Zaufaj jej - Jessica Vallance - ebook + książka

Zaufaj jej ebook

Jessica Vallance

3,8

Opis

Wszyscy myślą, że jest niewinna.

Ale ty wiesz lepiej.

Trzymająca w napięciu, pełna zwrotów akcji opowieść o kłamstwach, obsesji i zemście. Do ostatniej strony nie będziesz wiedzieć, komu wierzyć.

Charlotte uwielbia sprawiać ludziom przyjemność i zawsze chce dla wszystkich jak najlepiej. Kiedy któregoś wieczoru znajduje na ulicy nieprzytomnego mężczyznę, bez chwili wahania spieszy mu z pomocą. Wkrótce poznaje jego kochającą rodzinę i zauważa, że jest im potrzebna. Rodzice Luke’a przyjmują ją z otwartymi ramionami, podczas gdy jego siostra - wprost przeciwnie. Rebecca wyraźnie nie przepada za Charlotte i nie ma do niej za grosz zaufania.

Im więcej czasu Charlotte spędza w towarzystwie Rebekki, tym bardziej utwierdza się w przekonaniu, że siostra Luke’a coś ukrywa, a jeśli chce ochronić ich rodzinę - i siebie - musi zrobić wszystko, by poznać prawdę.

Jessica Vallance jest autorką siedmiu powieści. Wychowała się w Bournemouth, a studiowała w Brighton. Mieszka w Sussex z partnerem i psem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (22 oceny)
3
14
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KrystynaKuczynska

Z braku laku…

Dobrze napisana ale za spokojna
00
ewagestwa

Nie polecam

Bardzo słaba, nudna, długie, rozwlekle, niczemu nie służące opisy, nie polecam.
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

TRUST HER

 

Copyright © Little Brown Book Group, 2018

 

Projekt okładki

Ellen Rockell – LBBG

 

Opracowanie wersji polskiej

Ewa Wójcik

 

Zdjęcie na okładce

© Donatella Loi/Arcangel Images

 

Redaktor prowadzący

Joanna Maciuk

Magdalena Gołdanowska

 

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

 

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8169-837-5

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

CHARLOTTE

 

PROLOG

Nigdy nie miałam problemu z nawiązywaniem przyjaźni.

Wiem, jak to brzmi, ale mówię o tym bez cienia zarozumiałości, przysięgam. Jest wiele dziedzin – naprawdę całe mnóstwo – w których jestem beznadziejna. Myślę, że pomimo całej naszej współczesnej obsesji na punkcie edukacji, kształcenia się i podnoszenia kwalifikacji, wszystkich tych blogów, artykułów i półek w księgarniach wypełnionych poradnikami, dzięki którym mamy stać się lepszą wersją siebie, większość umiejętności rzeczywiście kształtujących nasze życie przychodzi nam naturalnie. Są to wewnętrzne instynkty – jesteśmy na nie skazani, czy nam się to podoba, czy nie. Poza tym naprawdę wierzę, że nawet najbardziej korzystne cechy mogą się czasem obrócić przeciwko nam, nawet największe atuty mogą nas wpędzić w kłopoty.

Ja na przykład uwielbiam uszczęśliwiać innych. Chcę, by ludzie wiedzieli, że mogą na mnie liczyć. Jeśli czuję, że kogoś zawiodłam, że mogłam dla niego zrobić coś więcej, poczucie winy dręczy mnie niczym uporczywa wysypka. Nie mam pojęcia, skąd się to u mnie wzięło, ale zawsze taka byłam. Wiem, że tego rodzaju potrzeba uznania ze strony innych jest trochę żałosna. Miało to jednak swoje dobre strony: zawarłam dzięki temu wiele wartościowych znajomości. Myślę, że ludzie potrafią mnie docenić. Chodzę z podniesioną głową i mogę powiedzieć, że zawsze dawałam z siebie wszystko, nawet jeśli rezultat moich działań nie zawsze był dokładnie taki, jak się spodziewałam.

Nie mam wątpliwości, że to właśnie wrodzone poczucie obowiązku i odpowiedzialności było powodem, dla którego próbowałam przekonać taksówkarza, że kobieta z błękitnymi ustami, wymachująca kukiełką Judy1 i pokrzykująca „Tak to się powinno robić!”, jest „prawie trzeźwa”, chociaż jej zachowanie świadczyło o czymś wprost przeciwnym.

Nie będzie również przesadą, jeśli powiem, że to samo poczucie obowiązku nie pozwoliło mi zostawić Luke’a ani pierwszego wieczoru, ani żadnego z kolejnych. Ciągle do niego wracałam. Pozwoliłam mu – pozwoliłam im wszystkim – zaleźć mi głęboko za skórę. Chciałam postąpić słusznie, chociaż mogłam wybrać prostszą drogę. Nawet więcej; chciałam od nich usłyszeć, że postąpiłam właściwie. Chciałam, by mówili: „Dobra dziewczyna z tej Charlotte, co? Całe szczęście, że ją mamy”.

Jak już mówiłam, nawet największe zalety mogą się obrócić przeciwko nam.

1Punch & Judy – popularne brytyjskie widowisko kukiełkowe składające się z krótkich scenek ukazujących burzliwe relacje łączące bohaterów: skłonnego do przemocy Puncha i jego żonę Judy.

 

ROZDZIAŁ 1

Tamten wieczór zaczął się cztery godziny wcześniej, gdy kluczyłam krętymi uliczkami Brighton’s Lanes; kocie łby lśniły w blasku choinkowych lampek rozwieszonych między budynkami. Emily i Meredith, podobnie jak wiele moich koleżanek z pracy, nie przepadały za tą częścią miasta. Twierdziły, że tutejsze lokale są „zbyt drogie”, „pretensjonalne” i „dobre dla naiwnych turystów”. Pewnie miały rację, ale i tak je uwielbiałam. Mieszkałam w Brighton od prawie pięciu miesięcy – wcześniej nie byłam w tym mieście ani razu – i chyba sama wciąż zaliczałam się do turystek.

Na nasze wieczorne spotkanie wybrałam pub o nazwie Laking’s Dispensary, z wystrojem nawiązującym do staroświeckiej apteki. Kiedy trafiłam tam przed kilkoma tygodniami, patrzyłam jak urzeczona na ciemne drewniane wnętrze, podświetlone półki zastawione szklanymi butelkami różnych wielkości i kształtów z kolorowymi dodatkami do drinków, na pracowników baru ubranych w kamizelki i muszki rodem z epoki wiktoriańskiej, w zarzuconych na wierzch aptekarskich fartuchach.

Laking’s Dispensary różnił się od większości pubów tym, że w ogóle nie sprzedawano w nim alkoholu. Klientów proszono o „przyniesienie swojej ulubionej flaszki”, a później, za ustaloną cenę, odpowiednio przeszkoleni barmani – na bazie dostarczonego im alkoholu – tworzyli egzotyczne koktajle, korzystając ze zgromadzonych w lokalu dodatków, przypraw i syropów.

– Nie dość, że trzeba przynieść własny alkohol, to jeszcze płaci się za to, że można go wypić. Cudownie. Nie mogę się już doczekać – oznajmiła Emily z grobową miną, kiedy zasugerowałam, że któregoś wieczoru powinnyśmy dać szansę temu barowi. Wiedziałam jednak, że bez względu na to, dokąd się wybierzemy, nie zrezygnuje ze spędzenia wieczoru na mieście, postawiłam więc na swoim i wysłałam jej w tygodniu SMS-a z informacją, że ma się ze mną spotkać o wpół do ósmej w sobotę, zabrać ze sobą butelkę przyzwoitego dżinu i sprawdzić, czy Meredith też to pasuje.

Dotarłam na miejsce trochę za wcześnie, ale ponieważ padało, postanowiłam od razu wejść do środka. Bar był niewielki – mieściło się w nim sześć, może siedem stolików; na każdym stał słoik z tealightem. Zajęte były tylko dwa: przy jednym siedziało trzech mężczyzn – ich ciuchy, brody i tatuaże były tak podobne, że zaczęłam się zastanawiać, czy to właśnie nie dlatego ci faceci się przyjaźnią; przy drugim siedziała jakaś para. Mężczyzna był zwrócony do mnie plecami, ale coś w postawie tych dwojga – sposobie, w jaki kobieta wpatrywała się w drinka i markotnie postukiwała słomką w kostki lodu, w tym, jak mężczyzna opierał się plecami o krzesło, rozglądał się po sali i zerkał za okno, byle tylko nie patrzeć na partnerkę – kazało mi się domyślać, że ich wieczór nie należy do szczególnie udanych.

Gdy tylko usiadłam przy stoliku, podszedł do mnie barman. Był wysoki, miał ogniście rude włosy i okrągłe okulary w szylkretowej oprawie.

– Cześć! – Klasnął w dłonie i już je tak zostawił. – Jesteś u nas pierwszy raz? Przyszłaś sama? A może na kogoś czekasz? – Wystrzeliwał z siebie pytania z szybkością karabinu maszynowego, za każdym razem przekrzywiając głowę z boku na bok.

Uśmiechnęłam się do niego.

– Pierwszy raz. I owszem, czekam na kogoś. Może nawet na dwie osoby.

– Okej! Świetnie! – Ponownie klasnął w dłonie. – Mam na imię Toby i przez cały wieczór będę dla ciebie miksował drinki.

Wyjęłam z torebki butelkę dwunastoletniej whisky Glenfiddich, którą kupiłam po drodze. Toby sięgnął po nią i przez chwilę trzymał w ręku, kiwając z uznaniem głową.

– Nieźle. Zaraz przyniosę ci drinka. Masz jakieś szczególne upodobania? A może czegoś nie lubisz? Jakieś życzenia? Coś, czego zawsze chciałaś spróbować?

Pokręciłam głową.

– Zaskocz mnie.

Przytaknął, szeroko się uśmiechnął i odszedł z moją butelką w stronę baru.

Mężczyzna siedzący przy stoliku z partnerką na moment się odwrócił i wtedy przeszło mi przez myśl, że gdzieś go już widziałam. Po chwili mnie olśniło: w jednej z tych aplikacji randkowych, z których korzystałam po przeprowadzce do Brighton.

Zdążyłam się już nimi znudzić – było tam zbyt wielu idiotów, na których nie chciałam tracić czasu – ale na kilka tygodni mocno się w nie wkręciłam i każdego dnia po powrocie z pracy logowałam się do aplikacji, żeby sprawdzić nowe wiadomości. Na różnych stronach pojawiały się ciągle te same zdjęcia – w sumie nieźle się rozeznałam w lokalnej populacji singli. Dobrze, że przynajmniej temu mężczyźnie udało się z kimś umówić, chociaż można było odnieść wrażenie, że wcale się z tego nie cieszył.

Kilka minut później wrócił do mnie barman ze szklaneczką przybraną plasterkiem pomarańczy i wisienką.

– Pomyślałem, że zaczniemy od czegoś tradycyjnego – powiedział, stawiając ją przede mną. – Drink Old Fashioned, na który składa się wyłącznie cukier, bittery i whisky.

Podziękowałam i upiłam łyk, rozglądając się po sali. Musiałam przyznać, że urządzili to miejsce w niesamowity sposób. Od środka pub wyglądał jeszcze lepiej. Oczywiście nie wiedziałam, czy został wiernie odwzorowany pod względem historycznym, coś mi jednak mówiło, że ani stara wyżymaczka, ani zestaw kukiełek Punch i Judy do niczego by się nie przydały w typowej wiktoriańskiej aptece, za to nadawały wnętrzu lekko dziwaczny, surrealistyczny klimat. Z pewnością był to zamierzony efekt. Deszcz bębnił o szyby, a w tle rozbrzmiewały ciche dźwięki lekko rozstrojonego pianina, trochę jak z saloonu na Dzikim Zachodzie. Rozsiadłam się wygodnie na krześle i uśmiechnęłam się z zadowoleniem.

Od czasu przeprowadzki do Brighton pięć miesięcy wcześ­niej przeżyłam już wiele takich momentów. Chwil, w których rozglądałam się wokół i myślałam: Dokładnie o to mi chodziło.

 

ROZDZIAŁ 2

Kiedy pracowałam w rejestracji centrum medycznego Fourcross w Holten w hrabstwie Devon, często marzyłam o takich chwilach. Byłam wtedy dwudziestosiedmioletnią singielką. Nie miałam domu ani dzieci. Spotykałam ludzi z całego kraju, ale sama nie czułam się związana z żadnym miejscem. Zastanawiałam się, jakim cudem wylądowałam w miasteczku, które przyciągało ludzi chcących osiąść tam na stałe, dobrym dla emerytów.

Już wcześniej zdarzało mi się układać sobie życie w nowych miejscach, ale aż do tamtej pory zawsze był jakiś niezależny ode mnie czynnik, który popychał mnie dalej: nowa praca, sytuacja na rynku nieruchomości, nagła zmiana planów. Przez to wszystko miałam poczucie, że los wodzi mnie za nos, nie przejmując się wcale tym, czego naprawdę chcę. Ostatnią decyzję podjęłam jednak sama.

Gdy już byłam pewna, że chcę się przeprowadzić, mój wybór padł na Brighton i zaczęłam szukać pracy. Pierwszym stanowiskiem, o które się ubiegałam, był „twórca treści cyfrowych” w Good Stuff Ltd, nowo powstałej firmie dostarczającej żywność organiczną prosto pod drzwi klientów. Szanse miałam co prawda niewielkie – szczerze mówiąc, nie wiedziałam nawet, czym zajmuje się taka osoba – ale pomyślałam, że nie mam nic do stracenia. Nauczyłam się już, że dzięki życzliwości można zajść bardzo daleko, i tym razem również się to sprawdziło.

Mężczyzna, który przeprowadzał ze mną rozmowę kwalifikacyjną, miał na imię Marcus. Podczas wspólnie spędzonej godziny udało mi się go parę razy rozbawić. Pod koniec rozmowy zamknął notes, położył na nim dłoń i spojrzał na mnie.

– Będę z tobą szczery, Charlotte. Mamy kandydatów ze znacznie większym doświadczeniem niż twoje.

Pokiwałam głową, uśmiechając się do niego pogodnie.

– Oczywiście, całkowicie to rozumiem – powiedziałam, chociaż w głębi duszy byłam na siebie wściekła. Gdybym wiedziała, że zależy mu na doświadczeniu, tobym mu je dała, ale nie chciałam przesadzić. Myślałam, że jeśli wcielę się w rolę czystego płótna, chętnego do nauki żółtodzioba, to może mu się to spodobać. Najwyraźniej wszystko zepsułam.

– Jednakże – podjął, a ja spojrzałam na niego z nadzieją – kiedy startowaliśmy z naszym biznesem, zależało nam na stworzeniu etosu, a nie tylko na zarabianiu pieniędzy. Chcemy zatrudniać osoby z odpowiednim podejściem i mentalnością. Boże, tkwimy tu przez czterdzieści godzin w tygodniu, potrzebujemy ludzi, którzy są fajni! – Roześmiał się, a ja szybko do niego dołączyłam. – Reszty możesz się przecież nauczyć. Jeśli więc o mnie chodzi, to masz tę pracę, o ile wciąż jesteś nią zainteresowana.

Marcus miał rację, ludzie w tej firmie rzeczywiście byli fajni. Szybko się zaprzyjaźniliśmy. Zazwyczaj ciężko pracowałam nad nawiązywaniem relacji ze współpracownikami, tam jednak nie musiałam się zbytnio starać. Spotkałam się z otwartością i życzliwością. Polubiłam wszystkich, ale to z Emily, Meredith i Alison naprawdę się zżyłam. Po kilku tygodniach mieszkania w Brighton umawiałam się z nimi nie tylko na szybki lunch w parku przed biurem albo na drinka po pracy, lecz także na kolację czy popołudniowe zakupy. To do nich mogłam zadzwonić, gdy czułam się samotna w niedzielny wieczór i miałam ochotę pooglądać z kimś telewizję. Jeśli mijałam mieszkanie którejś z nich, wiedziałam, że mogę wpaść na filiżankę herbaty, a one nie będą się przejmować, że są akurat w piżamie albo że w zlewie piętrzy się sterta brudnych naczyń.

Wszystkie trzy były świetne, ale Meredith miała synka, często musiała więc ograniczać towarzyską aktywność do takiej, której można się było oddać z kilkulatkiem pod pachą. Alison była trochę starsza niż my i z tego, co zdążyłam się zorientować, od czasu rozwodu, czyli przez ostatnie pięć lat, spotykała się z wieloma nieprzyzwoicie bogatymi facetami. Oznaczało to, że w weekendy często zaliczała krótkie wypady do Wenecji albo luksusowego spa na zamku w High­lands. Emily, podobnie jak ja, nie miała partnera, dzieci ani żadnych obowiązków. Zawsze była chętna do zabawy.

Tym dziwniej się poczułam, gdy wysączając ostatnie krople drinka Old Fashioned, zdałam sobie sprawę, że jest już prawie ósma, a jej wciąż nie ma. Sprawdziłam, czy nie mam w telefonie nowych wiadomości, spodziewając się pospiesznie wystukanych przeprosin w stylu: „Sorry, zapodziałam gdzieś pieprzony but. Właśnie go znalazłam. Jadę”. Zawsze komunikowała się ze mną w taki sposób, jakby jej życie było pasmem przekleństw i chaosu, co zresztą wydawało się prawdą.

Wybrałam jej numer z listy kontaktów. Pewnie jest już w drodze, pomyślałam, biegnie w deszczu, ślizgając się w tych swoich szpilkach i walcząc z wiatrem, żeby nie wyrwał jej parasolki. Na pewno łatwiej jej będzie odebrać telefon, niż napisać SMS-a.

Odpowiedziała po trzecim sygnale.

– Halo?

– Hej! – powiedziałam. – Jedziesz już?

W telefonie zapadła cisza.

– Co proszę? Kto mówi?

Roześmiałam się.

– To ja, Charlotte. Widzimy się czy nie? To miejsce jest totalnie zakręcone.

– O, cholera. Charlotte. Nie, wybacz, ale nie mogę.

Zmarszczyłam brwi.

– Aha. Okej. Wszystko w po...?

Nie pozwoliła mi dokończyć.

– Przepraszam, naprawdę nie mogę teraz gadać.

I się rozłączyła.

Przez parę sekund wpatrywałam się w telefon, dopóki nie zgasł wyświetlacz.

Dziwne, pomyślałam. Chociaż zdarzało się to już wcześ­niej.

Emily zawsze łapała kilka srok za ogon. Jej kalendarz pękał w szwach i nawet mistrzyni organizacji miałaby problem z jego opanowaniem, a ona z pewnością nią nie była. Próbowała umówić się na wizytę u fryzjera o piątej, wczesną kolację z przyjaciółką o szóstej, drinki z kolesiem poznanym na Tinderze o wpół do ósmej i jeszcze zdążyć na wieczorny film do siostry. Zawsze oglądała mniej niż połowę. Tak więc chociaż czułam się rozczarowana, że mnie wystawiła, nie byłam specjalnie zaskoczona. Wiedziałam, że wszystko mi później wyjaśni.

Ponownie rozejrzałam się po barze. Gdybym wyszła, i tak musiałabym zapłacić dwadzieścia funtów za obsługę kelnera od koktajli, co wydawało mi się dość wygórowaną kwotą za jednego drinka, szczególnie że sama kupiłam whisky. Poza tym podobało mi się to miejsce. Od dawna chciałam je wypróbować. Powiedziałam sobie, że jestem niezależną dwudziestosiedmiolatką i mogę spędzić wieczór we własnym towarzystwie.

Gdy tak wodziłam wzrokiem po sali, zauważyłam, że przy stoliku niezadowolonej pary siedzi już tylko niezadowolona kobieta. Mój znajomy z randkowej aplikacji najwyraźniej doszedł do wniosku, że ma już dosyć jak na jeden wieczór. Sądząc po drinku, który właśnie postawił przed nią kelner, kobieta postanowiła kontynuować wieczór sama.

Zorientowała się, że na nią patrzę, i uniosła kieliszek w geście toastu, a gdy go odwzajemniłam, wstała i chwiejnym krokiem podeszła do mojego stolika.

– Mogę się przysiąść? – zapytała z krzywym uśmiechem.

Już miałam powiedzieć, że na kogoś czekam albo że zaraz wychodzę, ale jakoś nie umiałam wymyślić dobrej wymówki. Dlaczego zresztą miałabym jej odmawiać? Chociaż byłam niezależną kobietą i niestraszne mi było spędzanie wieczoru w swoim towarzystwie, to przyjemniej jest mieć do kogo otworzyć usta, prawda? Poza tym byłam ciekawa jej historii. Randka najwyraźniej nie ułożyła się po jej myśli, a ja chciałam się dowiedzieć dlaczego.

– Jasne, zapraszam – odparłam z uśmiechem.

 

ROZDZIAŁ 3

Miała na imię Kelly i w zeszłą środę skończyła czterdzieści dwa lata. Jako nastolatka zaszła w nieplanowaną ciążę, była więc mamą dwudziestosześciolatka. Miała uczulenie na pomidory, koty i penicylinę. Zdążyła mi o tym opowiedzieć w ciągu zaledwie czterech minut spędzonych przy moim stoliku, kiedy to dopiła swój koktajl w pięciu łykach. Drink zawierał wystarczająco dużo barwnika, by zafarbować jej usta na błękitnawy kolor jak u zombi. Słuchając, jak nawija, doszłam do wniosku, że rozmowa ze mną wcale jej nie interesuje – nie zadała sobie nawet trudu, by dowiedzieć się, jak mam na imię – ale jakoś mi to nie przeszkadzało. Siedziałam tylko i słuchałam.

Gdy już podzieliła się ze mną podstawowymi informacjami na swój temat, rozmowa zeszła na mężczyznę, z którym spotkała się wcześniej. Moje podejrzenia się potwierdziły; randka okazała się klapą.

– Prawda wygląda tak – powiedziała głośno, rozsiadając się na krześle, kiedy kelner postawił przed nią kolejnego drinka – że jeśli podasz na profilu swój prawdziwy wiek: czterdzieści dwa lata, możesz liczyć wyłącznie na odzew grubych, łysych sześćdziesięciolatków, którym wydaje się, że są ósmym cudem świata wyłącznie dlatego, że jeżdżą audi i kupują wino w sklepie Waitrose zamiast w Asdzie. Sądzą, że kobiety po czterdziestce powinny być im wdzięczne za to, że w ogóle się nimi zainteresowali. Moja kumpela Tina powiedziała mi kiedyś: „Kel, zarzucasz wędkę w niewłaściwym stawie, powinnaś łowić młodszych”. No więc zaczęłam pisać, że mam trzydzieści dwa lata, i otworzył się przede mną zupełnie nowy świat, serio. Cały ten seks!

Ostatnie słowo wypowiedziała bezgłośnie, lecz zrobiła to na tyle sugestywnie, że nikt, kto akurat patrzyłby w naszą stronę, nie miałby wątpliwości, o czym rozmawiamy.

– Ale nie dzisiaj? – zapytałam i natychmiast pożałowałam, że sprowadziłam naszą rozmowę na te tory.

Pokręciła głową i upiła łyk drinka.

– Nieee. Na tym właśnie polega problem z młodymi, wysportowanymi kolesiami. Z niektórymi trudno jest dotrzeć do tej fazy. W dziewięciu przypadkach na dziesięć są koszmarnie nudni. Wszyscy jak jeden mąż interesują się sportem! Na przykład ten dzisiejszy ma hopla na punkcie kolarstwa górskiego! Dorosły facet, który każdy weekend spędza na rowerze, ścigając się z kumplami po błocie – jak mam to skomentować? Po dziesięciu minutach rozmowa utknęła w martwym punkcie. Wiedziałam, że nie jest mną zainteresowany, gdy zaczął się tłumaczyć, że musi się z kimś jeszcze spotkać. Jeśli zaczynają torować sobie drogę ucieczki już przy pierwszym drinku, to nigdy nie jest dobry znak. W końcu powiedziałam: „Idź, jeśli chcesz”. – Z westchnieniem spojrzała za okno. – No i poszedł.

Pomyślałam wtedy o zdjęciach, które zamieścił na profilu. Na wielu z nich był na rowerze, Kelly nie powinna się czuć zaskoczona. Luke – tak miał na imię, już sobie przypomniałam.

Pokiwałam współczująco głową.

– Cóż, czasem po prostu…

Nie byłam pewna, jakich użyć słów, żeby ją pocieszyć, ale nie miało to większego znaczenia, ponieważ znowu zaczęła nawijać, tym razem o innym poznanym przez siebie facecie. A może o dwóch facetach? Trudno powiedzieć. Opowieści Kelly brzmiały chaotycznie, brakowało w nich chronologii, poza tym mówiła coraz mniej wyraźnie. Zmarszczyłam brwi, starając się za nią nadążyć, zaczynałam jednak żałować, że pozwoliłam jej się przysiąść do stolika.

Po wygłoszeniu piętnastominutowego monologu na temat mężczyzny z Norwich, który bezceremonialnie ją rzucił, gdy nie zgodziła się okłamać policjanta, że to ona prowadziła jego samochód, i tym samym nie pomogła mu uniknąć mandatu za przekroczenie szybkości, Kelly zapytała:

– Myślisz, że powinnam zadzwonić do tego kolarza? Są chyba gorsze wady niż jazda na rowerze. Może należało się bardziej postarać i okazać mu większe zainteresowanie?

Nie czekając na moją opinię, wyjęła z torebki telefon i przyłożyła do ucha. Trzymała go tak przez chwilę, drugą ręką podpierając głowę, która opadała jej coraz niżej w kierunku stolika. W końcu odsunęła telefon od ucha i wrzuciła z powrotem do torebki.

– Nie odbiera – prychnęła. – Pewnie się z kimś pieprzy.

Gwałtownie wstała, zatoczyła się na stolik i strąciła swój kieliszek na podłogę. Toby spojrzał w naszą stronę i bez słowa poszedł po stojącą w kącie baru miotłę.

– Myślisz, że… dość już wypiła? – szepnął mi na ucho, kiedy zaczął zamiatać.

Kiwnęłam głową.

– Wychodzimy.

W drodze do wyjścia moja nowa znajoma zgarnęła ze stolika przy drzwiach jedną z kukiełek i psotnie zmarszczyła nos. Wolałam nie ryzykować kłótni, nie kazałam jej więc odłożyć laleczki na miejsce.

Zamierzałam wymyślić jakąś wymówkę i odejść w przeciwną stronę niż ona, gdy tylko wyjdziemy za drzwi, ale kiedy już znalazłyśmy się na ulicy, zorientowałam się, że jest bardziej pijana, niż myślałam. Odgrywała minispektakl kukiełkowy, który obserwowała w szybie, wywijając kijem Judy bez opamiętania.

Przez chwilę nie wiedziałam, co robić. Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzyła, było zobaczenie za parę dni jej zdjęcia w dzienniku „South East Today” opatrzonego nagłówkiem: „Mieszkanka Brighton nie wróciła do domu po wieczorze spędzonym w pubie” albo „Mieszkanka Brighton tonie w rzece po pijackim upadku z pomostu”. Postój taksówek znajdował się tuż za rogiem. Doszłam do wniosku, że mogę ją tam zaprowadzić. Miałam nadzieję, że gdybym znalazła się kiedyś w podobnej sytuacji, również mogłabym liczyć na czyjąś pomoc.

Trzech taksówkarzy po prostu zasunęło szyby i odjechało na widok potarganych włosów i chwiejnego kroku Kelly, ale jeden – starszy mężczyzna, zapewne pod wpływem ojcowskiego instynktu – poddał się mojej łagodnej perswazji, przewrócił oczami i zgodził się, żeby padła na tylne siedzenie jego taksówki.

– Co ona tam trzyma? – zapytał, wskazując ruchem głowy na kukiełkę Judy.

– Och, nic takiego. – Nie bacząc na protesty pijanej koleżanki, zabrałam jej lalkę, a później razem z kierowcą spróbowaliśmy ustalić, gdzie mieszka Kelly.

– Przy Bingo. Czuży derwony blok. To znaczy czuży…

– Duży czerwony blok? – Taksówkarz westchnął i uśmiechnął się ze znużeniem. – Wiem, o który budynek chodzi. – Pomachał mi szybko na pożegnanie i odjechał w noc.

Uwolniwszy się od Kelly, ruszyłam w kierunku Lanes. Chciałam jak najszybciej się stamtąd ulotnić, na wypadek gdyby taksówkarz zmienił zdanie i kazał mi ją zabrać z powrotem, ale gdy już byłam pewna, że nic takiego mi nie grozi, postanowiłam wrócić do domu okrężną drogą i zajrzeć przy okazji do Emily. Nadal nie przysłała żadnej wiadomości ani nie zadzwoniła, chciałam się więc upewnić, że wszystko u niej w porządku.

Skręciłam w alejkę oddzielającą brzeg morza od dzielnicy Lanes, na tyłach bulwaru z restauracjami. Na koniec wieczoru obsługa lokali wystawiała tam czarne worki ze śmieciami, które zawsze były rozrywane przez mewy i lisy, dlatego po całej ulicy walały się obierki z ziemniaków i kości kurczaka.

Już miałam zawrócić, gdy nagle zauważyłam czyjeś nogi wystające zza zielonego kontenera na szkło. W nocy często można tu spotkać bezdomnych, którzy śpią w bramach, w śpiworach naciągniętych pod samą brodę. Pomyślałam, że może jest jakaś niepisana reguła mówiąca o tym, że po zmroku to miejsce staje się ich rewirem i nie należy się tam kręcić. W końcu jednak zdecydowałam, że to głupie. Wiedziałam, że będzie znacznie szybciej, jeśli przemknę boczną uliczką, niż gdybym miała zawrócić do głównej drogi. Postanowiłam zrobić to cicho i dyskretnie. Nie byłam przecież jedną z tych rozwrzeszczanych kobiet wracających z wieczoru panieńskiego, z otwartą butelką prosecco w ręce, ciągnącą za sobą różowy balon wypełniony helem i nadmuchiwaną postać wikarego.

Zamierzałam przejść obok tego człowieka z wysoko podniesioną głową i wzrokiem wpatrzonym przed siebie. Nie chciałam go wprawić w zakłopotanie ani tym bardziej z nim rozmawiać, gdyby się okazało, że nie śpi. Zaniepokoił mnie jednak sposób, w jaki leżał: ukośnie, z nogami w rynsztoku i głową na środku chodnika, choć powinien się raczej opierać o budynek, schowany przed wiatrem i nieuważnymi, podpitymi przechodniami.

Później zwróciłam uwagę na elegancką marynarkę, którą miał na sobie. Co prawda leżał odwrócony do mnie plecami, zauważyłam jednak, że marynarka – choć poplamiona – sprawiała wrażenie nowej. Granatowe dżinsy też prezentowały się dobrze. Ten człowiek nie wyglądał na kogoś, kto mógłby nocować w odludnej alejce.

Zatrzymałam się metr od niego i rozejrzałam się dookoła, szukając kogoś, kto mógłby mi pomóc w podjęciu decyzji, lecz poza nami w alejce nikogo nie było.

– Dobrze się pan czuje? – zapytałam. W nocnej ciszy mój głos zabrzmiał głośniej, niżbym chciała. Za moimi plecami rozległ się łoskot. Szybko się odwróciłam, ale to tylko przemykający między budynkami lis potrącił worek pełen śmieci.

Ponownie zwróciłam się w stronę leżącego na ulicy mężczyzny.

– Halo! Nic panu nie jest?

Nie poruszył się. Słyszałam tylko samochody rozchlapujące kałuże na głównej ulicy i basowe dźwięki muzyki dobiegające z baru na końcu alejki.

Zeszłam z krawężnika i okrążyłam zielony kontener. Alejkę spowijał półmrok; tylko w oknach mieszkań nad restauracjami paliły się światła. Mężczyzna częściowo zasłaniał sobie twarz prawym ramieniem, lecz gdy tylko zobaczyłam ją z drugiej strony, od razu go poznałam.

To był Luke, z którym Kelly umówiła się wcześniej na randkę. Miał zamknięte oczy, a głowa leżała w kałuży krwi.

 

ROZDZIAŁ 4

Rozejrzałam się na wszystkie strony.

– Halo! – zawołałam. – Czy ktoś może nam pomóc?

W alejce nie było jednak żywego ducha. Podeszłam do mężczyzny i przykucnęłam.

– Dobrze się pan czuje? – spytałam. Odruchowo zniżyłam głos, jakbym nie chciała go zbyt gwałtownie wyrwać ze snu. Kiedy nie odpowiedział, wyciągnęłam rękę, ale w ostatniej chwili ją cofnęłam, z obawy przed tym, że mogłabym mu zrobić jeszcze większą krzywdę.

Odstawiłam torebkę na ziemię i zaczęłam szukać w niej telefonu. Wybrałam sto dwanaście, ale przed naciśnięciem zielonej słuchawki zawahałam się. Nigdy wcześniej nie dzwoniłam pod numer alarmowy – wydawało mi się to trochę melodramatyczne, jakbym histeryzowała albo naoglądała się za dużo seriali medycznych w telewizji. Ponownie spojrzałam na leżącego przede mną mężczyznę. Miał lekko rozchylone usta. Krew na chodniku zaczynała krzepnąć. Wcisnęłam zieloną słuchawkę.

– Z jakimi służbami chce się pani połączyć?

– Z pogotowiem, szybko.

– Już łączę.

– Pogotowie ratunkowe. Co się stało?

– Właściwie to… nie wiem. Na ulicy leży jakiś mężczyzna. I krwawi. Myślę, że potrzebuje karetki. To znaczy na pewno jej potrzebuje. Jesteśmy w uliczce na tyłach bulwaru, za hotelem Grand.

Chociaż wiedziałam, że praca operatorki polega właśnie na odbieraniu telefonów takich jak mój, to jakaś część mnie poczuła się zaskoczona – a nawet urażona – tym, że ton jej głosu nie zmienił się pomimo trudnego położenia, w jakim się znalazłam.

– Czy ten człowiek oddycha?

– Nie wiem – odparłam drżącym głosem. Zastanawiałam się, czy fakt, że raptem dwie godziny wcześniej widziałam, jak siedzi przy stoliku i z kimś rozmawia, wyraźnie znudzony, czyni całą tę sytuację jeszcze bardziej szokującą. Czy byłoby mi ją łatwiej zrozumieć, gdybym zobaczyła tę twarz na ulicy po raz pierwszy.

– Musimy wiedzieć, czy oddycha. Czy może się pani nad nim pochylić? Proszę przyłożyć ucho do jego ust i sprawdzić, czy czuje pani oddech, a później popatrzeć na klatkę piersiową i ocenić, czy się porusza.

Zrobiłam to, co mi kazała.

– Nie sądzę. Leży całkowicie nieruchomo.

– W takim razie musi pani mu zrobić RKO.

– RKO… – powtórzyłam bez przekonania.

– Tak. Proszę przyłożyć nasadę dłoni tuż nad mostkiem. – Mówiła dalej, wydając mi kolejne instrukcje: że powinnam mieć wyprostowane ręce i nie bać się, że ucisnę za mocno. – Zna pani piosenkę Bee Gees Stayin’ Alive? – Zanuciła linijkę refrenu, a ja zamrugałam, zdziwiona nagłą zmianą tematu.

– Co takiego? Tak…

– Właśnie w takim rytmie powinna pani uciskać.

Kiwnęłam głową, chociaż nie było obok mnie nikogo, kto mógłby to zobaczyć.

– W porządku.

Zwracała się do mnie tonem kogoś, kto próbuje nakłonić niesfornego trzylatka do sprzątnięcia farb, ale nie miałam nic przeciwko temu. Jej głos wydał mi się kojący. Pewnie właśnie o to chodziło.

– Karetka jest już w drodze. Proszę nie przerywać i przełączyć mnie na głośnik.

Spełniłam jej polecenie, ale byłam zdumiona tym, ile energii musiałam włożyć w masaż serca i jak szybko zaczęły mi omdlewać ręce. Mimo wszystko dobrze było się czymś zająć. Minęło pewnie z sześć czy siedem minut, zanim usłyszałam dźwięk syren, chociaż miałam wrażenie, że trwało to znacznie dłużej. Podniosłam wzrok. Pomiędzy budynkami dostrzegłam migające błękitne światła pędzącego główną drogą samochodu.

– Karetka dotrze na miejsce lada moment, już nawet słyszę ją w tle. Rozłączę się, dobrze?

– Ja… dobrze.

Bałam się, że syreny okażą się kogutem mijającego nas akurat radiowozu, ale gdy tylko skończyłam rozmawiać z operatorką, dostrzegłam wyjeżdżający zza rogu ambulans. Alejka była wąska, a na końcu stały metalowe słupki, kierowca musiał więc bardzo zwolnić, żeby podjechać bliżej. Uniosłam rękę, dając mu znak, że trafili we właściwe miejsce.

Drzwi samochodu się otworzyły i ze środka wyskoczył sanitariusz.

– Dobry wieczór – zawołał, zbliżając się w naszą stronę.

Wstałam i odsunęłam się od Luke’a. Na widok podbiegających sanitariuszy schowałam kukiełkę do torebki. Wcześ­niej leżała na ziemi, niebezpiecznie blisko kałuży krwi, lecz jej obecność w takim miejscu wydała mi się czymś niewłaściwym.

Właśnie wtedy zauważyłam, że z kieszeni Luke’a wysunął się portfel z brązowej skóry, ozdobiony plakietką z napisem „Spokojnie”. Sięgnęłam po niego i otworzyłam. W przezroczystej plastikowej przegródce znajdowało się prawo jazdy. Luke James Burley – tak brzmiało nazwisko właściciela. Mieszkał w Hanover, zaledwie piętnaście minut piechotą od mojego mieszkania, i miał trzydzieści lat.

– Jestem Ian – przedstawił się sanitariusz. Miał pewnie koło pięćdziesiątki, był rumiany i lekko łysiał. Skinął głową w stronę swojej znacznie młodszej koleżanki, z blond włosami upiętymi w niedbały kok na czubku głowy. – A to Helen.

– Kogo my tu mamy? – zapytała sanitariuszka.

– Właściwie to… – Szybko zamknęłam portfel i wsunęłam go do kieszeni kurtki. – Ma na imię Luke. – Starałam się mówić opanowanym głosem. – Lat trzydzieści. Z głowy leci mu krew. Chyba nie oddycha, więc operatorka kazała mi uciskać jego… – Nagle zabrakło mi słów.

– Klatkę piersiową? – podpowiedział Ian, przyklękając obok leżącego. – Świetnie. Zrobiła pani dokładnie to, co trzeba. Wie pani, co się stało? Czy ten mężczyzna upadł?

– Nie mam pojęcia – odparłam słabo. – Naprawdę. Znalazłam go tutaj…

W tym momencie oboje zapomnieli o mnie i skoncentrowali się na Luke’u. Byłam pod wrażeniem ich profesjonalizmu. Działali szybko i sprawnie, chociaż z metodycznym spokojem. Odsunęłam się, nie bardzo wiedząc, jak mogłabym im pomóc. Przede wszystkim nie chciałam przeszkadzać. Podawali sobie sprzęt wyjęty z wielkich plecaków i zwracali się do siebie przyciszonym głosem.

W pewnym momencie ratownik przyłożył do piersi Luke’a dwie elektrody i krzyknął:

– Odsunąć się!

Później ciało podskoczyło do góry. Ian spojrzał na Helen, która tylko pokręciła głową, a mnie ogarnęły mdłości.

– Chyba nie umrze? – zapytałam cicho, lecz oni albo mnie nie usłyszeli, albo woleli nie odpowiadać. Sanitariusz ponowił próbę i tym razem Helen z ulgą kiwnęła głową. Chociaż nie do końca rozumiałam, co się dzieje, bezwiednie powtórzyłam jej gest.

Kiedy ułożyli Luke’a na pomarańczowych noszach, a kobieta przyłożyła mu do ust i nosa maskę połączoną z plastikowym workiem, sanitariusz zwrócił się do mnie z pytaniem:

– Wie pani, jak długo był nieprzytomny?

Pokręciłam głową, a on odwrócił się w stronę leżącego. Nagle coś sobie przypomniałam.

– Wyszedł z baru jakieś dwie godziny temu, więc na pewno nie dłużej.

– Pani też tam była? – zapytała Helen.

Przytaknęłam.

– Ale wyszedł przede mną.

Sanitariusze schylili się, żeby podnieść nosze, a Helen skinęła głową w stronę ambulansu i powiedziała:

– Może pani wejść pierwsza i tam usiąść?

Spojrzałam w kierunku rozkładanego plastikowego krzesełka i posłusznie wsiadłam na tył karetki. Byłam tak zszokowana całą sytuacją i tak rozpaczliwie pragnęłam, by ktoś się tym biednym człowiekiem zajął, że nawet nie pomyślałam o tym, gdzie zaraz trafię. Po prostu cieszyłam się, że mogę wypełnić proste polecenie. Dopiero gdy drzwi się zamknęły, a Ian usiadł za kierownicą i włączył silnik, uzmysłowiłam sobie, dokąd jedziemy i że może wcale nie powinno mnie tam być.

Słyszałam, jak podczas jazdy ratownik mówi przez radio:

– Wzywam wszystkie dostępne zespoły. Wieziemy poważny uraz głowy.

Nie wiem, czy sprawił to grobowy ton jego głosu, czy w końcu do mnie dotarło, co się dzieje, a może po prostu wypiłam o jednego drinka za dużo, ale nagle się rozpłakałam. Rzadko mi się to zdarzało, ale najczęściej właśnie w taki sposób – nie wiedziałam, że płaczę, dopóki ktoś na to nie zareagował.

Helen objęła mnie ramieniem i ścisnęła za rękę.

– Jak masz na imię, złotko?

– Charlotte – odparłam, siąkając nosem.

– Wiem, że to był dla ciebie potworny szok – powiedziała z akcentem z Midlands, który dodawał jej głosowi ciepła.

Przytaknęłam, ale nie zdołałam nic z siebie wydusić.

– Pewnie żałujesz, że wyszedł z tego baru?

Zaskoczyło mnie jej pytanie, lecz kiwnęłam głową, bo wydawało mi się, że tak należy. Pewnie miała rację. Gdyby nadal siedział znudzony przy stoliku z Kelly, nie jechałby teraz karetką.

– Kłótnie się czasem zdarzają – dodała ze smutnym uśmiechem, kładąc mi dłoń na kolanie.

Ponownie kiwnęłam głową, chociaż nie miałam pojęcia, o czym ta kobieta mówi. Dopiero po minucie czy dwóch, kiedy ostro skręciliśmy w lewo, dotarło do mnie, że Helen błędnie założyła, że byliśmy w tym barze razem, może nawet na randce, ale Luke wyszedł stamtąd beze mnie. Myślała, że się pokłóciliśmy.

Policzki zalał mi rumieniec. Nagle poczułam się dziwnie skrępowana. Należało powiedzieć, że tylko tamtędy przechodziłam, kiedy Helen zasugerowała, bym wsiadła do karetki, a nie ochoczo do niej wskakiwać. Przekazać sanitariuszom skąpe informacje, którymi dysponowałam, i odejść z godnością, zamiast coraz bardziej brnąć w sytuację, z którą nie miałam absolutnie nic wspólnego, tymczasem nie tylko jechałam do szpitala, lecz także zalewałam się łzami, jakbym była jedną z tych dziwaczek, które uczestniczą w pogrzebach nieznajomych osób wyłącznie z powodu chorobliwej fascynacji.

Moja matka lubiła powtarzać, że zawsze zjawiam się tam, gdzie nie powinnam.

 

ROZDZIAŁ 5

Jazda pod górę erką na sygnale nie była odpowiednim momentem na to, by wyjawić prawdę. Zresztą i tak nie miało to teraz większego znaczenia. Sanitariusze byli zbyt zajęci Lukiem i zapewnieniem mu fachowej pomocy, żeby interesować się naturą naszego związku i tym, czy się ze sobą pokłóciliśmy. Postanowiłam dyskretnie się ulotnić, kiedy już dotrzemy do szpitala, a Luke trafi pod opiekę lekarzy.

Kilka sekund po tym, jak zatrzymaliśmy się w zatoczce dla karetek, Ian zeskoczył z fotela i otworzył tylne drzwi samochodu. Zgodnie z poleceniem Helen usunęłam się z drogi personelowi medycznemu, który wyłonił się ze szpitala. Luke szybko został przeniesiony na ruchome łóżko i wtoczony do środka. Tak jak się spodziewałam, nikt nie zwracał na mnie uwagi. Co prawda Helen podeszła do mnie ze słowami: „Weź sobie coś do picia i usiądź w poczekalni”, nie zaczekała jednak, aż faktycznie to zrobię.

Tłumek otaczający łóżko zniknął razem z nim za podwójnymi drzwiami szpitala, ja zostałam. Na parkingu zrobiło się spokojniej, chociaż nadal kręcili się tam ludzie poruszający się o kulach, na wózkach lub ściskający zranione kończyny; wchodzili do szpitala albo z niego wychodzili i wsiadali do samochodów.

Mżawka nie była gęsta, ale już po krótkiej chwili miałam mokre ubranie. Poza tym trzęsłam się z zimna. Marzyłam wyłącznie o tym, by znaleźć się w domu i położyć się do łóżka. Odwróciłam się i przeszłam przez parking, w nadziei, że uda mi się złapać taksówkę, która akurat będzie kogoś podwoziła do szpitala.

Zapięłam suwak kurtki pod samą brodę, wsunęłam dłonie do kieszeni i wtedy wyczułam pod palcami jakiś przedmiot. Portfel Luke’a. Zupełnie zapomniałam, że go mam.

Niepewnie spojrzałam w kierunku szpitala. Ten facet raczej nie będzie potrzebował pieniędzy w ciągu najbliższych dwunastu godzin, mogłam więc zwrócić mu portfel rano, gdy sytuacja nieco się uspokoi, prawda?

Ruszyłam przed siebie, gdy nagle uderzyła mnie pewna myśl: nikt nie wie, kim on jest. Powiedziałam sanitariuszom, jak ma na imię, i to wszystko. Pewnie przeszukają teraz jego kieszenie, żeby znaleźć coś, co pomogłoby im ustalić tożsamość rannego, ale skoro mam przy sobie wszystkie jego karty kredytowe i dokumenty, raczej niczego nie znajdą. I co wtedy? Skąd będą wiedzieli, kogo zawiadomić?

Wyobraziłam sobie matkę Luke’a – przysadzistą kobietę w średnim wieku, ubraną w kwiecisty fartuch – przygotowującą niedzielny lunch. Gdyby się u niej nie zjawił, pewnie obdzwoniłaby wszystkich jego znajomych, coraz bardziej zaniepokojona, co też mogło się stać. A jeśli – dobry Boże! – Luke z tego nie wyjdzie? Jeśli odchodząc z tym portfelem, pozbawiłam jego rodzinę ostatniej szansy na to, by mogli się z nim zobaczyć? Dlatego że zmoczył mnie deszcz i miałam ochotę na ciepłą kąpiel?

Wróciłam do szpitala. Nie skorzystałam z drzwi, przed którymi zatrzymała się karetka, tylko z głównego, ogólnodostępnego wejścia.

W poczekalni wrzało jak w ulu. Jakiś mężczyzna mniej więcej w moim wieku, z koszulą upstrzoną czerwonymi plamami i przyciśniętą do ust zakrwawioną chusteczką, zatoczył się i na mnie wpadł. Jego kolega odciągnął go w swoją stronę.

– Przepraszam – powiedział ze skruchą. – Pijany idiota.

Rzędy krzeseł były pełne rannych albo ponurych ludzi, wpatrzonych ze zmarszczonymi brwiami w ścianę, którzy co jakiś czas z westchnieniem spoglądali na zegarki. Stanowisko rejestracji otaczał gęsty tłumek, a dwie pracujące tam kobiety cierpliwie obsługiwały kolejnych pacjentów, powtarzając bez końca te same formułki: „Wszyscy uwijają się jak w ukropie”, „Mamy dzisiaj wyjątkowo dużo pacjentów, ktoś zaraz do państwa przyjdzie”.

Stałam niepewnie za wszystkimi, wciąż ściskając w ręce portfel, jakbym się bała, że ktoś może mi go ukraść. Rozważyłam różne możliwości. Nawet gdybym odstała swoje w kolejce i zostawiła go w rejestracji, to i tak nie miałabym pewności, że trafił do właściciela. A jeśli rejestratorka włoży go do szuflady i o nim zapomni pośród tłumu wrzeszczących dzieciaków i kulejących emerytów? Nie wiedziałam nawet, jak jej wytłumaczyć, w czyje ręce powinien trafić. Mogłam opisać obrażenia Luke’a – „Proszę to przekazać trzydziestoletniemu mężczyźnie z urazem głowy, którego przed chwilą przywieziono” – ale czy to by wystarczyło? A może było więcej podobnych przypadków?

Spojrzałam w kierunku podwójnych drzwi z tabliczką „Tylko dla pacjentów po RKO”, prowadzących do tej części szpitala, gdzie przyjmowano osoby przywiezione karetką. Nie byłam pewna, co oznacza ta nazwa, ale na drzwiach nie było wyraźnie napisane, że nie można tam wchodzić. Postanowiłam zaryzykować: namierzyć kogoś z personelu, kto wybiegł ze szpitala do erki i będzie kojarzył przypadek Luke’a, i oddać mu portfel mężczyzny.

Niemal od razu dostrzegłam kobietę, na którą zwróciłam wcześniej uwagę ze względu na charakterystyczny niebieski plasterek zasłaniający kolczyk w nosie. Miała na sobie bladoniebieski fartuch. Nie wiedziałam, jak wysokie miejsce w szpitalnej hierarchii to oznacza, ale gdy mnie mijała, stanęłam na jej drodze. Zatrzymała się gwałtownie.

– Przepraszam – zaczęłam. – Przyjechałam tu z Lukiem… mężczyzną z urazem głowy.

Na początku mnie nie poznała, lecz po chwili jej twarz się rozjaśniła.

– Tak, oczywiście. – Kiwnęła głową. – Przepraszam, naprawdę nie mam teraz czasu na rozmowę, ale robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby mu pomóc.

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, odeszła korytarzem, a ja wciąż tam stałam z portfelem w ręce. Gdy już miałam wrócić do poczekalni, odwróciła się w moją stronę.

– Chociaż… – Zawróciła. – Chyba powinna się pani przygotować na podjęcie kilku trudnych decyzji.

– Jakiego rodzaju?

– Niedługo ktoś przyjdzie z panią porozmawiać. – Ścisnęła mnie za ramię i znowu zaczęła odchodzić.

– Proszę, nie pozwólcie mu umrzeć – zawołałam za nią, wprawiając tym w zdumienie nie tylko siebie, lecz także wszystkich dookoła.

Przez chwilę stałam jak wryta, wymijana przez lekarzy i pielęgniarki, usiłując zrozumieć, co mogła mieć na myśli. Jakie decyzje?

Dotarło do mnie, że wciąż ściskam w dłoni portfel. Po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, czy nie powinnam po prostu pojechać do domu, zabrać go ze sobą i wrócić do szpitala rano. Martwiłam się jednak konsekwencjami, jakie mogłaby mieć moja decyzja, gdyby w nocy stan Luke’a się pogorszył – a z tego, co chwilę wcześniej usłyszałam, wynikało, że było to całkiem prawdopodobne.

Postanowiłam zaczekać jeszcze chwilę i zobaczyć, jak się to wszystko rozwinie. Odwróciłam się, podeszłam do rzędów metalowych krzeseł i usiadłam. Zamierzałam odczekać godzinę. Miałam nadzieję, że przez ten czas lekarze zdążą zająć się nieznajomym z ulicy i sytuacja nieco się uspokoi. Ktoś wreszcie przyjdzie ze mną porozmawiać, będę mogła wyjaśnić swój udział w całym tym zdarzeniu, pozbyć się portfela i wrócić do domu.

Obok rzędu krzeseł stał stolik z kolorowymi broszurami. Zaczęłam je przeglądać dla zabicia czasu. Były tam informacje o tym, jak postępować w przypadku poparzenia kwasem, lista przychodni oferujących bezpłatne szczepienia przeciwko grypie, kontakt do terapeutycznej grupy wsparcia. Jedna z broszur została przygotowana przez fundację o nazwie PiKP – Przyjaciele i Krewni Pacjentów – i składała się z ponad czterdziestu stron wypełnionych błyszczącymi zdjęciami oraz osobistymi doświadczeniami osób, których bliscy trafili na ostry dyżur. Wzięłam ją ze stolika i przez kilka chwil czytałam wzruszającą historię spanikowanego ojca, którego dwuletni syn wepchnął sobie do ucha plastikową czapeczkę Świętego Mikołaja, oraz staruszki, której pielęgniarki z ostrego dyżuru udzieliły wsparcia po tym, jak jej mąż przez przypadek włożył stopę do ogniska. Najbardziej jednak zainteresował mnie ostatni artykuł.

Nagłówek brzmiał: „Błagałam lekarzy, żeby nie pozwolili jej umrzeć; później tego żałowałam”.

Zdjęcie przedstawiało kobietę po pięćdziesiątce, z włosami poprzetykanymi siwizną i workami pod oczami, ściskającą w ręce ramkę ze zdjęciem szesnasto- lub siedemnastoletniej dziewczyny w stroju piłkarskim, z piłką pod pachą.

Z artykułu dowiedziałam się, że April, córka tej kobiety, została potrącona przez pijanego kierowcę parę tygodni przed swoimi osiemnastymi urodzinami i trafiła do szpitala z poważnym urazem głowy. Lekarz poinformował matkę, że przy tego rodzaju obrażeniach powrót do pełnej sprawności jest praktycznie niemożliwy.

Poczułam się tak, jakby zapytał: „Pewnie już nigdy nie będzie biegać, uprawiać sportu ani nie wróci do stuprocentowej sprawności, może więc po prostu pozwólmy jej umrzeć?” –przeczytałam w artykule. – Oczywiście byłam wściekła, zdesperowana i zrozpaczona. Powiedziałam lekarzom, że nie wolno im się poddawać. Nie mogą pozwolić jej umrzeć.

W dalszej części artykułu matka opisywała bolesne tygodnie i miesiące spędzone przez April na oddziale intensywnej opieki oraz jej późniejsze przeniesienie na oddział rehabilitacyjny dla pacjentów wymagających szczególnej troski. Nazywali to oddziałem rehabilitacyjnym, ale jej stan nigdy się już nie poprawił. Spędziła tam blisko dwa lata, nie dając najmniejszych oznak życia.

Ostatnia część artykułu najbardziej mną wstrząsnęła. Rozkleiłam się, jakbym znała tę kobietę i jej córkę osobiście. W końcu musieliśmy ją zagłodzić na śmierć. To był jedyny sposób: odłączyć sztuczne odżywianie i pozwolić, by odeszła. Nie ma dnia, bym nie żałowała, że nie mogę wrócić do rozmowy z tamtym lekarzem w noc wypadku i już wtedy tego zakończyć. Pozwolić jej odejść w spokoju.

Dopiero kilka chwil po tym, jak odłożyłam broszurę do tekturowego pojemnika i wróciłam na swoje miejsce, dotarło do mnie, co tak naprawdę zrobiłam.

Proszę, nie pozwólcie mu umrzeć.

Czyżbym właśnie podjęła decyzję o życiu osoby, której nawet nie znam?

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI