Zawierucha w wielkim mieście - Krystyna Bartłomiejczyk - ebook + audiobook + książka

Zawierucha w wielkim mieście ebook i audiobook

Bartłomiejczyk Krystyna

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W życiu 27-letniej Olgi Zawieruchy dzieje się aż nadto, lecz nie zawsze są to miłe wydarzenia. Dziewczyna zupełnie nie zna się na ludziach, dlatego wiele spraw w jej życiu toczy się na opak. Kochający Antek kocha nie tylko ją, uczynny Dominik okazuje się oszustem, „niestrawna” Zośka – całkiem miłą osobą, a sympatyczna Lidka – rywalką. Kiedy niemal w tym samym czasie Olga traci chłopaka, pracę i poczucie własnej wartości, podejmuje spontaniczną decyzję określającą dalszy jej los. Wyprawia się za ocean do siostry, która (tak jak i ona) ma swoje tajemnice. Ledwie Olga zdąży nabrać dystansu do życia i ludzi, a znów wokół niej zawiruje świat – do czego niewątpliwie sama się przyczyni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 41 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
3,4 (17 ocen)
6
2
3
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
13Joginek

Z braku laku…

Zmęczyła mnie. Pełno tu dram rodem z meksykańskiej telenoweli, główna bohaterka zachowuje się jak niedojrzała nastolatka i gdzie się nie obróci znajduje absztyfikanta pomimo wyglądu kopciuszka...
00
Fiba1

Nie oderwiesz się od lektury

fajna na zimowe wieczory polecam
00

Popularność




Copyright © by Krystyna Bartłomiejczyk

Copyright © 2016 by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielanew formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja:

Sylwia Drożdżyk-Reszka

Korekta:

Justyna Jakubczyk

Projekt graficzny okładki:

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Skład i łamanie:

Justyna Jakubczyk

Słupsk/Warszawa 2016

ISBN 978-83-65223-45-6

Wydawnictwo Prozami Sp. z o.o.

[email protected]

www.prozami.pl

www.literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej:Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

1

Olgę Zawieruchę dzieliło kilka metrów od skrętu w wąską uliczkę, gdy usłyszała za sobą wściekły ryk silnika. Kątem oka dostrzegła czarny motocykl. Zbliżył się z zawrotną szybkością, po czym zniknął za zakrętem. Po chwili do uszu Olgi dotarł dźwięk wskazujący na gwałtowne hamowanie. Rzuciwszy spojrzenie na zegarek, stwierdziła, że pośpiech motocyklisty był jak najbardziej uzasadniony. Przyśpieszyła, pedałując ile sił w nogach.

Dominik Suseł stał w otwartych drzwiach kamienicy opatrzonej szyldem „Zielone Centrum”.

– Ruchy, ruchy, rudasku – ponaglił Olgę, przecierając zaspane oczy.

Głośno się roześmiała. Dominik był od niej niższy o głowę, w dodatku chudy, z wystającym jabłkiem Adama i przydługimi włosami w kolorze marchewki. Lubiła go, choć wydawało się jej niepojęte, że można lubić człowieka o wielu twarzach. Jednego dnia wyglądał na poczciwca, innego miał w sobie coś z beztroskiego Piotrusia Pana, a jeszcze kiedy indziej stawał się cwaniaczkiem, który myśli o tym, jak zarobić, ale się nie narobić.

Wsunęła rower w stojak i dołączyła do Dominika.

– Cześć – przywitała go zdyszana. – Wariat jesteś, wiesz?

– Wiem – odparł, przytrzymując drzwi – ale za tobą choćby na dywanik Palucha.

– Żartujesz? Ciebie nawet Paluch się nie ima. Nie wiem, jak to robisz, ale zawsze spadasz na cztery łapy.

– Taka już moja kocia natura.

Chichocząc, wbiegli na piętro. Zaledwie weszli do sekretariatu, otworzyły się drzwi od gabinetu szefa i wyskoczył z nich wściekły jak osa Paluch.

– Do gabinetu… – Olga usłyszała charakterystyczny chrypliwy głos.

Ciąg dalszy utonął w niezrozumiałym pomruku, toteż nie do końca była pewna, czy to prośba, czy służbowe polecenie – i do kogo właściwie było skierowane. Odwróciła głowę, szukając wzrokiem Dominika, którego oddech jeszcze sekundę wcześniej czuła na swoich plecach. Suseł okazywał właśnie kolejną twarz, bodaj najgorszą – wycofywał się, rzucając ją na pożarcie Paluchowi.

– Ty skurczygnacie – bezgłośnie poruszyła ustami.

Dominik bezczelnie podniósł kciuk, nie okazując żadnej skruchy, po czym zniknął za drzwiami prowadzącymi do WC. Olga westchnęła. Najchętniej zrobiłaby zwrot na pięcie i poszła w ślady Susła, było już jednak za późno.

– Tadeusz, wiem, co sobie myślisz, ale… – Odchrząknęła, gorączkowo szukając rzetelnej wymówki, lecz jej szare komórki, zazwyczaj aktywne, teraz zawodziły. – Nie uwierzysz, co się stało. Spadł mi łańcuch i…

– To masz pecha – uciął i gestem wskazał drzwi z mosiężną tabliczką „Technik architektury krajobrazu T. Paluch”.

Olga posłusznie poszła za szefem. Paluch skinieniem głowy nakazał jej, by zajęła miejsce na fotelu, a sam rozsiadł się za ogromnym biurkiem zarzuconym rozmaitymi szpargałami.

– Lubisz tę pracę? – zapytał prosto z mostu, wsypując do filiżanki z kawą dwie kopiaste łyżeczki brązowego cukru.

– Oczywiście – odparła.

– I pewnie liczysz na sukces w tej branży, co?

Skinęła głową. Nie wiedziała, do czego zmierza szef, ale rzeczywiście, sięgała wysoko. Marzyła o własnym gabinecie z własną asystentką i o własnych projektach, toteż uczyła się pilnie, korzystając z doświadczenia mądrzejszych od siebie, zaliczała kursy, aby podnieść kwalifikacje, świetnie znała angielski. A oprócz tego była pracowita jak mrówka, miała ambicje, umiejętności i świadomość własnej wartości. Instynkt podpowiadał jej, że sukces leży w zasięgu ręki.

– Sam przecież mówiłeś, że jestem dobrym nabytkiem – odparła ostrożnie.

– Talent to nie wszystko.

Olga spięła się i czujnie spojrzała na szefa. Był niski i gruby, miał pucołowate rumiane policzki, a na środku głowy świeciły się zaczątki łysiny. Wyglądał trochę jak mnich bez habitu i ogólnie sprawiał całkiem sympatyczne wrażenie, lecz potrafił być niemiły. Zwłaszcza gdy próbował udowodnić, że on tu rządzi.

– Tak, wiem. Dobry pracownik powinien mieć jeszcze stalowe nerwy i skórę nosorożca – zażartowała, przytaczając jego własne słowa.

Paluchowi nie było do śmiechu. Sięgnął po leżącą na blacie zieloną teczkę, którą Olga zauważyła dopiero teraz. Ogarnęło ją niemiłe przeczucie, że opisana jest jej nazwiskiem.

– Powiedz mi, Olga, czy punktualność stanowi dla ciebie jakiś problem?

– Nie, skądże! – zaprzeczyła gwałtownie. – Kocham terkot budzika, wstawanie skoro świt, picie porannej kawy w biegu. No fakt, czasami się spóźnię, ale to tylko dlatego, że po drodze zdarza mi się napotkać jakieś nieprzewidziane przeszkody.

Paluch otworzył teczkę i zaczął przeglądać jej zawartość.

– Czasami, mówisz… Tu mamy trzy spóźnienia – mruknął – tam dwa, a tu… A, mniejsza z tym. – Zamknął teczkę. – Spóźniasz się nagminnie, Olga.

– Wcale nie – zaprotestowała. – W tym tygodniu tylko raz.

– Nie wiem, czy powinienem się cieszyć, czy płakać. Mamy dopiero wtorek…

W gabinecie na chwilę zapadła cisza, którą przerwał Paluch. Podniósł się z fotela, stanął przed Olgą i wycedził:

– Jestem facetem prostolinijnym, mówię wprost, co leży mi na wątrobie. Ty mi leżysz, Olga. – Jego oczy zwęziły się ostrzegawczo. – Nazwijmy rzecz po imieniu. W nosie masz dobro firmy… – Ruchem ręki powstrzymał jej próbę protestu. – Tak to wygląda. Nie będę tego tolerował. Ja daję pracę i płacę, ty masz być lojalna i uczciwa, rozumiesz?

Olga uniosła brwi, demonstrując zdziwienie. Więc jest nielojalna i nieuczciwa, bo zdarzyło się jej spóźnić raptem kilka… No dobrze, kilkanaście razy, może troszkę więcej. Ale za to nie urywała się z pracy przed czasem jak niektórzy, nie odbębniała prywatnych rozmów przez służbowy telefon i nie myślała o niebieskich migdałach. Nie surfowała też po urzędniczym necie i nie spotykała się na mieście z iluzorycznymi klientami. I to na nią właśnie Paluch postawił w konkursie. Dlaczego więc jest określana przez Palucha jako osoba, która przynosi firmie więcej szkody niż pożytku?!

– Rozumiem – mruknęła z oporem świadczącym, że ni w ząb nie rozumie.

– Czyżbym wyczuwał jakieś wątpliwości?

– A skąd. Rozumiem, że mam być jeszcze bardziej lojalna i uczciwa, niż jestem, chociaż wydaje mi się to niewykonalne, bo bardziej się już nie da.

– Zawierucha!

– No co? – Olga się obruszyła. – Mówię prawdę.

– Lojalność i uczciwość to również przestrzeganie godzin pracy. Od dziewiątej do siedemnastej, ni mniej, ni więcej. No, czasami może być więcej, ale nigdy mniej.

– Aha. No to będę przestrzegała – zapewniła skwapliwie.

– Zrób to. Dla własnego dobra. – Paluch usiadł za biurkiem i ostentacyjnie odwrócił głowę, dając Oldze do zrozumienia, że rozmowa właśnie się skończyła.

***

Olga stanęła na wysokości zadania. Następnego dnia przyszła do pracy niemal bladym świtem, budząc tym podziw Elizy.

– Fiu, fiu, własnym oczom nie wierzę – gwizdnęła z uznaniem sekretarka. – No, ale wiesz… Kto rano wstaje, i tak dalej.

– Zapytaj Go, kiedy wreszcie solidnie się wyśpię – jęknęła Olga.

Eliza uniosła wzrok ku niebu i chwilę milczała w nabożnym skupieniu.

– Bóg odpowiada, że takie luksusy to dopiero na starość – zachichotała.

Olga wzruszyła ramionami i poczłapała do pracowni. Było to niewielkie pomieszczenie urządzone w jasnej tonacji. Mimo że bardzo lubiła skandynawski minimalizm, to kiedy weszła tu pierwszy raz, pomyślała, że codzienny ośmiogodzinny pobyt w takiej ciasnocie sprawi, iż już po tygodniu zwariuje albo popełni straszliwą zbrodnię. Nawet nie wiedziała, jak blisko jest prawdy, jednak to nie ciasne wnętrze okazało się jej przekleństwem.

Tym czymś, a raczej kimś, była Zośka Sulowska.

Zośka dość szybko dała się poznać jako osoba, z którą zażyłość damsko-damska w ogóle nie wchodzi w grę. Trudno powiedzieć, co było gorsze: to, że Zośka bywała złośliwa, to, że była samolubna czy to, że miała nieznośny nawyk przerywania innym w pół zdania. Olga została obdarzona przez naturę dużym współczynnikiem empatii, jednakże życzliwość przy Zośce graniczyła z samobójstwem. No i biurowy kryzys wisiał na włosku. W Centrum robiono nawet zakłady, która którą unieszkodliwi wcześniej.

Zośka właśnie w skupieniu przeglądała kolorowy katalog, podgryzając croissanta. Nie zareagowała na wejście Olgi, nie odpowiedziała na powitanie – i raczej nie dlatego, że nie słyszała. Po prostu ją zignorowała. Olga się uśmiechnęła. Na palcach podeszła do biurka, przy którym siedziała Zośka, nabrała powietrze w płuca i ryknęła:

– Cześć!

Zośka z wolna uniosła głowę.

– Czy mi się zdawało, czy słyszałam bzyczenie komara? – spytała znudzonym tonem. – A może to ty coś mówiłaś?

Olga spojrzała na Zośkę z rezygnacją, a jednocześnie z zazdrością. Nie żeby z przesadną, ale… obiektywnie należało przyznać, że Zofia była kobietą wielkiej urody. Miała regularne rysy twarzy, długie ciemne włosy lśniące zdrowym blaskiem, zawsze perfekcyjny makijaż, delikatne dłonie, długie zgrabne nogi i kształty, których inne kobiety mogły jej zazdrościć. I nosiła ciuchy skomponowane z tymi kształtami wręcz idealnie. No i roztaczała wokół siebie zmysłową aurę, pobudzając męskie serca do szybszego bicia. Przy takim ideale urody Olga miała prawo czuć się jak towar nieco wybrakowany.

– Ja… yyy… Mówiłam, że… fajna jesteś – stwierdziła niemal przyjaźnie.

– Nie wystarczy być fajnym, dobrze być jeszcze bogatym. A co u ciebie?

– W porządku, Zosiu. Wszystko gra jak w…

– To się jeszcze zobaczy. Mamy zaledwie początek dnia.

Olga opadła na krzesło w geście rozpaczy. Z chęcią skręciłaby łabędzi kark tej jędzy.

– W sumie dobrze, że już jesteś – kontynuowała Zośka nieświadoma morderczego głodu Olgi – bo mam do ciebie pytanie. Tylko niech ci się nie wydaje, że zależy mi na twojej opinii, ale jak myślisz, który? – Przesunęła katalog na biurko Olgi. – Czarny, bo wyszczupli, czy biały, bo podkreśli opaleniznę?

Olga się ocknęła i przesunęła dłonią po twarzy.

– Dla mnie kostium to kostium. Ma być wygodny, zakrywać, co trzeba, i nie spadać po wyjściu z wody.

– Boże, co ja sobie myślałam? – Zośka się skrzywiła. – Że od człowieka z targowym gustem można otrzymać cenną radę?

– Można. Wybierz złoty, będzie pasował do koloru piasku na plaży – odparła Olga słabym głosem.

Zośka nie zareagowała. Siedziała z rozanieloną miną i błądziła myślami nad morzem, na plaży, pod palmą, gdzieś na końcu świata… Zdecydowanie nie było jej w Zielonym Centrum. Oldze to odpowiadało. Jeśli o nią chodziło, Zośka mogłaby tak błądzić do godziny siedemnastej, a najlepiej zabłądzić na amen.

Odpaliła komputer i przez dwie godziny pracowicie cyzelowała wirtualne rabatki, kwiatki, roślinki.

W projekcie, nad którym pracowała, za dużo było rabat sezonowych. Olga zrezygnowała z trzech kolejnych, aby po chwili zastanowienia skasować wszystkie. Puste miejsca zastąpiła pojemnikami sezonowymi, co miało aspekt nie tylko estetyczny, ale i ekonomiczny. Gdy nastaną jesienne przymrozki, będzie można pojemniki przechować w magazynie aż do wiosny, a potem na nowo obsadzić roślinami. Żadna nowość, pomyślała, ale miało być tanio i ładnie. No i jest tanio i ładnie. Nawet bardzo ładnie. No i kto tu jest bezguście…

– Wypraszam sobie! – ryknęła Zośka, i to było ryknięcie rozjuszonego lwa, nie jakiś subtelny ptasi świergot. – Nie jestem bezguście!

Olga zamrugała powiekami i zdziwiona spojrzała na Zośkę.

– A kto twierdzi, że jesteś?

– Ty.

– Z choinki się urwałaś? – Olga wytrzeszczyła oczy, gotowa założyć się, że nic nie mówiła. Tak sobie tylko nieszkodliwie przemyśliwała…

W tym momencie pojęła, że chyba jednak nie sobie. No doprawdy, czy Pan Bóg musiał być taki rozrzutny akurat w stosunku do Zośki? Nie dość, że dał jej urodę, tuzin rozmaślonych amantów, to jeszcze obdarzył podzielnością uwagi.

– Nie myślałam o tobie – wykrztusiła. – Nawet nie wiedziałam, że coś mówię.

– Ja jakoś takich problemów nie mam.

– Ale niektórzy ludzie tak, i co im zrobisz? Nie wpadaj, Zosiu, w irytację z powodu każdej dupereli, bo nie przetrwasz jednego dnia zdrowa na umyśle.

– Och, daruj sobie. A w ogóle to nie jestem w nastroju do dalszej rozmowy.

– Mnie też się skończył nastrój – prychnęła Olga. – Jakby co, w ogóle mnie tu nie ma. – Pokręciła głową i szybko przeniosła się w wirtualną przestrzeń Parku Miejskiego.

Przez kolejną godzinę obsadzała roślinami rabaty wieloletnie, wykorzystując w tym celu różne warianty kaskadowych konstrukcji. Kiedy skończyła z rabatami, wzięła się za latarnie zasilane energią słoneczną. W pewnym momencie naszły ją wątpliwości, czy nie ma ich w nadmiarze. Kilka usunęła, po chwili znowu wstawiła, z rozpędu dołożyła parę ławeczek wokół fontanny, trzy pojemniki sezonowe, no i zrobił się jej lekki miszmasz artystyczny.

– Cholera jaśnista – syknęła, łapiąc się za głowę.

– Teraz myślisz czy mówisz? – Zosia westchnęła głośno.

– Klnę w żywy kamień. Na mnie… znaczy na siebie.

Zośka uniosła do góry starannie wyregulowane czarne brwi.

– Noo, kochana… To jest ten czas, kiedy idzie się do psychiatry – skonstatowała, po czym zmieniła temat. – Słuchaj, co byś wybrała do bikini: seksowne pareo czy zwiewną sukienkę?

– Po cholerę mnie pytasz, skoro mam targowy gust?

– No cóż, czasami należy wziąć pod uwagę również opinię miłośniczki kartofelka i kotlecika. Kto wie, co…

– Weź na wstrzymanie, dobra? – Olga się zirytowała. – Czepiasz się jak pijany płotu.

Zośka szarpnęła kołnierzyk bluzki, jakby nagle zabrakło jej powietrza. Jako niekwestionowana królowa ostatniego słowa nie nawykła do tego, by jej przerywano. Ona komuś tak, odwrotnie – nigdy.

– A ty jesteś szajbuska i już – wyraziła końcową opinię, nadymając się jak balon.

Olga prychnęła. W duchu sklęła Zośkę, w myślach rozerwała jej boskie ciało na miliony atomów, po czym zajęła się przywracaniem parku do pierwotnego wyglądu. Kiedy skończyła, zaczęła wprowadzać drobne poprawki do fontanny. Z tej części projektu była szczególnie dumna. Wodotrysk nie był żadnym tam sikającym amorkiem, lecz prostokątem z równomiernie ulokowanymi dyszami i osadzonymi przy nich reflektorami diodowymi. W połączeniu z wodą miały one tworzyć animacje „woda-światło”, co niewątpliwie byłoby główną atrakcją Gorajek.

Utknęła przy dyszach do fontanny.

Przez kilka minut tępo patrzyła w ekran, myśląc o tym, że jeśli teraz zawiodą ją szare komórki, będzie im zawdzięczać porażkę na całej linii. Do tej pory nie brała jej pod uwagę. Przeciwnie, liczyła na uznanie rekompensujące późne powroty z biura, wczesne wstawanie i niedospane noce. No i proszę. Wykończą ją głupie dysze, bo nie może się zdecydować, jaki kształt nadać strumieniowi wody. Kwiatu? Wachlarza? Niech to szlag!

Brak pomysłu sprawił, że zapał Olgi osłabł, przeradzając się w jawną niechęć do całego projektu. Jęknęła i wstała tak gwałtownie, że niemal przewróciła krzesło.

Zośka spojrzała na nią szczerze zdumiona.

– Jezu, dziewczyno. Czy ty masz mrówki w tyłku? Co znowu robisz?

– Teraz się rozciągam. – Olga zademonstrowała kilka pokazowych skłonów i wyprostów. – A potem idę po kawę, bo mi szare komórki stają dęba z przepracowania. – Ostatnie słowo zaakcentowała dość mocno, lecz Zośka nie załapała. Bądź udawała, że nie łapie.

– A mogłabyś zrobić dwie? – spytała przymilnie. – No wiesz, tak przy okazji.

– Przy okazji można pobuszować po outletach, żeby nie zresetować konta – bąknęła Olga pod nosem, a głośno spytała: – Gdzie twój słoiczek?

– Mój? – Zośka udała bezgraniczne zdumienie. – Jeszcze w sklepie, ale na pewno uszczkniesz odrobinkę ze swojego. – Bezczelnie się uśmiechnęła, po czym wróciła na plażę Golden Bay, dokąd zabierał ją bogaty narzeczony. Ach, Malta…

Wrodzona grzeczność nie pozwalała Oldze odmówić prośbie Sulowskiej, jednak dopuszczała słodką zemstę. Głośno się roześmiała, wyobrażając sobie minę królowej Zofii, gdy jutro zakomunikuje jej, że plebs przerzucił się na herbatki ziołowe.

Zdejmowała właśnie dzbanek z płyty grzewczej, gdy drzwi maleńkiej kuchni otworzyły się z impetem. Olga poczuła mocne pchnięcie w plecy, poleciała do przodu i wyrżnęła czołem w otwarte drzwiczki szafki.

– Ożeż ty… – zmełła w ustach soczyste przekleństwo.

– Sorry very. – W drzwiach pojawiła się marchewkowa głowa Dominika. Podtrzymał wściekłą Olgę za łokieć i uśmiechnął się do niej przymilnie. – Załapię się na kawę, rudasku?

– Wypchaj się – burknęła, przykładając łyżeczkę do czoła. – Tobie to tylko w łeb za wczorajszy numer.

– No co ty, Olga. Zaraz nerwy, dąsy i wyzwiska. Musiałem, ale to naprawdę musiałem iść na stronę. Z Paluchem się dyskutuje, a z pełnym pęcherzem nie. To co, dostanę? Bo całego dzbanka chyba nie dacie rady opróżnić.

– A wiesz, że chyba damy? Czuję, że wpadam w koncepcyjny dołek, a zegar nieubłaganie odmierza czas. Tik-tak, tik-tak…

– Jednym tika, innym tikał. – Dominik zachichotał. – A Zośce nie-Samośce chyba nawet jeszcze nie zaczął.

Olga wzruszyła ramionami.

– Zośce nie musi. Skończyła projekt dla Skalskiego.

– Taa…? Najwyraźniej znasz ją lepiej ode mnie, skoro tak twierdzisz.

– Nie ja twierdzę, tylko ona. Dlaczego miałaby mnie okłamywać?

– Chyba nie oczekujesz ode mnie odpowiedzi?

– A ty chyba nie bardzo ją lubisz, co?

– A ty chyba nie powiesz, że lubisz. Dobrze wiesz, że jest jak bolący ząb.

– No cóż… jej też niespecjalnie zależy na lubieniu mnie.

– Fuj, doprawdy… I nie pomoże ani twój urok osobisty, ani inteligencja, ani siła perswazji?

– Nic nie pomoże. – Olga wywróciła oczami. Dominik przysunął się blisko, zniżając głos do szeptu.

– Sorry very, ale gdybyś dzieliła się z nią owocami swojej pracy… – Mrugnął okiem porozumiewawczo.

– Co sugerujesz? Że niby Zośka żeruje na cudzych pomysłach? Nooo, mój drogi. Owszem, wzorem cnót obywatelskich to ona nie jest, ale żeby… – Potrząsnęła głową. – Nie marnuj czasu, Suśle. Nie spiskuj i nie próbuj nas poróżnić, bo…

– Tak to zabrzmiało? – Roześmiał się. – Przepraszam, chyba źle się wyraziłem. Chciałem tylko powiedzieć, że człowiek nigdy nie wie, co przesądza o lubieniu bliźniego swego: jego osobowość czy… zdolności. Lidka nie wiedziała i… – urwał, jakby powiedział o trzy słowa za dużo.

– A kimże znowu jest Lidka?

– Oj tam, nieważne.

– Suśle! Nienawidzę, jak ktoś zaczyna i nie kończy.

– Pracowała tu pół roku temu…

– Ooo. Siedzę na jej stołku?

– No, tak jakby. – Chrząknął. – Co to ja chciałem… A, Lidka. Więc ona była naprawdę dobra. Inteligentna, pełna świeżych pomysłów i… głupia zarazem. Jeśli już tak bardzo potrzebowała rozmów z Zośką, to mogła z nią gadać o modzie, a nie o swoich projektach, rozumiesz. Trochę to trwało, zanim zorientowała się, że coś nie gra, i się wkurzyła. No bo powiedz sama. Ona zdolna, kreatywna, a jest kiepsko opłacaną wyrobnicą, podczas gdy z Zośki, nie ukrywajmy, przeciętny architekt krajobrazu, a dostaje podwyżki i pławi się w chwale. A przecież powinno być odwrotnie, nieprawdaż?

– I to ma być dowód na kradzież pomysłów? Tej całej Lidce mogło się wydawać, że jest taka dobra. A Zośka potrafi się spiąć, jeśli tylko chce.

– Ale pieprzysz – Dominik się zirytował. – Lidka za każdym razem dobrze wiedziała, co oddaje Paluchowi, a Zośka za każdym razem dobrze wiedziała, czego nie wymyśliła.

– Sam pieprzysz. A Paluch za każdym razem miał pod nosem dwa takie same projekty i nawet się nie zorientował, tak? Powiesz mi, jakim cudem?

– A kto mówi, że dwa takie same? Zośka nie jest głupia, nie zrzynała jak leci. Coś tam wyrzuciła, coś zamieniła, coś podrasowała, ale co i jak to ci nie powiem, bo sam nie wiem. Kiedy podpięła się pod duży projekt Lidki, ta wyszła z siebie. Zośce rzuciła w twarz wiązanką obelg, a Paluchowi – wypowiedzeniem.

– No nieźle. – Olga gwizdnęła. – A nie mogła zwyczajnie powiedzieć mu prawdy?

– Jasne. A skąd dowody?

– A ty? Nie mogłeś stanąć w jej obronie? Bo nie wyglądasz mi na niedoinformowanego…

– Co? – Podniósł głowę i spojrzał na nią półprzytomnie. – Aa… Nie, nie mogłem. Chyba zabrakło mi odwagi… Słuchaj, Olga. Mam nadzieję, że ta rozmowa zostanie między nami. Ja też nie mam dowodów, więc gdyby Zośka się dowiedziała… Rozumiesz, to podchodzi pod paragraf o pomówieniach. No dobra. – Ożywił się. – Powiedziałem, co chciałaś, teraz nalej mi kawy.

– Sam sobie nalej.

***

Olga potknęła się o wystającą kostkę brukową i o mały włos nie wywinęła orła, jednak nie zmieniła tempa. Nie mogła zrozumieć, jak to się dzieje, że czas wymyka się jej spod kontroli, podczas gdy innych słucha, rozciągając się im i kurcząc na zawołanie.

Antek należał do tych innych. Posiadał cudowną umiejętność panowania nad czasem.

Choć raz mógłby się spóźnić, pomyślała, nic by się nie stało. Ale nie. Antek albo przychodził o czasie, albo nie przychodził wcale, nie istniało nic pomiędzy… Spojrzała na zegarek i przyśpieszyła kroku, zastanawiając się nad wymówką. Mogła zatrzasnąć się w łazience, brzmi wiarygodnie. Albo zwichnąć nogę w kostce, kiedy biegła na spotkanie. Albo… Dzwonek telefonu zabrzmiał dokładnie wtedy, gdy skończyły jej się pomysły. Jedną ręką odgarnęła kosmyk włosów uparcie przesłaniający jej widoczność, drugą zanurkowała w poszukiwaniu komórki, która równie uparcie wymykała się jej z dłoni. Wreszcie ją wymacała.

– Słucham – rzuciła lekko spłoszona.

– No nareszcie. – W głosie Antka słychać było zniecierpliwienie. – Nie wiem, po co ci telefon, skoro nigdy nie odbierasz… Nieważne. Słuchaj, Olga. Przepraszam, ale trochę się spóźnię, bo Łukasz… Kumpel z Klubu… Kojarzysz go?

Olga uśmiechnęła się od ucha do ucha.

– Nie, nie kojarzę. A co z nim?

Właściwie się nie dowiedziała, co z nim, bo Antek nie wprowadził jej w szczegóły. Nadmienił tylko oględnie, że Łukaszowi przytrafiła się mała życiowa katastrofa (czy życiowe katastrofy bywają małe?) i że nie może zostawić go bez wsparcia, którego przecież tak pilnie potrzebuje.

– Nie jesteś zła na niego? – spytał na zakończenie.

Zła? Olga nie znała Łukasza, lecz kimkolwiek był i cokolwiek go dręczyło, była mu niezmiernie wdzięczna. Jakby nie było, doznał życiowego wstrząsu w bardzo dogodnym dla niej momencie. Miała ochotę wywinąć radosnego fikołka.

– Nie, dlaczego? – odparła. – Mam tylko nadzieję, że katastrofa jest… To znaczy, jeśli dla Łukasza to takie ważne, nie ma sprawy. Ratuj kumpla, ja…

– Ważne. – I się rozłączył.

– … poczekam – dokończyła półgłosem. Wzruszyła ramionami i wsunęła komórkę do kieszeni płaszcza. Przeszła na drugą stronę Klonowej i skręciła w Piwną, mijając po drodze kilka sklepów, szewski zakład usługowy oraz pizzerię nieczynną od dwóch miesięcy. Od pizzerii do Relax Cafe był żabi skok. Pchnęła ciężkie drzwi i weszła do środka.

W modnie urządzonym lokalu panował przyjemny półmrok, pachniało dobrą kawą i wysokogatunkowymi trunkami. Było tłoczno, a gwar ludzkich głosów i głośna muzyka tworzyły niełatwą do przebicia ścianę dźwięków.

Olga przystanęła w przejściu i rozejrzała się za wolnym stolikiem. Nagle poczuła szturchnięcie. Lekko się zachwiała, po czym jak bumerang wróciła do pionu.

– Ojej, pardon. – Jasnowłosa osóbka o cerze jak u Królewny Śnieżki zlustrowała Olgę pobieżnie i zmarszczyła czoło. Po sekundzie jej twarz rozświetlił uśmiech. – O, hejka! – zagruchała. Złapała Olgę za łokieć i niemal siłą odciągnęła z przejścia. – Co u ciebie?

– Em… Znakomicie. – Olga odwzajemniła uśmiech, zastanawiając się, skąd to nagłe zainteresowanie. Twarz panienki wydała się jej kompletnie obca. Ba, była wręcz przekonana, że widzi ją pierwszy raz w życiu. – A u ciebie?

– Też super. Ale jeszcze niedawno… – panienka przewróciła oczami – masakra, mówię ci. Dopadła mnie jelitówka i męczyła przez trzy dni. Ja pierniczę, na zakrętach nie wyrabiałam, masz pojęcie? – Ścisnęła ramię Olgi, która ruchem głowy potwierdziła, że owszem, ma. – Ale co tam, nie ma tego złego. Za to jak pięknie schu… dłaam… – W głosie dziewczyny pojawiła się niepewność. Przechyliła głowę, zmrużyła oczy i popatrzyła na Olgę, tym razem uważniej. Nagle spąsowiała. – Ty nie jesteś Marta, co nie?

– No nie, nie jestem.

– A niech mnie! Tak się wygłupić. – Dziewczyna nerwowo poprawiła pasek przewieszonej przez ramię torebki. – Jesteś bardzo podobna do mojej koleżanki, której dawno nie widziałam. Myślałam, że to ona. Głupio wyszło, wybacz.

– Daj spokój. Mylić się jest rzeczą ludzką. – Olga się uśmiechnęła wyrozumiale. – Jakoś strawiłam tę jelitówkę, nie była taka najgorsza, więc się nie przejmuj.

– Jasne. Przecież mogłam ci zapodać news, co przydarzyło się niejakiemu Sylwkowi na zajęciach w prosektorium. Opowiedziała mi wczoraj znajoma, mówię ci, moje jelitowe sensacje wysiadają przy jego gaciach. – Dziewczyna zachichotała.

Oldze udzieliła się jej wesołość. Pomyślała, że właściwie nie ma powodu, aby czekać na Antka w samotności, z pewnością o wiele przyjemniej byłoby spędzić ten czas z kimś tak energetycznym jak ta osóbka o wyglądzie świeżo upieczonej gimnazjalistki.

– A może dasz się zaprosić na kawę? – spytała. – O ile nie jesteś umówiona.

– Byłam umówiona. – W głosie dziewczyny nie został nawet ślad po wcześniejszej wesołości. – Tak mi się przynajmniej wydawało jeszcze kilka minut temu.

– Nie przyszedł – domyśliła się Olga.

– I już nie przyjdzie. A za zaproszenie dziękuję, ale mam inne plany… – Dostrzegła, jak Olga lustruje wnętrze sali. – Jeśli szukasz miejsca – mruknęła – to przy oknie, w prawym rogu. Widzę, że nadal jest wolne.

Olga nie nalegała. Przecisnęła się między stolikami i opadła na miękką kanapę wygrzaną przez dziewczynę, która jeszcze przed chwilą na niej siedziała. Wyciągnęła komórkę z kieszeni i położyła ją na blat, sprawdzając połączenia. Nie było żadnych. Z mocnym postanowieniem, że nie będzie ponaglać Antka, oddała się rozmyślaniom o Zośce. Jakoś nie mogła jej sobie wyobrazić w roli pazernej złodziejki pomysłów.

– Dlaczego taka piękna dziewczyna siedzi samotnie?

Przez twarz Olgi przebiegł grymas. Głos, który usłyszała za plecami, nie należał do Antka, ale od razu go rozpoznała.

– Co tu robisz? – burknęła.

– A, długo by mówić. – Kuba się uśmiechnął i zanim Olga zdążyła zareagować, usiadł obok niej.

Przyglądała mu się w milczeniu, oswajając się z myślą, że tu jest – cały, zdrowy, bezczelny, bez oznak skruchy i bez poczucia winy. Usiłowała wyłuskać z pamięci zapiekłą wściekłość oraz dosadne słowa, które ćwiczyła podczas bezsennych nocy, licząc na to, że kiedyś je wypowie. Niestety, przez dwa lata wszystkie zdążyły rozpłynąć się w niepamięci. Tak jak i dawne uczucia, jakie do niego żywiła.

– Oj, Kuba, Kuba. – Pokręciła głową. – A ty nadal podrywasz na ten sam tekst.

– Jakie podrywasz? – żachnął się. – Wiedziałem, że to ty, chociaż… Wyglądasz jakoś inaczej.

– Bo jestem inna. – Wzruszyła ramionami.

– I co z tym zrobimy? – mruknął. – Bo cholernie mnie kusi, żeby pocałować tę inną Olgę. Oczywiście byłby to przyjacielski powitalny pocałunek.

– Oczywiście. Ale nie rób tego. Nie jesteś już moim księciem. Kuba podrapał się w brodę.

– Hm, tak naprawdę nie spodziewałem się, że będzie inaczej. Ale widzisz, ja też się zmieniłem.

– Zauważyłam. Masz dłuższe włosy, zarost na twarzy, no i chyba trochę przytyłeś. Jednak coś mi mówi, że wciąż jesteś tym samym draniem.

– Dołóż: słodkim draniem. – Kuba przysunął się do Olgi i zajrzał jej w oczy.

– Nie dołożę. Chyba że po łbie, jeśli natychmiast się nie odturlasz – warknęła, patrząc na niego z wyraźną niechęcią.

– To nie fair! – oburzył się, a jednak odsunął na bezpieczną odległość. – Ja do ciebie z fajką pokoju, a ty walisz po głowie.

– Mam się teraz rozpłakać z żalu nad biednym Kubusiem?

– Oj, wiem, o co ci chodzi, o moje nagłe zniknięcie, tak? – Przeszył ją spojrzeniem Casanovy. – Myślałem, że dwa lata to dość czasu na przebaczenie.

– Przebaczenie to jedno, a spotkanie oko w oko z podłym zdrajcą to całkiem inna sprawa.

– Aleś ty pamiętliwa. – Kuba się skrzywił. – Zrozum, nie dało się inaczej. Żebyś ty wiedziała, ile rzeczy przytrafiło mi się tamtego dnia…

– No, ile? – zapytała bez większego zainteresowania. – Tyle co śledzi w beczce, czy tyle co kot napłakał?

– Głowa mała, mówię serio. – Przerwał, bo do stolika podeszła kelnerka, by przyjąć zamówienie. Odczekał, aż zapisze je w notesiku, i ponownie skupił uwagę na Oldze.

Widząc, jak otwiera usta, potrząsnęła głową i uśmiechnęła się z wysiłkiem.

– Nie, Kuba, nic nie mów. To nie jest konieczne. Nie mam ochoty na historyjki o kolejnym załamaniu nerwowym twojej babci.

– Ale to też było. Nadal czytasz w moich myślach, Mała.

– Jeśli poczytasz w moich, stracisz ochotę na wynurzenia. I nie mów do mnie Mała.

– A pal to licho. – Kuba niecierpliwym ruchem odgarnął kosmyk czarnych włosów, który wciąż opadał mu na czoło, wprowadzając anarchię w nienagannej fryzurze. – I tak powiem. Znaczy o tym, co mi się przytrafiło, powiem. Inaczej ty nie wybaczysz mi, ja nie wybaczę sobie, no i stanę się dyżurną żyrafą kraju.

– Kim?

– Żyrafą. One prawie nie śpią, nie wiedziałaś? Wyobraź sobie, że te ssaki…

– Jeśli już, gadaj o sobie, inne ssaki mnie nie interesują. – Olga wzruszyła ramionami. Pomyślała, że wysłuchanie porcji bzdetów będzie kosztowało ją sporo wysiłku, jednak z drugiej strony im prędzej Kuba się wyspowiada, tym szybciej ją opuści.

– Bo tak w ogóle to miałem wtedy czarną serię.

Spostrzegł kelnerkę, która właśnie zbliżała się z zamówionym deserem i drinkiem. Umilkł i odczekał, aż ustawi na stoliku oszronioną szklankę ozdobioną plasterkiem cytryny oraz owocowy pucharek. Gdy zostali sami, zaczął snuć swoją wersję baśni z jednego dnia i jednej nocy.

Ten facet to dopiero miał talent do mijania się z prawdą. Właściwie spodziewała się, że uraczy ją porcją kłamstw, ale żeby takich, które w ogóle kupy się nie trzymały? Olgę aż zęby rozbolały od słuchania historii, w której za każdym słowem czaiła się groza i nieszczęście.

Skok przez płot skutkujący uszkodzeniem ciała, bo wściekły pies zdążył chapsnąć mu łydkę. Kradzież komórki, dlatego nie dzwonił. Nalot brygady antyterrorystycznej w knajpie, w której topił smutki po powyższym. Wreszcie telegram, który w środku nocy postawił na nogi zmaltretowane ciało Kuby. Mama życzyła sobie widzieć go niezwłocznie, a u mamy „niezwłocznie” znaczy „wczoraj”. Toteż Kuba popruł do Irlandii, jak leżał, nawet nie miał czasu wyskoczyć z pidżamy, a co dopiero do Olgi.

Olga wzniosła oczy ku niebu. Pod względem liczby niepowodzeń, katastrof i wszelkiego okropieństwa Kuba przewyższał nawet K2.

– To wszystko? – parsknęła ironicznie. – A gdzie zgubiłeś czarnulkę?

– Słucham?

W zakamarkach jej mózgu pojawił się widok Kuby w czułych objęciach pewnej kruczowłosej piękności. Akurat wtedy, gdy rzekomo „pruł” do Irlandii.

– Wybujałe cudo, modnie ostrzyżone, dobrze wystylizowane. Tylko… tyłek mógłby być zawieszony nieco wyżej. – Olga nie mogła odmówić sobie odrobiny uszczypliwości.

Kuba przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, potem przeniósł wzrok na podłogę.

– Widziałaś nas – ni to stwierdził, ni zapytał.

– Widziałam.

– Mogę to wyjaśnić. – Uniósł do ust szklankę z drinkiem i zaczął sączyć powoli, jakby dawał sobie czas na zebranie myśli.

Olga nie chciała roztrząsać przeszłości. Zresztą, nie było o co kruszyć kopii. Jedna życiowa porażka to jeszcze nie dopust boży, zwłaszcza że wyszła jej na dobre.

– Och, z pewnością. – Machnęła ręką lekceważąco. – Ale wyobraź sobie, że jakoś mnie to nie obchodzi. W życiu trzeba iść albo w jedną, albo w drugą stronę. Ty chciałeś iść w inną niż ja, i poszedłeś. Wolno ci było.

– Słuchaj – Kuba podrapał się po brodzie – wiem, że masz do mnie żal. Chyba się nie spisałem, ale naprawdę nie zamierzałem cię skrzywdzić. Mogłabyś mi wybaczyć?

– Mogłabym. – Olga wbiła widelczyk w kawałek słodkiego ananasa.

– Och, dzięki. – Kuba położył rękę na leżącej swobodnie na stoliku lewej dłoni Olgi i lekko ją ścisnął. – Bo widzisz… Brakowało mi ciebie. Jak myślisz, moglibyśmy… Em… zacząć wszystko od nowa? Oczywiście zrozumiem, jeśli powiesz nie.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.

– To dobrze, że zrozumiesz, bo widzisz, Kubusiu – Olga odłożyła widelczyk, przykryła dłonią jego dłoń i pochyliła się nisko – cokolwiek było między nami, już nie wróci. Ty ułożyłeś sobie życie po swojemu, ja po swojemu i…

– W pół godziny wyhodować sobie absztyfikanta, noo, noo…

Olga zaklęła cicho i odskoczyła od Kuby jak dźgnięta kolcem. Obejrzała się, spoglądając w twarz mężczyźnie, którego kochała. Wyglądał tak, jakby gdzieś w zakamarkach jego duszy tkwiło podejrzenie, że jest jedynie cieniem Kuby, który nie spełnił oczekiwań jego dziewczyny.

– Ale z ciebie sprinterka, Mała. Szacuneczek. – Wydął wargi i zagwizdał bezgłośnie.

Bijąca od niego wrogość uderzyła w Olgę tak mocno, że niemal wbiła w kanapę.

– Przestań, Antek. Właśnie mówiłam Kubie, że…

– Że wymierają jedne gatunki, a rodzą się inne? – wszedł jej w słowo głosem, który przywodził na myśl gniewny pomruk zbliżającej się nawałnicy. – Sorry, powracają.

– Uspokój się. To nie tak, jak myślisz.

– Skąd wiesz, co myślę? Dlaczego kobiety przyłapane na zdradzie używają takich wyświechtanych słów?

Usta Olgi znieruchomiały w brzydkiej, zaciętej linii.

– Na niczym nie przyłapałeś – powiedziała po chwili pewnym głosem.

– Bezwzględnie – Kuba ją poparł. – Tylko dotrzymałem Oldze towarzystwa, co w tym złego?

– Ooo. Jak szarmancko z twojej strony. I pewnie czekasz na nagrodę.

– A ty pewnie chcesz wykazać się przed dziewczyną, amigo, i dlatego kozaczysz, co? Znam te numery.

– Założę się, że nie znasz tego, amigo. – Antek niezbyt elegancko wyraził swoje przekonanie, waląc Kubę prosto w szczękę.

Kuba wykrzywił usta w grymasie, gdy potworny ból przeszył mu twarz.

– Ożeż kurwa mać – syknął. – Zaraz nogi z dupy ci powyrywam, popaprańcu. – Zerwał się z kanapy. Ugiął lewą rękę w łokciu, wykonał błyskawiczny półobrót i z całej siły uderzył przedramieniem w brzuch Antka, który z głośnym jękiem zgiął się w pół niczym scyzoryk. – No. Tak się załatwia męskie sprawy. – Kuba kiwnął głową i odwrócił się z miną pogromcy lwów.

Zanim Olga zdołała otworzyć usta, Antek wyrzucił ramiona do góry, oplótł nimi szyję Kuby i błyskawicznie przyciągnął do siebie, przygniatając mu przełyk. Zaskoczony Kuba szarpnął całym ciałem. Próbował się uwolnić, jednak wykonując gwałtowne ruchy, tylko pogarszał swoją sytuację. Im bardziej się natężał, tym Antek mocniej zacieśniał chwyt.

– I co teraz powiesz, chojraku? – syknął mu do ucha.

W odpowiedzi Kuba skrzywił się, sapnął i zaczął młócić powietrze pięściami. Chociaż nie miał zbyt wielkich szans, liczył na to, że któryś z bezładnych ciosów w końcu trafi do celu.

– Tylko na tyle cię stać? – zakpił Antek.

– Nie – wycharczał Kuba czerwony na twarzy. – Jeszcze na to. – Podjął kolejną rozpaczliwą próbę i kopnął na oślep do tyłu. Najwyraźniej celnie, bo Antek zaklął. – I jeszcze na to, przerośnięty dupku. – Błyskawicznie złapał go za lewą rękę i z całej siły ugryzł w przegub.

Antek rzucił szewską wiązanką i automatycznie poluzował uścisk. Kuba natychmiast odskoczył w lewo. Zatoczył się jak pijany i przez kilka sekund stał pochylony do przodu z rękami wspartymi na udach.

– Taki jesteś bohater? – wycedził przez zaciśnięte zęby, z trudem chwytając powietrze. – Tylko tchórze atakują od tyłu.

– No to zmiana układu, amigo. – Antek przyjął pozycję do ataku. – Proszę, teraz pokaż, co potrafisz.

Kuba wydał głuchy okrzyk i zgięty wpół rzucił się do przodu, celując głową w brzuch Antka. Siła ciosu odrzuciła chłopaka na stolik, który zachybotał się i przewrócił z hukiem. Kuba skoczył na przeciwnika z impetem, zanim ten zdążył oddać cios. Runęli na podłogę, przekoziołkowali jeden przez drugiego, okładając się ile sił i tworząc niezdarne kłębowisko rąk i nóg.

Olga zakryła usta dłońmi, zamierając w bezruchu. „To jakiś koszmar – powtarzała sobie w myślach. – To obrzydliwy, cholerny koszmar”.

– Dość! – krzyknęła piskliwie. – Na litość boską, przestańcie!

Antek i Kuba stanęli na chwiejnych nogach, dysząc ciężko i mierząc się wrogimi spojrzeniami. Kiedy wydawało się, że sytuacja została opanowana, nagle rzucili się na siebie i ponownie zwarli jak dwa szarżujące byki.

Olgę ogarnęła panika, która tylko spotęgowała jej złość.

– Przestańcie! – ryknęła, chwytając Antka za ramię.

Otrzymała przypadkowe kopnięcie w kolano, nawet nie wiedziała od kogo – byłego chłopaka czy obecnego. Jęknęła i runęła na ziemię z takim impetem, że zaparło jej dech w piersiach. Szybko się podniosła, już nawet nie przerażona, lecz wściekła, i niczym furia wparowała między dwa walczące ciała. W końcu udało się jej rozdzielić Kubę i Anka na wyciągnięcie ramion.

– Wy cholerne aroganckie osły! – Napędzana wściekłością kopnęła Antka w goleń, po czym z równą siłą ugodziła czubkiem buta prosto w krocze Kuby.

Kiedy na nich spojrzała, naszła ją trudna do powstrzymania ochota, by się roześmiać. Obaj wyglądali żałośnie. Kuba kwiczał jak zarzynane prosię i zgięty wpół zasłaniał dłońmi podbrzusze, zaś pochylony Antek rozmasowywał goleń, sycząc z bólu. Patrzyli na Olgę z niedowierzaniem w oczach.

– Lepiej się stąd wynoście, zakute pały, jeśli macie dość oleju w głowie – warknęła. Mankietem bluzki wytarła strużkę krwi, która sączyła się z przygryzionej wargi, po czym podsumowała skutki bezmózgiego tornada. Pucharek plus szklanka – rozbite w drobny mak. Stolik – do naprawy. Siedzisko kanapy – do osuszania. Głupota – nie do ogarnięcia. Policja – na pewno wezwana. Ogólnie – ruiny, zgliszcza i czarna rozpacz.

Skończywszy, Olga popatrzyła na obu amantów wyniośle, uniosła brodę i opuściła Relax Cafe. Nieodwołalnie i na zawsze. Wiedziała, że nie ma na świecie takiej siły, która zmusiłaby ją do powrotu.

***

Przez moment Olga sądziła, że wciąż znajduje się w Relaksie. Potem przyszło jej do głowy, że śni koszmarny sen, ale rwący ból kolana zdecydowanie temu przeczył. Machinalnie dotknęła wargi, pod palcami wyczuła lekką opuchliznę. Wróciła wczorajsza wściekłość. To, co się wydarzyło, to nie był zwykły towarzyski zgrzyt. Wczorajszy wieczór przypominał raczej pandemonium, w którym uroczy, inteligentny i dowcipny facet nagle zmienia się w barbarzyńcę i furiata nie do ugłaskania. I jakby tego było mało, ów szaleniec traktuje ją jak… zdzirę. Posądzenie o zdradę było dla niej jak policzek. Obróciła się na bok i spojrzała na świecące niebieskim światłem cyferki zegarka stojącego na szafce obok łóżka. Wskazywały szóstą dziesięć. Z wysiłkiem odrzuciła kołdrę i usiadła na skraju łóżka, opuszczając nogi na podłogę. Po chwili uzmysłowiła sobie, że gwizd, który ją obudził, nie ustał. Dochodził z kuchni i przypominał znajomy dźwięk wydawany przez czajnik z gotującą się wodą. Tylko jedna osoba w tym domu rozpoczynała dzień od herbaty zaparzanej tradycyjnie w imbryczku.

Olga pomknęła do kuchni, po drodze zgarniając z wieszaka szlafrok.

Przy ceramicznej płycie stała matka Olgi – kobieta średniego wzrostu, niezbyt szczupła, ale zadbana, z kilkoma głębszymi bruzdami na twarzy nadającymi rysom dość surowy wygląd. Wkraczała w siódmą dekadę życia i wyglądała na swoje lata. Kiedy drzwi gwałtownie się otworzyły, podskoczyła, wypuszczając talerzyk z dłoni.

– Słowo daję, Mała… – Westchnęła głośno. – Czasami zachowujesz się okropnie.

Olga przykucnęła i zaczęła zbierać z podłogi porcelanowe skorupki.

– Co tu robisz? Nie powinnaś siedzieć w Ciechocinku?

– Nie było takiej potrzeby.

– Coś nie tak? – Olga uniosła głowę. – Klimat ci nie odpowiadał?

– Ależ jak najbardziej… Boże, wyglądasz okropnie! Co się stało?

Olga wstała i rozprostowała plecy.

– No właśnie się pytam. Co się stało, że wróciłaś przed czasem?

– Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale turnus się skończył. Straciłaś poczucie czasu, złotko? Usiądź, proszę, i mów, co słychać. – Maria wyjęła z rąk Olgi szczątki talerzyka, wrzuciła do kosza na śmieci usiadła przy kuchennym stole.

– Chciałabym, ale nie mam czasu, mamuś – odparła Olga. – Praca czeka.

– No to tak w najkrótszym skrócie… Bo widzę, że beze mnie działo się tu nie najlepiej. – Uśmiechnęła się, nie odrywając wzroku od obrzmiałej wargi.

– Wierz mi, żadnych klęsk żywiołowych. No to pędzę do łazienki… – Olga zatrzymała się przy drzwiach i objęła matkę tęsknym spojrzeniem. – Jejku, nie masz pojęcia, jak mi cię brakowało. – W nieczęstym przypływie tkliwości rzuciła się jej na szyję, wyściskała, po czym zakręciła się jak fryga i zniknęła.

***

W pracy wszystko szło na opak. Olga myliła się, wstukując dane do komputera, o mało nie zalała klawiatury wodą mineralną, w myszce wyczerpały się baterie, a na domiar złego rozbolała ją głowa.

– Psiakrew! – Nerwowo zastukała myszką w blat.

Schyliła się i zaczęła szperać w leżącej przy biurku torebce. Kątem oka dostrzegła kolorowe pismo poświęcone modzie przydeptane niebotycznymi szpilkami Sulowskiej. Zaintrygowana spojrzała na Zośkę i zamrugała z niedowierzaniem. Na miejscu Sulowskiej jędzy widziała zgnębioną kobietę, ze wzrokiem wbitym w telefon i z tak tragiczną miną, że aż ścisnęło się jej serce.

– Zosiu – wyjąkała. – Dobrze się czujesz?

Zośka drgnęła i wlepiła w nią zdziwione, zasnute mgiełką smutku spojrzenie.

– A niby dlaczego mam się czuć źle? – Potrząsnęła głową, ale nadal sprawiała wrażenie strutej.

Od odpowiedzi wybawił Olgę dzwonek telefonu stojącego na biurku Sulowskiej. No i już było wiadomo, że prędzej zmieni się świat niż Zośka, która w jednej sekundzie uporała się ze swoimi słabościami.

– Halooo… – zaćwierkała w słuchawkę. – Ależ oczywiście… Nie, no skądże… Myślałeś, że niby co?… Och, mój ty słodki zazdrośniku. – Westchnęła z przejęciem. – Przecież dobrze wiesz, że tylko twoja obecność jest warunkiem mojego szczęścia. Kocham mojego misiaczka bardziej niż siebie, niż czekoladę, niż Maltę… – Zośka wylała w słuchawkę pół balsamu, zanim się zreflektowała. – Chwileczkę. – Przesłoniła membranę dłonią. – Wachlujesz uszami jak żaglami. Nie masz własnych spraw, dziewczyno? – Spojrzała na Olgę jak na rasowego podsłuchiwacza, po czym odepchnęła się nogą, by odjechać krzesłem od biurka pod samo okno.

Olga wzruszyła ramionami.

Wcale nie musiała wachlować uszami, by się dowiedzieć, że po pierwsze – zachowanie Zośki było klasycznym objawem niepokoju o przyszłość związku, a być może o Sylwestra na Malcie. A po drugie – że ziemia gorajska obsiana jest zazdrośnikami jak okoliczne pole zbożem.

Przybrała minę modelowego niepodsłuchiwacza i wbiła obojętny wzrok w sufit. Szybko jednak odkryła, że pozorowanie niepodsłuchiwania jest trudniejsze niż samo podsłuchiwanie. Słowa Zośki docierały do niej czy tego chciała, czy nie. Czuła, jak zaczyna ją rozpierać złość. Na Zośkę i jej bogatego narzeczonego, na Maltę i na Zielone Centrum w Gorajkach. Na całe Gorajki i na cały świat. Cholerny szewski poniedziałek, pomyślała. Zgarnęła z biurka wodę mineralną i popijając prosto z butelki, wyszła z pokoju. Z trudem powstrzymała się, by nie trzasnąć drzwiami.

W sekretariacie panowała cisza. Paluch miał się pojawić dopiero po południu, Dominik przebywał gdzieś w terenie, nawet Elizę wcięło.

Uchyliła okno. Do wnętrza wtargnął chłodny powiew powietrza przesyconego zapachem opadłych gnijących liści i wilgoci. Pomyślała, że listopada mogłoby nie być w ogóle, świat bez niego byłby pogodniejszy. Tymczasem przychodził jak co roku i stawał się czasem przeziębień, rzewnych konotacji i zbiorowego smutku. W listopadzie większość ludzi zdradzała oznaki przygnębienia.

Olga nie należała do większości, lecz teraz, kiedy patrzyła na ociekające deszczem gałęzie kasztana, zrobiło się jej dziwnie smutno. Przypomniała sobie receptę taty na jesienne chandry. „Są dwa wyjścia – mawiał. – Albo palnąć sobie w łeb, albo zacząć myśleć o czymś wesołym”. Żeby wprawić się w lepszy nastrój, zmusiła się do myślenia o wiośnie, ale poniosła całkowite fiasko. Jej myśli uparcie zaczęły krążyć wokół zdarzenia w Relaksie.

Antek był zadziorny, bez dwóch zdań, ale teraz objawiła mu się zaborczość i skłonność do bycia zazdrosnym. Te nowe cechy charakteru nieprzyjemnie zaskoczyły Olgę. A jeśli dodać do tego dający do myślenia nawał treningów, meczów, kilkudniowych wyjazdów, popołudniowych zajęć z uczniami oraz nagłe przypadki wymagające natychmiastowej interwencji… Cóż, nie wyglądało to najlepiej. Być może jej obawy były przesadzone, ale miała niejasne przeczucie, że w ich związku dzieje się coś o wiele bardziej skomplikowanego, niż się jej zdaje.

Jakiś odległy niewyraźny dźwięk wyrwał Olgę z zadumy. Rozpoznała charakterystyczny huk zatrzaskiwanych drzwi i po chwili usłyszała stukot zbliżających się obcasów.

Do biura weszła Eliza z twarzą zarumienioną od wiatru.

– Płakałaś? – zdziwiła się, patrząc prosto w zaczerwienione oczy Olgi. – Czyżby z Antkiem było gorzej?

– A było źle? – mruknęła niechętnie.

– Nie wiem, ty powinnaś wiedzieć najlepiej… No nie, nie powiesz mi chyba, że jeszcze się z nim nie widziałaś. W końcu kto jak kto, ale to właśnie ty powinnaś…

– Co to znaczy, że jeszcze się z nim nie widziałam? Powinnam była? Niby dlaczego? Bo w ten paskudny poranek leży sobie plackiem w łóżeczku i kona z miłości do mnie? Mam mu pozazdrościć czy potowarzyszyć?

– No szlag mnie zaraz trafi! – wrzasnęła Eliza. – Nie wiem, czy kona Antek, czy chabeta, którą staranował, i czy w ogóle któreś z nich kona, ale nie wydaje mi się, że jest tu czego zazdrościć!

Olga zbladła jak ściana.

– Co? – Złapała Elizę kurczowo za rękę i zacisnęła palce. – Coś ty powiedziała?

– A co? Czyżbyś nie wiedziała, że … Jezu, ty naprawdę nic nie wiesz. Czuję się jak kruk przynoszący złe wieści…

– Eliza! Natychmiast przestań mi tu mówić od tyłu!

– Bo Antek miał wypadek… Ej, dokąd?! Poczekaj, samochodem będzie szybciej… – Eliza rzuciła na biurko pudełko z muffinkami dla Palucha i wybiegła za Olgą.

***

Na oddziale chirurgii urazowej panował spokój. W powietrzu czuć było ostrą mieszankę zapachów: lekarstw, środków dezynfekujących, kawy i obiadu.

Drzwi od dyżurki otworzyły się rozmachem i na korytarz wyszła pielęgniarka, ładna i młoda, zapewne nie więcej niż trzydziestoletnia. Miała lśniące brązowe włosy splecione w gruby warkocz. Kiedy Olga podała nazwisko Antka, na miłej twarzy pielęgniarki pojawił się brzydki grymas.

– Ósemka – rzuciła krótko i z powrotem zniknęła za drzwiami dyżurki.

Olga wzruszyła ramionami. Przeszła na prawą stronę korytarza, ostrożnie pchnęła drzwi i zlustrowała wnętrze.

Nagłe przeobrażenie silnego, pełnego życia i wigoru mężczyzny w leżącą kupkę nieszczęścia trochę ją oszołomiło. Antek był blady i posiniaczony. Jego czarne włosy przyklejone były do zroszonego potem czoła, na którym tkwił plaster w wersji maks. Jedną nogę oraz rękę miał unieruchomione gipsem, druga ręka spoczywała bezwładnie na pościeli. Olga poczuła, jak zalewa ją fala współczucia.

Tylko się nie rozklejaj, nakazała sobie stanowczo. Odczekała chwilę, wzięła głęboki oddech i podeszła do łóżka.

– Hej, kochanie. Co za podlec tak cię urządził? – zapytała i zaraz ugryzła się w język.

Milczenie Antka wcale jej nie zdziwiło. Podlecem była przecież chabeta, więc raczej nie miał powodów, by wyrywać się do odpowiedzi. Mruknęła coś, co zabrzmiało jak „Mój ty nieboraczku”, i siląc się na beztroski uśmiech, pochyliła się, aby musnąć ustami jego policzek. Antek odwrócił głowę, manifestując w ten sposób swoją… Właściwie nie bardzo wiedziała, co Antek zamanifestował. Zakłopotanie? Złość? Niechęć?

– Wszystko w porządku? – Olga zrobiła zdumioną minę.

– A jak myślisz? – Popatrzył na nią z wypisanym na twarzy cierpieniem.

– No to zacznę jeszcze raz. Masz fajny kozaczek. No i porządki świąteczne z głowy. – Zastosowała swoją ulubioną metodę rozładowania napięcia żartem.

Antek pokręcił głową, nie dostrzegając w jej słowach nic zabawnego.

– Ale mi ulżyło. Jeszcze tylko powiedz, że nie muszę się myć ani sprzątać po sobie.

– Możesz przestać się czepiać? – Oldze skończyły się pomysły na pokojowy dialog.

– To nie zachowuj się tak, jakbym leżał tu na zapalenie pęcherza – odparł zaczepnie, już normalnym głosem.

– Ojej, skomplikowanym przypadkiem medycznym raczej też nie jesteś.

– A chcesz się zamienić?

Olga nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć i czy mówić w ogóle, żeby nie rozdrażnić Antka jeszcze bardziej. Rozumiała, że nie jest mu łatwo. Zdolny koszykarz z ogromnymi ambicjami, nadzieja drużyny i pewniak do sukcesu na skalę ogólnopolską leży jak mumia i liczy upływające godziny. A każda z nich bezlitośnie go detronizuje.

Wybąkała przeprosiny, spod łóżka wysunęła metalowy taboret i usiadła ostrożnie w pozie skruszonej dziewczynki. Okazało się, że też źle, bo zaraz zapytał, za co przeprasza: za to teraz czy za zachowanie w knajpie?

Przez twarz Olgi przemknął gniewny grymas, prawie niezauważalny.

– Za to teraz. Za Relax nie ja powinnam przepraszać – odparła spokojnie.

– Niby że co? Że to ja mam przeprosić ciebie? – Antek zaśmiał się ochryple. – I co jeszcze? Rzucić ci się na szyję?

– No, raczej się nie rzucać – mruknęła. – W świetle tego, co widzę, byłoby to niewykonalne.

Przez kilka sekund Antek wpatrywał się w zagipsowaną rękę, po czym uniósł głowę i pierwszy raz od początku rozmowy spojrzał jej prosto w oczy. Nie było to przyjazne spojrzenie.

– Cieszę się, że dopisuje ci humor. Naprawdę nie masz wyrzutów sumienia?

– Oj tam, jakieś mam. Ale nie takie, żeby spędzały mi sen z powiek.

– Jasne, niby dlaczego? Bo ja jestem przygwożdżony do łóżka, a ty nie dość, że brykasz sobie swobodnie, to jeszcze nie dostrzegasz w tym ironii?

– Chyba poproszę o tłumacza. Mówisz mi, że to przeze mnie tu leżysz?

– A przez kogo? – Antek wzruszył lewym, niezagipsowanym ramieniem. – Kiedy zobaczyłem was z daleka, pomyślałem: „Ech, zwykłe pogaduszki z jakimś znajomym”. Ale kiedy podszedłem bliżej, uświadomiłem sobie: „Oho. Ani to zwykłe pogaduszki, ani przypadkiem spotkany znajomy”. No i co, Mała? Stara miłość nie…

– O nie, Antek – nie dała mu skończyć. – Nic z tego, nie wybielisz się moim kosztem. Podstawowe fakty są takie, że jechałeś z nadmierną prędkością, i powód nie ma tu znaczenia. A co do starej miłości… Owszem, rdzewieje, i to właśnie mówiłam Kubie, kiedy nas rzekomo przyłapałeś.

Antek zmarszczył czoło, jakby usiłował ogarnąć zwłaszcza ostatni punkt.

– Cuda się nie zdarzają, skarbie. – Skrzywił twarz w kwaśnym uśmiechu.

Olga pomału zaczynała tracić zimną krew.

– Owszem, zdarzają się – odparła, patrząc prosto w szare oczy Antka – a jeden z nich jest taki, że leżysz tu w jednym kawałku i gadasz jak potłuczony baran. Może lepiej porozmawiajmy o tym, dokąd się tak śpieszyłeś?

Antek nie sprawiał wrażenia skorego do zwierzeń. W pierwszym odruchu chciała wydrzeć mu tajemnicę z gardła, by wreszcie zaspokoić swoją ciekawość. Ale zrobiła inną głupotę.

– Zjedz zupę, zanim wystygnie – powiedziała, starając się zachować pogodny ton głosu.

– Nie teraz – burknął.

– A kiedy?

– Nie jestem cholernym mańkutem!

– Mogę ci pomóc. – Sięgnęła po łyżkę, zanurzyła w zabarwionej na czerwono wodzie i spojrzała wyczekująco na Antka.

– Możesz się wypchać. – Odtrącił jej rękę.

– Okej, mogę. Wypcham się nawet siarką, bylebyś zrozumiał, że nie masz powodów do zazdrości. Naprawdę cię kocham, Antek.

– Taa…? To dlaczego mam wrażenie, że jest inaczej?

– Mnie pytasz? A kiedy mam ci ją okazać? Przeskakujesz z parkietu na te swoje śmieszne samochodziki…

– To nie są śmieszne samochodziki, tylko quady.

– Niech będzie, quady. Tak czy siak ich wnętrze znasz lepiej niż moje i dziwisz się, że masz jakieś głupie wrażenia? Może nie zauważyłeś, ale próbowałam wcisnąć się w twój harmonogram, próbowałam nawet pokochać to, co ty kochasz – mówiła dalej lekko rozgoryczona – ale nie byłam w stanie rywalizować z twoimi pasjami. Ustawiłeś mnie dopiero jako trzecią w kolejce do swojego serca, więc mogłabym zadać ci to samo pytanie. Oczywiście w pewnym sensie cię rozumiem – dorzuciła – przecież też mam swoją pasję…

– Zdradliwość – podpowiedział usłużnie.

– Nie masz dość? Ile razy mam powtarzać, że to było przypadkowe spotkanie.

– Olga, Olga… – Antek pokiwał głową z politowaniem. – Czy ja wyglądam na niedorozwiniętego cymbała, że wjeżdżasz mi tu z takim tekstem? To ty mi nie wmawiaj, że przez pociąg do quadów dostałem jakiejś pomroczności. Wiem, co widziałem, dzięki Bogu ze wzrokiem nie mam kłopotów. A ty wiesz, że miałaś pecha. – Zmarszczył czoło. – Swoją drogą, dlaczego akurat ten palant, przecież dwa razy nie włazi się do tej samej rzeki. Tak bardzo lubisz być zdradzana? Trzeba było mi powiedzieć, byłbym do usług.

Olga przymknęła oczy, modląc się o pobłażliwość dla Antka i jego słów.

– Żartujesz czy dostałeś gorączki i majaczysz? – zapytała łagodnie, chociaż miała ochotę bluzgnąć wiązanką szewskich epitetów. – A może testujesz granice mojej wytrzymałości?

Antek otworzył usta, lecz nie dane mu było odpowiedzieć. Drzwi otworzyły się z hukiem i do sali wkroczył sanitariusz, zapraszając Antka na tomograf. Pomógł mu wsiąść na wózek, po czym wymanewrował na korytarz tak szybko, że Antek ledwo zdążył wykrzyknąć, by Olga nie czekała. Właśnie skończyli rozmowę.

Olga wzięła głęboki oddech. Otóż właśnie poczeka, bo nie skończyli. Choćby pękła, doprowadzi tę rozmowę do końca.

***

Na szpitalny parking podjechała taksówka. Wysiadła z niej drobna dziewczyna ubrana w czarną skórzaną kurtkę i buty na cienkim wysokim obcasie. Przemknęła przez podjazd niczym kometa i zniknęła w czeluściach budynku. Przez chwilę Oldze zdawało się, że skądś ją zna, ale z wysokości czwartego piętra wszystkie diabły wyglądają tak samo. Jeszcze chwilę patrzyła na świat za oknem i odwróciła się. Objęła wzrokiem „room service” na szafce – talerz ze szpitalnym barszczem, drugi z pierogami, zakręcony słoik z domowym rosołem, pojemnik z czymś, co wyglądało na pieczeń, oraz termos z kawą. Po namyśle wylała barszcz do umywalki, pusty talerz i pierogi odstawiła na parapet, a domowy obiad przestawiła niżej. Sięgnęła po leżącą przy łóżku reklamówkę. Chwilę potem na pustym blacie szpitalnej szafki pojawiło się pudełko czekoladek, pomarańcze, kiść winogron i dorodne truskawki z importu oraz dwulitrowy karton soku jabłkowego.

– A granatów, kurna, pani nie przyniosła?

Olga drgnęła. Podniosła oczy znad szafki i ujrzała niskiego mężczyznę w szpitalnej piżamie, za dużej i mocno wyblakłej. Nie przyglądała mu się nachalnie, ale zdążyła zauważyć mięsisty nos w kolorze śliwki węgierki.

– Po co panu granat? Chce pan wysadzić w powietrze szpital?

– Owoc miałem na myśli. Ja uwielbiam, a pan Antek nie cierpi.

Olga się uśmiechnęła.

– Dużo pan