Zawsze mówi, że wróci - Katarzyna Zdanowicz - ebook + audiobook

Zawsze mówi, że wróci ebook i audiobook

Zdanowicz Katarzyna

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

To nie jest książka o himalaistach, ale ma się wrażenie, jakby byli w pokoju obok i chętnie szerzej otworzyli drzwi, za którymi Katarzyna Zdanowicz prowadzi rozmowy z ich żonami i partnerkami. Co by wtedy usłyszeli? Kawał trudnej prawdy również o sobie, odgłosy i zapachy zwyczajnego życia, w którym nie uczestniczyli, będąc na wielomiesięcznych wyprawach, śmiech i łzy, czasem wściekłość, zawsze nadzieję, że przecież wróci.

Dziewięć niezwykłych kobiet. Dziewięć opowieści o czekaniu, lękach, dumie, a nierzadko rozpaczy. Kiedy oni zdobywają najwyższe szczyty świata, są bohaterami mediów, one w domach walczą z codziennością. Jak dużo jesteśmy w stanie poświecić w związkach, żeby partner mógł realizować swoją ekstremalną pasję? W imię czego żony i partnerki himalaistów ŻYJĄ W CIENIU WIELKIEJ GÓRY?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 10 min

Lektor: Czyta: Anna Kerth

Oceny
4,5 (160 ocen)
99
45
11
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaim89

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna, bardzo dużo emocji, polecam
00
HaniaBar14

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne rozmowy, bardzo przejmujące, szczególnie ostatnia- wyciska łzy z oczu. Czekam na kolejną książkę- biorę w ciemno.
00
JoannaPek76

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
DarekMBP

Nie oderwiesz się od lektury

Wartościowa książka, nie tylko dla miłośników gór. Polecam.
00
ania890624

Nie oderwiesz się od lektury

Książka warta przeczytania, pokazuje inne spojrzenie na miłość do gór i na to co przeżywają osoby związane z kimś kto kocha się wspinać. W końcu przemówiły kobiety i pokazały jak to wygląda z ich strony. Gorąco polecam
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Kiedy oni wspi­nają się na szczyt, one piorą, gotują, pra­sują, zawożą dzieci do szkoły i na zaję­cia.

Kiedy oni doty­kają głową dachu nieba, one głasz­czą ich wspólne córki i synów przed zaśnię­ciem i zapew­niają, że wszystko będzie dobrze, tata wróci, prze­cież zawsze wraca.

Kiedy oni, już po szczę­śli­wym powro­cie na dół, bry­lują w mediach, roz­dają auto­grafy, prze­bi­jają się przez tłumy wiel­bi­cieli na spo­tka­niach „z wiel­kimi pol­skimi hima­la­istami”, one z duszą na ramie­niu cze­kają, kiedy znowu usły­szą: „Wyjeż­dżam na kolejną wyprawę”.

Ich życie mija na słu­cha­niu o przy­go­to­wa­niach do wspi­na­nia, opo­wie­ściach o wspi­naczce tre­nin­go­wej, szy­ko­wa­niu wyprawy, wylo­cie na wyprawę, wyszu­ki­wa­niu w mediach wszyst­kich infor­ma­cji o wypra­wie, cze­ka­niu na szczę­śliwy powrót po wypra­wie, słu­cha­niu wspo­mnień z wyprawy, i tak w kółko.

To sce­na­riusz opty­mi­styczny. Czę­sto z wyprawy nie wra­cają.

Roz­ma­wia­jąc z żonami hima­la­istów, zasta­na­wia­łam się, jak dużo jeste­śmy w sta­nie poświę­cić w naszych związ­kach, żeby part­ner mógł reali­zo­wać swoją pasję, nawet naj­bar­dziej eks­tre­malną. Gdzie leży gra­nica mię­dzy jego samo­re­ali­za­cją a jej tole­ran­cją? W imię czego żony i part­nerki hima­la­istów, naj­czę­ściej ano­ni­mowe, żyją w cie­niu wiel­kiej góry? Ten cień ni­gdy nie znika, słońce zawsze go omija, bo góra jest tak potężna jak ich pasja – czę­sto potęż­niej­sza niż strach o wła­sne życie, niż zdrowy roz­są­dek, niż tro­ska o zwią­zek.

Prze­czy­ta­łam kie­dyś w wywia­dzie z psy­cho­lo­giem, że zdo­by­wa­nie ośmio­ty­sięcz­ni­ków można porów­nać jedy­nie do zaży­wa­nia hero­iny. Kto raz spró­buje, ni­gdy nie będzie do końca już taki jak przed­tem, choć każ­demu się wydaje, że wróci do poprzed­niego życia. No dobrze – ale jak żyć z takim gór­skim hero­ini­stą? Jak pogo­dzić miłość do niego z tą nisz­czącą pasją?

Chcia­ła­bym, żeby ta książka była jak słońce, które cho­ciaż na chwilę oświe­tla cień wiel­kiej góry i wydo­bywa piękno z tego, co się pod nim skryło. Tą książką chcę oddać hołd nie tylko tym wszyst­kim kobie­tom, które zgo­dziły się przede mną otwo­rzyć i opo­wie­działy swoje życie, ale rów­nież tym, o któ­rych świat nie usły­szy. A one w zaci­szach swo­ich domów, jak zwy­kle w cie­niu wiel­kiej góry wypiorą, wypra­sują, spa­kują dziecku tor­ni­ster, wrócą z pracy do domu i wciąż ogar­nia­jąc milion przy­ziem­nych spraw będą zer­kać w tele­fony z nadzieją, że dzi­siaj z Hima­la­jów czy Alp nie nadej­dzie żadna tra­giczna wia­do­mość, że dzi­siaj wszystko będzie dobrze.

Moim zamia­rem nie było napi­sa­nie kolej­nej opo­wie­ści o hima­la­istach, jest ich mnó­stwo. W prze­ci­wień­stwie do opo­wie­ści, jak wygląda zdo­by­wa­nie szczytu z innej per­spek­tywy – żon i part­ne­rek. Wie­rzę, że każdy znaj­dzie w tych nie­zwy­kłych histo­riach coś dla sie­bie. Ja też zna­la­złam kawał prawdy o sobie, o swoim ego­izmie w ambi­cjach, i słu­cha­jąc boha­te­rek, myśla­łam, co czują moi naj­bliżsi, kiedy ja, rów­nież ich kosz­tem, „zba­wiam świat” pod­czas dzien­ni­kar­skiej misji. Ze szczytu, trzeba zejść na zie­mię, gdzie toczy się zwy­czajne, szare życie.

Kata­rzyna Zda­no­wicz

„Tą pierw­szą” zawsze była góra

„Tą pierw­szą” zawsze była góra Opo­wieść Ewy Kur­tyki

Ewa Kur­tyka

Pierw­sze nasze spo­tka­nie – wło­ska restau­ra­cja w Kra­ko­wie. Wło­ska była rów­nież pogoda, zaczę­ły­śmy więc od dzbanka zmro­żo­nej wody z cytryną. Ewa przy­wi­tała się zde­cy­do­wa­nie: „Dla­czego ja?”. Odpo­wie­dzia­łam, zgod­nie z prawdą, że mówią o niej pozy­tyw­nie wszyst­kie moje poprzed­nie roz­mów­czy­nie. Że wśród żon hima­la­istów jest auto­ry­te­tem.

Sporo o niej sły­sza­łam. Wyróż­niała się w towa­rzy­stwie wspi­na­czy. Była nie­do­stępna, a jed­no­cze­śnie bar­dzo miła. Impo­no­wała sto­ic­kim spo­ko­jem. Przy­cią­gała uwagę stro­jami – dłu­gie suk­nie w indyj­skim stylu, odważna biżu­te­ria, na gło­wie tur­ban.

Dziś ma sie­dem­dzie­siąt osiem lat, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie, nosi skromne sukienki. Na pierw­szym spo­tka­niu roz­ma­wia­ły­śmy głów­nie… o mnie. Chciała mnie poznać, zaufać mi. Na dru­giej kawie opo­wie­działa o sobie. Zaczęła od bud­dy­zmu, jak wielki miał na nią wpływ, ile w jej życie wlał rado­ści. Dopiero pod­czas czwar­tej roz­mowy praw­dzi­wie się otwo­rzyła.

Uro­dziła się w Kra­ko­wie. Przez pierw­sze dwa lata wycho­wy­wała ją babka. Matka była wtedy aresz­to­wana, sie­działa w obo­zie w Jaworz­nie. To była kara za zaka­zaną miłość do Niemca, któ­rej owo­cem była Ewa. Po powro­cie do domu matka ni­gdy nie była już sobą. Publicz­nie pohań­biona i napięt­no­wana, stała się dla swo­jej córki zimna i oschła. Cho­wała ją ciężką ręką. Ewa swo­jego ojca poznała dopiero u progu doro­sło­ści, w wieku sie­dem­na­stu lat. Nie nawią­zali bli­skiego kon­taktu. Szła przez życie sama. Uko­je­nia szu­kała w górach.

Skoń­czyła buł­ga­ry­stykę, następ­nie psy­cho­lo­gię. Na jed­nym z gór­skich spo­tkań nad Mor­skim Okiem zoba­czyła Wojtka. Zako­chała się. Jesz­cze przed jej dwu­dzie­stymi czwar­tymi uro­dzi­nami sta­nęli na ślub­nym kobiercu.

Kiedy opo­wiada o Wojtku, deli­katny uśmiech roz­świe­tla jej ładną twarz. Każde zda­nie waży, chce być szczera, ale nie zra­nić byłego męża. Bo nie ma w niej żalu, że była „tą drugą”. „Tą pierw­szą” zawsze była góra…

Woj­ciech Kur­tyka

uro­dził się w 1947 roku. Syn Tade­usza Kur­tyki, zna­nego pisa­rza pod­pi­su­ją­cego się pseu­do­ni­mem Hen­ryk Wor­cell. Zaczy­nał od wspi­naczki w Tatrach. Prze­szedł nową drogą do Małego Mły­na­rza. Droga, którą wyty­czył, została nazwana Kur­ty­kówką. Stwo­rzył naj­po­pu­lar­niej­szą w Pol­sce skalę dróg skal­nych, zwaną skalą Kur­tyki. W histo­rii alpi­ni­zmu zapi­sał się trzy­na­sto­dnio­wym przej­ściem zimo­wym pół­noc­nej ściany Store Trol­l­tind. Od 1972 roku wspi­nał się w Hin­du­ku­szu, Kara­ko­rum i Hima­la­jach. Jest jed­nym z pio­nie­rów stylu alpej­skiego. Cho­dzi o przej­ścia wyso­ko­gór­skie o cha­rak­te­rze spor­to­wym, bez zakła­da­nia obo­zów i lin porę­czo­wych. Tak zdo­był sześć ośmio­ty­sięcz­ni­ków. Jako jedyny wspi­nacz na świe­cie w ciągu jed­nej doby dwu­krot­nie wszedł nowymi dro­gami na ośmio­ty­sięcz­niki. Wspi­nał się z Jerzym Kukuczką, Dougiem Scot­tem czy Ale­xem MacIn­tyre’em, wybit­nymi hima­la­istami. Wspi­naczka wyso­ko­gór­ska zawsze była dla niego sztuką. Liczyła się jakość zdo­by­wa­nia szczy­tów, a nie ilość. Wie­lo­krot­nie w wywia­dach powta­rzał, że wyprawa jest dla niego mistycz­nym prze­ży­ciem, walką z lękami i swo­imi sła­bo­ściami. Swoją filo­zo­fię wej­ścia nazwał „ścieżką drogi” od japoń­skiej ścieżki mie­cza, etycz­nego kodeksu samu­ra­jów. Jest wła­ści­cie­lem hur­towni arty­ku­łów orien­tal­nych „Orient Express”. Dwu­krot­nie żonaty. Ma dwoje dzieci.

Mam pro­stą defi­ni­cję miło­ści. Kochasz – zna­czy chcesz dla dru­giego dobrze. Jesteś wspar­ciem, ostoją, kon­cen­tru­jesz się na nim. Woj­tek skon­cen­tro­wany był tylko na górach. To była jedyna jego miłość.

Byłam młodą, lekko postrze­loną dziew­czyną. Uwiel­bia­łam Tatry. Miały w sobie coś magicz­nego. Spę­dza­łam w nich każdą wolną chwilę. Mama wście­kała się na mnie, pro­siła: „Zaj­mij się porządną pracą”. Nie słu­cha­łam. Szłam swo­imi ścież­kami. Góry dawały mi oddech, swo­bodę. Były jak nar­ko­tyk. Upa­jały swoim ogro­mem i dzi­ko­ścią. Czło­wiek uza­leż­niony od nich jest prak­tycz­nie nie do wyle­cze­nia. Mam wra­że­nie, że góry wyrzu­cają nas na inną orbitę.

Woj­tek rów­nież sil­nie je odbiera. W jed­nym z wywia­dów pięk­nie powie­dział, że są miej­scem, gdzie wraz ze wzro­stem wyso­ko­ści stop­niowo zani­kają codzienne pro­blemy, stają się źró­dłem szcze­gól­nego obja­wie­nia, zdu­mie­nia i reflek­sji. I przy­to­czył, jak po pię­ciu dniach samot­nego mar­szu przez lodowce Biafo i Hispar natknął się na pierw­sze kro­wie łajno, które poru­szyło go do łez.

Odczu­wam podob­nie.

Nie inte­re­so­wało mnie zakła­da­nie rodziny, rodze­nie dzieci, praca, dom. Żyłam ina­czej. Byłam zafa­scy­no­wana ludźmi z Tatr. Mło­dzi, piękni, wyspor­to­wani, z marze­niami, by zdo­być cel. Potra­fi­li­śmy godzi­nami sie­dzieć przy ogni­sku i dys­ku­to­wać, miesz­kać w spar­tań­skich warun­kach. Nikt z nas nie miał za dużo pie­nię­dzy. Liczyła się mistyka gór. Nie pra­gnę­łam nowej spód­nicy, swe­tra, butów. Cho­dzi­łam w poce­ro­wa­nych skar­pe­tach, spodniach z pona­szy­wa­nymi łatami. Matka dzier­gała nam na dru­tach weł­niane czapki. To nic, byłam szczę­śliwa w swoim świe­cie.

Zakła­da­łam na sie­bie co popa­dło i pędzi­łam do Mor­skiego Oka. To dawna mekka tater­ni­ków, przy­szłych alpi­ni­stów. Tury­stów było wtedy sto­sun­kowo nie­wielu.

Wyma­ga­jąca miłość

Jest jesień 1968 roku, sie­dzimy w mrocz­nej jadalni schro­ni­ska Mor­skiego Oka, w sali kil­ka­na­ście sto­łów. Tłum tater­ni­ków. Gdzieś na dru­gim końcu sie­dział Woj­tek. Zer­ka­łam na niego. Miał włosy do ramion, grzywkę, sze­roki uśmiech. Odle­głość mię­dzy nami była spora, ale nie dało się ukryć, że zwró­ci­li­śmy na sie­bie uwagę. Miał w sobie to coś.

W pew­nym momen­cie dosta­łam od niego kar­teczkę: „Patrzysz i patrzysz na mnie i nie wiem, kim jesteś”. Przy­siadł się, zaczę­li­śmy roz­ma­wiać.

Woj­tek był już wtedy znany w śro­do­wi­sku wspi­na­czy, miał za sobą kilka trud­nych przejść. Doświad­czeni tater­nicy go cenili, dostrze­gali w nim poten­cjał. Dla mnie nie miało to zna­cze­nia. Widzia­łam przy­stoj­nego faceta, wraż­li­wego czło­wieka kocha­ją­cego góry jak ja.

Spę­dzi­li­śmy razem czas do paź­dzier­nika, miesz­ka­jąc w namio­cie w tabo­ri­sku pod Wysoką w sło­wac­kich Wyso­kich Tatrach, gdzieś po schro­ni­skach. Mło­dzień­cza sie­lanka skoń­czyła się późną jesie­nią. Każde z nas musiało wró­cić do swo­ich zajęć. On – do Wro­cła­wia, gdzie koń­czył elek­tro­nikę, ja – do Kra­kowa, stu­dio­wa­łam buł­ga­ry­stykę.

Kilka mie­sięcy póź­niej, kiedy Woj­tek obro­nił pracę magi­ster­ską, przy­je­chał do mnie do Kra­kowa. Zamiesz­ka­li­śmy u mojej mamy. Mieli poprawne sto­sunki, ale dla niej to nie był ide­alny kan­dy­dat na męża. Mama chciała dla mnie nor­mal­nego życia. Wie­działa jed­nak, że nie ma szans, by mnie do tego prze­ko­nać. Na swój spo­sób jed­nak go lubiła. Gdy wra­cał ze ska­łek, czy­ściła mu zabło­cone buty, robiła na dru­tach weł­niane czapki, które potem zabie­rał w Alpy i Hima­laje.

U mamy miesz­ka­li­śmy trzy lata. W końcu dosta­łam swoje upra­gnione M3. Wpro­wa­dzi­li­śmy się w 1971 roku, tuż po ślu­bie. Nasze miesz­ka­nie przy­po­mi­nało jeden wielki maga­zyn. W dużym pokoju – łóżko, w dru­gim – namioty, ple­caki, wiel­kie bębny, do któ­rych pako­wa­li­śmy rze­czy na wyprawy, w malut­kim łóżko. Nie­wiele czasu spę­dza­li­śmy razem. Wojtka coraz czę­ściej nie było w domu, góry wcią­gnęły go na amen.

Czy mi to prze­szka­dzało? Wtedy nie. Kocha­łam jego pasję – góry. Kocha­łam jego. Byli­śmy mło­dzi. Kiedy bra­li­śmy ślub, Woj­tek miał 24 lata, ja 28. Wyda­wało nam się, że jeste­śmy doro­śli, a byli­śmy dzie­cia­kami. Dla mnie Woj­tek był wtedy niczym książę Mysz­kin z Dosto­jew­skiego – czło­wiek wraż­liwy na krzywdę innych, pro­sto­li­nijny, uczciwy, szczery, dobry. Wsta­wi­łam go w ramki. Czy on taki wtedy naprawdę był, a z cza­sem się zmie­nił, czy też tak wyide­ali­zo­wany obraz ist­niał tylko w mojej wyobraźni? Nie umiem na to pyta­nie odpo­wie­dzieć.

To była trudna miłość. Wyma­ga­jąca. Szybko zda­łam sobie sprawę, że z górami nie mam szans, że jestem na dru­gim miej­scu. Czło­wiek, który potrafi zaznać tak fan­ta­stycz­nej wol­no­ści, będzie nara­żony na złu­dze­nie, że jest pęp­kiem świata. Ale to chyba cecha wszyst­kich kre­atyw­nych osób. Do pew­nego momentu nie sta­no­wiło to dla mnie pro­blemu, uwiel­bia­łam z nim wyjeż­dżać, cie­szy­łam się jego suk­ce­sami. Ale wie­dzia­łam, że nie mogę na niego liczyć jak na faceta. Począt­kowo nie mia­łam mu tego za złe, lecz z upły­wem czasu chcia­łam go tro­chę wię­cej w swoim życiu. Potem coraz bar­dziej doskwie­rała mi samot­ność.

W śro­do­wi­sku wyso­ko­gór­skim Woj­tek dał się poznać jako pre­kur­sor i pro­pa­ga­tor stylu alpej­skiego, który polega na doj­ściu na szczyt góry w poje­dyn­czej, cią­głej pró­bie, bez zakła­da­nia obo­zów, a także bez uży­cia lin i porę­czó­wek. Pierw­szego takiego przej­ścia doko­nał w 1972 roku w Hin­du­ku­szu. Poko­nał wów­czas pół­nocno-wschod­nią ścianę Akher Chagh (7017 m). Wyda­rze­nie to uznano za prze­łom w świa­to­wym hima­la­izmie. W 1977 roku pod­czas wyprawy pod kie­row­nic­twem Andrzeja Zawady po raz kolejny udało im się przejść w stylu spor­to­wym trudną drogę, pół­nocno-wschod­nią ścianę Kohe Ban­daka (6843 m). Podzi­wia­łam go i bar­dzo mu kibi­co­wa­łam.

Woj­tek nie tyle był nasta­wiony na suk­ces, ile na cel. Zawsze miał inne prio­ry­tety niż kole­dzy. Nie brał udziału w pogoni za ośmio­ty­sięcz­ni­kami. Dla niego nie liczyło się samo zdo­by­cie szczytu, tylko piękna, wyma­ga­jąca ściana, z którą trzeba się zmie­rzyć. Każdą wyprawę i kon­takt z górami trak­to­wał rów­nież jako silne prze­ży­cie mistyczne. Chciał prze­kra­czać kolejne gra­nice, wyzna­czać nowe trendy w alpi­ni­zmie. I to mu się udało. Zawsze szedł pod prąd. Lubi­łam to. Był odważny.

W krwio­biegu

Z roku na rok ten zwią­zek coraz bar­dziej mnie jed­nak wynisz­czał. Z per­spek­tywy czasu myślę, że pro­ble­mem wcale nie były góry, tylko jego upór tu, na ziemi. Ow­szem, bałam się, kiedy zdo­by­wał szczyt. Ale nie był to strach para­li­żu­jący. Wie­dzia­łam, że jest ostrożny, uzna­wany przez wielu za wzór bez­piecz­nych zacho­wań w górach. Pomimo że ma na swoim kon­cie eks­tre­mal­nie trudne i najbar­dziej ryzy­kowne przej­ścia w Hima­la­jach, zawsze traf­nie oce­niał swoje siły. Ni­gdy nie miał żad­nego wypadku, co prze­cież jest rzad­ko­ścią w tej pro­fe­sji. Ambi­cja zdo­by­cia szczytu czy ściany ni­gdy nie prze­sła­niała jego zdol­no­ści racjo­nal­nego myśle­nia. Potra­fił powie­dzieć sobie: nie. Ktoś zawy­ro­ko­wałby – tchórz. To zła ocena. On po pro­stu umiał pod­jąć mądrą decy­zję.

Uwiel­bia­łam z nim wyjeż­dżać, cho­ciaż wędro­wa­łam zazwy­czaj sama. Wyglą­dało to tak – Woj­tek wyjeż­dżał na wyprawy, ja zabie­ra­łam się razem z nim, docho­dzi­łam do ich bazy, a póź­niej rusza­łam dalej samot­nie z por­te­rem, czyli tra­ga­rzem, na trek­king.

Pamię­tam wyprawę pod Dhau­la­giri (8167 m). Hima­laje, jest maj 1981 roku, Woj­tek po raz pierw­szy razem z Ale­xem MacIn­tyre’em, René Ghi­line’em i Ludwi­kiem Wil­czyń­skim zro­bili przej­ście wschod­niej ściany tej góry. To był wyczyn. 18 maja zeszli do bazy. Cze­ka­łam tam na Wojtka. Nie spo­dzie­wał się mnie. Zro­bi­łam wokół góry wyczer­pu­jący trek­king. Byłam dumna, szłam sama. Nie mogłam docze­kać się, kiedy go zoba­czę i opo­wiem szcze­góły. Woj­tek przy­wi­tał się ze mną, po czym jesz­cze tego samego dnia poin­for­mo­wał, że musimy szybko zwi­jać się do Pol­ski, bo pla­nuje kolejną wyprawę… A ja liczy­łam, że spę­dzi ze mną choć kilka dni, razem pocho­dzimy po szla­kach. Chcia­łam się nim nacie­szyć. Tęsk­ni­łam. On pew­nie też, ale nie zapy­tał o nic, jak spę­dziłam dwa mie­siące, jak doje­cha­łam, czy było bez­piecz­nie… Tak bar­dzo był pochło­nięty już następną wyprawą.

Sche­mat się powta­rzał. Poje­cha­łam do Isla­ma­badu, sto­licy Paki­stanu. Musia­łam naj­pierw doje­chać pocią­giem do Moskwy, tam prze­siadka na samo­lot, póź­niej jazda auto­bu­sem. Woj­tek scho­dzi z góry, a ja, wyczer­pana po podróży, spo­cona, cze­kam na niego. Oczy­wi­ście z nadzieją, że pobę­dziemy tu razem przez kilka dni. Pierw­sza noc w namio­cie…i wszystko jasne. Woj­tek myślał tylko o powro­cie. Nie zosta­li­śmy nawet jeden dzień dłu­żej.

Kiedy byłam młoda, nie zda­wa­łam sobie sprawy, że u Wojtka góry nie koń­czą się tam, wysoko, na wypra­wie. One są zawsze, ma je w krwio­biegu. Jest dobrym czło­wie­kiem, ale ma bar­dzo ego­cen­tryczną oso­bo­wość. Z cza­sem prze­sta­łam się nad tym zasta­na­wiać, robi­łam rze­czy, na któ­rych mi zale­żało. Ni­gdy mnie w niczym nie ogra­ni­czał. Uwiel­bia­łam jeź­dzić w Tatry na narty, kocha­łam Halę Gąsie­ni­cową, przez wiele lat spę­dza­łam tam sama każdą wolną chwilę. Szkoda, że nie poje­chał tam ani razu razem ze mną. Chcia­łam, żeby zoba­czył, jak jeż­dżę, z kim, poznał moje towa­rzy­stwo. On wtedy wspi­nał się w Mor­skim Oku.

Coraz wyż­szy mur

Długo wypie­ra­łam prawdę ze świa­do­mo­ści, baga­te­li­zo­wa­łam liczne sygnały. Udało nam się prze­trwać czter­na­ście lat, ale dziś wiem, że powin­nam zakoń­czyć mał­żeń­stwo zde­cy­do­wa­nie szyb­ciej. Dla naszego dobra.

Pierw­szy sygnał, że dla Wojtka naj­waż­niej­sza jest jego pasja, nastą­pił tuż po ślu­bie. Woj­tek przed każdą wyprawą inten­syw­nie tre­no­wał, żeby utrzy­mać dobrą kon­dy­cję fizyczną. Na tre­ningi zazwy­czaj jeź­dzi­li­śmy w kra­kow­skie skałki. Łado­wał do ple­caka kamie­nie i pięt­na­ście razy bez prze­rwy wcho­dził pod górę i scho­dził w dół. Ja w tym cza­sie jeź­dzi­łam na nar­tach na prze­ciw­le­głym stoku. Pech chciał, że przy kolej­nym zjeź­dzie zwich­nę­łam kolano. Nie­sa­mo­wity ból. Ledwo doszłam pod skałę, na któ­rej tre­no­wał. Zszedł. Popa­trzył na mnie i zapy­tał, co mi się stało. „Skrę­ci­łam kolano” – to jedyne słowa, jakie byłam w sta­nie wypo­wie­dzieć. Zwi­ja­łam się z bólu. Woj­tek obró­cił się i stwier­dził, że on jesz­cze musi wejść na skałkę pięć razy. Po czym zaczął się wspi­nać. Ściem­niało się. Nie wie­dzia­łam, co robić. Wypię­łam narty i zaczę­łam iść kilka kilo­me­trów w stronę przy­stanku auto­bu­so­wego. Jakoś doczła­pa­łam, wsia­dłam do ostat­niego auto­busu. W ostat­niej chwili Woj­tek wsko­czył zdy­szany. Usiadł koło mnie i przez całą podróż nie ode­zwał się sło­wem. Kiedy to opo­wia­dam, brzmi, jak­bym chciała się na nim ode­grać. To nie­prawda. Chcę poka­zać, że czło­wiek sku­piony na swoje pasji czę­sto nie zauważa ludzi wokół. Jego umysł był po brzegi wypeł­niony myślami o górach.

Moje kolano wyglą­dało jak bania. W tym cza­sie przez chwilę miesz­kał z nami kolega Wojtka. Widział, że cier­pię. Po dwóch dniach powie­dział Wojt­kowi: „Chło­pie, nie bądź jak zwierz, zawieź ją do szpi­tala”. Po tym zda­rze­niu zaczę­li­śmy go nazy­wać zwierz, i tak to przy­lgnęło do Wojtka, że stało się jego natu­ral­nym pseu­do­ni­mem. Mało kto wie, skąd się wziął.

Wtedy po raz pierw­szy zapa­liła mi się czer­wona lampka. Byłam jed­nak za słaba, by pod­jąć rady­kalne kroki. Uspra­wie­dli­wia­łam go. Liczy­łam, że się zmieni. Zło­ści­łam się, po czym znów odpusz­cza­łam. Przez te lata wspól­nego życia nie nauczy­li­śmy się razem roz­ma­wiać. To z cza­sem budo­wało coraz więk­szy mur mię­dzy nami, uta­jone pre­ten­sje.

On wyjeż­dżał, a życie toczyło się swoim ryt­mem do 1981 roku.

Zaszłam w ciążę. Nie pla­no­wa­li­śmy dziecka, ni­gdy nawet o tym nie roz­ma­wia­li­śmy. Pod­świa­do­mie nikt z nas nie był na to gotowy. Ale życie pisze swoje sce­na­riu­sze.

Woj­tek poje­chał na kolejną wyprawę. Ja w siód­mym mie­siącu, mdło­ści, prze­stra­szona, ospała. Nasze życie za chwilę ma się wywró­cić do góry nogami, a nie ma nawet urzą­dzo­nego miej­sca dla dziecka. Nie mogłam usie­dzieć w domu. Spa­ko­wa­łam rze­czy do sta­rego volks­wa­gena i ruszy­łam do Nie­miec, do mojej ciotki. Ciężka zima, w aucie szron, po kil­ku­na­stu godzi­nach dotar­łam na połu­dnie Nie­miec. Czu­łam się fatal­nie, mia­łam dresz­cze. Prze­sta­łam czuć ruchy dziecka. Poro­ni­łam w sypialni. Po wyj­ściu za szpi­tala chcia­łam jak naj­szyb­ciej wró­cić do Pol­ski. 13 grud­nia 1981 rok, sie­dzimy z ciotką przy stole, w radiu komu­ni­kat, że w Pol­sce wpro­wa­dzono stan wojenny. Wró­ci­łam do Kra­kowa kilka dni póź­niej. Gdzieś w poło­wie stycz­nia w drzwiach miesz­ka­nia sta­nął Woj­tek. O wszyst­kim wie­dział, bo wcze­śniej dostał ode mnie wia­do­mość, a nawet nie zapy­tał, jak się czuję. Co się w ogóle stało. To był gwóźdź do trumny tego mał­żeń­stwa.

Koniec złu­dzeń

Odcho­dze­nie od Wojtka było dłu­gim pro­ce­sem, takich decy­zji nie podej­muje się ot, tak. Wie­dzia­łam jed­nak, że jeśli tego nie prze­rwę, nie dam sobie szansy na szczę­ście. Znisz­czy mnie uczu­cie do niego. Zro­zu­mia­łam, że cokol­wiek zro­bię, tylko ja pono­szę w pełni za to odpo­wie­dzial­ność.

Tego dnia, gdy Woj­tek wró­cił ze ska­łek, zdo­by­łam się na odwagę i w końcu wykrztu­si­łam z sie­bie: „Chcę roz­wodu”. Długa chwila mil­cze­nia. „Dla­cze­goż to?” – zapy­tał buń­czucz­nie. Uzna­łam, że powta­rza­nie cią­gle tych samym argu­men­tów nie ma sensu. Pod­ję­łam decy­zję.

Na początku nie chciał o tym sły­szeć, ale nie miał wyj­ścia. Miesz­ka­li­śmy razem jesz­cze ponad rok w sepa­ra­cji. W końcu wypro­wa­dził się do wyna­ję­tego miesz­ka­nia.

Czy się bałam? Roz­wio­dłam się na wła­sne życze­nie, mając czter­dzie­ści dwa lata. W tam­tych cza­sach nie­wiele kobiet zde­cy­do­wa­łoby się na taki krok. Zaczy­nać życie od nowa w takim wieku było pomy­słem sza­lo­nym, ale też jedy­nie słusz­nym. Doszłam do wnio­sku, że nie mogę kar­mić się złu­dze­niami.

Po kil­ku­na­stu latach mał­żeń­stwa pra­gnę­łam, by ktoś zajął się mną, był przy­ja­cie­lem, na któ­rego mogę liczyć. Widzia­łam, jak mijały kolejne lata, moje zdro­wie się sypało – wal­czy­łam z potwor­nymi migre­nami. Pra­co­wa­łam wtedy w szpi­talu psy­chia­trycz­nym w kra­kow­skim Kobie­rzy­nie. Po buł­ga­ry­styce poszłam bowiem na drugi kie­ru­nek stu­diów, na psy­cho­lo­gię, i w ten spo­sób zna­la­złam się jako psy­cho­log w Kobie­rzy­nie.

Praca mnie zże­rała, po ośmiu godzi­nach wycho­dzi­łam ze szpi­tala i zasta­na­wia­łam się, czy mogłam lepiej pomóc pacjen­tom. Myśli kłę­biły się w gło­wie. Pamię­tam młodą mężatkę z dwójką dzieci. Z powodu depre­sji tra­fiała do nas wie­lo­krot­nie. Zalęk­niona, zamknięta w sobie. Nie chciała roz­ma­wiać, pie­lę­gniarki siłą poda­wały jej lekar­stwa. A mnie udało się ją oswoić. Zosta­wia­łam uchy­lone drzwi do gabi­netu i zapra­sza­łam ją gestami. Po kilku dniach weszła, usia­dła w kącie, sku­liła się i patrzyła na mnie. Ja pra­co­wa­łam jak gdyby ni­gdy nic. Następ­nego dnia znów przy­szła. Zaczęła robić postępy, prze­ła­my­wać strach. Kiedy lekarz się o tym dowie­dział, padło hasło: „Wypi­su­jemy do domu”. Pro­te­sto­wa­łam, wie­dzia­łam, że na to jest za wcze­śnie. Po trzech dniach przy­szła do nas wia­do­mość: powie­siła się na stry­chu. Mia­łam trzy­dzie­ści jeden lat i wiel­kiego kaca, że nie udało mi się jej ura­to­wać.

Z cza­sem zda­łam sobie sprawę, że muszę pra­co­wać nad swoją empa­tią, ale nie umia­łam sobie pora­dzić z emo­cjo­nal­nym przy­wią­za­niem do pacjen­tów. W końcu życie samo zwe­ry­fi­ko­wało mój zawód. Dosta­wa­łam coraz częst­szych ata­ków migren. Szef do pew­nego czasu przy­my­kał na to oko. Kiedy nie mogłam pra­co­wać, mówił: „Połóż się w gabi­ne­cie, odpocz­nij”. Tylko że bóle nasi­lały się coraz bar­dziej. Pew­nego dnia szef powie­dział: „Nie mogę już dłu­żej cię kryć, idź na rentę”. Tak zro­bi­łam i do dziś tego żałuję.

Pyta mnie pani, czy noszę w sobie żal do Wojtka? Nie. Dziś może nie mamy czę­stego kon­taktu ze sobą, ale był okres, że po roz­wo­dzie nawet się nie­mal przy­jaź­ni­li­śmy. Wyda­wało mi się, że mogę na niego liczyć, że gdy­bym go popro­siła, pomógłby mi finan­sowo – tak dekla­ro­wał.

Nie umia­łam brać

Do dziś jest dla mnie zagadką, dla­czego zwią­za­łam się z męż­czy­zną, któ­rego miło­ścią nie byłam ja, tylko góry. Myślę, że tak naprawdę byłam nad­wraż­liwa, ule­gła, słaba, cho­ciaż na zewnątrz spra­wia­łam wra­że­nie nie­za­leż­nej, ostrej. Ni­gdy się nad sobą nie roz­c­kli­wia­łam, ale zbyt empa­tyczna reak­cja na świat mnie pogrą­żała. Odbie­rała radość.

A może gdy­bym potra­fiła egze­kwo­wać pewne rze­czy, wyzna­czać gra­nice, moje mał­żeń­stwo wyglą­da­łoby ina­czej? To zro­zu­mia­łam dopiero z cza­sem. Już po roz­wo­dzie uświa­do­mi­łam sobie, gdzie popeł­niam błąd. Wska­zał mi to męż­czy­zna w klu­bie bud­dyj­skim w Kra­ko­wie. Roz­pa­ko­wy­wa­li­śmy paczki z zagra­nicz­nymi darami, które w cza­sie stanu wojen­nego do nas tra­fiały. Zna­jomi mówią: „Zobacz, jakie ładne spodnie, weź dla sie­bie”. Zawsze odma­wia­łam. Wyda­wało mi się, że są ludzie, któ­rzy mają więk­sze potrzeby. W końcu usły­sza­łam: „Ewa, nauczże się też brać”.

Zapewne waż­nym czyn­ni­kiem było to, że wycho­wa­łam się bez ojca. Wła­ści­wie wycho­wały mnie kobiety. Może dla­tego nie umia­łam uło­żyć sobie rela­cji z męż­czy­znami. Brak męskiego wzorca w życiu dora­sta­ją­cej dziew­czynki jest kalec­twem. Nie­stety, w moim przy­padku nikt nie miał na to wpływu.

Miłość moich rodzi­ców była trudna. Poznali się w Kra­ko­wie. Był rok 1942, schy­łek wojny. Ojciec Nie­miec, ofi­cer Wehr­machtu, został odde­le­go­wany do pracy w szpi­talu Naru­to­wi­cza. Był leka­rzem. Tam tra­fiła też moja mama z podej­rze­niem tyfusu. Zako­chali się w sobie. Ona była młodą, piękną dziew­czyną. Miała osiem­na­ście lat, a on dwa­dzie­ścia osiem. Rok póź­niej przy­szłam na świat. Zamiesz­ka­li­śmy w pięk­nym trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu na Zwie­rzyńcu. Ojciec wiele mie­sięcy sta­rał się o zezwo­le­nie na ślub. Musiał dostać zgodę od samego Hitlera, bo prze­cież matka była Polką. W końcu się udało. Ale sie­lanka nie trwała długo. Rok 1945, Niemcy ucie­kają w popło­chu, rów­nież z Kra­kowa, my tra­fi­ły­śmy do rodziny ojca w Niem­czech. On jako czło­nek nie­miec­kiej armii musiał zostać w Ber­li­nie i za kilka dni miał do nas przy­je­chać. Ni­gdy nie dotarł. W cza­sie kolej­nego ostrzału sto­licy Rze­szy dostał odłam­kiem w nogę. Wdarło się zaka­że­nie, musiał pod­dać się ampu­ta­cji nogi. Nie spie­szył się z powro­tem do rodziny, żony i dziecka. Chyba nie mógł pogo­dzić się z kalec­twem. Moja mama z kolei nie chciała już dłu­żej pozo­sta­wać sama bez męża w Niem­czech, u teściów, któ­rych prak­tycz­nie nie znała. Pomimo ich pro­te­stów zapa­ko­wała mnie w wózek i pie­szo ruszyła w kie­runku Pol­ski. Po hero­icz­nym powro­cie do Kra­kowa została zamknięta w obo­zie kon­cen­tra­cyj­nym w Jaworz­nie. Zarzą­dzali nim Polacy. Mama sie­działa tam dwa lata. Bez pro­cesu. Zarzu­cono jej prze­stęp­stwo wojenne pole­ga­jące na tym, że wyszła za mąż za Niemca. Jej zbrod­nią była miłość. Wsa­dzili ją bez wyroku, z auto­matu. Mia­łam nie­całe dwa lata. Zaj­mo­wała się mną bab­cia.

Po dwóch latach odsiadki mama wró­ciła do domu. Była zma­sa­kro­waną psy­chicz­nie dziew­czyną. Wybu­chała agre­sją, miała napady zło­ści, histe­rii. Była zner­wi­co­wana. Nie opo­wia­dała o tym, co prze­szła, ale ja wiem, co się tam działo. Sto­so­wano tam zapo­ży­czone od gestapo i NKWD metody. Apele zwo­ły­wali w nocy. Kobiety musiały stać nago na mro­zie, były bite i gwał­cone, pole­wane wodą.

Dra­mat mojej matki nie skoń­czył się z chwilą wyj­ścia. Na­dal była szy­ka­no­wana. Miesz­ka­ły­śmy w norze, w zawil­go­co­nej piw­nicy, bez cie­płej wody, na dzie­się­ciu metrach kwa­dra­to­wych w pięć osób. Doje­chała do nas jesz­cze cio­cia z wuj­kiem, któ­rzy ucie­kli ze zruj­no­wa­nej War­szawy. Mój ojciec pró­bo­wał nas szu­kać, nawią­zać kon­takt z mamą. Poszu­ki­wał nas przez Czer­wony Krzyż bez efektu, pisał listy na adres babci do Kra­kowa. O ponow­nym połą­cze­niu naszej rodziny nie było mowy. Mama tak bar­dzo się bała, że nawet nie chciała o tym sły­szeć. Ojca i tak nie wpusz­czono by do Pol­ski.

Ojciec wysy­łał nam paczki. Wtedy każda rzecz była potrzebna. Dzięki jego pomocy nie gło­do­wa­ły­śmy. Cza­sami nawet udało się coś zaro­bić. Pamię­tam, jak słał nam nylo­nowe raj­stopy. Mama sprze­da­wała je na rynku. Kobiety się o nie zabi­jały, to była namiastka luk­susu.

Na początku szkoły pod­sta­wo­wej mama ule­gła namo­wom ciotki i wysłała mnie do szkoły sióstr urszu­la­nek z inter­na­tem. Dziew­częta, które były nie­grzeczne, nie dosta­wały prze­pustki do domu na sobotę i nie­dzielę. Bar­dzo czę­sto musia­łam zosta­wać. Nie lubi­łam tego miej­sca. Sio­stry co prawda nie biły nas, ale ich suro­wość przy­tła­czała. Bra­ko­wało mi wspar­cia, cie­płego słowa, rodziny. Dwa razy ucie­kłam. Po ostat­nim zaj­ściu zosta­łam wyrzu­cona z inter­natu.

Ale wie pani, mnie się wyda­wało, że mia­łam nor­malne dzie­ciń­stwo. Gra­łam w klasy, bawi­łam się w cho­wa­nego. Dopiero góry poka­zały mi magię. Inność. Swo­bodę, którą poko­cha­łam na zawsze. Ni­gdy nie marzy­łam o pięk­nym domu, rodzi­nie. Patrzy­łam na taki model z pogardą. Miesz­czań­ski styl życia nie był dla mnie. Uwiel­bia­łam podró­żo­wać.

Wybra­łam życie wędrowca

Pochło­nął mnie bud­dyzm. W Tybe­cie, w Nepalu czas się zatrzy­mał, ludzie żyją bied­nie, ale zdaje się, że szczę­śli­wie. Mnisi recy­tują sutry w klasz­to­rach zawie­szo­nych na zbo­czach gór. Kobiety dźwi­gają snopy jęcz­mie­nia na ple­cach. Każda podróż tam dawała mi siłę spo­koju.

Pamię­tam taką scenę: Woj­tek się wspina wysoko w górach, ja sama mam dotrzeć do klasz­toru. Wysia­dłam z auto­busu, sta­nę­łam pośrodku drogi i byłam cał­ko­wi­cie zagu­biona. Nie wie­dzia­łam, w którą stronę iść. Trudno było się odna­leźć, bo oprócz dzi­kiej roślin­no­ści, wiel­kich pną­czy, nie było tam niczego. Intu­icyj­nie wybra­łam kie­ru­nek. Dopiero póź­niej dowie­dzia­łam się, że w każ­dej chwili mogłam spo­tkać na dro­dze tygrysa. To był ich dom. Nie­świa­doma zagro­że­nia szłam przez las. Widok bajeczny. Musia­łam przy­spie­szyć, bo zaczęło się ściem­niać. Dotar­łam do nie­wiel­kiej osady. Nie­da­leko był klasz­tor i nauki mistrza, na które przy­jeż­dżali tury­ści z całego świata. W wio­sce nie było jed­nak miejsc do spa­nia. Miej­scowy czło­wiek zapro­wa­dził mnie kilo­metr dalej. Miał jeden wolny sza­łas, kilka zbi­tych desek. W środku drew­niany stół. To było moje łóżko. Poło­ży­łam na nim śpi­wór. Twardo jak cho­lera. Plecy mnie bolały, ale nie mia­łam wyj­ścia. Czu­łam się tak zmę­czona, że w pew­nym momen­cie było mi wszystko jedno. Obu­dzi­łam się rano z prze­ra­że­niem. Coś kłuje mnie w śpi­wór. Otwie­ram oczy, pomię­dzy deskami wystaje jakiś twardy zie­lony badyl. Ma z pół­tora metra wyso­ko­ści. Szok. Wyrósł przez noc.

Na jedną z wypraw ruszy­łam z moją zna­jomą, bar­dzo dobrą alpi­nistką. Ja uwiel­biam spać, nie jestem ran­nym ptasz­kiem. Po kolej­nej zarwa­nej nocy wsta­łam koło połu­dnia. Moja trek­kin­gowa part­nerka była już dawno na nogach. Zwi­nę­łam namiot, ogar­nę­łam się szybko, mia­ły­śmy zaraz ruszyć. Pech chciał, że musia­ły­śmy prze­do­stać się na drugi brzeg wez­bra­nego od top­nie­ją­cego lodowca potoku. Widzia­ły­śmy, jak przed nami prze­cho­dzą miej­scowi. Trzy­mali się koń­skich ogo­nów. Ruszy­ły­śmy za nimi. Nie przy­pusz­cza­ły­śmy, że potok jest bar­dzo rwący, cho­ciaż widzia­ły­śmy prze­cież nasz pod­to­piony auto­bus. Nie mia­ły­śmy szansy, by przejść bez­piecz­nie. Trzy­ma­ły­śmy się swo­ich ple­ca­ków, ale to nie pomo­gło. Obie pośli­zgnę­ły­śmy się na kamie­niach. Potok nas porwał. Zaczę­ły­śmy się topić. Pomo­gli nam miej­scowi. Mnie wycią­gnięto na drugi brzeg rzeki, moja kole­żanka została tam, skąd rusza­ły­śmy. Woda nas roz­dzie­liła. Dopiero póź­niej dowie­dzia­łam się, że jedyną bez­pieczną porą, by w miarę nor­mal­nie prze­pra­wić się przez rzekę, był wcze­sny ranek.

Wypa­dek z rzeką to jeden z tych momen­tów, który kazał mi nabrać ostroż­no­ści. Decy­du­jąc się na podróż, musisz liczyć się z róż­nymi sytu­acjami. Nie wszystko da się prze­wi­dzieć. Czy byłam lek­ko­myślna? Mia­łam zaufa­nie do miej­sco­wych, do świata. Moja intu­icja zazwy­czaj mnie nie zawo­dziła, ale zda­rzały się sytu­acje, które prze­ży­łam cudem.

Na jed­nej z wypraw dotar­łam do nie­wiel­kiej osady, wła­ści­wie przy­stanku auto­bu­so­wego, wokół któ­rego zgro­ma­dziło się wielu miej­sco­wych. Koń­czyli jakąś budowę, spali tam. Na bus cze­kało się dwa dni. Pod­jeż­dża zde­ze­lo­wany auto­bus, wszy­scy pró­bują się zmie­ścić. Wsia­dam. Ści­śnięci jedziemy kil­ka­dzie­siąt kilo­me­trów. Po wyj­ściu szu­kam tra­ga­rza. Za nie­wielką opłatą brali od tury­sty bagaż i zano­sili go w miej­sce trek­kingu. Mija godzina, nikogo nie ma. W końcu po wielu tru­dach miej­scowi zli­to­wali się nade mną i zna­leźli mi ochot­nika. Idziemy kilka godzin w górę. Zaczyna się ściem­niać. Tra­garz roz­bija mi namiot. Sam kła­dzie się kil­ka­set metrów dalej w szo­pie dla por­te­rów. Wie­dzia­łam, że nie będzie to spo­kojna noc. Zaczy­nało się bły­skać. Leżę sama w namio­cie i ogar­nia mnie strach. Wyła­do­wa­nia są tak silne, że czuję, jakby pio­runy roz­bijały skały. Deszcz leje się wia­drami, jest tak potężny, że woda zaczyna pły­nąć pod powierzch­nią namiotu. Mam wra­że­nie, że płynę. I tak całą noc. Leżę sku­lona i bez­wied­nie powta­rzam man­trę. Jestem bez­silna, wiem, że nic ode mnie nie zależy. W pew­nym momen­cie godzę się na śmierć. Dopiero nad ranem całe to pie­kło ustaje. Kiedy poja­wiają się pierw­sze pro­myki słońca, przy­biega mój tra­garz. Z daleka krzy­czy: „Madam, madam”. Był prze­ko­nany, że nie żyję. A ja prze­trwa­łam tę burzę i wiele innych w moim życiu. Z każ­dej wycho­dzi­łam sil­niej­sza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki