu do niełuskanych pestek dyni kilku innych ziaren, powstał doskonały, wręcz niezastąpiony naturalny suplement diety, jakim jest koktajl błonnikowy (tom 1, str. 200).