Zawód fotograf. Ciąg dalszy nastąpił - Chris Niedenthal - ebook

Zawód fotograf. Ciąg dalszy nastąpił ebook

Chris Niedenthal

4,4

Opis

Nowe, uzupełnione wydanie kultowej książki

Czołg pod kinem Moskwa z Czasem apokalipsy to fotograficzna ikona stanu wojennego. Zdjęcie zrobione z dystansem i sercem. Przez chłopaka z aparatem i brytyjskim paszportem, który przyjechał tu w 1973 roku. Przez zauroczonego Polską dziennikarza, relacjonującego dla świata wydarzenia zza żelaznej kurtyny. „Obserwowałem rewolucje w Pradze, Berlinie i na Węgrzech. Ale moje serce pozostało w Gdańsku” – wspomina udział w sierpniowym strajku w stoczni. Dla „Newsweeka”, „Time’a”, „Spiegla” fotografował powstanie Solidarności, pierwszą wizytę Jana Pawła II, stan wojenny i upadek komuny.

To książka o tym, jak pewien dziennikarz z Zachodu wsiąkł w kraj, którego dzieje miał relacjonować. W jego wspomnieniach dawnych i współczesnych wydarzeń jest spora dawka angielskiego sarkazmu i nutka polskiej nostalgii. Jest też złość na dzisiejszą rzeczywistość, ale i zachwyt nad pięknem Polski i wielu Polaków – nie tylko nieodżałowanej pamięci prezydentem Gdańska Pawłem Adamowiczem czy Jurkiem Owsiakiem, ale zwyczajnymi ludźmi. Nami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 535

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (67 ocen)
39
20
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawca i redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Korekta MAŁGORZATA KUŚNIERZ, ANNA HEGMAN
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Łamanie | manufaktu-ar.com
Zdjęcia na okładce © CHRIS NIEDENTHAL
Zdjęcie autora © BARTEK MAJEWSKI
Okładki tygodnika „Newsweek” © 1979, 1980, 1981, 1983, 1984, Harman Newsweek LLC. All rights reserved. Reprinted by permission. Okładki tygodnika „Time”: Courtesy of Time, Inc.
Zdjęcia wykorzystane w książce nieopatrzone nazwiskiem autora są dziełem Chrisa Niedenthala lub pochodzą z jego zbiorów prywatnych. Wszystkie fotografie autorstwa Chrisa Niedenthala zamieszczone w książce znajdują się w FORUM Polskiej Agencji Fotografów; www.forum.com.pl.
Wydawca dziękuje: redakcjom tygodników „Newsweek” i „Time” za zgodę na publikację okładek; Krystynie Tarasiewicz oraz Maciejowi Biedrzyckiemu, Markowi Gryglowi, Rafałowi Masłowowi, Rafałowi Nowakowi, Woody’emu Ochnio i Zbigniewowi Wdowińskiemu za udostępnienie zdjęć do publikacji w książce; Januszowi Głowackiemu za życzliwość.
W książce wykorzystano także zdjęcie autorstwa Kuby Grelowskiego i Tomasza Tomaszewskiego.
Copyright © by Chris Niedenthal Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2020
Warszawa 2020 Wydanie drugie, poprawione i rozszerzone
ISBN 978-83-66500-91-4
Wydawnictwo Marginesy Sp. z o.o. ul. Mierosławskiego 11A 01-527 Warszawa tel. 48 22 663 02 75 e-mail:[email protected]
www.marginesy.com.pl
Konwersja:eLitera s.c.

urodził się 21 października 1950 w Londynie i tam wychował w polskiej rodzinie. Jego ojciec był przed wojną prokuratorem w Wilnie, w Anglii pracownikiem ministerstwa oświaty, matka zaś pracowała w Polskiej Agencji Telegraficznej, a na emigracji zajęła się prowadzeniem domu. Język polski poznał w domu i uczęszczając do szkółki sobotniej, a ojczyznę rodziców po raz pierwszy odwiedził wraz z nimi w roku 1963. Do Polski przyjechał dziesięć lat później. Po wprowadzeniu stanu wojennego wykonywał zdjęcia z ukrycia. Diapozytywy w tym okresie przekazywał turystom i osobom wyjeżdżającym z Polski, by dostarczyli je do redakcji „Newsweeka”. Sam obawiał się wyjechać, nie mając pewności, czy zostanie z powrotem wpuszczony.

Jest jednym z najbardziej cenionych fotoreporterów europejskich. Pracował m.in. dla „Newsweeka”, „Time’a”, „Spiegla”, „Geo” i „Forbesa”. Laureat nagrody World Press Photo w 1986 za portret węgierskiego sekretarza generalnego KC Jánosa Kádára, który trafił na okładkę „Time’a”. W 2013 roku został odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

FILIPOWI

ROZDZIAŁ 1

Skąd „ten Niedenthal”...

Ulewa. Błoto. Ciemna noc. I co najgorsze: trwa wojna. Jest niedziela, 17 września 1939 roku – wojna trwa już siedemnaście dni. Grupa młodych ludzi wyruszyła pieszo z Wilna w kierunku granicy polsko-litewskiej. Antoni i Maria Ostrowscy idą ze swoim przyjacielem Janem Niedenthalem – trzydziestotrzyletnim wiceprokuratorem urodzonym we Lwowie. Razem z Antonim Ostrowskim pracował w wydziale politycznym prokuratury wileńskiej. Grupa ludzi spieszących do granicy powiększa się; jedna z kobiet jedzie z dzieckiem wozem, ale cała reszta zdana jest na własne nogi. Jan rozgląda się nerwowo, bo ma do niego dołączyć żona, Zofia z Łastowskich, którą poślubił 30 sierpnia, w przeddzień wybuchu wojny, niecałe trzy tygodnie temu. Jest zmęczony, bo zamiast cieszyć się małżeństwem, musiał przez ostatnie dni niszczyć razem z Antonim różne dokumenty w prokuraturze. Dzisiaj Armia Czerwona wkroczyła do Polski i trzeba było się spieszyć.

Na granicy litewskiej cała grupa zastaje zamknięty szlaban: Litwini nie chcą wpuścić Polaków. Kiedy jednak dociera do nich wiadomość, że wojsko radzieckie zbliża się już do samego Wilna, otwierają granicę.

Tata i ja we frakach w naszym ogrodzie przed ślubem Krysi, Londyn 1972

Maria Ostrowska wspomina wiele lat później, jak bardzo była wzruszona, kiedy do granicy dotarł oddział Wojska Polskiego i każdy żołnierz, zanim rzucił na stos swoją broń, uroczyście ją całował, a potem przechodził na stronę litewską.

Zofia Łastowska zdołała dołączyć do grupy przekraczającej granicę i razem z moim tatą opuścić Polskę. Ojciec, jak się okazało, nie ujrzał już swojej ojczyzny przez następne dwadzieścia cztery lata. Tego wtedy oczywiście nie wiedział. Nikt tego nie wiedział. Zaczęła się wielka tułaczka. Tata przez Łotwę i Szwecję trafił do Francji (w Paryżu znalazł się już 30 października 1939 roku), gdzie jako młody żołnierz I Dywizji Grenadierów służył w polskim wojsku pod dowództwem generała Bronisława Ducha w Lagarde, w pobliżu słynnej Linii Maginota. Dzisiaj wiemy, że nie był to dobry pomysł. Ale wtedy generał Duch i jego żołnierze nie przypuszczali, że Hitler wykpi ich wszystkich i poprowadzi swoje wojska zupełnie inaczej, ignorując ową linię. Padł słynny rozkaz 4444, generał Duch rozwiązał I Dywizję Grenadierów i rozkazał, by polscy żołnierze zniszczyli sprzęt, zakopali sztandary i ewakuowali się małymi grupkami w stronę aliantów. W rzeczywistości większość z nich dostała się do niemieckiej niewoli. Tak też 22 czerwca 1940 roku stało się z moim ojcem.

Tata (z lewej) nad jeziorem Karaciszki pod Wilnem, 1938

Małżeństwo ojca, tak niedawno zawarte, nie przetrwało wojennej zawieruchy. Może i dobrze. Przynajmniej dla mnie – inaczej nie pojawiłbym się na tym świecie i tych słów nie napisał. Choć kto wie, może pisałbym je jako jakiś zgryźliwy nudny ekspert od marketingu w Anglii i nazywałbym się, powiedzmy, Zenobiusz, Archibald czy nawet Percy...

Tacie udało się wydostać (po roku!) z niemieckiej niewoli dość sprytnym, choć dla zdrowia niebezpiecznym, fortelem. Napił się trochę benzyny, by wywołać wysoką gorączkę. Dzięki polskim lekarzom dostał się do szpitala, gdzie stwierdzono prawdopodobieństwo gruźlicy i go stamtąd zwolniono. Jeśli Niemcy się czegoś bali, to właśnie tej choroby. Tata przedostał się do Tuluzy, w jeszcze nieokupowanej części Francji, gdzie mieszkał przez siedemnaście miesięcy i nawet studiował prawo karne i ekonomię polityczną. Kiedy Niemcy zaczęli przejmować i ten obszar Francji, tata otrzymał rozkaz opuszczenia jej i przedostania się do Hiszpanii. Dwudziestego trzeciego listopada 1942 roku przekroczył nielegalnie granicę hiszpańską w Pirenejach, po czym cztery dni później został aresztowany i osadzony w więzieniu w Barbastro. Po kilku miesiącach zwolniono go na podstawie wystawionego w niewoli niemieckiej zaświadczenia o podejrzeniu gruźlicy. Hiszpanie też widocznie bali się tej choroby i tata przedostał się do Madrytu, stamtąd do Gibraltaru, skąd drogą morską dopłynął do Anglii w maju 1943 roku.

W Londynie został zwolniony z wojska, uzyskał posadę referenta i sekretarza ministra w Ministerstwie Sprawiedliwości na Uchodźstwie.

Mama jako młoda dziewczyna

Natomiast moja mama Helena Łyżwańska odbyła zupełnie inną drogę do Anglii. Urodziła się w Łucku, ale w 1939 roku pracowała już od jakiegoś czasu w Polskiej Agencji Telegraficznej (po wojnie PAP – Polska Agencja Prasowa) w Warszawie jako stenotypistka. Podobno świetnie pisała na maszynie. W 1939 roku miała dwadzieścia pięć lat. Kiedy wybuchła wojna i rząd zdecydował się ewakuować z Warszawy na wschód kraju, urzędnicy podobno mieli kłopoty z namawianiem sekretarek i stenotypistek do tak nagłego wyjazdu. Rodziny, dzieci, mężowie – wszystko to stało na przeszkodzie. Mama jako młoda samodzielna kobieta bez męża i dzieci zgodziła się pojechać z rządem. Sądziła, jak później mi mówiła, że wojna skończy się za parę tygodni i wtedy szybko wróci do domu.

Mama w czasie wojny, Londyn

Tak się oczywiście nie stało. Jej podróż w nieznane zaczęła się od pociągu do Lublina w pierwszych dniach września 1939 roku. Rząd zaczął już się rozlokowywać w Kosowie, kiedy 17 września przyszła wiadomość, że Armia Czerwona przekroczyła polską granicę i radzieckie dywizje pancerne zdążają w kierunku miejsca, gdzie stacjonuje polski rząd. Reakcja była natychmiastowa: padł rozkaz, by wszyscy ewakuowali się do Rumunii. W ten sposób mama przeszła znaną wszystkim drogę przez Rumunię i Francję do Anglii.

Kiedy po śmierci mamy w 2001 roku musiałem likwidować nasz londyński dom, na rzadko odwiedzanym strychu znalazłem wzruszającą pamiątkę, której nigdy mi nie pokazała. Był to dziennik prowadzony od pierwszych dni wojny i relacjonujący ucieczkę z Polski oraz całą późniejszą podróż do Anglii. Nie pisała go mama, lecz jej serdeczna przyjaciółka z tej podróży, nieżyjąca już Janina Ruhlandowa. Pani Janina była nieco starsza od mamy, pracowała jako urzędniczka w Urzędzie Rady Ministrów. Dziennik zaczęła pisać 10 września 1939 roku, kiedy konwój rządowy na chwilę zatrzymał się w Łucku. Wyjazd z Warszawy opisała tak:

Opuściliśmy Warszawę w poniedziałek 4 września br. O godzinie 12½ zadzwonił do mnie radca Stanisławski i polecił być za 3 kwadranse w Prezydium. Z szaloną szybkością zaczęłam się ubierać (bo już spałam) i pakować. Wreszcie zbudziłam naszą dziewczynę Weronię Kasperczyk, która spała w ubraniu w obawie o alarm, i we dwie zeszłyśmy z 4-go piętra ul. 6 sierpnia 2/10 i poszłyśmy w tą noc czarną w Aleje Ujazdowskie. Żadnego samochodu, żadnego tramwaju. Jakieś auto przejechało, więc krzyczę „auto” i auto na szczęście zatrzymało się. Był to samochód prywatny – był tylko sam szofer. Mówię do niego: Panie, niech Pan będzie człowiekiem i odwiezie mnie do mojego Urzędu w Prezydium Rady Min., bo mam taki rozkaz stawienia się – wiem, że to jest auto prywatne! Wzdragał się przez chwilę, ale pojechał. Po drodze, jak jakieś duchy – podnosiły i unosiły się w powietrze balony zaporowe. Było ciemno i tragicznie. Dziewczyna moja szlochała. [...]W Prezydium był ruch. Nikt nic nie wiedział. W pewnej chwili ktoś dał komendę „wsiadać”. Wsiadłam do pierwszego autokaru i pojechaliśmy na dworzec wschodni. Tam przeczekaliśmy do godz. 6-ej rano. O szóstej ruszył nasz pociąg...

Podoba mi się ten okrzyk „auto!”. Ciekaw jestem, czy to by dzisiaj zadziałało.

Chwilę później pani Ruhlandowa dochodzi do momentu opuszczenia Polski:

W Kosowie miałam kwaterę razem z pp. Stanisławskimi u Proboszcza. [...]Urzędowaliśmy w areszcie gminnym – już zainstalowaliśmy elektryczność i telefony, ale nie mieliśmy czasu korzystać z tego – bo nad ranem 17/9 – kazali nam prędko rzeczy spakować, gdy okazało się, że bolszewicy są bardzo blisko – przekroczyli granicę i stanęli w Horodence i pod Zaleszczykami. [...]Z Kosowa wyjechaliśmy 17-go o godz. 14-ej. Jechaliśmy w stronę Kut, granicy rumuńskiej. Cały wielki sznur samochodów ciągnął – i przestawaliśmy co chwilę na długi, długi czas. Wreszcie ostatni orzeł polski zamajaczył przed nami i – już granica rumuńska. Serce ścisnęło się – prawie wszyscy płakali lub mieli łzy w oczach.

Ślub rodziców, Londyn 1947

Polakom mieszkającym wtedy w Polsce mogło się wydawać, że wojny w Londynie w ogóle nie było. Jednak okres zwany The London Blitz, między wrześniem 1940 roku a majem 1941, kiedy to Niemcy starali się bombardowaniami zmiękczyć Anglików przed planowaną inwazją, był straszny: zginęło wtedy prawie 30 tysięcy londyńczyków, a ponad 50 tysięcy zostało rannych. Po tym okresie było tylko trochę lżej, bo bombardowania, choć mniejsze, trwały nadal, a rakiety V1 i V2 siały śmierć i strach wśród mieszkańców.

Polacy przebywający już wówczas w Londynie pamiętają ten okres wojny jako straszny, ale także niezwykle ciekawy w ich życiu, poznawali dopiero Anglików, którzy, zwłaszcza londyńczycy, okazywali się niezwykle przyjaźni i nadzwyczaj pomocni.

My myślimy, że to Polacy są najbardziej pomocni i gotowi na poświęcenie w obliczu zagrożenia. Otóż niekoniecznie: Anglicy mają dokładnie taką samą cechę charakteru. Halina Klimacka (z domu Tomaszewska), matka mojego przyjaciela Andrzeja, wspomina, jak po każdym nalocie wszyscy do siebie dzwonili i pytali: „Dom stoi? Wszystko w porządku?”. Była wtedy, jak sama opowiada, nastoletnim podlotkiem i imponował jej fakt, że w książeczce adresowej miała zapisany telefon do dwóch dorosłych już mężczyzn: „Jaś i Adaś, chłopaki od Lyonsa”. Jaś to mój tata (matka pani Haliny była jego sekretarką w Ministerstwie Sprawiedliwości, a sama pracowała w polskiej YMCA), a Adaś to Adam Nowotny, sędzia, który też pracował w tym samym ministerstwie. „Lyons” oznaczało sieć tanich samoobsługowych restauracji Lyons Corner House („corner”, bo zawsze mieściły się na rogu ulic). Do takiego Lyonsa na Piccadilly Circus chodziła na lunch ta wesoła trójka, zamawiając takie ponętne dania jak bacon and eggs, czyli jajka na boczku, za 1/3d (1 szylinga i 3 pensy).

Od lewej: Matka mojego ojca, Maria z Zawadzkich. Cała rodzina mojego ojca, Lwów 1910. Tata był najmłodszym z synów

Maria i Antoni Ostrowscy też już znaleźli się w Londynie, i to właśnie u nich mój ojciec poznał Helenę Łyżwańską, moją mamę, a swoją przyszłą żonę. Rodzice pobrali się w Londynie w 1947 roku, już po wojnie. Potem urodziliśmy się my, moja siostra Krysia i ja.

Tata nie mógł pracować w Anglii ani jako sędzia, ani jako prokurator. Został zatrudniony po wojnie w brytyjskim Ministerstwie Oświaty w specjalnym departamencie do spraw Polaków. Przez wiele lat pomagał młodym rodakom zwolnionym z wojska lub lotnictwa. Jeśli zamierzali studiować na angielskich uniwersytetach, pomagał im zdobywać stypendia i służył radą. Wielu jego byłych „studentów” do dzisiaj go z wdzięcznością wspomina. W nekrologach po jego śmierci w 1976 roku pisano, że był „orędownikiem polskiej młodzieży”, taki napis zamieściliśmy też na jego grobie. W 1961 roku został za tę właśnie pracę odznaczony przez królową Elżbietę II orderemMBE – Member of the Order of the British Empire. Była to piękna uroczystość, wybraliśmy się na nią całą rodziną, tata we fraku i cylindrze, a Krysia i ja w naszych szkolnych mundurkach. Tatę przed wejściem na scenę instruowano, że po otrzymaniu orderu nie wolno mu się obrócić plecami do królowej, ma się wycofać tyłem. Łatwo to powiedzieć, trudniej zrobić. Tata, speszony obecnością królowej, wykonał na koniec coś w rodzaju tańca przednio-tylnego, ale nie ścięto go za to. Ważnym punktem programu, przynajmniej dla mamy i Krysi, było odwiedzenie miejsca, „gdzie nawet królowa chodzi piechotą”, bo koniecznie chciały sprawdzić, jak wyglądają toalety w pałacu Buckingham. O ile pamiętam, mówiły, że był tam czerwony dywan...

W czasie wojny tata został sekretarzem ministra sprawiedliwości, Wacława Komarnickiego, Londyn, październik 1944

Tata był najmłodszym z pięciu braci. Jego ojciec Władysław Niedenthal pracował jako urzędnik skarbowy we Lwowie; poślubił Marię z Zawadzkich.

Dziadek był pryncypialny, konkretny. Tak wnioskuję z jego listów, które dostałem w spuściźnie po śmierci stryja Stanisława. W listach tych są zawsze precyzyjne informacje, przywoływanie historii rodziny i dzięki temu wiem, że teoretycznie mógłbym mieć do dzisiaj tytuł niemieckiego barona. Nasze nazwisko rodowe brzmiało kiedyś Niedenthal von Hohenberg. Dziadek w liście na czterdzieste urodziny Adama, a potem w korespondencji ze Staszkiem opisuje, jak to nasz protoplasta „odznaczał się w wielu bitwach pod wodzą Wallensteina męstwem i dzielnością” i w uznaniu zasług podczas wojny trzydziestoletniej otrzymał od Albrechta von Wallensteina tytuł barona (Freiherr) oraz posiadłość w Hohenbergu, obecnie Dolnej Bawarii. Oto krótkie i zwięzłe wytłumaczenie, skąd u mnie to niemieckie nazwisko.

Od lewej: Brat ojca Kazimierz, w Polsce, jeszcze przed wyjazdem do Ameryki Południowej, 1930. Ojciec mojej chrzestnej matki Cecylii (Lili). Brat ojca Adam, fotografia z obozu Brat ojca Władysław, 1938

Jednak w naszej rodzinie dawno już nie ma śladu po tej niemieckości, jako że mój prapradziad przeniósł się do wschodniej Polski, jak pisze dalej w liście dziadek Władysław i dodaje: „Chciano zniemczyć Małopolskę, ale sztuka się nie udała, bo się sami spolonizowali – gruntownie!”.

No, ja tu bym coś dodał. Rzeczywiście – urodziłem się w Anglii, ale nie czuję się Anglikiem, mam niemieckie nazwisko, ale nie czuję się Niemcem. Jedynie za kierownicą na polskich drogach zaczynam się nad tym zastanawiać...

Bracia Kazimierz i Stanisław wyemigrowali do Peru w latach trzydziestych, po czym zamieszkali w Brazylii. Władysław do czasów wojny mieszkał w Warszawie i pracował w Ministerstwie Komunikacji w wydziale turystyki. Zajmował się propagowaniem Polski przez fotografię i różne publikacje. W Armii Krajowej walczył w tzw. Antyku, czyli sekcji antykomunistycznej, i prawdopodobnie zginął ostatniego dnia powstania na Żoliborzu, na ulicy Promyka. Ciała nigdy nie znaleziono, choć na warszawskich Powązkach jest jego symboliczny grób. Pikanterii całej tej historii dodaje fakt, że w latach dziewięćdziesiątych Karolina i ja spotkaliśmy pewną starszą panią, która twierdziła, że nie wierzy w jego śmierć podczas powstania. Była przekonana, że po wojnie kilkakrotnie widziała go w Warszawie na przystanku autobusowym, choć udawał, że jej nie poznaje. To dosyć ciekawa teoria, hipotetycznie jest to możliwe. Stryj jako członek Antyku był narażony na niechybną śmierć po wejściu Sowietów. Czyżby sfingował własną śmierć i przyjął po wojnie nową tożsamość? Pytaliśmy tę panią, czy jest pewna, że to był on. Jej odpowiedź nie zostawiała wątpliwości: „Kobieta zakochana nigdy się nie myli”. Władysław Bartoszewski, który był przyjacielem i towarzyszem broni Władysława, powiedział mi, że nie wierzy w taką wersję wydarzeń.

Brat ojca Stanisław; tu sfotografowałem go w Oksfordzie w późnych latach 60. Jedyny brat taty, którego miałem szczęście poznać. Z Brazylii wrócił do Polski, umarł w Rabce. Intelektualista, wieczny tułacz, autostopowicz, fajny człowiek

Ostatni z braci, Adam, także wyemigrował do Ameryki Południowej, ale wrócił do Polski jeszcze przed wojną i zginął – jak pisałem – w niemieckiej niewoli od alianckiej bomby omyłkowo rzuconej na obóz jeniecki.

Władysław miał trójkę dzieci z Jadwigą z Janiszewskich: Marysię, Jana i Adama. Jadwiga z dziećmi została wywieziona przez Sowietów ze Lwowa, dokąd poradzono im pojechać po wybuchu wojny. Najpierw zabrano ich do Równego na Wołyniu, po czym zostali wywiezieni do Posiołka na Uralu w ZSRR. Tak zaczęła się ich niesamowita tułaczka po tych zimnych, a potem gorących krajach (Uzbekistan, Tadżykistan, Kirgizja, Iran). Podobnych przypadków w tamtych latach było tysiące.

Jan, Marysia i Adaś jako małe dzieci przeżyli straszne mrozy, upały, głód, choroby i ciężką pracę w okropnych warunkach. Tyfus plamisty, malaria, wycieńczenie – nic im nie zostało oszczędzone. Nie zawsze udawało się im trzymać razem. Ich matka Jadwiga robiła, co mogła, żeby cała gromadka była razem, ale dzieci rosły i stawało się to coraz trudniejsze. Sama słaba i chorowita, nie była dobrą pracownicą w tych strasznych warunkach. Bydlęce wagony, barki ciągnięte przez statki, palety ciągnięte przez traktory, tymi sposobami wtedy się jeździło, jeśli w ogóle można było to nazwać jazdą. W Posiołku na Uralu Jadwiga pracowała w lesie. Zimą temperatury spadały do minus pięćdziesięciu stopni, pracowało się jednak „tylko” do minus czterdziestu pięciu... Latem dzieci zbierały maliny, grzyby i kradły drewno. Część zużywali, resztę sprzedawali. Marysia chodziła po wodę dla innych ludzi, za co dostawała kromkę chleba czy parę kopiejek. Sprzątała ludziom, którzy pracowali całymi rodzinami, za co też dostawała zapłatę. Jadwiga, słaba i wyczerpana, niewiele była w stanie zarobić. Pewnego dnia tubylcy zabili niedźwiedzia i sprzedawali jego mięso. Marysia wskutek awitaminozy miała po dziesięć wrzodów na każdej nodze. Kiedy dowiedzieli się, że zostaną ewakuowani, okazało się, że Jadwiga jest winna sto rubli, bo niby zgubiła siekierę i złamała piłę. Bez spłacenia długu nie będzie mogła wyjechać. Obóz liczył około 360 osób, w tym większość stanowili Żydzi, tylko około 90 było Polakami. Stał się cud, wszyscy złożyli się i spłacili dług Jadwigi. Marysia i Janek, starsi od Adasia, pracowali w Tadżykistanie przy zbiorze bawełny. W Uzbekistanie, w mieście Karakul, Adaś prawie umierał z głodu. Jadwiga sprzedała resztki biżuterii, by móc kupić starego, zdychającego już osła, którego Janek musiał zabić i przerobić na kiełbasy. Okazało się jednak, że w tym kraju osioł był uznawany za zwierzę nieczyste, tak samo jak psy, i lokalna ludność obrzuciła ich kamieniami za to, że jedli jego mięso.

Młoda Lila Niedenthal na rękach adoptowanej przez jej rodziców brazylijskiej Indianki Lety. Tatuaże na jej twarzy są malowane!

W końcu wylądowali w Isfahanie, w dzisiejszym Iranie, gdzie Polacy zorganizowali słynną szkołę polską, do której chodziło około 2000 dzieci. Cała rodzina zakończyła tułaczkę w Anglii, choć nie razem. Janek wyjechał wcześniej do Kirkuku w Iraku, gdzie rozpoczął służbę w wojsku, a potem został wcielony do lotnictwa brytyjskiego. Adaś dojechał do Anglii dopiero w roku 1947, już z Nazaretu w Palestynie. Dotarł pociągiem do Port Saidu, gdzie czekał statek pełen brytyjskich żołnierzy wracających z Indii. Pamięta do dziś, że miał wtedy już całe dwanaście lat i wchodził po trapie na pokład z wielkim plecakiem, workiem i torbą, potwornie się bał, że z całym tym bagażem wpadnie do morza. Jadwiga ze względu na słabe zdrowie została w Palestynie aż do 1951 roku, kiedy Jankowi udało się ją sprowadzić do Anglii. Po dwunastu latach cała rodzina, poza Władysławem, znalazła się znowu razem, w obcym, ale bezpiecznym kraju.

Tego dnia zostałem ochrzczony jako Christopher Jan Wladyslaw. Trzyma mnie Lila, stoją mama i ojciec chrzestny Jerzy Białokoz, a Krysia, trochę zazdrosna, ledwo się mieści w kadrze. Londyn, styczeń 1951

Jako młody bobas i pięćdziesiąt lat później jako stary bobas. Potrzebowałem co najmniej dwóch futer, żeby zmieścić się na leżąco!

Stanisława i Kazimierza ominęła wojna, bo od dobrych kilku lat mieszkali już w Brazylii. Stanisław ożenił się z Józefą ze Szczepańskich, a Kazimierz z Marią z Bochdanów. Wiosną 1930 roku Kazimierz z Marią i grupą innych Polaków założyli polską kolonię nad rzeką Ukajali w Peru. Eksperyment nie należał jednak do udanych i po wyjeździe z Peru oraz krótkim pobycie w Kanadzie postanowili osiąść na stałe w Brazylii, gdzie mieszkali aż do śmierci. Maria Bochdan-Niedenthal odniosła spory sukces, kiedy w roku 1935 została wydana w Warszawie jej książka opisująca ich zmagania w Peru: Ucayali. Raj czy piekło nad Amazonką. Kazimierz z Marią, zwaną Myszką, mieli trzy córki: Cecylię (Lilę), Nelę i Alę, adoptowali także Letę, małą indiańską dziewczynkę, ratując ją w ten sposób przed rytualną śmiercią. Brazylijska rodzina Niedenthalów stanowiła swoistą ciepłą oazę dla młodych Polaków wędrujących po tym kontynencie. Zatrzymywali się u nich i zaprzyjaźniali z całą rodziną między innymi Arkady Fiedler, Jarosław Iwaszkiewicz, Rafał Malczewski.

Lila została moją chrzestną matką, a przyjaciel rodziców Jerzy Białokoz (naukowiec z Magdalen College w Oksfordzie) moim ojcem chrzestnym.

À propos Lili i Iwaszkiewicza: 15 maja 2015 roku byliśmy w Teatrze Narodowym (scena przy Wierzbowej) na przedstawieniu Marcina Hycnara Opowiadania brazylijskie opartego na Opowieściach usłyszanych Jarosława Iwaszkiewicza. Z trudem udało nam się namówić Lilę, żeby poszła z nami, ale w końcu zgodziła się. Dla mnie było to bardzo ważne wydarzenie, bo przedstawienie to jest o mojej rodzinie, o moim stryju Kazimierzu (starszym bracie mojego ojca) i jego rodzinie. Iwaszkiewicz zmienił nazwisko Niedenthal na Bochdanowicz i wszyscy mieli też zmienione imiona – poza Lilą, która została Lilką. Przyznaję się bez bicia, że byłem mocno poruszony i zafascynowany tym widowiskiem. Po raz pierwszy w życiu mogłem poznać swoją w większości nigdy niepoznaną rodzinę. Graną przez aktorów, ale jednak.

W końcu okazało się, że Lili też się przedstawienie podobało, i nawet dała się namówić, by poczekać pod wyjściem z teatru na część aktorów, kiedy rozchodzili się już do domów. Byli dosyć wzruszeni, że przed nimi stoi prawdziwa Lilka...

ROZDZIAŁ 2

Początki

„Aaaarrrni wan wuuuu!”

Krzyk ten się powtarza, słyszę przy tym stukot końskich kopyt.

Co to znaczy? Nie wiem. Nigdy tego okrzyku nie udało mi się rozszyfrować. Ale wiem, pamiętam, o co tu chodziło. Że Any old iron to okrzyk zbieraczy żelastwa i pierwsze słowa starej rewiowej piosenki. I że nasz lokalny zbieracz, na londyńskim Ladbroke Grove, miał swój własny okrzyk, właśnie to „Aaaarrrni wan wuuuu!”. Jeździł wolno płaskim wozem ciągniętym przez konia i liczył na to, że ludzie będą wybiegali z domów i przynosili mu stare niepotrzebne żelazne przedmioty. Moja mama rzeczywiście wyskakiwała, tylko że z wiaderkiem i szufelką, i biegła za koniem, zbierając dymiące jeszcze kupy. Bo to dobre dla ogrodu, tłumaczyła.

To był mój Londyn w latach pięćdziesiątych.

Niedaleko znajdował się słynny targ na ulicy Portobello, gdzie mój ojciec zawsze kupował owoce, a na święta Bożego Narodzenia razem wybieraliśmy choinkę. I to nie byle jaką, sięgającą do sufitu, więc musiała być wysoka. Razem z nią szliśmy do domu piechotą: tata trzymał dolną część, ja górną. O samochodzie nie było mowy – nie mieliśmy.

Choć podobieństwo do młodego Cary’ego Granta jest tu piorunujące, to jednak jestem ja na supernowoczesnych wrotkach. Nie potrafiłem na nich stać, a co dopiero jeździć

Chodziłem do zwykłej, choć katolickiej, angielskiej szkoły, ale w soboty, kiedy moi angielscy koledzy mieli święty spokój, razem z siostrą udawaliśmy się do polskiej szkoły, gdzie lekcje trwały tylko do czternastej. Uczyliśmy się polskiego, historii, geografii, śpiewaliśmy polskie piosenki i tańczyliśmy polskie tańce. „Zasiali górale owies, o-owies” itd. Taniec nigdy nie był moją najmocniejszą stroną (tak pozostało zresztą do dziś), ale jakoś sobie wtedy z tym dawałem radę. Lubiłem, w miarę, tańczyć poloneza, bo to mały wysiłek, wystarczyło pociągać jedną nogą, trochę jak inwalida.

Już do szkoły musiałem nosić krawat, 1957

Biskup Oleśnicki – Królik Bugs, stadion White City, 1966

W polskiej szkole na Boże Narodzenie zawsze wystawiano jasełka i co roku dostawałem rolę jednego z trzech króli. Bo byłem w miarę wysoki, no i zawsze miałem problem z odmawianiem. Raz wrobiono mnie w zagranie głównej roli w przedstawieniu o Panu Twardowskim. Innym razem byłem harfiarzem w Lilli Wenedzie. Zagrałem też Afrykanina W pustyni i w puszczy. Poza Panem Twardowskim szczyt „sukcesu” osiągnąłem w roli biskupa Oleśnickiego, w 1966 roku, czyli na tysiąclecie chrztu Polski. Póki przedstawienie odbywało się na scenie, wszystko jeszcze grało. Ale kiedy w stroju biskupa musiałem wystąpić na wielkim stadionie White City, gdzie miały miejsce największe polonijne uroczystości, zrobiło się gorzej. Stałem na murawie obok Zawiszy Czarnego – był nim Jacek Zapaśnik w pięknej żelaznej zbroi. Na głowie miałem elegancką mitrę zrobioną przez mamę, choć była to wersja do zabawy, a nie taka do ciężkich zadań. I stało się. Jako że był to Londyn, rozpadało się. Śmiałem się na widok Zawiszy Czarnego, który rdzewiał, pokrywając się czerwonawymi plamkami. Śmiałem się jednak tylko do czasu, gdy moja mitra oklapła, a ja wyglądem zacząłem bardziej przypominać Królika Bugsa aniżeli biskupa Oleśnickiego. Te i podobne imprezy szkolne fotografował zawsze niejaki pan Plichta. Robił oczywiście czarno-białe zdjęcia; fotografował przy świetle zastanym – nigdy nie widziałem, żeby używał błysku. Zainteresowało mnie to. Mówił, że się utrzymuje z fotografii i że robi też fotosy na planach filmowych.

Mój pierwszy aparat

Swój pierwszy aparat dostałem w wieku jedenastu lat, kiedy jakimś cudem zdałem bardzo ważny egzamin szkolny. Nazywał się „11 Plus”, a po jego zaliczeniu przechodziło się do lepszej szkoły, do tzw. grammar school. Kto go oblał, musiał się zadowolić nieco gorszą szkołą, tzw. comprehensive school. A to rzutowało na dalsze możliwości edukacyjne już na zawsze. W nagrodę za moje nieoczekiwane sukcesy dostałem od rodziców bardzo prosty aparat: Kodak Starmite. Nie pamiętam już, po tylu latach, dlaczego dostałem akurat aparat fotograficzny, a nie co innego. Czy sam o niego poprosiłem, czy to był pomysł rodziców, teraz już nie wiem. Tata interesował się fotografią wyłącznie na wakacjach, kiedy robił nam zdjęcia swoim starym kodakiem, takim z mieszkiem, rozkładanym.

Udajemy z siostrą, że pomagamy w ogrodzie. Na zdjęciach taty często wypadamy z kadru

Rodzice moi byli nieco starsi od rodziców moich kolegów; tata już miał czterdzieści cztery lata, kiedy się urodziłem, a mama trzydzieści sześć. Wojny mają to do siebie, że niektóre procesy przyspieszają, a inne opóźniają. W tym wypadku wszystko się opóźniło.

Dzieciństwo miałem, jak to się ładnie mówi, szczęśliwe. Co znaczy, że nie pamiętam, żeby mnie i mojej siostrze Krysi przydarzyło się cokolwiek strasznego. Nie byłem molestowany, nie spadłem nawet z łóżka. Może trochę szkoda, bo taka normalka bywa nudna, ale nie ma na co narzekać. Ot, takie zwyczajne codzienne życie polskiej rodziny na emigracji. Rodzice byli prawdopodobnie szczęśliwi, że muszą się borykać jedynie z codziennymi problemami typu praca, zakupy i czy mleczarz zostawi rano butelkę mleka na stopniu przed domem. Wiedzieli dobrze, jakie życie prowadzili wtedy ich rodacy – i ich rodziny – w stalinowskiej jeszcze Polsce.

Tata był społecznikiem. Udzielał się w różnych polonijnych stowarzyszeniach: sędziowskim, w kole byłych grenadierów. Właściwie cały czas działał na rzecz innych. Miał przez to mnóstwo pracy i papierów, ale wszystko w należytym porządku, tak jak i mama. Niestety, ten zmysł porządkowania w żaden sposób nie przeszedł na mnie. Tata zawsze chodził w kapeluszu, nosił skórzaną teczkę i kiedy wracał z biura do domu, miał zwyczaj skopywać z chodnika wszelkie napotkane śmieci. W towarzystwie był bardzo dowcipny, a nawet czarujący, i przez to uwielbiany przez wszystkie panie.

Z Krysią i tatą podczas wyprawy do New Forest

Chociaż dość srogi, tak naprawdę był bardzo dobry i życzliwy, z wielkim poczuciem humoru. Krzyczał co prawda, kiedy słyszał, że rozmawiamy ze sobą po angielsku, ale chyba miał rację. Mama lubiła, by dom tętnił życiem, i zawsze nam pozwalała zapraszać kolegów i koleżanki. Nie mieliśmy, jak wspomniałem, samochodu. Nie mieliśmy też telewizora, pralki, zmywarki ani nawet lodówki. Mieliśmy za to odbiornik radiowy (no dobrze, niech będzie: radio) i słuchaliśmy tylko dwóch stacji (bo też tylko dwie istniały): BBC Home Service i BBC Light Programme. Pierwsza była poważniejsza, druga – lżejsza. Co do lodówki: mama uważała, że trzeba codziennie jeść świeże jedzenie i że konieczna jest tylko dobra spiżarka. Et voilà! Żyję!

Wakacje, 1953

Mama dla mnie zawsze była piękna, nawet w ostatnich tygodniach przed śmiercią, a umarła w wieku osiemdziesięciu siedmiu lat. Jako dziecko i młodzieniec nigdy nie zwracałem uwagi na jej wiek. Przez wiele lat, kiedy o to pytałem, bo chciałem narysować jej laurkę na urodziny, odpowiadała zawsze: „trzydzieści trzy”. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, że robi mnie w bambuko, bo nigdy za mojego życia nie miała tylu lat! Już w chwili moich narodzin była o kilka lat starsza. I jako prawdziwa dama nie myślała o swym wieku, a tym bardziej o nim nie mówiła. Kiedy odwiedzali nas goście, mama przygotowywała zazwyczaj pyszną pieczeń – wołową, wieprzową lub moją ulubioną – jagnięcą. Gotowała również pyszne zupy (chyba jak wszystkie mamy na świecie): rosół, pomidorową, czasami barszcz, wszystkie raczej klasyczne, polskie. Robiła wtedy też pyszną przekąskę. Bakłażan, pomidor, cebulkę kroiła w kostkę i dusiła na patelni. Potem kładła to na kromki chleba i pod grill. Tym właśnie różnią się angielskie kuchnie gazowe od polskich. W Anglii miały zawsze, i tak jest do dziś, pewne urządzenie nieznane w polskich kuchniach. Otóż na wysokości oczu zamontowany jest gazowy opiekacz. To bardzo przydatne, bo można sobie opiekać tosty, kiełbaski, kotlety jagnięce, no i te wspaniałe przekąski mamy. Nie wiem, dlaczego pamiętam akurat te tościki z bakłażanem, bo przecież nie było to jakieś specjalnie wykwintne danie. Mama jeszcze czymś je przyprawiała, ale tej tajemnicy, niestety, nie znam. Może pamiętam te tosty, bo podawano je wyłącznie, gdy przychodzili goście. A były pyszne! Może w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych bakłażany w Anglii też jeszcze były mało znane, a więc sam ich smak stanowił dla nas rarytas. Co innego chleb. Za moich czasów nazywaliśmy go po prostu „watą”. Bo też tak trochę wyglądał i smakował.

W pierwszych latach powojennych gospodarka brytyjska była w na tyle poważnych tarapatach, że racjonowano towary spożywcze – i nie tylko – i trwało to do czasów mojej najwcześniejszej młodości. Kiedy się urodziłem w 1950 roku, dotyczyło to niektórych produktów. Tego oczywiście nie pamiętam, tym bardziej że akurat w tym roku zakończono reglamentowanie większości produktów – pamiętam jednak, że były problemy z sokiem pomarańczowym i tranem. O tranie wolałbym zapomnieć, bo do tej pory u mojej siostry znajduje się łyżeczka używana tak dawno temu do podawania nam tego specjału. I do dziś ani siostra, ani ja nie możemy na nią patrzeć. Ale sok pomarańczowy z tamtych lat chętnie wspominam. Był to właściwie syrop, raczej do rozcieńczania, kupowało się go w małych butelkach. Póki nasza mama żyła, używała takiej właśnie butelki ze specjalną nasadką do spryskiwania bielizny przed prasowaniem. I tyle pamiętam z racjonowania. Na pocieszenie mogę oficjalnie zawiadomić, że z racjonowania mięsa zrezygnowano w lipcu 1954 roku – czyli prawdopodobnie dokładnie wtedy, kiedy zaczynałem jeść normalne befsztyki. To się nazywa szczęście!

Pięciolatek w mundurku idzie do szkoły

Do szkoły poszedłem w wieku pięciu lat. Tak to wtedy w Anglii było. Pamiętam, że na początku miałem jeszcze kłopoty z angielskim. Dotychczas żyłem w kokonie polskości, musiałem chyba mieć bardzo mało kontaktów z Anglikami i angielskimi dziećmi, mówiłem bowiem prawie wyłącznie po polsku. Pamiętam też, że bardzo mi się nie chciało chodzić do szkoły, do tego stopnia, że dokładnie zaplanowałem sobie ucieczkę. Wiedziałem, którym autobusem jechać i na którym przystanku mam wysiąść. Nie lubiłem też swojego imienia, Christopher (rodzice nadali mi angielską wersję Krzysztofa), a co dopiero nazwiska, ale może po prostu dlatego, że ani jednego, ani drugiego nie potrafiłem napisać. Problem został prawdopodobnie zażegnany, kiedy zakochałem się w małej rudej Philippie. Ona raczej nie odwzajemniała moich uczuć, ale to mnie nie obchodziło. Byłem zakochany! No i pogodziłem się ze szkołą. Miała ona (szkoła) jednak pewną wadę. Prowadziły ją zakonnice, no i była to szkoła żeńska, chociaż siostry tolerowały obecność kilku chłopców w wieku do siedmiu lat. Moja starsza o parę lat siostra Krysia też tam chodziła. Najgorsze, że jedną z lekcji były robótki ręczne, a na to już na pewno nie chciałem się zgodzić.

Z mamą i Krysią na Trafalgar Square w Londynie, lata 50.

Nie pamiętam, żeby rodzice pytali nas kiedykolwiek o zdanie albo żeby opowiadali nam o swoim przedwojennym życiu. Nie wiedzieliśmy nic albo prawie nic o ich wojennych przygodach. Każdą Wigilię obchodziliśmy tradycyjnie, po polsku, ze śledziem, karpiem, barszczem z uszkami itd. – ale nigdy przy tej okazji nie opowiedziano nam, jak to się odbywało u nich w domach przed wojną. Zawsze nie mogliśmy się doczekać, żeby wreszcie otworzyć prezenty. Pamiętam, że wymusiliśmy na rodzicach straszną rzecz: przez kilka ładnych lat Święty Mikołaj musiał nam przynosić prezenty już rano w Wigilię, a nie dopiero wieczorem. Później zgodziliśmy się na dostawę wieczorową, a ponieważ nadal nie lubiłem tego, co się jadło na Wigilię (poza barszczem, pierogami i sałatką z sosem winegret), cały wieczór wierciłem się niecierpliwie. À propos pierogów: mama robiła (ale oczywiście nie w Wigilię) znakomite, przepyszne pierogi z mięsem. Zawsze ścigaliśmy się z Krysią, kto zje ich więcej, a na kartce papieru odfajkowywaliśmy długopisem każdy zjedzony pieróg. Nagrodą było tylko błogie uczucie w brzuchu. Oboje mieliśmy wtedy także inne dziwaczne zwyczaje. W szczególności jeden wydaje mi się dzisiaj wyjątkowo obrzydliwy. Mama zakazywała nam żuć gumę, nie mogliśmy więc jej nigdy kupować. Co było robić, gdy jednak czuliśmy przeogromną chęć żucia? Zbieraliśmy ukradkiem wyplutą i przyklejoną do chodnika gumę, a potem w domu porządnie ją szorowaliśmy – i przysmak gotowy!!! Dzisiaj trudno mi w to uwierzyć, ale niestety – to najprawdziwsza prawda. A bakterie? No właśnie, nigdy nic nam się nie stało po takim tajemnym żuciu. A może to argument za tym, że nie powinno się dzieci zbytnio chronić przed bakteriami? Krysia ostatnio usiłowała mi wytłumaczyć, że ona zbierała tylko gumę balonową. Ja zaś, jak ten głupi młodszy brat, zbierałem wszystko, co popadło. Ale za to dzisiaj, powiedzmy sobie, te pięćdziesiąt lat później, wciąż trzymam się całkiem nieźle, a nawet na głowie mam własne włosy.

Tata właśnie otrzymał Order Imperium Brytyjskiego od królowej. Stoimy przed pałacem Buckingham, luty 1961. Szkoda, że nie widać moich sinych kolan!

Pamiętam jeszcze jedną dziwną rzecz z Londynu lat pięćdziesiątych. Może mi się to przyśniło, ale chyba nie. W sklepach z obuwiem, szczególnie dla dzieci i młodzieży, były takie dziwne urządzenia do sprawdzania, czy stopa pasuje do wybranego buta. Patrzyło się przez wizjer i widziało się rentgenowski ruchomy obraz swoich palców w bucie. Czy było to zdrowe? Mnie w każdym razie chyba nie zaszkodziło. Ale może żucie zebranej z chodnika gumy niwelowało w moim przypadku wszystkie niebezpieczne skutki fal rentgenowskich?

Kochający młodszy braciszek

Wracając do naszej niewiedzy na temat przeszłości rodzinnej, bardzo długo nie wiedzieliśmy, że mama nie była pierwszą żoną taty. Dowiedzieliśmy się o tym dopiero dużo, dużo później. I co więcej, okazało się, że mama była nawet nie drugą, ale trzecią żoną taty. Pamiętam, że jako młodzieniec trochę się zastanawiałem, dlaczego rodzice nie przystępują do komunii w czasie niedzielnych mszy. Teraz domyślam się, że to rozwody taty nie pozwalały im na przyjmowanie komunii.

Rodzice wśród rododendronów w Kew Gardens

Chodziliśmy zazwyczaj, każde z osobna, na angielskie msze w kościele Benedyktynów na Ealingu. Ja wpadałem tam zawsze w ostatniej chwili i stawałem blisko wejścia, nigdy nie siadałem. Przez pewien czas fascynował mnie starszy mężczyzna, który też zawsze stał z tyłu. Miał całkowicie przestrzelony policzek, prawdopodobnie była to rana wojenna. Zastanawiałem się, jak on daje sobie radę z piciem herbaty czy jedzeniem zupy. Stojąc z tyłu, lubiłem obserwować ludzi. Dzisiaj robię to samo, ale siedząc wygodnie w kawiarni. Przywilej wieku. Wtedy na Ealingu było bardzo mało kawiarni; pamiętam tylko jedną, koło stacji metra. Nazywała się Golden Egg i to do niej chodziła cała polska „paczka”. Ale ja do tej paczki nie należałem, więc i do kawiarni nie chodziłem. Może dlatego, że nigdy nie byłem „paczkowym” człowiekiem...

Życie wśród kobiet. Ale zabawa! Krysia skończyła trzy lata

Tata właściwie nie miał już rodziny w Polsce. Jego rodzice zmarli, a bracia albo zginęli w czasie wojny, albo żyli na emigracji. Tylko mama miała rodzinę w ojczystym kraju, dwóch braci, którzy z nią korespondowali. Musieli też chyba przesyłać nam książki, bo przecież do dziś pamiętam nasz egzemplarz elementarza Falskiego. Co to była za piękna książka! Ala i As itd. Chodziło jeszcze o jakiegoś kota, ale szczegóły już mi się nieco zatarły. Pamiętam doskonale zapach tego elementarza, bo pachniał niesamowicie – czystą żywą sosną z pięknych polskich lasów. O tym, że te lasy są piękne, przekonałem się sporo lat później – ale z elementarza pozostały mi do dziś w pamięci i ten druk, i zapach, coś, czego nie spotkałem w żadnych brytyjskich wydawnictwach. A były to przecież lata pięćdziesiąte...

Starszy brat mamy prenumerował nam czasopismo „Stolica”, czytałem je z zainteresowaniem, choć bardziej zwracałem uwagę na zamieszczone tam fotografie.

Zabrzmi to strasznie banalnie, kiedy stwierdzę, że te dawne lata były zupełnie inne niż dzisiejsze. Taka jest prawda dla każdego pokolenia. Inaczej się jednak żyło, inne rzeczy się czytało, inaczej się bawiło. Moje dzieciństwo przypadło na lata rozkwitu komiksów. Za kieszonkowe kupowałem więc dziecinne niewinne „Beano” i „Dandy”, a trochę później przeznaczone już dla starszych chłopców „Eagle”. Ten ostatni wypełniały stereotypowe obrazy wojny, gdzie niemieccy żołnierze zawsze mieli wykrzywione ze złości twarze i krzyczeli Achtung! i Britischer Schweinhund!

Z Krysią i Małgosią Ostrowską na drzewie, 1957

Były to oczywiście komiksy w wersji brytyjskiej; na te słynne amerykańskie o Supermanie i Batmanie nie było mnie stać – zresztą te akurat mniej mnie interesowały. Co nie znaczy, że ich nie czytałem: czasami pożyczałem je od swojej przyjaciółki i sąsiadki Małgosi Ostrowskiej. Jej ojciec pracował w Radiu Wolna Europa w Monachium i miała dojście do takich skarbów.

W tamtych czasach dużo się czytało. Razem z siostrą chodziliśmy co tydzień do publicznej biblioteki, gdzie wypożyczaliśmy i potem pożeraliśmy mnóstwo książek. W moim wypadku nie powiem, żeby to były arcydzieła literatury światowej, ale hej, byłem jeszcze małym szkrabem!

Pojęcie „pójścia do restauracji” w latach pięćdziesiątych było nam raczej obce. Nie przelewało się, więc się nie chodziło. Ale też i nie było wtedy takich restauracji ani takiego wyboru jak dzisiaj. Jeśli w ogóle, to czasami, od święta, chodziliśmy z rodzicami do restauracji sieci Lyons Corner House, gdzie karmiono tanio i w miarę smacznie. O ile pamiętam, były to restauracje samoobsługowe i do wyboru miało się różne specjały kuchni brytyjskiej typu bangers and mash, czyli smażone kiełbaski z purée kartoflanym, oraz jako dodatek słynne baked beans, czyli fasola w sosie pomidorowym. A zatem pójście do restauracji stanowiło dla nas, dzieci, wielką, ale jakże rzadką frajdę.

Rodziców odwiedzali prawie wyłącznie Polacy. Czasami zdarzało się, że któryś z gości miał angielską żonę. Co oczywiście trochę utrudniało konwersację. Kilka razy tata zaprosił do nas na kolację swojego angielskiego szefa z Ministerstwa Edukacji, bardzo dostojnego pana Iresona z żoną. Ale tak naprawdę obracaliśmy się prawie wyłącznie w polskim towarzystwie. Chodziliśmy na różne polskie akademie – święto Konstytucji 3 maja było chyba najwznioślejsze. Kościół polski na Ealingu był zawsze dość prężnym ośrodkiem polonijnym, ale my jako rodzina woleliśmy chodzić na angielskie msze. Młodzieżą polską opiekowali się w tym czasie księża Kazimierz Grzymała i Włodzimierz Okoński, znany z tego, że wszędzie jeździł skuterem, a kiedy wpuszczało się go do domu, uwielbiał atakować nas, dzieci, głową w twardym kasku. Ksiądz Okoński organizował także bardzo ambitne pielgrzymki młodzieży polonijnej do Loreto we Włoszech i do Polski. Nigdy nie dołączyłem do takiej wyprawy, ale doceniałem jego wyjątkowy zapał i wielkie poczucie humoru. Naszym proboszczem był niejaki ksiądz Władysław Honkisz, który znikł z życia parafii w złej sławie, kiedy okazało się, że uciekł za granicę z polską zakonnicą, po czym słyszało się o nim różne dziwne i niepokojące rzeczy. Coś jednak w tym jest – jak się później okaże – gdziekolwiek się pojawiam, tam księża zrzucają sutanny i uciekają z młodymi kobietami...

Jako mały chłopiec chodziłem do kina, na co tylko się dało (choć były pilnie przestrzegane ograniczenia wiekowe: „U” – dla wszystkich, „A” – chyba od 16 roku życia, ale ze starszym opiekunem lub rodzicem, i „X” – od 18 roku życia). Pamiętam, że najbardziej podobał mi się film historyczny Ben Hur, z Charltonem Hestonem w roli głównej. Wyścig rydwanów na końcu filmu – majstersztyk! Aż pięć razy oglądałem ten film. Potem zafascynował mnie Spartakus, z Kirkiem Douglasem, i oglądałem go chyba ze trzy razy. Występowała w nim piękna brytyjska aktorka, ciemnowłosa Jean Simmons, w której się podkochiwałem. Z zupełnie innej beczki, i nieco później, strasznie mi się podobał musical Dźwięki muzyki z Julie Andrews w roli głównej. Mężczyźni raczej nie przyznają się do tego, że film tego typu ich zachwyca, ale a) byłem jeszcze chłopcem i b) jest to piękny film, ze znakomitymi piosenkami, i proszę mi tego wrażenia nie psuć. W tamtych czasach seanse filmowe często, jeśli nie zawsze, były podwójne. To znaczy, że szło się obejrzeć główny film, czyli film A, ale przed nim puszczano drugi film, oczywiście słabszy, i był to film B. Teraz większość by sobie pomyślała: „Mam tak długo siedzieć w kinie?”, ale wtedy jakoś się tego nie zauważało. Mieliśmy wszyscy chyba więcej czasu dla siebie. Najlepsze było to, że w przerwie pomiędzy filmami pojawiały się dziewczyny sprzedające z podświetlonych tac lody i chłodne soki. Pycha! I do tego, o ile mnie pamięć nie myli, w czasie tej przerwy różne wesołe melodie grał mężczyzna na organach Wurlitzera. A przed całym programem oglądaliśmy jeszcze coś w rodzaju naszej Kroniki Filmowej, czyli Pathé News lub Look at Life. Nie ma co, pójście do kina było naprawdę pójściem do kina! Dodam, że na zakończenie wieczoru grano hymn God Save the Queen i trzeba było stać na baczność, a nie wybiegać jak najszybciej, żeby trochę dogonić życie. Ile w tym kinie spędzaliśmy godzin? Ze cztery na pewno. Uff!

Z tatą na wakacjach

Z mamą na Île d’Oléron, Francja 1955

Z Krysią na wakacjach

W latach pięćdziesiątych na wakacje letnie zazwyczaj jeździliśmy z rodzicami gdzieś nad angielskie morze. Ale jakże inaczej to wyglądało! Nie mając samochodu, zawsze podróżowaliśmy koleją, ale wtedy istniało jeszcze pojęcie advance luggage. Jeździło się z własną pościelą, więc bagażu musiało być sporo. Można było wysłać część bagażu in advance, czyli przed własnym wyjazdem, na podstawie kupionego wcześniej biletu. Dojeżdżało się na miejsce – a tu już czekał wielki kufer. Pamiętam z grubsza te wszystkie szczegóły, nie pamiętam natomiast w ogóle samych wakacji. Poza jednymi, i to akurat nie w Anglii, lecz we Francji. Właściwie to są one moim pierwszym świadomym wspomnieniem z czasów, kiedy miałem cztery, może pięć lat. Był to rok 1955 i pojechaliśmy całą rodziną na francuską wyspę na Atlantyku: Île d’Oléron. Pamiętam dosyć dokładnie te wakacje, poza jednym, dość ważnym szczegółem – ale o tym za chwilę. Mieszkaliśmy w jakimś pensjonacie, naprzeciwko którego znajdowało się małe wesołe miasteczko, z cudowną prawdziwą karuzelą, taką z muzyką organową. Miała ona jedną cechę, której już w żadnej innej karuzeli nie spotkałem. Nad naszymi głowami wisiała rozciągnięta linka, do której przyczepiono klipsami jakieś „ogonki” czy coś takiego. Cała zabawa polegała na tym, że my, unosząc się na tych koniach i samochodzikach karuzelowych, mieliśmy za zadanie ściągnąć owe „ogonki”. W nagrodę dostawało się chyba darmowy kolejny bilet. Nie było to oczywiście takie łatwe, bo inaczej właściciel owej karuzeli dawno by zbankrutował. Byliśmy też wtedy nieco mniejsi niż teraz, więc sięganie po te „ogonki” z ruchomych koni – a linka z „ogonkami” też podskakiwała – wymagało nie lada ekwilibrystyki. Ale czasami się udawało. Pamiętam też, że jeździliśmy na plażę, gdzieś na drugą stronę wyspy, autobusem. Z siostrą nazwaliśmy go, czy raczej jego kierowcę, wariatem, bo pędził po tych wyboistych drogach jak prawdziwy wariat. A my, bojąc się strasznie, potęgowaliśmy ten cudowny strach, siedząc zawsze na tylnym siedzeniu, gdzie nas wybujało niemiłosiernie. Na wakacjach, w tym samym pensjonacie, było dwóch chłopców mniej więcej w naszym wieku, i to razem z nimi zrywaliśmy te „ogonki” na karuzeli. Przyjechali z ojcem, ale oczywiście na niego nie zwracaliśmy uwagi, jak to dzieci. Mamy takie zdjęcie, na którym siedzimy razem na schodach pensjonatu. I teraz wrócę do tego jednego brakującego szczegółu. Dopiero kilkadziesiąt lat później wyjaśniono mi, kim jest ten mężczyzna na zdjęciu. Był to Czesław Miłosz z synami.

Z Czesławem Miłoszem i jego synami na Île d’Oléron, 1955

Nigdy nie dowiedziałem się, czy tata znał pana Czesława jeszcze z Wilna, czy może z Francji z czasów wojny. Ani czy w ogóle się znali, bo może poznali się dopiero w tym pensjonacie na wyspie, choć taki zbieg okoliczności wydaje się mało prawdopodobny. Moi rodzice nigdy o tej znajomości nie wspomnieli. Jak to jest, że kiedy jesteśmy młodzi, jakoś nie przychodzi nam do głowy o czymś z rodzicami porozmawiać albo oni nie chcą o tym mówić – a kiedy jesteśmy na to gotowi, już nie żyją i drzwi te zamykają się na zawsze? Wiele lat później, kiedy fotografowałem Miłosza podczas jego wizyty w Lublinie w 1980 roku, nie miałem niestety okazji podejść do niego i spytać, czy nazwisko Niedenthal jest mu znane czy nie. Dopiero kilkanaście lat później się udało i spytałem go właśnie o to nasze nazwisko, o Île d’Oléron i o wakacje w 1955 roku. Niestety, nic takiego nie pamiętał. Na tej imprezie panował ścisk i hałas, a sam Miłosz był już w podeszłym wieku, więc może nie skojarzył. Nigdy zatem się nie dowiedziałem, dlaczego ponad pół wieku wcześniej siedziałem przy tak znanej osobie. Skądinąd, czy ja w jego wieku będę pamiętał, z kim byłem na wakacjach w tak dalekiej przeszłości?

Bardzo lubiliśmy całą rodziną chodzić na długie spacery do londyńskich parków. W grę wchodziły tylko niedziele, bo wtedy jeszcze tata pracował nawet w sobotę, choć tylko pół dnia. Wyprawy te łączyliśmy zazwyczaj z piknikiem, a więc zabieraliśmy ze sobą jedzenie. Póki mieszkaliśmy na Ladbroke Grove, chodziliśmy blisko domu, na Wormwood Scrubs. Była to, i nadal jest, nazwa wielkiego londyńskiego więzienia – ale spokojnie, to także nazwa dużej otwartej przestrzeni, tak jak Błonia w Krakowie. Mama rozkładała wielki koc i rozpakowywała prowiant. Pieczony kurczak na zimno był prawdopodobnie najpopularniejszym wtedy daniem. Często chodziliśmy z przyjaciółmi: blisko nas mieszkała rodzina Ostrowskich i zawsze trzymaliśmy się razem. Tak jest zresztą do dzisiaj. We wczesnych latach sześćdziesiątych, kiedy i my, i Ostrowscy przeprowadziliśmy się dalej na zachód Londynu, czyli na Ealing Broadway, w niedziele jeździliśmy raczej do pięknego wielkiego parku Kew Gardens. Ale proszę sobie wyobrazić taką scenę. Przechodzący obok nas Anglik przeciera oczy ze zdziwienia, widząc, jak grupa dorosłych, razem z dziećmi, czołga się po trawniku albo chodzi na czworakach, zbierając i podjadając trawę. I myśli sobie: to chyba nie mogą być Anglicy. Jacyś wariaci? Ale to byliśmy my, oczywiście, i żadnej klepki nam nie zabrakło. Zbieraliśmy szczaw. Trudno go wtedy było w Londynie kupić, więc szukaliśmy go i zbieraliśmy sami. Przy okazji trochę sobie podjadaliśmy. A że działo się to w publicznym parku, no cóż...

Z Krysią i tatą w ulubionym Kew Gardens. Wizjer aparatu znowu szwankuje, bo ledwie zmieściliśmy się w kadrze...

Zwykle po bajorku w Regent’s Park pływałem canoe sam, a tu mama się wcisnęła!

Trzecim naszym ulubionym miejscem rekreacji był Regent’s Park, niedaleko stacji metra Baker Street, a więc bliżej już centrum miasta. Chodziło się tam na łódki; jako dzieci pływaliśmy z siostrą canoe po takim małym bajorku. Kiedy trochę podrosłem, chodziłem na łódki dla dorosłych, tym razem pływałem po o wiele większym pięknym jeziorze. Miło było wiosłować sobie taką dość solidną drewnianą jedynką przy muzyce dobiegającej ze specjalnej altany, w której grała orkiestra wojskowa wystrojona w piękne odświętne mundury. Na drugim końcu parku znajdowało się londyńskie zoo i teatr pod gołym niebem. Tam przeżyłem niezapomniane nocne przedstawienie Shakespeare’a, chyba Sen nocy letniej, kiedy w tle wyły wilki i ryczały lwy. Jak na Londyn całkiem niezłe doznanie.

W Anglii zawsze miałem problemy ze swoim nazwiskiem. A właściwie to Anglicy mieli z nim problem. Przekręcali je przeróżnie i dzieje się tak do tej pory. Neanderthal to jedna z najbardziej ogranych szkolnych wersji. Przez pewien czas zbierałem nawet korespondencję, koperty z różnymi kreatywnymi odmianami „swojej godności”. Pamiętam taką nieco orientalną Nieden Thay oraz znerwicowaną Niedentitall. Najbardziej kreatywny okazał się jednak nie londyński, lecz warszawski taksówkarz, który w latach siedemdziesiątych przyjął telefoniczne zamówienie (przez: RRRRadio Taxi, proszę czekać na przyjęcie zamówienia. RRRRadio Taxi, proszę czekać na przyjęcie zamówienia. Więcej było zawsze czekania niż zamawiania). Wsiadam do jego taksówki, a on mnie pyta: Czy pan NIEDORYTAŁ? No cóż – mogło być gorzej!

Mama prowadziła w domu polską kuchnię, a zupa szczawiowa – to pycha! Tata nie gotował, właściwie w ogóle nie zbliżał się do kuchni. Nie chciał, nie potrafił. Poza tym że w Anglii mięso było w sklepach mięsnych, Anglia różniła się tym jeszcze od Polski, że tutejsi rzeźnicy zupełnie inaczej dzielili je i kroili. Tak więc kotlet wieprzowy z kostką miał też kawałek nereczki w jednym rogu. Tego w Polsce nie widziałem do dnia dzisiejszego. Kuchnia mamy różniła się również i tym od typowo polskiej, że często jedliśmy jagnięcinę. W Anglii, w przeciwieństwie do Polski, było i jest to bardzo popularne mięso – zresztą pyszne! Co może być lepszego od pieczonego udźca jagnięcego, z czosnkiem i do tego z buraczkami? Anglicy do jagnięciny dodawali zawsze sos miętowy, ale tego, niestety, nie mogłem przełknąć. A gulasz z jagnięciny – pycha! A żeberka jagnięce z grilla... palce lizać! Sam wtedy oczywiście nie gotowałem, ale zawsze lubiłem obserwować mamę w kuchni. Czasami, kiedy się bardzo spieszyła, smażyła nam angielskie kiełbaski. Z tego, co wiem, w żadnym innym kraju nie odważono by się jeść czegoś takiego, ale to typowe angielskie danie i w gruncie rzeczy wcale nie jest złe!

Myślę sobie, że bardziej byłem związany z mamą niż z tatą. Siłą rzeczy, bo mama zawsze była w domu w pierwszych latach mojego życia. Codziennie o trzynastej czterdzieści pięć siadaliśmy razem w fotelu i obowiązkowo słuchałem w radiu programu dla dzieci Listen with Mother. Piętnaście minut bajek. Pamiętam, jak strasznie się o nią bałem, kiedy po obiedzie ucinała sobie drzemkę w fotelu – a ja myślałem, że umarła. Sprawdzałem, czy oddycha, szturchałem ją i budziłem, z czego chyba nie była zbyt zadowolona. Pamiętam też jak dziś, kiedy pewnego dnia stała przy oknie w salonie i płakała. Trzymała w ręku list, na który padały jej łzy... Pamiętam, że do niej podszedłem, taki mały szkrab, i ciągnąc za rękaw, spytałem, co się stało. „Moja mama umarła”, powiedziała. Mama, której nie widziała od roku 1939 – a był to już 1956 rok. Nigdy nie poznałem żadnej z babć ani też dziadka. Do dziś żałuję: jak miło byłoby mieć babcię i dziadka...

Mama mamy, Anna Łyżwańska, już po wojnie, w Polsce. Niestety, nigdy babci nie poznałem

Londyńska Polonia powojenna miała podobno dwa oblicza, ja tak naprawdę znałem tylko jedno z nich. Chodzi mi o tych biedniejszych i o tych lepiej sytuowanych Polaków. Nie mogę powiedzieć, żebym miał też rozeznanie w tym temacie. Nasza rodzina, wcale nie bogata, należała jednak do grupy tych „lepiej sytuowanych”. Tata jako urzędnik państwowy, civil servant, miał prawdopodobnie lepszą możliwość uzyskania pożyczki na zakup domu. Sądzę, że spora część Polonii cieszyła się podobnym przywilejem. Wydaje mi się także, że w Polakach tkwiła zawsze szczególnie mocno chęć posiadania własnego domu. Po wojnie domy w Londynie nie były aż tak drogie, za dwa tysiące funtów można było kupić niezły i spory. I chociaż zarabiało się wtedy mniej, o wiele mniej niż dzisiaj, to stosunek ceny domu do rocznych zarobków też wyglądał zupełnie inaczej. Tak więc kto tylko mógł, kupował dom, i to zazwyczaj duży, w którym można by odnajmować kilka pokoi, tak by wpływy z wynajmu pokrywały spłaty kredytu i koszty utrzymania tegoż domu. Tak też zrobili moi rodzice. Na Ladbroke Grove mama odnajmowała trzy albo cztery pokoje na piętrze i na poddaszu oraz małe mieszkanie w suterenie, tzw. basement. Pamiętam, że tylko mama się tym zajmowała; to ona co tydzień pobierała czynsz, skrupulatnie zapisując wszystko w osobnych notesikach. Do końca życia używała starego dużego liczydła – był to jej kalkulator. Nie potrafiła inaczej liczyć. Kiedyś dostała prawdziwy elektroniczny kalkulator i wyrzuciła go.

Nie był to oczywiście wynajem na dni czy tygodnie, chodziło wyłącznie o dłuższe umowy, zazwyczaj kilkuletnie. My mieszkaliśmy na parterze: mieliśmy dwa pokoje z kuchnią. Lokatorzy płacili co tydzień. Była wspólna łazienka i WC, ale każdy lokator miał bieżącą wodę w pokoju, małą kuchenkę i piecyk gazowy do ogrzewania. Nie było w tamtych czasach ogrzewania centralnego. W każdym pokoju znajdował się licznik gazowy i elektryczny, do którego trzeba było wrzucać szylingi i pensy – bez tego lokator nie mógł ani gotować, ani się ogrzać, ani używać oświetlenia. Każdy lokator grzał więc swój pokój tylko wtedy, kiedy tam przebywał. Okna w Anglii w tamtych czasach miały pojedyncze szyby i w ogóle były mało szczelne. Nazywano je sash windows i otwierały się pionowo, trzeba było chwycić za dolną część i podsunąć ją do góry. Linka i przeciwwaga w ramie umożliwiały unieruchomienie okna i podobno dawały gwarancję, że jeśli ktoś wychyli głowę, to szyba nie spadnie mu na łeb. Obawiam się, że z tym to różnie bywało, ale takie były okna w Londynie i przy takich też się marzło.

Z Ladbroke Grove wyprowadziliśmy się chyba w 1962 roku. Nie wiem, dlaczego rodzice zdecydowali się na taki krok, ale jeden powód jest mi znany. Aż wstyd się przyznać: Ladbroke Grove zaczęło się robić „zbyt kolorowe”. A pokolenie moich rodziców nie było aż tak tolerancyjne pod tym względem. Przeprowadziliśmy się więc na Ealing Broadway w zachodniej części Londynu i wkrótce ta dzielnica stała się „polska”.

Na Ealing Broadway również zamieszkaliśmy na parterze, ale mieliśmy już o wiele więcej miejsca, właściwie trzy przestronne pokoje, łazienkę, toaletę oraz kuchnię z jadalnią. Było też bezpośrednie wyjście na taras i do ogrodu. Kotek nasz miał własne drzwiczki, taką specjalną klapę wmontowaną w drzwi kuchenne. Mógł sobie spokojnie wchodzić i wychodzić, kiedy tylko chciał. Gdy wprowadziliśmy się do tego domu, odkryliśmy, że kiedyś musiała być tam służba, bo w każdym pokoju tkwił w ścianie elektryczny przycisk, który uruchamiał takie zmyślne urządzenie na ścianie w kuchni. Jeśli ktoś nacisnął ów przycisk, w specjalnym okienku zaczynała się kręcić kuleczka z numerem pokoju. Wtedy służba pędziła do wskazanego pomieszczenia w oczekiwaniu na rozkaz, powiedzmy, że „dwie gorące czekolady i kanapkę z szynką, please”. Nie wypadało tego urządzenia zostawiać, bo i tak nikt by nie przyniósł nawet jednej gorącej czekolady – a szkoda. Lokatorzy wynajmowali pokoje lub małe dwupokojowe mieszkania na piętrze i na strychu, ale mieli oddzielne wejście z boku domu, a schody na górę od naszej strony zamurowano. Mama musiała wyposażyć każdy z wynajmowanych pokoi w proste meble i kuchenkę.

Można by pomyśleć, że nie jest specjalnie miło mieć obcych ludzi we własnym domu, ale to nie do końca prawda. Na St Mark’s Road nie odgradzaliśmy się od nich – wchodzili od ulicy przez duży wspólny hol i szli sobie na górę do swoich pokoi, nie stykając się tak naprawdę z nami. I moja siostra Krysia, i ja uwielbialiśmy niektórych z nich. Do naszych ulubionych lokatorów należał starszy, bardzo ekscentryczny pan, Anglik. Nazywał się Robert Norton i był rozwiedziony z dość znaną w Anglii i na świecie autorką książek dla dzieci, Mary Norton (napisała między innymi Pożyczalskich, historię miniaturowych ludzików mieszkających pod podłogami domów, którzy wychodząc na powierzchnię, pożyczali sobie różne przedmioty od prawdziwych ludzi). Pan Norton był w jakiś sposób związany z Portugalią, ale nie pamiętam już dokładnie, o co chodziło. Nosił, o dziwo, spódnicę (na szczęście tylko po domu), chociaż może było to raczej coś w rodzaju hinduskiego sari. Strasznie u niego śmierdziało, ponieważ ciągle gotował nóżki w galarecie, co nie było typowym angielskim daniem (choć może się mylę). Często nas do siebie zapraszał, a my chętnie do niego chodziliśmy, bo bardzo ciekawie opowiadał o różnych ważnych dla dzieci sprawach. Brzydziliśmy się co prawda tych okropnych kubeczków z nóżkami w galarecie, jeszcze nieodwróconymi, bo była tam paskudna gruba warstwa tłuszczu. No i ten zapach! Do tego nigdy chyba nie otwierał okien. Ale dla nas wszystko to było magiczne. Starając się przetrzymać ten straszny smród i nie oddychać, siadaliśmy koło niego i słuchaliśmy o różnych cudownych rzeczach, a także muzyki poważnej. Miał dużą kolekcję płyt (siedemdziesiątek ósemek) i piękny stary drewniany gramofon na korbkę. Siłę głosu regulował prostym sposobem: otwierał lub przymykał małe drewniane drzwiczki z przodu. Pan Norton był też fanatykiem puzzli, czyli układanek, ale nie takich kupionych – te nie wchodziły w grę. Liczyły się tylko takie, które robił sam. Naklejał jakieś ładne zdjęcie wycięte z kolorowej gazety na kawałek drewnianej sklejki i wkładał w imadło, a potem wyciągał specjalną małą piłę – laubzegę – i kawałek po kawałeczku wycinał swoje własne unikatowe puzzle. Przed rozdaniem takich prezentów każdy skończony komplet wrzucał do małej plastikowej torebki i przytrzymując jej górne brzegi, przypalał je zapałką lub świeczką, by skleić szczelnie torebkę. Świetny człowiek!

Po przeprowadzce na King’s Avenue w dzielnicy Ealing Broadway, w 1962 roku, nasz nowy dom został przerobiony tak, że my zajmowaliśmy cały parter, a lokatorzy resztę domu. Wchodzili osobnym wejściem z boku. Nie byliśmy już małymi dziećmi, ale nadal mieliśmy swoich ulubieńców. W tym domu naszym absolutnym faworytem był Hindus z Fidżi, który nazywał się K.B. Singh. Mówiło się do niego i o nim K.B. Oczywiście nikt nie wiedział, co te litery K.B. oznaczają, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że to jakieś bardzo trudne hinduskie imiona. K.B. był maszynistą w metrze londyńskim – prowadził pociąg na zielonej District Line. Jeśli zobaczył mnie lub Krysię na peronie, wpuszczał nas do swojej kabiny. Jak przystało na prawdziwego Hindusa, lubił kucharzyć, więc z góry domu sączył się zawsze zapach curry czy innych przypraw. Nauczył mnie gotować ryż. Kto jak kto, ale akurat to Hindus potrafi! Bardzo proste! Należy wrzucić ryż do posolonego wrzątku (dużo wody), raz zamieszać i gotować, aż woda wyparuje. Przecedzić – i już. Finito! Mieszkał u nas wiele lat, aż pewnego razu przyszedł i powiedział, że musi wracać na Fidżi. Ktoś umarł i teraz on został jakimś tam lokalnym dostojnikiem, obowiązki wzywały. Piękna historia!

Mama, ja (leżę na ziemi, nie wiedzieć dlaczego) i słynny kot Pussy

Mieszkał u nas także samotnie przez wiele lat trochę tajemniczy starszy pan, Anglik, Mr Knowd. Kupował namiętnie pisma pornograficzne. Znał się na samochodach i był moim pierwszym nauczycielem, kiedy starałem się nauczyć prowadzić auto. Twarz miał trochę jak z kiepskiego horroru. Pamiętam, jak przychodził do nas zapłacić czynsz. Zamiast dzwonić od frontu, pukał do przeszklonych drzwi od strony ogrodu. Prawie zawsze późnym wieczorem. Pamiętam, jak czasami, kiedy siedziałem z mamą w kuchni, tuż za szybą z ciemności wyłaniała się raptem ta twarz... Atak serca w takim momencie gwarantowany!

Ealing Broadway było w latach sześćdziesiątych spokojną, prawie wiejską dzielnicą. Do metra mieliśmy niedaleko, mniej więcej siedem minut spaceru z domu i potem jakieś pół godziny metrem do centrum Londynu. Sklepów było sporo, kilka pubów, Wimpy Bar, taki ówczesny angielski odpowiednik McDonalda, parę restauracyjek, w tym też chińska, bo właśnie w tamtych latach zaczynała się angielska fascynacja kuchnią chińską. Był też tzw. fishmonger, czyli sklep rybny – żałuję, że od dawna go tam i chyba już nigdzie nie ma. Ryby można teraz kupić wyłącznie w większych supermarketach. A taki sklep rybny robił wrażenie: wielki, rubaszny i wesoły właściciel wystawiał rano swój towar na ladach, które wychodziły na ulicę. Wybór miał spory, lubiłem oglądać te różne potworki; gorzej było z ich jedzeniem. Szybko i sprawnie czyścił ryby klientom. My kupowaliśmy tam jakieś rybki głównie dla kota; dla siebie tylko w piątki. Sam się z tym nie spotkałem, ale Krysia twierdzi, że mama przychodziła do tego sklepu i mówiła I would like some fish for my pussy, czyli „chciałabym kilka rybek dla mojego kotka”, co po angielsku jest może poprawnie, ale brzmi dość dwuznacznie, jako że pussy może znaczyć nie tylko „kotek”, ale też coś zupełnie innego, o czym wolałbym tu nie pisać! Ale naszemu rybiarzowi tak się to zawsze podobało, że udawał niedosłyszącego, co mama mówi, i prosił, żeby powtórzyła to jeszcze raz, głośniej, tak by inni klienci także słyszeli... Złośliwa bestia! A biedna mama, nie znając aż tak dobrze angielskiego, nie wiedziała, jakie wrażenie robią jej słowa.

Rodzice oczywiście mówili po angielsku dość płynnie, ale niezbyt poprawnie i z obcym akcentem. Młodsi imigranci mieli trochę łatwiej, bo mogli się tego języka lepiej nauczyć. Im jest się starszym, tym trudniej to przychodzi, zwłaszcza jeśli chodzi o akcent. Pewnie to z mojej strony nieładnie, ale trochę się wstydziłem rozmawiać z mamą przed angielskimi kolegami po angielsku. Mama mówiła do mnie coś po angielsku, a ja, skonfundowany, odpowiadałem po polsku.

Moja wspaniała siostra Krysia

Ślub Krysi ze Steve’em, 1972. Z lewej mój przyjaciel Andrzej Klimacki, kapitan w wojsku brytyjskim. Po prawej ja; strasznie nie lubię nosić kapeluszy

Krysia, moja trochę starsza siostra, miała zawsze ciąg do bardziej „alternatywnego” stylu życia. Jest frankofilką, studiowała romanistykę. Potem także projektowanie obuwia, co uważam za godne podziwu. Skończyła polską szkołę sobotnią, ale później odsunęła się od kontaktów i spraw polskich, co miał jej za złe nasz tata. Pierwszy jej mąż był ekscentrycznym Anglikiem, sympatyczną „czarną owcą” z bardzo dobrej i szacownej londyńskiej rodziny. Po ślubie zamieszkali na drewnianej barce, która stała na jednym z londyńskich kanałów. Barki takie są bardzo popularne w Anglii: można je wynajmować i pływać nimi spokojnie po całym kraju, najlepiej od pubu do pubu. Nazywają się narrow boats, czyli „wąskie łodzie”, bo rzeczywiście są bardzo wąskie i bardzo długie, mają około dwudziestu metrów. W dawnych czasach nie były zabudowywane, miały tylko kabinę kapitana i służyły głównie do transportu węgla. Z początku nie miały nawet silników, bo ciągnęły je konie. Konie nie płynęły oczywiście przed barką z cumą w zębach, lecz szły sobie grzecznie wzdłuż brzegu specjalną ścieżką. Dzisiaj spaceruje się tam wzdłuż kanałów. Steve, mąż Krysi, kupił taką właśnie łódź w stanie surowym, tylko z tą małą kabiną. I to w niej zamieszkało młode małżeństwo, zanim uzdolniony manualnie szwagier nie dobudował reszty „domu”. Czy to nie piękne? Tata nasz jednak był innego zdania. Nie rozumiał takiego życia, tak samo jak nie zachwycał się moim pomysłem, kiedy chciałem zostać fotografem. Ze swoim wychowaniem, wykształceniem i przeszłością nie był w stanie zrozumieć, że fotografia może być zawodem i że da się z tego wyżyć. Albo że można mieszkać na barce i że to ciekawy pomysł na życie. Trochę grzmiał, trochę się złościł – ale ostatecznie niczego nam nie zakazywał.