Zatoka - Agnieszka Wolińska-Wójtowicz - ebook + audiobook + książka

Zatoka ebook i audiobook

Agnieszka Wolińska-Wójtowicz

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bezskutecznie poszukujesz miłości? Próbujesz uwolnić się od złych wspomnień? A może chcesz zacząć wszystko od nowa? To dokładnie tak samo jak Agata – kobieta wciąż jeszcze młoda, ale już ze sporym bagażem doświadczeń życiowych. Do niedawna jej największym marzeniem był ślub jak z bajki, cudowna biała suknia i tłum zachwyconych gości. Los jednak bywa przewrotny i lubi płatać figle... W wyniku takiego – niezbyt zabawnego – psikusa romantyczny ślub nie dojdzie do skutku, a Agata w ostatniej chwili ucieknie sprzed ołtarza. Sfrustrowana i zawiedziona, w poszukiwaniu spokoju ducha dotrze do Zatoki – małej nadmorskiej miejscowości, w której życie toczy się leniwym, wakacyjnym rytmem. Wkrótce znajdzie tu nietuzinkową pracę, grono zwariowanych przyjaciół i... być może coś więcej?

Zatoka” to kameralna, pełna ciepła i humoru opowieść o krętej drodze do spełniania własnych marzeń i o przyjaźni, która nie zna barier wiekowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 349

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 35 min

Lektor:
Oceny
4,1 (25 ocen)
10
9
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


 

 

 

 

 

Piotr podjechał na postój TAXI przy maleńkim dworcu PKP w kurorcie Zatoka. Ziewnął szeroko, by odpędzić resztki snu, bo pora była wyjątkowo wczesna, a potem odruchowo rozejrzał się dookoła, czy przypadkiem nikt nie widział tego ziewnięcia, w jego mniemaniu oznaki słabości i złej kondycji. A Piotr chciał uchodzić za okaz zdrowia i młodości, choć dobiegał już pięćdziesiątki. Robił wszystko, by być wciąż atrakcyjnym, zwłaszcza dla pań, choć w duchu z bólem serca musiał przyznać, że „te sprawy”, niestety, coraz mniej go kręciły.

Odruchowo spojrzał do lusterka samochodowego, które, przy takim natężeniu ruchu jak w Zatoce, służyło mu głównie do oceniania własnego wyglądu. Był zadowolony, a wręcz dumny z aparycji człowieka, którego ujrzał w odbiciu. Żaden z kolegów z Facebooka nie miał tyle klasy co on. Był wysoki, wysportowany, a jego styl mogliby polecać w pismach młodzieżowych. Tak przynajmniej sądził. I chyba słusznie.

Lekko podfarbowane włosy (o czym, oczywiście, nikt nie wiedział, bo farbował sam, a profesjonalną farbę zamawiał na Allegro w opakowaniu z napisem „sprzęt techniczny”) miały kolor dojrzałego zboża. W dodatku były gęste i sięgały mu prawie do ramion. Wdzięczny był Opatrzności za to, że obdarzyła go siwizną, a nie łysiną. Siwiznę można z łatwością ukryć, łysiny, przynajmniej w pewnych sytuacjach, niestety nie.

Włosy na czole przewiązywał zwykle czerwoną przepaską, a w uchu nosił kolczyk w kształcie kotwicy – piękne wspomnienie marynarskich czasów.

Nie żałował pieniędzy na markowe dżinsy i koszulki – one dobrze podkreślały jego zgrabną sylwetkę, szerokie ramiona, płaski, ale umięśniony brzuch i… no cóż, słyszał to nie raz, zgrabne pośladki. Teraz też miał na sobie T-shirt z napisem „I’m the Best”1 i lekkie lniane spodnie marki Marks & Spencer. Szortów nie nosił z zasady, nawet w upalne dni, uważając je za mało męskie. Taka jest cena wizerunku!

Gdy upewnił się, że wygląda wystarczająco dobrze, rozejrzał się dookoła raz jeszcze. Wciąż na nowo zachwycał się urokiem swojej miejscowości. Zatoka była pełna zieleni i piasku, bowiem w kilku miejscach krzyżowały się drogi znad morza w kierunku niedużej, urokliwej zatoczki. Skrywały je cieniste alejki sosen i buków, które nadawały miejscowości nieco sanatoryjny klimat. Toteż Rada Miejska postanowiła ładnych parę lat temu poprowadzić przez centrum piaszczyste ścieżki, aby przywrócić miasteczku charakter czysto morski. Wydobywano piasek z dna morza, potem łączono go z impregnatem, aby był mniej lotny, i wysypywano nim dróżki. Efekt był niesamowity. Ścieżki wyglądały na tak naturalne, jakby wdarła się tu plaża ze swoim białym piaskiem. Oczywiście była tu i cywilizacja w postaci pięknego deptaka z ciemnoceglastej kostki przetykanej kawałkami piaskowca, placu z kutymi latarniami w stylu secesyjnym i nawet normalnego skrzyżowania z sygnalizacją. Było, przynajmniej w sezonie, mnóstwo małych sklepików, straganów i cukierni, które rozlokowane wśród drzew, trawników i wielkich kwitnących na różowo i czerwono rododendronów nie szpeciły krajobrazu, a wręcz dodawały mu uroku. Giętkie krzesełka wystawione przed kafejkami, kosze z pachnącą lawendą, pnącymi nasturcjami oraz wiklinowe stoliki wprowadzały nostalgię i cień klimatu międzywojnia, kiedy to osada rozkwitała. Jednak to właśnie zieleń drzew i idealnie przystrzyżonych trawników oraz piaszczyste ścieżki malowały swoisty obraz Zatoki. Tak przynajmniej myślał Piotr, mężczyzna z krwi i kości, któremu drobiazgi w postaci koszyczków, kwiatuszków i świeczuszek wydawały się bez znaczenia. Stara, drewniana stacyjka, otoczona wianuszkiem leciwych bzów i modrzewi, dopełniała tego pejzażu i sprawiała, że można go było kontemplować przez długi czas. Bure i rude koty, leżące grzecznie na kamiennych parapetach stacji i oczekujące na pierwsze promienie wędrującego gdzieś za lasem słońca, wtapiały się w lekką melancholię obrazu, któremu można by nadać tytuł „ciche życie”. Tę przyczajoną zadumę przerwał gwizd pociągu Kossak, który powoli, jakby zmęczony całonocną jazdą, wtaczał się na dworzec, rozbijając poranne mgły. Dworzec to też nazbyt wyrośnięte określenie. Był to bowiem tylko jeden peron z ogromnym napisem „Zatoka” i rozkładem jazdy na stylizowanym na latarnię morską słupie ogłoszeniowym. Po chwili wagony zatrzymały się, a drzwi automatycznie otwierane sapnęły z ulgą. Już nie musiały ściskać się nawzajem i podtrzymywać, lecz szeroko rozpostarły ramiona. Tak zawsze myślał o nich Piotr, nie zdając sobie sprawy z tego, że ma naturę romantyka i marzyciela. Zaczęli wychodzić podróżni, pomimo wczesnej pory wyspani, nie utrudzeni, lecz radośnie patrzący na świat. No tak, tu nie przyjeżdżają ludzie biedni, którym ledwie wystarcza na bilet kolejowy drugiej klasy i nocleg w namiocie. Tu przyjeżdża się albo własną limuzyną, albo pociągiem klasy LUX. Niemal cały skład pociągu to przedziały sypialne, a wiele z nich ma podwyższony standard. Nawet staruszek Wars obsługiwany jest przez znaną warszawską firmę cateringową o wyszukanej nazwie Crème Brûlée. Jedynie w oknach dumnie powiewają jak relikt z PRL-u zasłonki w brązową krateczkę z napisem PKP.

Piotr ciekaw był, kogo tym razem będzie wiózł. Taksował wzrokiem podróżnych, poszukując samotnych kobiet. No, w pewnym sensie czuł się jak zboczeniec. Był sam od ponad dziesięciu lat. Podświadomie szukał swojej drugiej połówki po nieudanym związku, który, jak na ironię, zakończył nie on, znany w młodości jako macho łamiący kobiece serca, tylko jego skromna żona, uosobienie niemieckiego wzorca pani domu, czyli niemal Kinder, Küche, Kirche2. Miała więcej odwagi i po prostu go zostawiła, wcześniej zdradziwszy z jego jedynym przyjacielem, uciekając potem na Alaskę, jakby nie było bliższego Instytutu Glacjalnego niż w Anchorage. Ślub cywilny, jaki ich łączył, można było bez trudu rozwiązać. A córkę, siedemnastoletnią dziś Amelkę, można równie łatwo zostawić babci. Nie, nie jemu, nie ojcu. Jego była udowodniła przed sądem, że Piotr nie nadaje sie na opiekuna dziewczynki, choć kochał ją nad życie. Teraz, z perspektywy czasu, wiedział, że do miłości też trzeba dojrzeć i że nawet największe uczucie bardzo łatwo stracić. Mała, a teraz już zupełnie duża, Amelia mogła się z nim spotykać tylko w wyznaczone dni roku, a on tęsknił za nią jak wariat i ubóstwiał bezgranicznie. Właściwie mógł być zadowolony. I tak spędzał z dzieckiem więcej czasu niż jego była żona, która pojawiała się w Polsce raz lub dwa razy do roku, bez reszty poświęcając się pracy naukowej. Tak przynajmniej podejrzewał, bo wszelkie kontakty zostały zerwane i nigdy nienawiązane na nowo. Tę samotną wędrówkę po wspomnieniach przerwał mu skrzekliwy głos:

– Pan wolny?

Jednocześnie, jak na przeciwległym biegunie, ujrzał kobietę cud, kobietę marzenie, całą w słonecznych barwach. Ciemne, długie włosy współgrały z żółtą sukienką w jeszcze bardziej żółte tulipany.

– Pytałam grzecznie, czy pan wolny? – zaskrzeczał znowu głos i Piotr z wyraźną ulgą dostrzegł, że głos i postać to dwa różne światy! Kobieta w żółtej sukni stała na wysokości jego wzroku, z przodu auta, a głos należał do pulchnej kobietki, która zaglądała uporczywie przez otwartą boczną szybę samochodu.

– Tak, wolny, oczywiście – odpowiedział i pomyślał, że wolałby te słowa skierować do tej z przodu, ale cóż. Trzeba wyzbyć się marzeń i zarabiać.

Do samochodu weszła więc skrzekliwa damulka cała ubrana na zielono, w słomkowym kapeluszu z turkusową wstążką, a za nią, wierny jak pies, mężczyzna w żółtych galotkach i koszuli w zielone kwiaty. On, dla odmiany, miał zielone okulary przeciwsłoneczne.

– Walizki, panie kierowco, walizki! – przypomniał jegomość z miną wiecznego sybaryty o nieco cynicznym uśmiechu. Piotr wyskoczył jak młodzianek, nie tyle z chęci natychmiastowego obsłużenia swoich shrekopodobnych klientów, co z przemożnej potrzeby spojrzenia jeszcze raz na słoneczną dziewczynę, jak ją w myślach nazwał. Ale ona zniknęła gdzieś w tłumie podróżnych, idących w stronę centrum osady.

– Dokąd? – zapytał, upchnąwszy trzy pękate walizy i dwie torby podróżne do bagażnika.

– Ośrodek wypoczynkowy przy ulicy Plażowej, poprosimy – zażądała tonem księżnej Shrekopodobna.

– Już się robi, proszę państwa. – I tak rozpoczął kolejny dzień pracy.

Tymczasem słoneczna dziewczyna nie była wytworem wyobraźni. Była kobietą bardzo konkretną, bardzo, czyli dokładnie siedemdziesiąt osiem kilo, co sprawdzała skrupulatnie, niemal co dzień stając naga na łazienkowej wadze. Nie pomogły żadne diety mórz południowych, niełączenia czy Dukan3. Wszystko było nieskuteczne, bo… Agata po prostu lubiła jeść. Lubiła też gotować. Lubiła poznawać nowe smaki, lubiła eksperymentować z nowymi przepisami i pomysłami. Lubiła wszystko, co radowało jej wrażliwe podniebienie. Od smaku prawdziwej czekolady w tabliczce lub w filiżance, na zimno, na ciepło, z dodatkami i bez, aż po smak ogórków kiszonych i własnoręcznie lepionych pierogów. Była hedonistką, jedzenie sprawiało jej dużą frajdę i pilnowała tylko, żeby nie przekroczyć magicznej dla niej wagi – siedemdziesięciu dziewięciu kilogramów. Zawsze mogła wtedy powiedzieć koleżankom, że waży trochę ponad siedemdziesiąt kilogramów. Gdyby to było osiemdziesiąt, już ten wybieg byłby dla Agaty – osoby uczciwej i prawej – wyrzutem sumienia.

Nawet ostatnie przeżycia nie odebrały jej krągłości, za to odebrały spokój, wielu przyjaciół i bezpieczeństwo dnia codziennego. Nigdzie się już nie spieszyła, więc do hotelu doszła pieszo z małą walizką na kółkach i żółtą torbą, przewieszoną przez ramię. Budynek pensjonatu zachwycił ją już od pierwszego wejrzenia. Dwupiętrowa kamieniczka odbijała się od ciemnej ściany zieleni bladoniebieską elewacją. Prawie wszystkie okna hoteliku były otwarte i powiewały w nich białe lub błękitne firaneczki. Przed wejściem stał ogromny gazon (słowo zapomniane, ale bardzo adekwatne do tego, co zobaczyła) z biało-różowymi pelargoniami. To była jakaś szczególna odmiana, bo płatki kwiatów były bardzo jasne, a ich brzegi kończyły się zieloną lub różową obwódką. Wyglądały jak egzotyczne róże lub georginie i tylko płaskie talerzyki liści przypominały, że są to pelargonie. Pochyliła się nad cudownej urody kwiatami, a w nagrodę dostrzegła pomiędzy nimi małą tabliczkę z logo firmy wykonującej ukwiecenie i nazwą tej odmiany – Appleblossom Rosebud. Postanowiła zapamiętać tę nazwę, by kiedyś posadzić ową roślinę przed swoim domem… Jeśli w ogóle takie czasy nadejdą. Westchnęła i pchnęła szklane, odbijające promienie słoneczne drzwi.

Po wejściu do recepcji zareagowała pozytywnie na cudowne zapachy dochodzące z jadalni. Była pora śniadania i woń kawy mieszała się z aromatem świeżego pieczywa, masła, szczypiorku, co z kolei przywoływało wspomnienia z dzieciństwa i spokój, którego tak potrzebowała. Oby tylko nie posadzili jej przy stoliku ze staruszką opowiadającą o wszystkich swoich chorobach jak o największych cudach albo z anorektyczką typu Barbie, która zjada z półmisków tylko dekoracje w postaci liści sałaty i patrzy na innych, jedzących normalnie, jak na kanibali.

Ustawiła się w niedużej kolejce do recepcjonistki, która wyglądała świeżo i miło w swoim biało-czarnym stroju. Przed nią stała jakaś hałaśliwa kobieta o blond włosach skołtunionych trwałą, przypominająca jej Fionę ze Shreka, zarówno typem figury, jak i kolorytem stroju, tylko była od niej znacznie mniej sympatyczna. Obok niej dreptał facet o rubasznym wyglądzie Shreka, w dziwacznej koszuli. Widać było, że ci dwoje, choć już nieco starsi, byli w sobie mocno zakochani. A może niedawno się pobrali? Na ich palcach błyszczały szerokie złote obrączki.

Agacie, która przez chwilę odsunęła swoje problemy gdzieś daleko, łzy zakręciły się w oczach, czym prędzej odebrała więc klucz od pokoju i niemal pobiegła w kierunku windy, razem ze swoją niedużą walizką. Pokój wyglądał skromnie, ale rekompensatą był przebogaty zapach morza, ogrodu i żywicy płynący zza otwartego okna. Wietrzyk poruszał lekką firanką, a słońce rozkładało swe przedpołudniowe cienie na kanapie, fotelach i niedużym stoliku. Szpara w drzwiach łazienki zachęcała niebieskim poblaskiem kafelków. Agata zrzuciła sukienkę, buty i bieliznę i wpadła do przybytku czystości jak do upragnionej krainy rozkoszy… Nareszcie! Zmyć z siebie ostatnie dni i odpoczywać, odpoczywać, odpoczywać.

*

Tymczasem Piotr krążył po Zatoce, wożąc coraz to nowych pasażerów, których wciąż przybywało. Zaczął się sezon. Na dobre! Pomimo nagłaśnianego przez media kryzysu, ludzi nie było mniej niż zwykle. Lubił tę swoją sezonową pracę, choć tak naprawdę podstawowym źródłem dochodu Piotra była EMERYTURA!!! Ale jak on mógłby komuś powiedzieć, że jest EMERYTEM!? Został nim już w wieku czterdziestu dwóch lat jako zasłużony oficer straży granicznej. Pragnął odpoczynku, ale potrzebował też pracy, żeby jakoś funkcjonować. Nie, nie finansowo. Pokaźna emerytura starczała na dostatnie życie, wyjazdy, upominki dla córki. Ale on potrzebował pracy, żeby istnieć jako człowiek, żeby nie popaść w depresję i nałogi po nieudanym małżeństwie, samotności i swoistym wyobcowaniu, które właściwie ciągle mu towarzyszyło. Praca taksówkarza to był pomysł na spotykanie nowych ludzi, na życie niejako w tłumie. A jednocześnie dawała mu poczucie wolności i niezależności po latach wojskowej rutyny. Nigdy nie żałował swojej decyzji, a i jego klienci chwalili go i traktowali jak przyjaciela. Don’t worry, be happy zagrała mu komórka. Ten sygnał miał ustawiony wyłącznie dla Amelki.

– Tatku, jadę do ciebie na całe wakacje, co ty na to?

– Ja na to jak na lato! – wykrzyknął starym głupim powiedzonkiem, bo zabrakło mu słów ze szczęścia. – Ale jakim cudem babcia puściła cię do mnie na tyle czasu? – dodał, gdy ochłonął po pierwszej fali radości.

– Oj, dostała sanatorium, spełnienie jej marzeń o romantycznych spacerach w Ciechocinku. Więc jedzie na dwa turnusy! Jeden z NFZ, a drugi sobie sama, rozumiesz, sama! dokupiła, a ja jadę do ciebie. Pa! Do zobaczenia! Napiszę ci, kiedy przyjeżdżam. – I szybko, bez sentymentów, jak to ona, rozłączyła się.

– O Boże! Dzięki ci! – wykrzyknął Piotr, na użytek własny, a nie przechodniów, którzy odskoczyli przerażeni. I zaczął snuć plany na calutkie wakacje z córką. I myśleć o prezencie dla niej.

– O Matko Boska! – zawołał, nie na widok cudu bynajmniej, lecz na widok słonecznej dziewczyny, z którą niemal się zderzył, wychodząc w biegu z knajpki U Kolumba po szybkiej, wczesnej kolacji. Stała, wpatrując się w mapę kurortu przyklejoną starannie na drzwiach pubu. Wyraźnie czegoś szukała, więc, mając z natury szybki refleks, postanowił wykorzystać sytuację.

– Może pani pomóc? – rzucił niemal w przestrzeń.

– Nie, dzięki. – Spłoszyła się, a wręcz przestraszyła. Nawet nie spojrzała na niego, tylko nadal wpatrywała się w jakiś punkt na mapce. Szybko odwróciła głowę, nie zaszczyciwszy go uśmiechem. Poczuł się tak, jakby powiedziała „spadaj”.

Aga tymczasem nie zauważyła zainteresowania, jakie wzbudziła. A tam! Ona nawet nie dostrzegła człowieka. Odruchowo coś odpowiedziała zajęta penetrowaniem mapy. Odnalazła na planie kościół. To tego miejsca tak pilnie poszukiwała. Teraz szła w jego kierunku poprzez bujny sosnowy las. Nic dziwnego, że wieży kościoła nie mogła dostrzec z daleka. Dookoła rosły bowiem najwyższe drzewa w okolicy. Zresztą, jak się okazało, wieży tu w ogóle nie było. Kościół, czy może raczej kaplica, był długim kamiennym budynkiem na wzór wczesnochrześcijańskich bazylik, z tympanonem zamiast wieży nad wejściem. Na trójkątnym ogromnym polu jakiś zdolny artysta namalował Matkę Bożą idącą przez morze z Dzieciątkiem na ręku. Maria mocno tuliła chłopczyka do siebie, zasłaniając go przed zimnymi falami. W Agacie, skłonnej do łez, obraz natychmiast spowodował przypływ smutnych uczuć i mokre oczy. Tak chciałaby, by ktoś ją tak osłaniał i tulił… bo tego zawsze miała za mało.

Rodzice, owszem, kochali ją, ale byli zbyt zapracowani, zajęci i zbyt PRL-owscy, by okazywać jej swoje uczucia. Dla nich ciągle na pierwszym miejscu była praca, a ją wychowywała babcia, niania, panie przedszkolanki, a potem nauczycielki. Zresztą w szkole też nie było jej łatwo. Chodziła do klasy razem z dziećmi wysokich urzędników państwowych i choć wiele razy zasługiwała na nagrodę, to zwykle pomijano ją, a dyplomy rozdzielano hojnie dzieciom z nazwiskami i ich rodzicom. Spojrzała jeszcze raz na fale otaczające obraz Maryi i weszła do środka. Nie patrząc nawet na ołtarz, skierowała się do konfesjonału, który dziś był jej głównym celem. Zobaczyła, że z drewnianego okienka zwisa stuła, co znaczyło, iż ksiądz dyżuruje. Podeszła, stukając obcasami, aż kilka osób czekających na nabożeństwo nerwowo sie obróciło. To jej nie wzruszyło. Klęknęła przy wielkim, drewnianym konfesjonale, zrobiła znak krzyża i rozpłakała się jak małe dziecko – rzewnie, żałośnie i co najgorsze – bardzo, bardzo głośno, z chlipaniem i pociąganiem nosem. Teraz już wszyscy zgromadzeni w kościele zaczęli sie odwracać jak na komendę przy każdym głośniejszym szlochu, a co bardziej zainteresowani, a raczej zainteresowane wręcz patrzyły bez ruchu w kierunku konfesjonału, mimo że zaczynała się właśnie msza święta.

Ksiądz, a właściwie ojciec kapucyn w brązowym habicie, wychylił się dyskretnie i szepnął:

– Cicho, dziecko, no cicho, cichutko. Zapukam w kratkę dla niepoznaki, że niby cię rozgrzeszam i pójdziemy kontynuować tę spowiedź w parku przykościelnym. Chcesz?

Agata kiwnęła tylko głową i szybko wyszła z kościoła. Tym razem stukot jej obcasów został zagłuszony przez głośny akord organowy. I całe szczęście, bo oprócz stukotu kobieta wyprodukowała taką serię spazmów, jakiej nie powstydziłaby się sama Trędowata Mniszkówny.

Obok kościoła było małe, sztucznie utworzone źródełko, nazwane, nomen omen, źródłem miłości. Agata przykucnęła nad nim i ręką nabierała przejrzystą wodę, piła chciwie i przy okazji przemywała zapłakaną twarz. Wokół szumiały sosny, baraszkowały ptaki, kołysały się białe lilijki świętego Józefa… No Mniszkówna po prostu… A ona wypłakiwała wszystko… Wypłakiwała dzieciństwo w cudnym, podmiejskim domu, kiedy to zostawała ciągle sama ze swoimi marzeniami, z jedną lalką szmacianką, którą dostała na czwarte urodziny. Potem kupiła sobie kolejną, już nie szmaciankę, tylko plastikową z zamykanymi oczami, za pieniądze, które dostała na pierwszą komunię. Przytulała się do zimnego plastiku pięknej lali, gdy czuła sie samotna. Wypłakiwała szkołę, w której, mimo że była w końcu najlepszą uczennicą, ciągle była wieśniarą… nawet dla nauczycieli. Zresztą wieśniara nie była taka najgorsza. Ogromna część dzieciaków w klasie pochodziła z domków z ogródkami, i ci właśnie byli nazywani wieśniakami, w odróżnieniu od elity, która mieszkała w eleganckich nowych blokach. Wołano na nią jeszcze żyrafa i mleczarnia, bo oprócz wysokiego, jak na swój wiek, wzrostu, miała jeszcze wielki biust. Wypłakiwała trudy dostania się na wymarzone studia dziennikarskie, kiedy to chyba sam anioł jej pomógł, bo nie miała żadnych znajomości, a wtedy właśnie to było podstawą dostania się na uniwersytet. Wypłakiwała różne upokorzenia, które spotykały ją ciągle i z różnych stron, zanim jakoś stanęła na nogi i zaczęła pracę w redakcji jednego z lokalnych pism w Lublinie. Wypłakiwała w końcu ostatnie wydarzenia, które sprawiły, że znowu poczuła się przegraną.

Tak bardzo pragnęła wyjść za mąż, stworzyć fajną rodzinę, a przede wszystkim kochać i być kochaną, zaspokoić w końcu deficyt miłości, deficyt, który ciągnął się za nią przez całe dotychczasowe życie. Brzmiało to banalnie i zupełnie nienowocześnie, ale tak właśnie było. Poznała Adama. Zauroczył ją samą chęcią kochania jej. Ba! Była pewna, że zakochała się w nim, ale prawda była chyba taka jak w kiepskich serialach – że po prostu chciała wierzyć w tę miłość. A on wyciął jej beznadziejny numer… Obwiniała jego i tylko jego o to, co się stało.

– Nie płacz, Agatko, no, co się dzieje? – Tuż za jej plecami stał ojciec, u którego przed chwilą usiłowała się wyspowiadać.

– Skąd ojciec zna moje imię? – wykrzyknęła i dostała czkawki. Sytuacja była na tyle komiczna, że po chwili oboje wybuchnęli śmiechem, który, tak samo jak wcześniejszy płacz, był mocny, perlisty i… skończył się łzami, przynajmniej u Agaty.

– Masz taki napis na torbie, zaryzykowałem, a przy okazji przepraszam, że nie „pani Agatko”, ale wyglądałaś tak żałośnie, jak mała dziewczynka…

– Bo byłam nią znowu… – odpowiedziała szczerze kobieta.

– No, co się stało? – zapytał, patrząc jej w oczy. Miał brązowy kapucyński habit, lekko siwiejące włosy i bardzo uważne, ciepłe spojrzenie. Był nieco starszy od niej, nosił awangardowe jak na zakonnika okulary i po prostu był kapucynem. A ona miała słabość do habitu od czasu, gdy w latach studenckich znalazła swoje miejsce na ziemi w duszpasterstwie akademickim. Brat wyciągnął do niej rękę. – Krzysztof Rubaszny.

Odwzajemniła nieśmiało gest.

– A teraz powiedz w końcu, co się wydarzyło? Straciłaś kogoś bliskiego? Takie łzy towarzyszą zazwyczaj tylko takim zdarzeniom… No, chyba że jakaś tragiczna miłość?

Agata zarumieniła się jak dorodna muffinka ze swoimi rumianymi policzkami. I znowu bolesne łzy pociekły jej po twarzy.

– O Boże, jak dobrze, że nie jestem twoim mężem, utopiłbym się w twoich łzach już pierwszego dnia.

– No właśnie, nie było żadnego pierwszego dnia!!! Nie było męża!!! Rozumiesz??? Uciekłam sprzed ołtarza!!! – wykrzyczała Aga przez kolejną falę łez.

– Ożeż ty, ożeż ty! Nieźle!!! A wyglądasz tak niewinnie z tymi zapłakanymi oczyskami – wykrzyknął, ale zaraz spoważniał, widząc, jak młoda kobieta truchleje na samo wspomnienie.

– Chodź, opowiesz mi wszystko po kolei, to będzie taka spowiedź poślubna. – Próbował jeszcze żartować, ale Agacie zdecydowanie nie było do śmiechu.

Objął ją za trzęsące się ramiona, nie bacząc na nobliwą parę spacerującą w pobliżu. Agata przytuliła się do niego na chwilę jak do ojca, a przed oczami stanęły jej przeżycia ostatnich miesięcy. Zaczęła opowiadać, a w głowie przesuwały się obrazy jak z filmu.

Adama poznała na kursie tańca dla samotnych w Akademii Tańca w jej rodzinnym Lublinie – mieście po wschodniej stronie Wisły, czyli Polska B. Marne szanse na pracę, a jeszcze mniejsze na faceta. Najprzystojniejsi są tam księża, bo kościołów, pięknych kościołów, nie brakuje, a naród jest naprawdę pobożny. Początkowo myślała nawet, że Adam to też ksiądz, który uczy się poloneza i walca przed studniówką u swoich uczniów. Ale, na szczęście dla niej, złudzenie okazało się tylko złudzeniem, a Adam – wolnym, normalnym facetem. Tańczyli razem nieudolnie, ale inne dziewczyny, a raczej kobiety, patrzyły wręcz z zazdrością, że udało jej się kogoś poderwać. Ją samą też to dziwiło. Ona – łabajza, jak mówiono na nieudaczników w jej regionie – poderwała faceta… Adam był przystojnym mężczyzną, cokolwiek to znaczy. Tak go opisywały zawistne koleżanki, pytając: „Jak poderwałaś tego przystojniaka?”. A on miał niebieskie oczy, króciutkie blond włosy, smukłą sylwetkę i był dokładnie rok młodszy od Agaty. W dodatku nie jakiś tam „odzysk”, tylko kawaler, prawdziwy kawaler. Dla Agi, osoby wierzącej, było to bardzo ważne. Ślub kościelny i te sprawy.

Na bal karnawałowy poszli już razem. Kupiła sukienkę z dużym dekoltem i wyszczuplające majtki. Wydała pół dziennikarskiej pensyjki na fryzjera w Lublinie i prawie dwie stówy na dobry tusz do rzęs. Ale warto było. Wyglądała o rozmiar mniej, a tusz podkreślił pięknie ładną oprawę jej oczu. Włożyła też czarne szpilki pasujące do małej czarnej i do wysokiego wzrostu Adama. Żywe kwiaty storczyków we włosach dopełniły, jak to mówią, całości obrazu i tym nieświadomie dobiła koleżanki, z których żadna nie wpadła na taki pomysł.

A po balu Adam, który nie wypuszczał jej z ramion przez cały wieczór, zaproponował jej małżeństwo. Agacie wydawało się, że dostała gwiazdkę z nieba i że świata poza Adamem nie widzi. Tak jej się wydawało, a raczej wtedy była tego pewna. A potem wszystko potoczyło się szybko i pięknie, jak to bywa w takich sytuacjach. Randki, spotkania, nauki przedmałżeńskie, lista gości, wreszcie piękna bezowata suknia ślubna, jaką nowoczesne dziewczyny wyśmiewają, bo aż tak jej pragną. Zaprosili mnóstwo gości, szczególnie ona. Adam o swojej rodzinie mówił mało. Twierdził, że mają bardzo luźne kontakty między sobą, że były jakieś konflikty, zwłaszcza z bratem, który jest za granicą, więc i tak na ślub nie przyjedzie. A Agatce było to obojętne. Najważniejsze, że wkrótce mieli być razem. Nie razem, a wręcz „Ja tobą, a ty mną”, jak mawiał Adam o kwintesencji małżeństwa.

Nadszedł upragniony dzień, prawie początek lata, słońce świeciło na dobrą wróżbę, a ona przeszczęśliwa i przepiękna stała przed ołtarzem. W białej sukni z francuskich koronek, w welonie dwumetrowej długości i z wielkim bukietem żółtych róż czuła się jak królowa. Obok niej, już prawie mąż – Adam. W jasnokremowym garniturze, z żółtym fularem pod szyją wyglądał jak dziedzic z przedwojennych fotografii. Tylko chwile dzieliły ich od wypowiedzenia słów przysięgi, a jej myśli nie pozwalały się skupić na modlitwie. Czekała na ten moment, tak bardzo czekała i wciąż nie wierzyła, że sen się spełnia. Zmrużyła oczy. Do rzeczywistości przywrócił ją nagły łomot. Otworzyła przymknięte, pełne marzeń powieki i zobaczyła coś tak diametralnie różnego od wyimaginowego przed chwilą świata, że aż zachwiała się pod wpływem silnego wrażenia. Jej Adam, jej piękny, przystojny Adam wił się w konwulsjach po podłodze, a z jego ust toczyła się piana. Zęby miał mocno zaciśnięte jak w potwornym gniewie. Dłonie zaciskały się kurczowo i rozkurczały, aż pojawiły się sine ślady po wbitych paznokciach. Żółty fular zabryzgany był krwią, która sączyła sie ze skroni. Podbiegli jacyś ludzie, złapali go za ramiona i z trudem unieśli. Drzwi zakrystii otworzyły się i miłosierny pan kościelny, który już niejedno w życiu widział, przyniósł łyżkę i wetknął ją między zęby wijącego się ciagle w ataku mężczyzny. Ktoś zaczął wycierać ranę na skroni chusteczką higieniczną, potem kolejną i kolejną, i kolejną. Wynieśli Adama do zakrystii, a ona stała jak zlodowaciała. Dopiero po chwili zauważyła, że żółty bukiet wypadł jej z dłoni, a ręce drżą przeraźliwie. Ktoś podał jej łyk wody w kielichu mszalnym przyniesionym z kaplicy i wcisnął jakąś tabletkę, którą posłusznie połknęła. Nie pobiegła do Adama, nie. Po prostu nie mogła się ruszyć z miejsca. To był najgorszy atak padaczki, jaki widziała. A widziała ich kilka.

Przypomniało jej się spisywanie protokołu w kancelarii kościoła, pytanie księdza, czy nie mają żadnych poważnych chorób, które zakłóciłyby życie małżeńskie, i krótkie, lakoniczne odpowiedzi Adama. I zaczęła się kołatać w jej głowie myśl, waląca jak młotem po skroniach – coraz mocniej i mocniej, i mocniej – okłamał mnie, okłamał mnie, okłamał mnie. Rozejrzała się wokół. Jej narzeczony wchodził z powrotem do prezbiterium kościoła przez boczne drzwi. Wyglądał już dobrze, miał tylko zdjęty fular i pomiętą marynarkę. Stanął obok niej, nie spojrzawszy nawet na narzeczoną. Kapłan, który przerwał obrzędy, wrócił przed ołtarz. Podszedł do nich, nieco zmieszany, i zadał sakramentalne pytanie: „Czy ty, Agato, chcesz pojąć tego tu Adama za męża?”. A ona po prostu odpowiedziała: „Nie” i jak w komedii romantycznej wybiegła z kościoła, powiewając długim welonem. Obok był postój Radio Taxi. Przebiegła przez plac kościelny i dopadła taksówki, zanim ktokolwiek wybiegł za nią. Kierowca, młody i przystojny, błysnął dowcipem.

– Pani kochana, do ślubu to z mężem, a po ślubie tym bardziej!

Agata omal nie zabiła go wzrokiem. A jednocześnie rzuciła spokojnie:

– Na Deszczową, byle szybko, bo zabiję pana albo siebie. – Desperacja w jej głosie była chyba bardzo wyraźna, bo taksówkarz już nic nie powiedział. Śmignął przez puste o tej porze dnia i tygodnia skrzyżowanie i zgrabnie podjechał pod dom Agaty.

– Proszę czekać – powiedziała niemal rozkazująco, bo w głowie ułożył jej się już pewien plan.

W domu nie było nikogo, zresztą co za banał, zwykle nie było tu nikogo, przecież mieszkała sama w tej maleńkiej jak dziupla kawalerce. Zrzuciła z siebie suknię, welon i buty, złapała jakiś T-shirt i legginsy, przebrała się szybko, choć, jak to bywa w chwilach paniki, obcisłe spodnie nie chciały wejść na spocone uda, zwłaszcza gdy te mają też swoją objętość. Bawełnianą bluzkę wciągnęła na koronkowy ślubny biustonosz, a z fryzurą dała sobie spokój. Jeszcze tylko parę najpotrzebniejszych rzeczy do torby, laptop, dokumenty… Zastanowiła się chwilę, czy wziąć tablet, prezent ślubny od przyjaciół, którzy się nieco pospieszyli z wręczaniem, i ostatecznie dorzuciła go do bagażu. Wybiegła przed kamienicę, taksówka czekała, a kierowca bez zbędnych pytań zawiózł ją zgodnie z życzeniem na dworzec.

Na dworcu zaś okazało się, że żadnego pociągu nad morze już dzisiaj nie będzie. A tam właśnie Aga chciała jechać. To było jedyne miejsce na świecie, które kochała od dzieciństwa i gdzie zawsze czuła się szczęśliwa. Tam nigdy nie była łajzą, tam zawsze czuła się sobą. Było to o tyle dziwne, że nigdy nie umiała i nie chciała nauczyć się pływać. A mimo tego to właśnie nad morze chciała teraz dotrzeć. Podjęła szybką decyzję, tym bardziej że zobaczyła auto rodziców, dojeżdżające do dworcowego parkingu. Zwykle w chwilach złości mówiła im, że ucieknie nad morze. Widać zapamiętali to. Wiedziała, co musi teraz zrobić. Jak dobrze, że nie zdjęła tego koronkowego, mocno seksownego biustonosza.

– Proszę pana, jedziemy do Warszawy.

A gdy taksówkarz z pewną nieufnością podał sumę, jaką sobie życzy za taki kurs, Aga szybko rzuciła:

– Proszę się nie obawiać, zapłacę. – Szybko ściągnęła koszulkę i zaczęła rozpinać dyskretnie biustonosz.

– Kobieto, spokojnie, nie chcę zapłaty w naturze, mam żonę! – Młody mężczyzna lekko się wystraszył.

Ale Agata nie zwracała na niego uwagi i z zakamarków stanika zaczęła wyciągać setki i dwusetki. To zapobiegliwa mama kazała jej schować w biustonoszu jak najwięcej gotówki na czas ślubu, bo to podobno zapewnia szczęście w małżeństwie. Wcisnęła więc tam najpierw symboliczną setkę, a potem prezent od chrzestnych i od wujka, którzy też się pospieszyli i wręczyli jej koperty przed ślubem. Śmiała się z tego przesądu, a teraz błogosławiła matkę. Spokojnie mogła sobie pozwolić na podróż do Warszawy taksówką bez kłopotliwego szukania bankomatu.

Kierowca nieco ochłonął, zaczął nazywać ją uciekającą panną młodą i okazywać jej zwykłą, ludzką życzliwość. Ruszyli w trasę, dość szybko wyjechali poza miasto, a wtedy niedoszła panna młoda odetchnęła z ulgą. Rozsiadła się wygodnie na tylnym siedzeniu starego volvo i wyciągnęła nowy tablet. Włączyła go i wyszukała połączenia Warszawa – Hel. Nie było źle! Miała szanse dotrzeć nad morze o świcie, jeśli tylko kierowca poradzi sobie z korkami w Warszawie. Następnie znalazła strony hoteli i pensjonatów w małym kurorcie nadmorskim, który znała. Bała się jechać w miejsca obce. Chciała poczuć się bezpiecznie, a Zatoka była jednym z takich miejsc, które nigdy jej nie zawiodło.

Na szczęście w dobie rozwiniętych łączy internetowych i w czasie rozpoczynającego się sezonu wszystkie szanujące się pensjonaty i domy wczasowe pokazywały na swoich stronach internetowych opcje rezerwacji – co, ile, za ile, kiedy.

Dom wypoczynkowy Mewa w Zatoce miał w tej chwili jeden wolny pokój – do wyboru dla jednej lub dwóch osób. Aga kliknęła szybko „rezerwuj”, wpisała swoje dane i za chwilę otrzymała na pocztę potwierdzenie rezerwacji.

Teraz tylko pozostało jej tam dotrzeć. Wysłała jeszcze SMS-a do dzwoniących bezustannie rodziców, że jest cała i zdrowa, i żeby jej nie szukać. Potem po prostu wyłączyła telefon i wyjęła kartę SIM. Na najbliższej stacji benzynowej kupiła nową, włożyła ją do komórki, wpisała kod PIN i w ten sposób ucięła wszelkie kontakty z przeszłością. Połknęła jeszcze dwie ziołowe tabletki uspokajające i zobaczyła, że do Warszawy zostało już zaledwie kilkanaście kilometrów i że spokojnie zdąży na ekspress Kossak, który zawiezie ją w upragnione miejsce. Po godzinie podziękowała serdecznie kierowcy, zapłaciła mu z nawiązką, korzystając z zapasów z biustonosza, i wsiadła do pociągu jadącego na Hel. Poczuła się wolna i szczęśliwa, tak jakby jechała na prawdziwe wakacje.

A teraz całą tę historię bez zbędnych szczegółów opowiedziała ojczulkowi, który życzliwie, aczkolwiek z lekkim niedowierzaniem jej wysłuchał.

– Wiesz, czego najbardziej mi żal? Nie Adama. Kwiatów! Kocham je, a goście przynieśli takie piękne bukiety. Czuję, że ich dostatek będę miała dopiero na własnym pogrzebie… – Agata uśmiechnęła się przez łzy. – A teraz…

– No i co teraz? – zapytał odruchowo.

– Nie wiem, po prostu nie wiem. Mam trochę pieniędzy na koncie, trochę gotówki z biustonosza.

– Z czego??? – spytał skromny zakonnik zdziwionym głosem, a Agata zaśmiała się całym sercem. Już drugi raz w ciągu doby promuje się kasą ze stanika. A niby taka przyzwoita.

W kilku słowach opowiedziała o swoim biustonoszowym posagu, a lekko zaskoczony ojczulek tylko kiwał głową.

Oboje dopiero teraz spostrzegli, że oddalili się naprawdę spory kawałek drogi od kaplicy. Początkowo szli deptakiem, a potem ścieżką przez las, równolegle do brzegu morza. Zauważyli nie bez zdziwienia, że mijający ich ludzie mają dziwne miny, patrzą zgorszeni lub wręcz zażenowani na ich spacer. Bądź co bądź, zakonnik w habicie, w dodatku z fioletową stułą, przechadza się po zagajniku sosnowym z biuściastą panienką w lekko prześwitującej sukieneczce. Zgroza!

– Wracajmy, dosyć tych atrakcji na dziś. Tylko idźmy lepiej chodnikiem przy szosie, żeby nikt nam nie zarzucił, że chowamy się w krzakach – powiedział z filuternym uśmiechem ojciec Krzysztof.

Agata przytaknęła skwapliwie, zwłaszcza że dość miała na chwilę obecną sensacji ze swoim udziałem. Próbowała jeszcze coś tłumaczyć, ale zakonnik przerwał jej w pół słowa.

– To co teraz zamierzasz?

– Nie wiem, kompletnie nie wiem. Do Lublina na pewno nie wrócę, choćbym miała sprzątać tu pokoje hotelowe lub psie kupy po pupilach bogatych rodzin. Przez kilka dni mogę jeszcze mieszkać w pensjonacie, a potem zobaczę.

– A gotować umiesz? – W oczach ojca pojawiły się wesołe chochliki.

– Umiem i lubię – odpowiedziała zdziwiona.

– Tak myślałem! Jesteś podobna do Nigelli Lawson4, a ten typ lubi gotować. Chcesz być gospodynią na plebanii? Nasza dotychczasowa Nigella, czy raczej Michałowa, jeśli znasz Ranczo, musiała wyjechać na jakiś czas do córki do Irlandii. Mieliśmy się stołować w Magellanie, ale to byłoby drożej i mniej wygodnie. Jeśli chcesz, masz tę pracę… Co ty na to?

Agata poczuła, że Opatrzność bardzo mocno nad nią czuwa. Z przyjemnością przyjęła posadę gospodyni, nie pytając nawet o warunki płacowe i socjalne. A ojciec powiedział tylko krótko:

– No, to koniec spowiedzi. Udzielę ci rozgrzeszenia, a przy okazji błogosławieństwa na nową drogę życia z kilkoma zatwardziałymi kawalerami na naszej plebanii. – Zrobił znak krzyża, wyszeptał modlitwę, postukał w pień drzewa zamiast w konfesjonał i dodał: – Dziś odpoczywaj, a jutro przyjdź.

I tak, przed zamkniętą już kaplicą, rozstali się jak starzy przyjaciele.

W ten sposób niedoszła panna młoda miała dla siebie cały wolny wieczór i pracę od jutra. Poszła na spacer nad morze, a ambiwalentne uczucia, mówiąc krótko, targały jej duszą. Przypominała sobie siebie jako małą dziewczynkę biegnącą brzegiem morza w poszukiwaniu muszelek i przeszczęśliwą, że mimo niedostatku udało jej się tu przyjechać z mamą i tatą, którzy na co dzień nie mieli dla niej zbyt wiele czasu. Wzruszenie płynące ze wspomnień dławiło ją w gardle… A z drugiej strony pojawił się bunt i żal do rodziców, że wychowali ją na grzeczną i bezgrzeszną. Powoli epizody z dnia ślubu zostawały gdzieś daleko w tyle, jakby wydarzyły się w innym życiu. Wieczorna spowiedź nie spowiedź podziałała jednak oczyszczająco i odświeżająco. Aga znowu poczuła się młodą, wolną kobietą.

– Kochaniutka – zaczepiła ją jakaś starsza, bardzo elegancka dama spacerująca z wnuczkiem samym brzegiem morza. – Przepraszam, że się ośmielam, ale widziałam panią z naszym księdzem. Kochana, to naprawdę tak nie wypada. Nie wypada. Jutro cała Zatoka będzie huczeć, że wielebny ma kochankę! A taki był porządny! Daruj mu, szkoda takiego dobrego zakonnika… – I patrząc jej prosto w oczy, zapytała: – A normalnego chłopaka nie możesz sobie znaleźć?

Agata roześmiała się tylko i w obronie własnej opowiedziała starszej plażowiczce o ślubie i o owej spowiedzi. Nie sądziła, że tyle razy będzie opowiadała coś, co wydarzyło się zaledwie kilkadziesiąt godzin temu. Kobieta zasłuchała się, nie patrząc na wnusia, który zamoczył sobie całe spodenki, a teraz przyklejał do nich mokry piasek, klepiąc się po pupie i udach solidną łopatką.

– Skarbie, przepraszam cię. – Kobieta wzruszyła się do łez. – Dobrze, że tu zostajesz. Życzę ci, żebyś tutaj odnalazła nowe życie… A życzenia z serca zawsze się spełniają. Jakby co, jestem w Radzie Parafialnej i gdybyś potrzebowała pomocy, to do mnie jak w dym. Chodź, wyściskam cię, choć mówią, że Kaszeby to twardy naród. – I przytuliła zaskoczoną Agatę z całych sił. To był kolejny ciepły moment tego dnia. Rozmawiały jeszcze chwilę bardzo serdecznie jak stare przyjaciółki, wymieniły się numerami i, jak w pięknym filmie, rozeszły się, każda w swoją stronę wzdłuż gasnącego pejzażu morza. Agata w ciszy, a nowa znajoma w towarzystwie dźwięków otrzepywania z mokrego piasku spodenek wnusia.

*

Kolejny dzień powitał mieszkańców Zatoki burzą, taką z grzmotami, silnym deszczem, wiatrem niosącym kawałki gałęzi, liści i skrawki kwiatów, błyskawicami, uderzającymi jak sztylety w skłębione fale morskie. Nieliczni, bardzo nieliczni spacerowicze kryli się pod parasolami, a na nogi włożyli jakże modne od paru sezonów huntery. Agata przyjechała bez obuwia na takie okazje, a dziś przecież rozpoczynała pracę na plebanii. Wprawdzie miała przygotować dopiero obiad, ale chciała dotrzeć na miejsce jak najwcześniej, żeby rozpatrzeć się w gospodarstwie. Zaczynała nowe życie i chciała je zacząć jak najlepiej. Czuła się oczyszczona z przeszłości, rozgrzeszona i napełniona nową energią. Ale w taką pogodę nie zamierzała brnąć w hulającym wichrze, ciągnąc za sobą walizkę – cały swój podręczny dobytek. Póki co, zeszła na śniadanie do pachnącej już naleśnikami i kawą jadalni. Weszła do ciepłego wnętrza i poczuła się jak w bajce Stoliczku, nakryj się. Posiłki podawano tu w formie szwedzkiego stołu. Na długich, wąziutkich blatach rozstawiono przysmaki jak z zaczarowanych opowieści. Dziś tematem przewodnim śniadania były naleśniki. Poukładano je na podgrzewanych platerach i przyozdobiono różnokolorowymi owocami i kwiatami. Przy tych z farszem owocowym leżały przepołowione truskawki, maliny i granatowe borówki. Przy serowych królowały kwiaty nasturcji, czarnego bzu i listki mięty. Gdzieniegdzie leżały płatki jadalnych róż i fiołków. Bajka, po prostu bajka – myślała Agata, przechodząc dalej i podziwiając stosiki pachnących bułeczek i szereg past twarożkowych we wszystkich kolorach natury. Nałożyła sobie porcję śniadaniową na talerzyk, dołożyła świeżych warzyw pokrojonych w równe plasterki i skierowała się do swojego stolika. Po drodze szepnęła do mijającej ją kelnerki:

– Ależ to wszystko pięknie wygląda.

Młoda dziewczyna w zgrabnym błękitnym fartuszku i białej bluzce, zapewne jakaś studentka, odpowiedziała:

– A jak smakuje! – I dodała: – Tu w Zatoce wszyscy się starają, żeby stoły były piękne, a jedzenie najlepsze! To taka niepisana zasada miasteczka.

Agata uśmiechnęła się i pomyślała w duchu, że w tej kuchni na plebanii może nie być tak łatwo. Poprzeczka jest postawiona wysoko. Usiadła przy stoliku, a za chwilę dołączyli do niej inni goście. Była to owa para, która wczoraj stała przed nią w recepcji. Tym razem oboje mieli na sobie zielone ubrania z czerwonymi akcentami. Buraki z listowiem – pomyślała sobie o nich na zasadzie pierwszych skojarzeń.

– O, dzień dobry pięknej pani. – Facet uśmiechnął się zachęcająco i z rozmachem pocałował ją w rękę, w której trzymała kajzerkę. To nie było cmoknięcie, to było jakieś liźnięcie, któremu towarzyszyło mlaskanie! Fuj! Agata czym prędzej odłożyła bułkę i wzięła do ręki kromeczkę chleba, oczywiście do drugiej ręki. Nie zdążyła jej jeszcze donieść na talerz, gdy facet złapał ją za tę właśnie dłoń.

– Kowalski jestem, Jurek Kowalski. – I uścisnął ją mocno, przy okazji zmuszając do szybkiego odłożenia chleba. Agata nie wiedziała, co robić. Facet albo odgrywał Don Juana, albo miał taki styl bycia, albo, nie daj Boże, spodobała mu się. Nie daj Boże, bo zakochana Shrekowa Kowalska już patrzyła na nią złym okiem. W końcu, po serii chrząknięć, odezwała się podlanym miodem głosem:

– A co ty, Juruś, tak dokuczasz pani, widzisz, że pani chce zjeść. Niech je bidulka, bo tak źle wygląda – wycedziła swą słodycz.

Agata uśmiechnęła się, mimo wszystko, bo tak została wychowana. Ale po chwili Shrekowa zapytała:

– A pani sama? Panienka? – A gdy Agata grzecznie potaknęła, dodała: – A, już widać nie pierwszej młodości! Czas rozejrzeć się za przyzwoitym mężem.

Tego Agacie było za wiele. Miała do wyboru jeść śniadanie i dławić się nim w towarzystwie tego palanta i jego żonusi albo nie jeść i mieć święty spokój.

– Przepraszam, muszę już iść. – Szybko wstała od stolika, śledząc kątem oka oślizgłe spojrzenie Jurusia i triumfujące jego żony.

Podeszła do recepcji pensjonatu, a tam, jak na życzenie, leżały wizytówki taksówkarzy. Agacie od razu spodobała się wizytówka Twoje Taxi. Właściciel reklamował się tak: „To Twoje Taxi, więc w każdej chwili możesz pojechać, dokąd chcesz. To Twoje Taxi – nie bój się korzystać z niego o każdej porze. Twoje Taxi czeka na Ciebie”. Spodobał jej się ten życzliwy tekst, więc wzięła karteczkę. Wróciła do pokoju i zadzwoniła, choć była dopiero ósma.

Piotr nigdy nie wyłączał telefonu. Jego praca polegała też na tym, żeby zawsze odbierać połączenia. Środek nocy, święta, dni wolne – im większe święto, tym więcej pracy. Dlatego w sezonie zatrudniał jeszcze jednego kierowcę, studenta. Młodzieniec chwilowo, do przyjazdu Małej, pomieszkiwał u niego i pracował. Potem miał przenieść się do mieszkania kolegi, który wyjechał za granicę. Młody chłopak jeździł wtedy, kiedy kazał mu Piotr. Nie ustalali godzin dyżurów, obaj byli na tyle wolni, że niepotrzebny był im grafik. Po prostu…

Teraz też, gdy zadzwonił telefon, zerwali się obaj. Piotr odebrał.

– Tak, Twoje Taxi. Oczywiście, zaraz podjedziemy. Z przyjemnością, szanowna pani. O każdej porze dnia i nocy jesteśmy na pani usługi! – Rozłączył się i ziewnął. – Holender, ale mi się nie chce jechać w taką pluchę. Wczoraj jeździłem do drugiej w nocy, woziłem popaprańców z dyskoteki Bądź Wolny.

– Spoko, Piter, ja pojadę, dziś robimy dzień odpoczynku dla zbowidu5 – zakończył niewinnym żartem, bo wcale nie uważał Piotra za starca. Wskoczył w dres, psiknął się old spicem, wziął kluczyki i wyszedł. A Piotr przykrył się kocem i otworzył na dobroczynne działanie snu. Chciał, żeby mu się przyśniła słoneczna dziewczyna.

Ona tymczasem wsiadała do jego taksówki, aby pomimo deszczu dotrzeć jak najszybciej do nowego miejsca pracy.

Już po paru godzinach stwierdziła, że zajęcie jej się podoba, nawet bardzo. Chociaż pierwszy dzień na plebanii nie należał do łatwych. Agata musiała poznać domostwo i jego mieszkańców. Oprócz ojca Krzysztofa Rubasznego, który pełnił tu funkcję proboszcza, było jeszcze kilka osób, a w przypływach nawet kilkanaście. Na stałe mieszkał tu ojciec Józef Korzeniowski zwany Cyganem i młodziutki brat Jerzy, nazywany, nie wiadomo dlaczego, Jędrusiem. Na posiłki przychodził czasem starszy, samotny pan Kazimierz, który w zamian za pokoik pomagał braciom w kościele i klasztorze. Dbał o ogród, rąbał drewno, karmił psy i ogólnie był złotą rączką. Ale oprócz nich ciągle przebywał tu jakiś dodatkowy braciszek lub nawet kilku. Dom zakonny w Zatoce był atrakcyjnym miejscem i dlatego bracia przyjeżdżali do niego na urlop, na duchowe rekolekcje lub po prostu w miarę możliwości wpadali na dzień lub dwa. Reguła tego nie zabraniała, a wręcz zachęcała do wzajemnego jednoczenia się braci w miłości Bożej, z czego oni skwapliwie korzystali, przyjeżdżając w odwiedziny do ojca Krzysztofa, którego znali prawie wszyscy, bo przez długi okres pełnił funkcję wychowawcy w seminarium klasztornym. Z początkiem lata pojawiali się też letnicy. Byli tacy, którzy przyjeżdżali tu od wielu lat, a niektórzy zatrzymywali się na dzień lub dwa skuszeni urokiem miejsca.

Poprzednia gospodyni była przyzwyczajona do tego, że chłopców, jak nazywała braci i wczasowiczów, było zwykle więcej, niż można przewidzieć, toteż zawsze miała w wielkiej zamrażarce zapasy pierogów i kotlecików na takie okazje. Poza tym robiła mnóstwo przetworów, kompotów, dżemów, sałatek, żeby było co dobrego wyciągać, jak przyjdzie bieda. Ot, takie podejście ludzi, którzy przeżyli choćby jeden system kartkowy. Na szczęście bieda nie przychodziła, a braciszkowie byli zawsze dobrze wykarmieni. Tego wszystkiego dowiedziała się Agata od ojca Krzysztofa, który oprowadzał ją po plebanii. Trzeba przyznać, że poprzeczka, tak jak przypuszczała, wisiała wysoko. Oprócz cudów kulinarnych gospodyni miała wielkie zamiłowanie do porządku. Wszędzie aż lśniło.

– To tak przed swoim wyjazdem nam pani Jurgenowa wysprzątała – tłumaczył się braciszek, widząc podziw i strach w oczach nowej kandydatki na gosposię.

– Dobra, dobra! Ale, jak nie dorównam poziomowi, to nie zwolnicie mnie?

– Bez obaw, zostaniesz z nami choćby ze względu na podobieństwo do Nigelli. Mówiłem ci, że jestem jej wielbicielem?

Plebania bardzo podobała się Agacie. Była nowa, pełna światła wpadającego przez duże, sięgające prawie do podłogi okna. Za nimi szumiały sosny, a przed każdym z nich pięły się róże, i to te prawdziwe, stare pnące róże odmiany New Dawn, które kwitną i pachną przepięknie od wiosny do późnej jesieni. W tej wspinaczce po ścianach ścigało się z nimi dzikie wino, teraz żywo zielone, a jesienią pewnie złoto-bursztynowe. Ta plebania to taki dom z marzeń. Dużą część budynku zajmowały pokoje do wynajęcia. W ten sposób bracia zarabiali na utrzymanie. Gości nigdy nie brakowało, gdyż oferta była bardzo korzystna – oddzielne wejścia, niezależność i piękne otoczenie. Zwykle byli to ludzie starsi, którzy nie potrzebowali silnych wrażeń, aby odpocząć.

Ponieważ Agata też nie potrzebowała silnych wrażeń, to miejsce było dla niej idealne.

Plebanię z kościołem łączyło przejście na niskim parterze. Sama kuchnia, a więc miejsce jej nowej pracy, urządzona była w stylu swojsko-toskańsko-prowansalskim, jeśli tak można określić uroczy miszmasz, który prezentowała. Białe szafki kuchenne, wykonane z prawdziwego drewna, gubiły swoją biel w zestawieniu z bladoszarymi blatami i fiołkowymi półkami, na których stały przyprawniki, pudełka na zioła, puszki na herbatę i kawę, a wszystko w tonacji bladofioletowej i różowej. Jedynymi sprzętami mocno lśniącymi i stalowymi były ogromna lodówka z zamrażarką i płyta indukcyjna, umieszczona na szerokim blacie przeznaczonym do przygotowywania posiłków. Potrójny zlew zajmował prawie jedną trzecią tego blatu, na którego końcu stała zabudowana zmywarka. Wszystko było wyczyszczone i wręcz pachnące świeżością. W oknach wisiały białe firanki, pięknie odcinające się od zieleni paprotek poustawianych na szerokich, niskich parapetach. Agacie bardzo się to wszystko podobało, a zwłaszcza to, że kuchnia pełna była światła. W swojej kawalerce miała maleńką, ciemną kuchnię, której rola ograniczała się do podrzędnego pomieszczenia służącego do gotowania podstawowych posiłków i wody na herbatę. Tu było inaczej. Długi stół ustawiony pośrodku, przykryty nicianą serwetą, zachęcał do tego, aby przy nim pracować, ale też odpoczywać i delektować się posiłkiem.

Pożegnała ojca Krzysztofa, który miał dziś odwiedziny u chorych, zostawiła swoje rzeczy w przytulnym pokoiku, jaki jej chwilowo przydzielono, i poszła do kuchni. Od dziś to miało być jej królestwo. Wiedziała, że z czasem wróci do pisania artykułów, bo uwielbiała to robić, ale teraz potrzebowała pracy fizycznej, właśnie takiej, na której musi się skupić. Kusiło ją, żeby zadzwonić do domu, do rodziców, ale postanowiła zrobić to inaczej. Wymieniła karty w telefonie, zobaczyła, że ma mnóstwo nieodebranych połączeń, w tym jedno od Adama, a resztę od rodziny i przyjaciół. Komórka pipczała co chwilę, bo zaczęły dochodzić powiadomienia o nieodebranych połączeniach i SMS-y.

Z pewnym lękiem zaczęła czytać, ale po chwili uspokoiła się. Oprócz SMS-a od Adama o treści: „Jak mogłaś? Jak mogłaś??? Ja Ci to wszystko wytłumaczę”, pozostałe były życzliwe i podnoszące na duchu. Nawet mama, tradycjonalistka, licząca się bardzo z ludzką opinią, przysłała jej wiadomość: „Córciu, jesteśmy z Tobą. Odezwij się czasem”. Odpisała szybciutko: „Mamuś, wszystko okej, pozdrów tatę, uspokój rodzinę” i czym prędzej wyjęła kartę, żeby nikomu nie przyszło do głowy odpisywać lub nie daj Boże, zadzwonić do niej. Na rozmowę nie była jeszcze gotowa.

Z zamyślenia wyrwał ją donośny głos.

– Szczęść Boże! To pani jest nową gospodynią? – Do kuchni wszedł zakonnik w sędziwym wieku, wyglądający jak Cygan. Czarno-siwe, kręcone włosy, czarna, długa broda i wielkie, czarne, śmiejące się oczy. Wyciągnął do Agaty ciężką dłoń.

– Jestem brat Józef Korzeniowski, ale mówią na mnie Cygan. Sam nie wiem, dlaczego… – Roześmiał się szeroko i usiadł przy wielkim, drewnianym stole. – Zrób mi, dziecko, herbatki, mocnej herbatki z cytrynką. Taki dziś zimny dzień, mimo początku lata.

Agata dopiero zapoznawała się z zawartością obszernych szafek w kuchni, ale już wiedziała, gdzie jest herbata i kubeczki. Wyjęła jeden niebieski kubek, na co zakonnik żachnął się.

– No co ty, dziecko, herbatka w pojedynkę to nie herbatka. – Znowu uśmiechnął się szeroko.

Aga wyciągnęła drugi błękitny kubek, zalała wrzątkiem dwie saszetki liptona, a po chwili do jednego z nich dorzuciła plasterek cytryny.

– Oj, dorzuć no mi jeszcze cytrynki, ja nie wierzę w tę teorię, że herbatka z cytrynką jest niezdrowa, że powoduje alzheimera czy coś… Zobacz, kiedy tylko czasy na to pozwalały, piłem napar herbaciany z cytryną i pamięć mam jak młodzieniec, a może i lepszą. Pamiętam, na przykład, że miałaś ze mną usiąść. – Roześmiał się sam ze swoich słów.

Agata usiadła naprzeciwko ojczulka, który mimo czarnych włosów z pewnością nie był młodzieńcem ani nawet mężczyzną w sile wieku. Na oko miał około osiemdziesiątki. Liczne bruzdy na twarzy zdradzały mnóstwo ciężkich przeżyć, a dziwny zrost nad prawym okiem na pewno nie był naturalnym wybrykiem natury. Gdy spojrzała na jego ręce, niemal się wzdrygnęła. Pełne były śladów oparzeń i szwów. Starała się udawać, że nic nie dostrzegła, ale ojciec był bystrym obserwatorem.

– Kiedyś ci o tym opowiem, okej? A teraz powiedz, skąd nasz proboszcz cię wytrzasnął, Nigello?