Zaufanie - Henry James - ebook + książka

Zaufanie ebook

Henry James

3,3

Opis

Podczas pobytu w Sienie, Bernard Longueville – młody Amerykanin, którego głównym celem w życiu jest smakowanie jego uroków – poznaje tajemniczą rodaczkę, która wzbudza jego żywe zainteresowanie. Niebawem Bernard otrzymuje list od swojego przyjaciela Gordona, zapalonego naukowca amatora, który prosi o pilny przyjazd do Baden-Baden. Na miejscu okazuje się, że Gordon potrzebuje rady, lecz Bernard – z różnych względów – ociąga się z jej udzieleniem. Przyjaciele rozstają się na długi czas, po czym znów spotykają, ale ich przyjaźń, na pozór niezniszczalna, staje pod znakiem zapytania…

"Zaufanie" ukazało się w 1879 roku, najpierw w odcinkach w "Scribner’s Monthly", a następnie w całości. To lekka komedia obyczajowa, w której na przykładzie bohaterów o skrajnie odmiennych postawach życiowych James pokazuje, że nie wszystko w życiu da się przewidzieć i zaplanować, a na wrażeniach, nie tylko pierwszych, nie warto polegać.

Henry James jest w historii powieści tym, kim Szekspir w dziejach poezji.

Graham Greene

Henry James (1843–1916) – wybitny amerykański pisarz, krytyk i teoretyk literatury, reprezentant realizmu psychologicznego. W swoich znakomitych powieściach zgłębiał mentalność Amerykanów, zderzając ją z kulturą europejską.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (6 ocen)
0
2
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
deckland84

Całkiem niezła

narracja nie na dzisiejsze czasy, zbyt drobiazgowa, klimat zamierzchly, choć intryga ponadczasowa
00

Popularność




 

W SERII POLECAMY:

ZŁOTA CZARA

SKRZYDŁA GOŁĘBICY

W KLESZCZACH LĘKU

O CZYM WIEDZIAŁA MAISIE

AMBASADOROWIE

DAISY MILLER

I INNE OPOWIADANIA

PORTRET DAMY

BOSTOŃCZYCY

EUROPEJCZYCY

RODERICK HUDSON

AMERYKANIN

ECHO

KSIĘŻNA CASAMASSIMA

 

Tytuł oryginału:

CONFIDENCE

First published 1879

Projekt okładki

Sylwia Turlejska

Agencja Interaktywna Studio Kreacji

www.studio-kreacji.pl

Zdjęcie na okładce

© Andy & Michelle Kerry/Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Joanna Maciuk

Redakcja

Lucyna Łuczyńska

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8123-592-1

Warszawa 2017

Wydawca

 

ROZDZIAŁ I

Było to na początku kwietnia, Bernard Longueville spędził zimę w Rzymie. Ruszył na północ z myślą o kilku zobowiązaniach towarzyskich, które nęciły go po drugiej stronie Alp, lecz uległ czarowi włoskiej wiosny i znalazł pretekst, aby zostać. Spędził pięć dni w Sienie, choć zamierzał tylko dwa, i wciąż nie czuł się na siłach ruszyć w dalszą drogę. Młodzieniec o refleksyjnym usposobieniu pierwszy raz bawił we Włoszech, więc nie oceniajmy go zbyt surowo za opieszałość. Miał smykałkę do rysowania i postanowił sporządzić kilka zapisków w tejże formie. W Sienie były dwie stare oberże, obie liche i brudne. Do tej, gdzie ulokował się Longueville, prowadził ciemny, obskurny korytarz zwieńczony tabliczką z napisem, mogącym uchodzić z oddali za dantejskie wezwanie do porzucenia wszelkiej nadziei. Druga oberża znajdowała się w pobliżu i dzień po swoim przyjeździe, kiedy ją mijał, ujrzał dwie damy, niewątpliwie członkinie licznej braci anglosaskiej, z których jedna była młoda i poruszała się z wdziękiem. W Longueville’u, mężczyźnie szarmanckim – czasami aż nadto – ten widok wzbudził poczucie żalu. Gdyby zamieszkał w tej oberży, miałby urocze towarzystwo, a tak dzielił lokum tylko z wysublimowanym Niemcem, który palił w jadalni kiepski tytoń. Stwierdził w duchu, że takie już jego szczęście, co było dlań typowe, wyciągał bowiem spontaniczne oraz nie do końca uzasadnione wnioski pod wpływem określonych sytuacji i nie doceniał opatrzności, która usiała jego życiorys mnogością okazji – zwłaszcza takich, gdzie mógł zabłysnąć galanterią, która go cechowała. Na przekór tym niedogodnościom słoneczne, ciche dni toskańskiego kwietnia upływały mu całkiem przyjemnie i czerpał wielką uciechę z malowniczego otoczenia. Ówczesna Siena była bezcennym darem śred­niowiecza dla współczesnej wyobraźni i żadne inne włoskie miasto nie wzbudziło większego zainteresowania obserwatora żądnego zrekonstruowania dawnych obyczajów. Bernard Longueville właśnie nosił się z takim zamiarem, uwielbiał bowiem poważną literaturę i swego czasu zapuścił się kilkakrotnie w średniowieczną historię. Przyjaciele uważali go za niezwykle bystrego, lecz nie czuli się przy nim onieśmieleni, bo nie miał w sobie zadęcia. Istotnie, zadziwiał pomyślunkiem, a do tego okazał się świetnym kompanem, ale prawdziwą miarą jego błyskotliwości było powodzenie, z jakim zajmował samego siebie. Nade wszystko przedkładał wewnętrzne debaty i w swoim towarzystwie czuł się najlepiej. Rozmawiając z przyjaciółmi, nieraz skrzył dowcipem, lecz śmiałbym twierdzić, że najlepsze kąski zachowywał na własny użytek. I wcale nie działo się tak z pogardy dla rozumu współbraci: po prostu własne towarzystwo stało się dlań większym bodźcem niż towarzystwo innych ludzi. Mimo to nie lubował się w samotności; przeciwnie, był nader towarzyską bestią. Od początku należy zaznaczyć, że zdawał się pełen sprzeczności, co zapewne wyjdzie w toku niniejszej narracji.

Jak łatwo przewidzieć, czerpał niemałą przyjemność z własnych przemyśleń i wniosków na temat sieńskiej architektury i wczesnej sztuki toskańskiej, włoskiego życia ulicy oraz dziwactwa apenińskich pejzaży. Gdyby zamieszkał w drugiej oberży, niewykluczone, że ładna dziewczyna, która minęła go z odwróconą główką w mrocznej arkadzie, podzieliłaby się z nim chlebem na tej intelektualnej biesiadzie. Jednakże przyszedł dzień, gdy wydawało się, że mogłaby jeszcze zebrać okruchy owej uczty, gdyby naszła ją ku temu chęć. Otóż codziennie po śniadaniu Lon­gueville udawał się na wielki plac w Sienie – rozległą piazza w kształcie podkowy, gdzie odbywa się targowisko pod oknami zwieńczonego blankami pałacu, z którego gzymsu, z lekkością pióra na kapitańskiej czapce, wyrasta prosta, wysoka wieża. Spacerował tam, pochłonięty obserwacją śniadego contadino1 zdejmującego towar z osła i półgodzinną utarczką o pęk marchwi, marzył, aby młoda dziewczyna z oczami jak ruchliwe agaty pozwoliła mu się narysować, a w przerwach podziwiał piękną, smukłą wieżę na tle błękitnej połaci niebios.

Po tym, gdy znaczna część tygodnia minęła mu na tych poważnych czynnościach, postanowił wyjechać z Sieny, ale nie czuł się usatysfakcjonowany zawartością swojej teczki z akwarelami. Siena była niesłychanie malownicza, lecz on się nie przykładał. Ostatniego ranka swego pobytu, kiedy rozglądał się po zatłoczonym placu, zdjęty poczuciem, że na przekór wyjątkowej malowniczości nie jest to miejsce na sztalugę, przypomniał sobie cichy zakątek w innej części miasta, na który natknął się podczas jednego z pierwszych spacerów: kąt samotnego tarasu przylegającego do miejskich murów, gdzie trzy lub cztery zmurszałe obiekty zdawały się drzemać w słońcu – w tym uchylone drzwi pustego kościoła z wypłowiałym freskiem nadproża oraz stara żebraczka siedząca obok na zydlu z trzema nogami. Tarasik miał starą, wypolerowaną balustradę, mniej więcej na wysokość męskiej piersi, a nad nią roztaczał się widok na osobliwe wzgórza w smętnych barwach. Po lewej stronie mury miasta zakręcały na zewnątrz, ujawniając swe nierówne, ogorzałe oblicze. W ścianę kościoła wmurowano gładką, kamienną ławkę i tam Longueville odpoczywał wówczas godzinę, chłonąc kompozycję, której elementy wymieniłem i której tło stanowił gzyms tarasu. Uznawszy ją za wymarzony temat, postanowił tam wrócić ze swoimi przyborami. Tego ranka udał się z powrotem do oberży i je zabrał, a następnie ruszył labiryntem pustych uliczek na skraju miasta, w obrębie murów, niczym zbędne fałdy ubrania, którego właściciel skurczył się z wiekiem.

Dotarł do porośniętego trawą tarasu i zastał go tak samo słonecznym i ustronnym jak przedtem. Stara łachmaniarka, złorzecząc w drzwiach świątyni, domagała się wsparcia, poza tym nic nie mąciło ciszy. Żółty blask słońca ocieplał brązową powierzchnię murów i rozjaśniał kotliny wśród etruskich pagórków. Longueville usadowił się na pustej ławce, po czym rozstawił przenośną sztalugę i jął wywijać pędzlem. Przez pewien czas pracował gładko, w poczuciu braku zakłóceń, toteż niemal boleśnie odczuł dźwięk dzwonu, który w oddali wybił południe. Niebawem przerwano mu po raz kolejny. Odgłos cichych kroków kazał mu podnieść głowę i ujrzał młodą kobietę – stała obok, przyglądając się zręcznemu artyście. Drugie spojrzenie upewniło go, że ma do czynienia z ładną dziewczyną, która musiała właśnie wyjść z kościoła; widział ją wcześniej przy drugiej oberży. Była wówczas w towarzystwie starszej kobiety. Podejrzewał jednak – sam nie wiem, na jakiej podstawie – że obserwowała go dłuższą chwilę, nim ją zobaczył. Zapewne byłoby zuchwalstwem spytać, co o nim myśli, lecz sam Longueville od razu wyciągnął na jej temat dwa albo trzy wnioski. Po pierwsze, stwierdził, że jest nadobnym stworzeniem, ale wygląda na dosyć śmiałą, a po drugie, uznał, iż z całą pewnością ma do czynienia z rodaczką. Odwróciła się niemalże w momencie, gdy podchwycił jej wzrok, ledwie zdążył uchylić kapelusza, czego po krótkim wahaniu nie omieszkał uczynić. Jej mina również zdradzała wahanie; przeniosła wzrok ponownie na wejście do kościoła, jakby wiedziona odruchem, żeby tam wrócić. Stała tak jeszcze chwilę, co nasunęło mu wniosek, że niełatwo ją spłoszyć, po czym podeszła z wolna do balustrady tarasu. Wsparta łokciami o wysoki gzyms, tyłem do Longue­ville’a, kontemplowała wiejski krajobraz. Longueville wrócił do malowania, ale z mniejszą niż dotąd uwagą. Zastanawiał się, co dziewczyna robi tu sama, i przyszło mu do głowy, że jej towarzyszka – zapewne matka – przebywa w kościele. Obie znajdowały się w środku, kiedy przyszedł – kobiety lubią przesiadywać w świątyniach – i spędziły tam ponad pół godziny; jak widać, matka jeszcze nie miała dosyć. Z kolei młoda dama upodobała sobie widok, który malował Longueville: spostrzegł, iż ulokowała się w samym środku jego pierwszego planu. W pierwszym odczuciu uznał, że to niedobrze, w drugim doszedł do wniosku, że wręcz przeciwnie. Potem odwróciła się bokiem, oparła jedną rękę na gzymsie, w drugiej trzymała złożoną parasolkę, zwieszoną u boku. Zastygła bez ruchu, zupełnie jakby stanęła tam po to, aby ją uwieczniono. O tak, zdecydowanie działała na korzyść obrazka. Jej profil, regularny i delikatny, odznaczał się na tle nieba, w czystym cieniu zalotnego kapelusza; miała zwinną i lekką figurę obleczoną szarą suknią, zapiętą do samej góry w myśl przykazań ówczesnej mody i odsłaniającą szeroki rąbek szkarłatnej halki. Trwała tak, jak gdyby urzeczona widokiem. Czy ona pozuje, czy ustawiła się na mój użytek? – pytał siebie w duchu Longueville. Uznał to jednak za niepotrzebne założenie, gdyż widok był wystarczająco piękny sam w sobie, a poza tym ładna dziewczyna ma prawo żywić upodobanie do cudnych krajobrazów. Pozuje czy nie pozuje, zastanawiał się; umieszczę ją na moim obrazku, zdecydował. W zasadzie sama to uczyniła. Ludzki akcent jest jak najbardziej wskazany. Zręcznie domalował dziewczęcą postać, a po upływie dziesięciu minut udało mu się uchwycić podobieństwo. Jeśli wytrzyma kolejne dziesięć minut, pomyślał, obrazek będzie gotowy. Niestety, młoda dama nie wytrzymała; widok i poza chyba ją znudziły. Odwróciwszy się, ponownie stanęła twarzą do Longueville’a i wolnym krokiem ruszyła naprzód, jakby chciała raz jeszcze wejść do kościoła. W tym celu musiała go minąć, a kiedy znalazła się bliżej, wstał odruchowo, z obrazkiem w dłoni. Ponownie spojrzała na niego – z miną, jak określił w duchu, „śmiałą” – ciemnymi, bystrymi oczami. Włosy miała ciemne i gęste: była niebywale powabną dziewczyną.

– Jaka szkoda, że pani się poruszyła – rzekł pewnie po angielsku. – Tak pięknie pani wyglądała.

Stanęła, spoglądając na niego uważniej, po czym przeniosła spojrzenie na obrazek, który jej podawał. Ledwo omiotła go wzrokiem, bowiem Longueville wzbudził jej większe zainteresowanie. Nie wiedział, czy się zarumieniła, później przyszło mu do głowy, że może ją wystraszył. Lecz gdy się odezwała, w jej głosie nie było obawy.

– Jestem panu bardzo zobowiązana. Nie sądzi pan, że dosyć się napatrzył?

– W żadnym razie. Niezmiernie chciałbym dokończyć obrazek.

– Nie jestem zawodową modelką – oznajmiła młoda dama.

– W tym sęk – odpowiedział ze śmiechem Longue­ville. – Nie mogę pani zaproponować wynagrodzenia.

Nie podchwyciła żartu. Odwróciła się bez słowa, ale coś w wyrazie twarzy dziewczyny i jego własne odczucia skłoniły Longueville’a do dalszej szarży. Odczuł żywą potrzebę dopięcia swego.

– Widzi pani, to będzie akt czystej życzliwości – ciąg­nął. – Wręcz miłosierdzia. Wystarczy pięć minut. Proszę mnie potraktować jak włoskiego żebraka.

Dziewczyna zdążyła odłożyć obrazek i nieco się oddalić. Longueville wciąż stał i składał ręce z przymilnym uśmiechem.

Przystanęła i znowu na niego spojrzała, jakby uznała go za dziwne indywiduum, lecz wydawała się rozbawiona. Na pewno się nie bała, przejawiała wręcz ochotę, żeby się podroczyć.

– Chcę iść do matki – oświadczyła.

– A gdzie jest pani matka?

– Oczywiście w kościele. Przecież nie przyszłam sama!

– Naturalnie, ale zapewniam panią, że jej matka dobrze się tam czuje. Byłem w tym kościółku, jest uroczy. Na pewno odpoczywa, musi być zmęczona. Jeżeli zechce pani ofiarować mi pięć minut, z pewnością wyjdzie do pani.

– Pięć minut? – upewniła się.

– Tyle wystarczy. Będę dozgonnie wdzięczny. – Roz­bawiły go własne słowa. Na obrazku zależało mu mniej, niż wskazywała jego wypowiedź, ale usilnie zabiegał, aby śliczna nieznajoma spełniła jego prośbę.

Dziewczyna ponownie przeniosła wzrok na jego dzieło.

– Czy pański obraz jest tego wart? – spytała.

– Mam wielki talent – zapewnił ze śmiechem. – Przekona się pani, kiedy skończę.

Powoli zawróciła w stronę tarasu.

– Trzeba mieć talent, żeby mnie nakłonić do pozowania. – I podeszła tam, gdzie poprzednio stała. Longueville zrobił ruch, aby pójść za nią, jak gdyby w celu pokazania, o jaką pozę mu chodzi, lecz zdecydowanym ruchem wskazała sztalugę.

– Ma pan tylko pięć minut. – Natychmiast wrócił do pracy, a ona spróbowała się ustawić. – Proszę mi powiedzieć, czy tak jest dobrze.

– Wspaniale. – Longueville, popatrując na nią, machał pędzlem. – To bardzo miłe z pani strony, że zadaje sobie trud.

– Jeśli w ogóle pozuję, chcę robić to, jak należy – odparła po dłuższej chwili.

– Pozuje pani cudownie – zapewnił.

Zbyła jego słowa milczeniem, toteż przez jakiś czas malował szybko i w ciszy. Był nieco poruszony, a jego myśli dotrzymywały kroku ruchom pędzla. Istotnie, pozowała wspaniale i malowanie jej sprawiło mu wielką przyjemność. Natchnęła go uroda i bezpośredni sposób bycia dziewczyny, więc zadowolił się tym na chwilę. Snuł przypuszczenia na jej temat – kim jest, czym się zajmuje – i doszedł do wniosku, że jej bezpośredniość to nie wulgarna zuchwałość, ale efekt oryginalnego i niewątpliwie intrygującego charakteru. Nie ulegało wątpliwości, iż jest damą w każdym calu, lecz jej nieprzeciętna inteligencja również rzucała się w oczy. Patrzył z zachwytem na namalowaną postać. Bardzo udana – wręcz świetna, uznał w trakcie ostatnich pociągnięć pędzlem. W tym samym momencie zjawiła się towarzyszka modelki. Wyszła z kościoła, rozejrzała się i przystanęła, przenosząc wzrok z córki na młodzieńca w rogu tarasu, następnie szybkim, lekkim krokiem podeszła do dziewczyny.

Pięć minut Longueville’a dobiegło końca, więc wstał i wziąwszy obrazek, podszedł do dam. Starsza, która wsunęła dłoń pod ramię córki, spojrzała na niego ze zdziwieniem; była uroczą, starszą panią. Miała delikatne rysy, ładne oczy i pięknie zarysowane ciemne brwi, nad którymi wiły się pasma srebrzystych włosów, dosyć kokieteryjnie ułożonych.

– To mój portret – oznajmiła jej córka, kiedy Longueville podszedł bliżej. – Ten pan mnie namalował.

– Namalował ciebie, kochana? – wymamrotała matka. – Czy to nie nagłe?

– Bardzo nagłe… Bardzo niespodziewane! – zawołała ze śmiechem dziewczyna.

– I zważywszy na to, naprawdę świetne – zapewnił Longueville, podając swoje dzieło starszej pani, która wziąwszy je do ręki, oglądała. – Doprawdy nie wiem, jak pani dziękować – zwrócił się do swojej modelki.

– Teraz mi pan dziękuje – odpowiedziała. – Nie miał pan prawa zaczynać.

– Pokusa była tak wielka.

– Powinniśmy opierać się pokusom. Należało poprosić, żebym się usunęła.

– Obawiałem się, że pani odmówi. Stała pani w moim polu widzenia.

– Mógł pan mnie z niego wyprosić.

– Byłbym wówczas niepocieszony. Poza tym byłby to z mojej strony przejaw braku kultury.

Spoglądała na niego chwilę.

– Owszem. Ale to, co pan zrobił, było większym nietaktem.

– A to ci dopiero ambaras! – rzekł Longueville. – Zatem cóż nakazywały względy przyzwoitości?

– Obrazek jest bardzo ładny. – Z tymi słowy starsza pani oddała go Longueville’owi. Tymczasem córka nawet nie zaszczyciła go wzrokiem.

– Mógł pan odczekać, aż sobie pójdę – ciągnęła ta kłótliwa osóbka.

Pokręcił głową.

– Nigdy nie marnuję okazji!

– Mógł pan namalować mnie później, z pamięci.

Popatrzył na nią z uśmiechem.

– Teraz zapamiętam o wiele lepiej!

Ona też lekko się uśmiechnęła, ale zaraz spoważniała.

– Ja wolałabym zapomnieć o tym incydencie. Nie podoba mi się rola, jaką w nim odegrałam.

– Oby nigdy nie odegrała pani mniej stosownej! – zawołał Longueville. – Mam nadzieję, że chociaż pani matka zechce przyjąć pamiątkę tej chwili. – I ponownie zwrócił się z obrazkiem do starszej pani, która przysłuchiwała się rozmowie córki z rzutkim nieznajomym i patrzyła ze zdziwieniem na oboje. – Czy zechce pani przyjąć mój obrazek? – zapytał. – Myślę, że dobrze uchwyciłem podobieństwo.

– Och, dziękuję, dziękuję, nie śmiałabym – szepnęła, zbywając go ruchem ręki.

– Niechaj to będzie zadośćuczynienie za moją zuchwałość – dodał Longueville i już wydzierał kartkę z bloku.

– Dawanie go pogarsza jeszcze sytuację – stwierdziła dziewczyna.

– Ależ, kochanie, jest śliczny! – wykrzyknęła matka. – Jesteś na nim jak żywa.

– To pogarsza sytuację!

Longueville nie wytrzymał. Przewrotność młodej damy nie wynikała może ze złośliwości, lecz zakrawała na niegrzeczność. Jakby uparła się zaistnieć jako nadobna dręczycielka.

– Co dokładnie? – zapytał, marszcząc brwi.

Zauważył już, że jest bystra i zawsze ma gotową odpowiedź. Teraz jednak chwilę zwlekała.

– To, że daje nam pan obrazek – odparła.

– Zaproponowałem go pani matce – zaznaczył.

Lecz ta uwaga, wynikająca z jego irytacji, nie wywarła na dziewczynie wrażenia.

– Czy malarz nie nazywa tego studium? – ciągnęła. – Studium stanowi wartość dla samego artysty. Mógł pan powiedzieć, że zatrzyma swój obrazek, gdyż może się panu przydać.

– Radzę nie wdawać się z nią w dyskusję, łaskawy panie – odezwała się pojednawczo starsza pani i ponownie przyjęła obrazek.

– Przyznaję – powiedział Longueville, zwracając się do niej – że jestem bardzo niekonsekwentny. Proszę złożyć to na karb mojego szacunku.

– To dla ciebie, mamo. – Jego modelka puściła rękę matki i się odwróciła.

Starsza kobieta spoglądała na obrazek z uśmiechem, który zdawał się wyrażać czułą chęć załagodzenia sytuacji.

– Jest bardzo piękny. Jeśli nalega pan, abym go wzięła…

– Byłby to dla mnie wielki zaszczyt.

– No dobrze, w takim razie zachowam go i bardzo panu dziękuję. – Chwilę spoglądała na młodzieńca, gdy jej córka się oddalała. Longueville uznał ją za uroczą osobę, kogoś w rodzaju nawróconej kwakierki, mistyczki o pragmatycznym usposobieniu. – Z pewnością uważa pan, że jest dziwna – rzekła.

– Jest bardzo ładna.

– Bardzo mądra – uzupełniła matka.

– I pełna wdzięku.

– Ale i dobra! – zawołała starsza pani.

– Z pewnością ma wszystkie te przymioty – rzekł z uczuciem Longueville, a jego towarzyszka odwzajemniła pozdrowienie ze skrupulatnym wdziękiem i pospieszyła za córką.

Longueville został tam, zapatrzony w krajobraz, ale go nie widział. Doskwierało mu poczucie, że skorzystał z okazji, a zarazem ją stracił. Po jakimś czasie spróbował namalować żebraczkę, która zamarła jak rachityczny posąg w drzwiach kościoła. Lecz te wysiłki go nie zadowoliły i nagle odłożył pędzel. Nie była dość ładna – miała kiepski profil.

1 Rolnik (wł.).

 

ROZDZIAŁ II

Dwa miesiące później Longueville przebywał w Wenecji, wciąż pod wrażeniem, że opuszcza Włochy. Nie należał do ludzi, którzy robią plany i się ich trzymają. Owszem, snuł plany – niewielu wyprzedzało go pod tym względem – ale były dla niego tylko odniesieniem. Pojechał do Wenecji z zamiarem spędzenia tam dwóch tygodni, lecz dwa tygodnie przyjęły postać dwóch urzekających miesięcy. Wciąż towarzyszyło mu przekonanie, że wypełnił swój zamiar; należy tu zaznaczyć, że w kwestii własnych przyjemności bezbłędnie umiał nagiąć teorię do praktyki. Tak więc w Wenecji bawił się wspaniale, ale sielankę przerwało mu wezwanie, któremu nie mógł się oprzeć. Nadeszło w postaci listu od bliskiego przyjaciela, nazywał się Gordon ­Wright i mieszkał w Niemczech. Spędzał on zimę w Dreźnie, jednakże list nosił stempel Baden-Baden, a ponieważ nie był długi, mogę go w całości przytoczyć.

 

Bardzo bym chciał, żebyś tu przyjechał. Zdaje się, iż odwiedziłeś już to miasto, zatem wiesz, że jest ładne i zajmujące. Zapewne spędzę tutaj resztę lata. Życzyłbym sobie, abyś kogoś poznał, dlatego bądź tak dobry i przyjedź, wtedy podziękuję Ci, jak należy, za Twoje włoskie epistoły. Nawet nie próbuję się rewanżować – nie mam czasu. Czy wiesz, co robię? Otóż się zalecam. To niezwykle absorbująca czynność, dlatego wcześniej do Ciebie nie pisałem. Zalecam się nieustannie od końca maja; pochłania to mnóstwo czasu i w związku z tym mam mnóstwo zaległości. Nie chcę przez to powiedzieć, że sam eksperyment potoczył się bardzo szybko, próbuję jednak pchnąć go naprzód. Nie miałem jak dotąd czasu sprawdzić skuteczności swych działań, ale potrzebna mi Twoja pomoc. Jak wiesz, my, wielcy naukowcy, nigdy nie prowadzimy eksperymentów bez „asystenta” – pokornej duszy, która parzy ręce i plami odzież dla dobra nauki, lecz której udział jest jedynie pośredni. Chcę, żebyś został moim asystentem, i ręczę, że Twoje oparzenia i plamy nie stanowią zagrożenia. To niezwykle intrygująca dziewczyna, musisz ją zobaczyć – chcę poznać Twoje zdanie. Ona też chce Cię poznać, gdyż wiele o Tobie opowiadałem. Niech próżność doda Ci skrzydeł. Ale mówiąc poważnie, bardzo zależy mi na Twoim przyjeździe. Chciałbym poznać Twoje zdanie, Twoje wrażenia, zobaczyć, jak ona na Ciebie wpłynie. Nie twierdzę, że proszę o Twoją radę; rzecz jasna, wzbraniałbyś się przed jej udzieleniem. Jednakże pragnę definicji, charakterystyki; sam wiesz, iż zawsze nimi szafujesz. Nie widzę powodu, dla którego nie miałbym Ci tego mówić – zawsze opowiadam Ci wszystko jak na spowiedzi. Nigdy nie udawałem, że znam się na kobietach, ale zawsze przypuszczałem, że Ty wiesz wszystko – przynajmniej dawałeś tak do zrozumienia. Dlatego przybywaj jak najprędzej i pokaż, ile jesteś wart. PS Ona jest bardzo ładna.

 

Longueville był tak rozbawiony tą niecodzienną prośbą, iż niebawem wyruszył do Niemiec. List Gordona Wrighta zapewne bardziej zdziwi, niż rozśmieszy czytelnika, Longueville jednak uznał go za ze wszech miar typowy dla przyjaciela, szczególnie wskazywał zaś na brak wyobraźni Gordona, będący często przedmiotem żartobliwych docinków w rozmowach obu młodzieńców, gdy jeden używał sobie na wadach drugiego. Bernard częstokroć przyrównywał ów brak wyobraźni do studni bez dna, do której on sam, na prośbę Gordona, ciągle musiał się zniżać. „Drogi przyjacielu”, mawiał, „musisz mi wybaczyć, lecz nie będę zapuszczał się do takich czeluści. Zabraknie mi powietrza i nie wyjdę stamtąd żywy. Sam wiesz, że upuszczałem tam różne rzeczy – żarciki i metafory, fantazje i paradoksy – ale przepadały bez śladu!”. Był to epigram ze strony młodzieńca, który sam obdarzony był bujną fantazją, lecz prawda wyglądała tak, że intelekt Gordona Wrighta mocniej stąpał po ziemi, aniżeli bujał w przestworzach. W oczach Bernarda każde zdanie z jego listu zdawało się głośno tupać i nic nie odzwierciedlało lepiej jego pasji badawczej procesu rozwiązywania problemów niż propozycja, by przyjaciel się zjawił i przeprowadził analizę chemiczną – badanie geometryczne – obiektu jego westchnień. Nie uwzględnia trudności, jakich przysporzy mi wyrobienie sobie zdania, a następnie go wyrażenie – ani swojej na nie reakcji, rozmyślał Bernard w pociągu do Monachium. W umyśle Gordona nie ma atmosfery; jego procesy intelektualne odbywają się w próżni. Nie istnieją tam prądy i zawirowania, nie ma wiatru ani słońca, nie zmieniają się pory roku ani temperatura. Ma jasno określone założenia i wyciąga przewidywalne wnioski.

Mimo to darzył sentymentem człowieka, na którym nie pozostawiał suchej nitki, albowiem brak wspólnych cech nie przesądza o wartości przyjaźni. Musi istnieć płaszczyzna wzajemnego porozumienia, lecz wzniesiona na niej konstrukcja może zawierać mnóstwo rozbieżności. Ci dwaj mężczyźni zawiązali sojusz w czasach college’u, a więź między nimi przetrwała uczuciowe rewolucje młodości i właśnie temu zawdzięczała swoją siłę. Jej najmocniejszym ogniwem był wzajemny szacunek: gust i dążenia mieli inne, lecz jeden poważał charakter drugiego. Można powiedzieć, że łatwo było im dogodzić; jest pewne, iż żaden z nich nie podjął w życiu konkretnych działań. Byli bardzo cywilizowanymi młodymi Amerykanami, skazanymi na dobrobyt i spokojną przyszłość, bez konieczności poszukiwania szczęścia w życiu. Gdybym nie wzbraniał się przed krytyką ojczyzny młodzieńców na ich korzyść, rzekłbym, że w zasadzie nie dano im nigdy okazji, aby się wyróżnili. Po osiągnięciu dojrzałości obaj weszli w posiadanie majątku, który czynił jakikolwiek większy wysiłek zbędnym i nieuzasadnionym. Szczególnie Gordon Wright odziedziczył pokaźną fortunę, a ponieważ mieli dość skromne potrzeby, ulegli pokusie pomnażania funduszy w branży handlowej – co stanowiło najbardziej oczywistą ścieżkę kariery dostępną dla młodych Amerykanów. W zasadzie nie wybrali żadnej kariery, a gdyby kazano im przedstawić swoje dokonania, zapewne żaden nie miałby nic frapującego do powiedzenia. Gordon Wright żywo interesował się fizyką i miał własne pojęcie na temat tego, co zwie się dofinansowywaniem badań. Jego pomysły nabrały realnych kształtów, w związku z czym rozdawał badaczom pieniądze na prawo i lewo, a potem wyjechał na kilka lat do Niemiec, które uważał za enklawę naukowców. Tu zastajemy go obecnie, kultywującego relacje z kilkoma uczonymi gronami; wspierał też badania przeróżnych trudnych dziedzin nauki poprzez finansowanie skomplikowanych eksperymentów, będących często jego autorstwa, dlatego świetność przypisywana owym staraniom to również jego zasługa. Świetność jednak nie robiła wrażenia na Bernardzie Longueville’u, którego niewiele rzeczy olśniewało. Jego serdeczność dla przyjaciela – na pierwszy rzut oka zgoła nieuzasadniona – wynikała właśnie z tego, że postrzegał go tak prosto. Osobiste sympatie są niewątpliwie czymś spowodowane, przyczyny jednak są mgliste i umykają bieżącej ocenie, podobnie jak niuanse pogodowe. Zadowalamy się spostrzeżeniem, że świeci słońce lub pada deszcz, i nasza niechęć lub aprobata to kwestie bez związku z wnikliwością naszej analizy, a nie jej pochodne. Longueville miał słabość do przedniej jakości – wręcz się w niej lubował – i wyczuwał ową zaletę w prostej, szczerej, serdecznej naturze swojego druha, którą uważał za jedyną w swoim rodzaju. Gordon Wright miał czułe serce i silną wolę – połączenie, które często bywa motywem czynów godnych podziwu, o ile nie idzie w parze ze zbyt ciasnym rozumem. Być może czasem pojawiała się wątpliwość, czy rozum Gordona jest aby wystarczająco przestronny, jednakże wspaniałomyślne odruchy częstokroć rekompensują luki wyobraźni, Wright zaś na ogół sprawiał wrażenie bystrej dobroduszności.

Bernard Longueville z kolei budził sympatię z bardziej oczywistych przyczyn, zarówno powierzchowną, jak i w głębszym wymiarze. Natura nie poskąpiła mu swoich darów: był przystojny – wysoki, ciemnowłosy, smukły i doskonały w każdym calu – tak przystojny, że wybaczono by mu nawet głupotę, ale – jak już zostało wspomniane – bynajmniej nie był głupcem. Swoje liczne talenty w ciągu trzech lub czterech lat po ukończeniu college’u podporządkował studiom prawniczym, z których wprawdzie niewiele wyszło, lecz talenty bardzo mu się przydały. Niemal zawsze mówiono o nim, że jest „wykształcony”, i ludzie się dziwili, dlaczego nic nie osiągnął. Nie znajdowano zadowalającej odpowiedzi na to pytanie, lecz panowało przeświadczenie, że skoro jest zadawane, Longueville musi robić więcej niż przeciętny człowiek. Jedno robił na pewno i bez przerwy – doskonale się bawił. Nie sposób nazwać tego karierą i wiemy od początku, że nie legitymował się określonym zawodem. Ale bez zagłębiania się w szczegóły był czarującym młodzieńcem – bystrym, dobrze wychowanym i wspaniałomyślnym, a także obdarzonym owym cennym atrybutem, zwykle okreś­lanym jako wrodzony szyk (klasa wyróżniająca go na tle innych mężczyzn).

 

ROZDZIAŁ III

W liście do Gordona Wrighta nie podał dokładnej daty przyjazdu do Baden-Baden; trzeba zaznaczyć, że nie miał zwyczaju podawania konkretnych terminów. Dotarł na miejsce wieczorem i po przybyciu do hotelu, z którego otrzymał list od przyjaciela, dowiedział się, że Gordon Wright wyszedł po kolacji i udał się w okolice domu zdrojowego. Dochodziła ósma, toteż Longueville odświeżył się po podróży i zasiadł do stołu. W pierwszym odruchu chciał posłać po Gordona, by ten dotrzymał mu towarzystwa podczas posiłku, postanowił jednak nie przeciągać kolacji i wkrótce ruszył do Kurhausu. Wielkie niemieckie uzdrowisko to jeden z najładniejszych zakątków w Europie i w letni wieczór, w epoce rozkwitu hazardu przed dwudziestu pięciu laty przedstawiało wspaniały widok. Oświetlone okna wielkiej świątyni hazardu (wzniesionej na modłę świadczącą o przeznaczeniu bardziej chlubnego rodzaju) wychodziły na ogrody i zagajniki, a obok drogich hoteli i pensjonatów, z niewinnością strumyczka, szemrała rzeczka, wypływająca z zalesionych gór Czarnego Lasu. Orkiestra, w pawilonie na tarasie Kurhausu, przygrywała dyskretnie do wtóru rozmów pań i panów, którzy obsiadłszy liczne krzesełka, sycili się pięknem natury w ramach odpoczynku od brzęku monet i kaprysów losu, a blade gwiazdy migoczące ponad ciemnymi wzgórzami i lasami zerkały na wczasowiczów, nie użyczając im swego blasku.

Żadna z tych rzeczy nie uszła uwagi Longueville’a. Skierował się do głównej sali, ciekaw, czy jego przyjaciel, zagorzały wielbiciel eksperymentów, próbuje swoich sił w ruletce. Nie znalazł go jednak w żadnym ze złoconych pomieszczeń, wśród tłumu wokół stołów, toteż wyszedł na oświetlony taras, gdzie niezliczone grupy gości tworzyły atmosferę ogólnej conversazione. Wydało mu się to bardzo przyjemne, nawet frapujące, i poczynił w duchu spostrzeżenie, że jak na człowieka, który nie wyznaje szczególnie epikurejskiej filozofii, Gordon Wright uwił sobie w Baden przytulne gniazdko. Longueville podążał naprzód, rozglądając się po grupkach ludzi pogrążonych w rozmowie, gdy nagle ujrzał twarz, która sprawiła, że przystanął. Spoglądał na nią chwilę; wydawała mu się znajoma. Miał doskonałą pamięć do twarzy, lecz minął pewien czas, zanim przypisał do niej tożsamość. Gdzież on widział tę starszą panią z miną bojaźliwie czujną i pasmem włosów śnieżnych jak skrzydło gołębicy? Odpowiedź na to pytanie wnet mu się nasunęła – gdzież, jeśli nie w porośniętym trawą ustroniu włoskiego miasteczka? Miał przed sobą matkę kapryśnej modelki, więc tajemnicza osóbka również musiała przebywać w pobliżu. Nim zdążył utwierdzić się w owych spostrzeżeniach, jego wzrok padł na szerokie plecy dżentelmena, który siedział obok starszej pani i lekko od niej odwrócony, rozmawiał z młodą dziewczyną. Zobaczył tylko plecy, lecz wiedziony instynktem prawdziwej przyjaźni, rozpoznał w tej bezosobowej postaci Gordona Wrighta we własnej krzepkiej osobie. Podszedł i położył mu rękę na ramieniu.

Przyjaciel podniósł głowę, po czym zerwał się z radosnym okrzykiem i uścisnął mu dłoń.

– Mój drogi przyjacielu… kochany Bernardzie! Co też, u licha… Kiedy przyjechałeś?

Bernard pospieszył z wyjaśnieniami, po czym przeniósł wzrok z zacnej, uśmiechniętej twarzy Gordona na dziewczynę, z którą ten rozmawiał, a następnie na damę po drugiej stronie, zerkającą nań roziskrzonymi oczami. Uchylił kapelusza, ale widok tej pierwszej sprawił mu lekki zawód. Była bardzo ładna i w niego wpatrzona, jednakże nie miał przed sobą bohaterki drobnego incydentu na sieńskim tarasie.

– Cały Longueville – podjął Gordon Wright. – Zawsze nachodzi człowieka znienacka, uwielbia niespodzianki. – Śmiał się, był bardzo zadowolony; przedstawił Bernarda obu paniom. – Poznaj panią Vivian i pannę Blanche Evers.

Bernard usiadł w tym niewielkim gronie, zachodząc w głowę, czy powinien przypomnieć się pani Vivian. Postanowił zostawić to starszej pani, zwłaszcza że dostrzegł w jej oczach błysk rozpoznania. Nie nawiązała jednak do ich znajomości, tylko zadowoliła się ogólnikami – oznajmiła, że ona sama lubi wiedzieć, kiedy ktoś ma się zjawić, i nie przepada za niespodziankami.

– Przypuszczam, że dosyć ich pani zaznała – rzekł Longueville z uśmiechem. Miała to być aluzja do chwili, kiedy wyszła z kościółka w Sienie i ujrzała córkę pozującą obcemu malarzowi.

Lecz pani Vivian pokręciła tylko dobrotliwie głową i znów udzieliła zdawkowej odpowiedzi.

– Och, wszystkiego zaznałam, dobrego i złego. Nie narzekam. – I zaśmiała się skromnie.

Gordon Wright ponownie uścisnął rękę Bernardowi; wyglądał na szczerze ucieszonego jego widokiem. Bernard, pomny tego, że przyjaciel „się zaleca”, szukał na jego obliczu oznak namiętności, na razie jednak żadnej nie dojrzał; jego szczery, serdeczny druh wyglądał na spokojnego i zadowolonego. Gordon Wright miał szare oczy, krótko ostrzyżone, proste włosy w płowym odcieniu i zdrowe rumieńce. Mimo grubych i dosyć nieregularnych rysów dobroduszna twarz zyskiwała za sprawą bujnych, żółtych wąsów, zawadiacko podkręconych. Nie był wysoki, ale za to silny, i jego postać sprawiała wrażenie krzepkiej i mocno osadzonej w podłożu. Prawie zawsze nosił jasne ubrania, a na szyi nieśmiertelny niebieski fular. W chwilach wzburzenia robił się bardzo czerwony. Kiedy wypytywał Longueville’a o podróż i zdrowie, o przeżycia i plany, ten drugi, w toku rozmowy, doszukiwał się w oczach przyjaciela sprawozdania z jego obecnej sytuacji. Czy ładna dziewczyna obok to tajemnicza dama jego serca, kim w takim razie jest starsza pani i gdzie podziała się jej kłopotliwa córka? Być może ta była drugą, młodszą córką, lecz nie łączyło ją podobieństwo z żadną ze wspomnianych dam. Tymczasem Gordon Wright, na przekór pytającym spojrzeniom Bernarda, powstrzymał się od porozumiewawczych znaków. Miał za dużo do powiedzenia; zostawi to na później, gdy zostaną sami. Na razie nie było im to pisane; damy znajdowały się pod opieką Gordona. Pani Vivian – znajomość jej nazwiska sprawiła Bernardowi satysfakcję, jakby na wpół opuszczona kurtyna nagle powędrowała w górę – spoglądała na taras i rzesze ludzi, pełna czułego wyczekiwania. Przypuszczalnie wypatrywała starszej córki i Longue­ville również wyraził w duchu nadzieję, iż ta wkrótce się zjawi. Na razie dostrzegł, że dziewczyna, którą zajmuje się Gordon, jest osóbką niebywałej urody i wydaje się nad wyraz bezpośrednia. Longueville zamienił z nią kilka słów, uznawszy, iż jest to winien przyjacielowi, jeżeli faktycznie ma do czynienia z damą jego serca. Potwierdziło to zachowanie Gordona Wrighta, który niebawem odwrócił się do pani Vivian, tak aby Bernard mógł w spokoju zaznajomić się z panną Blanche.

Wprawdzie nie była w Sienie z tamtymi dwiema, jednak Longueville odniósł nieodparte wrażenie, że skądś ją zna: miał przed sobą amerykańską ślicznotkę, którą setki razy widywał. Była to jedna z nader licznej rzeszy tych, które łączyło silne rodzinne podobieństwo. Bez przerwy błądziła oczami (miała piękne, w odcieniu fularów Gordona), choć bardzo często podchwytywała przy tym spojrzenie Longueville’a. Włosy jasnobrązowe, ze złocistymi pasmami, misternie ułożone, przystrajał kapelusik, chyba paryski. Ponadto miała smukłą, drobną i ładnie zaokrągloną figurę oraz wąskie, delikatne dłonie w pięknych rękawiczkach. Kręciła się nieustannie, obracała gibkim ciałem, podrzucała głowę, dotykała włosów i oglądała zdobienia na swojej sukni. Miała wiele do powiedzenia, o czym się rychło przekonał, a wypowiadała się z niezwykłą szczerością i zdecydowaniem. Zapytał ją na początek, czy od dawna przebywa w Baden. Na taką zachętę czekała, czym prędzej zaczęła trajkotać, patrząc na niego bacznie, z kokieteryjnym uśmiechem.

– Przebywam tu od około czterech tygodni. Nie wiem, czy to dla pana długo. Dla mnie wydaje się krótko, tak doskonale się bawię. Spotkałam tyle znanych mi osób, codziennie ktoś się zjawia. Na przykład dzisiaj pan.

– Och, przecież pani mnie nie zna – zauważył ze śmiechem.

– Ale dużo o panu słyszałam! – zawołało dziewczę. – Zdaje się, że zna pan moją serdeczną przyjaciółkę, pannę Ellę Maclane z Baltimore. Podróżuje teraz po Europie. – Pamięć nie podsunęła Longueville’owi żadnych sygnałów, potwierdził jednak, tak jak tego oczekiwano, a nawet zaryzykował stwierdzenie, że młoda dama z Baltimore jest ładna. – Aż za bardzo – odrzekła jego rozmówczyni. – Często o panu opowiadała. Chyba lepiej zna pan jej siostrę, ona sama bywa dopiero od niedawna. Jest niesłychanie interesująca. Ma włosy do ziemi. Teraz podróżuje po Norwegii. Zjeździła już wszystko i skończy na Finlandii. Dalej już nie można, prawda? Zawsze to jakaś pociecha, będzie musiała zawrócić. Bardzo bym chciała, żeby przyjechała do Baden-Baden.

– Ja również – odpowiedział Longueville. – Podróżuje sama?

– Gdzie tam. Mają jakiegoś Anglika. Podobno jest Ellą oczarowany. Dziś każdy ma Anglika, my tak samo. Kapitana Lovelocka, szanownego Augustusa Lovelocka. No cóż, są niebywale przystojni. Ella Maclane nie może się doczekać przyjazdu do Baden-Baden. Powinien pan do niej napisać. Jej rodzice coś sobie ubzdurali; uważają, że Baden jest niewłaściwe… Jak to się mówi? Niemoralne. Niech pan do niej napisze i zapewni, że to nieprawda. Ciekawe, czy myślą, że pani Vivian przyjechałaby w niemoralne miejsce. Pani Vivian mówi, iż może ją przygarnąć; jedna więcej nie zrobi różnicy. Jest taka miła. Opiekuje się mną, ponieważ moja matka pojechała do Marienbadu. Puściłaby mnie z panią Vivian wszędzie, z powodu jej dobrego wpływu – bardzo go ceni. Zawsze wiele słyszałam o Baden, a pan? Muszę przyznać, że jest wspaniałe, ma na mnie cudowny wpływ. Nie chcę się chwalić, ale tak jest. Proszę spytać pani Vivian, czy nie jestem grzeczna. Sprawuję się bez zarzutu. Jestem uosobieniem spokoju, siedzę tu cichutko jak myszka. Czy nazwałby to pan niemoralnym? Nie trzeba grać, jeśli się nie chce. Ojciec Elli Maclane uważa, że to wciąga. Cóż, mnie nie wciągnęło. Wiem, co pan powie: że mnie wyciągnięto. Owszem, dziś wieczorem. Siedzimy tutaj spokojnie i rozmawiamy, nie robimy nic innego. Urządziliśmy sobie miły wieczorek; zechce się pan przyłączyć? Brakuje dwóch osób, panny Vivian i Lovelocka. Kapitan poszedł z nią do środka, aby objaśnić, o co chodzi w hazardzie, panna Vivian zawsze lubi mieć wszystko czarno na białym. Ja połapałam się od razu, gdy tylko zobaczyłam stoły. Widział pan pannę Vivian? Wszyscy patrzą na nią z podziwem, jest taka niecodzienna. Czarne włosy są rzadko spotykane… Pan też jest brunetem… ale mam na myśli młode damy. Czego tutaj nie ma… Przychodzi tu grać pewna kobieta, portugalska hrabina, która ma dosłownie niebieskie włosy. Nie mogę powiedzieć, że mnie to zachwyca. Uwielbiam niebieski kolor; takie oczy owszem, ale nie włosy – ciągnęła towarzyszka Longueville’a, a on przysłuchiwał się temu z miną pełną czystego rozbawienia, które nie zawsze świadczy o poważaniu, lecz które nawet ładne gaduły, niebędące przeciwieństwem szacownych, często wolą od męskiego braku uwagi. Poczynił przy tym pewne spostrzeżenia. Otóż stwierdził w duchu, że istnieją dwa rodzaje ładnych dziewcząt – dotkliwie świadome i błogo nieświadome tego, co robią. Protegowana pani Vivian należała do tej pierwszej kategorii i reprezentowała gatunek kokietek. Wszyscy posiadamy własną koncepcję tego, co jest dla nas niezbędne; ta młoda dama nie mogła żyć bez audytorium: niemal każda dwunożna istota płci męskiej nadawała się do tego celu. Widzowi oddawała się cała – kierowała do niego wszystkie miny, spojrzenia i wykrzykniki, czerpane pełnymi garściami z bogatego arsenału. Wszystkie te rekwizyty były tak niewinne i oczywiste, iż chęć przypodobania się rozmówcy urastała do rangi cnoty; Bernard stwierdzi później, że naturalnym powołaniem oraz métier2 dziewczynek, które ślizgają się po tafli egzystencji, jest trajkotanie i stroszenie piórek, a ich wizja życia i jego obowiązków jest tak samo prosta i powierzchowna jak orientalna bayadere. Ta transparentna, mała kokietka nie mogła być osobą, co do której Gordon chciał się go poradzić – dosłownie widział przez nią światło, a dokładniej gazową latarnię. Siedziała minutę, kręcąc pustą główką, i podchwytywała spojrzenie Bernarda; wydawało się, że wyczerpała wszystkie tematy. Wówczas podeszła do nich młoda dama z dżentelmenem u boku i Longueville na jej widok natychmiast poderwał się z krzesła.

Oto piękność z gatunku nieświadomych! – stwierdził w duchu. Znał tę twarz bardzo dobrze, malował ją przez pół godziny.

– Jest panna Vivian! – oznajmił Gordon Wright i również się podniósł, jakby chciał ustąpić córce miejsce obok matki.

Stanęła przed nimi z lekkim uśmiechem, po czym jej spojrzenie spoczęło na Longueville’u. Zrazu było otwarte i bezpośrednie, lecz nie wyrażało nic prócz uprzejmego zaciekawienia, po chwili zaś błysnęło w nim rozpoznanie – a potem zakłopotanie, czemu dała wyraz rumieńcem.

Towarzysz panny Vivian był potężnym, przystojnym jegomościem z imponującą kasztanową brodą, dzięki której robił wrażenie bardzo szykownego. Trzymał ręce w kieszeni marynarki, a w butonierce miał rozwiniętą różę. Z uśmiechem podszedł do Blanche Evers i skłonił się żartobliwie dwa albo trzy razy.

– Mam nadzieję, że przegrał pan wszystko, co postawił! – powiedziała w odpowiedzi na jego uprzejmości.

Wybuchnął śmiechem i znów się ukłonił.

– Nie dbam o to, co przegrałem, jeżeli… jeżeli…

– Jeżeli co, łaskawco?

– Jeżeli pozwoli pani, bym usiadł obok niej! – I z galanterią opadł na krzesło po jej drugiej stronie.

– Chciałabym, kapitanie, żeby pan przegrał cały swój majątek! – odrzekła, zerkając na Bernarda.

– Niewiele musiałbym postawić – stwierdził kapitan Lovelock. – Czy naprawdę chciałaby pani ujrzeć mnie w nędzy?

W toku tego uroczego dialogu panna Vivian oderwała wzrok od Longueville’a i spojrzała na matkę, ale Gordon Wright jej przeszkodził, kładąc dłoń na ramieniu Longueville’a w celu dokonania prezentacji.

– A oto mój zdolny przyjaciel, pan Bernard Longueville, o którym pani opowiadałem. Jednym z jego talentów jest spadanie z księżyca.

– O nie, ja nie spadłem z księżyca – zaoponował Bernard ze śmiechem. – Spadłem ze Sieny! – I wyciąg­nął rękę do panny Vivian, która przez ułamek sekundy zwlekała z podaniem mu swojej. Następnie odwzajemniła uścisk, ale nie podchwyciła aluzji do Sieny.

Nie chciała usiąść, wymówiła się zmęczeniem i chęcią powrotu do domu, co jej matka natychmiast podchwyciła i obie panie ostudziły zapędy małej panny Evers, która musiała rozstać się z kapitanem Lovelockiem. Kapitan jednak zaoferował jej swoje towarzystwo w drodze do kwatery pani Vivian, dokąd skierowali się wolnym krokiem w myśl tamtejszych zwyczajów. Longueville mógł znaleźć się obok panny Vivian, ale odniósł wrażenie, że ta go unika. Ruszyła przodem, a Gordon Wright obok niej, choć Longueville zauważył, że prawie nie rozmawiali. On sam zaoferował ramię pani Vivian, która dreptała obok nieco chwiejnym krokiem i rozwodziła się nad urokami Baden oraz zaletami miejscowych hoteli.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

2 Praca, zajęcie (franc.).

Table of Contents
ROZDZIAŁ I
ROZDZIAŁ II
ROZDZIAŁ III