Zasada trzech sprzeciwów - Aleksandra Marinina - ebook + książka

Zasada trzech sprzeciwów ebook

Aleksandra Marinina

4,4

Opis

Trzymająca w napięciu powieść carycy rosyjskiego kryminału!

Major Nastia Kamieńska nadal dochodzi do siebie po wypadku, a złamana noga uniemożliwia jej powrót do dawnych obowiązków. Postawiona pod ścianą policjantka decyduje się skorzystać z pomocy specjalistki medycyny alternatywnej. Jednak gdy próbuje umówić się na wizytę u kinezjolożki, dowiaduje się, że kobieta zginęła w niejasnych okolicznościach. Podejrzenia policjantów szybko padają na siostrzeńca kontrowersyjnej medyczki, który dziwnym trafem znacznie się wzbogacił na chwilę przed morderstwem… Sprawa jest na tyle intrygująca, że mimo problemów ze zdrowiem, Kamieńska postanawia zaangażować się w jej rozwiązanie.

Tylko czy zerwane tropy uda się powiązać tak, aby winni zostali ukarani?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (23 oceny)
10
13
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
REBUS101

Dobrze spędzony czas

Za dużo filozofowania
00
AlicjaChomyszyn

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze świetna.
00
magdanna22

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca lektura.
00
MOPSIKLOPSIK

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca historia, zaskakujące zakończenie. Typowa Marinina.
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginalny:Закон трех отрицаний

Copyright © Aleksandra Marinina, 2003

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2021

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Stronka, 2021

 

 

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Marketing i promocja: Joanna Zalewska

Redakcja: Mirosław Ruszkiewicz

Korekta: Gabriela Niemiec, Mirosław Krzyszkowski

Skład i łamanie: MELES-DESIGN

Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz

Fotografia na okładce: © Jim Richter | Pexels

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-05-8

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

 

Obok przechodziły nogi i nie chciały się zatrzymać. Najpierw pośpiesznie przebiegły, chlupocząc w rozmokłym październikowym błocie, eleganckie lakierki na skośnych obcasach i z długimi „błazeńskimi” czubkami, niosąc swoją posiadaczkę w domowe pielesze. Potem raźno i bezgłośnie przemaszerowały cztery kudłate łapy, hardo ciągnąc za sobą parę rozdeptanych, brudnych butów, w zamierzchłej przeszłości zwanych damskimi jesienno-wiosennymi botkami. Jeszcze jedna czwórka łap, tym razem małych, biało-czarnych, z przeraźliwym miauczeniem przemknęła w przeciwnym kierunku, ani chybi uciekając przed dużymi i kudłatymi. Były też inne nogi, w butach i pantoflach, w adidasach i botkach. W spodniach, dżinsach i pończochach. Jedne przechodziły w oddali, inne całkiem blisko. Ale nikt się nie zatrzymywał. Nikt nie zamierzał stać w marznącej mżawce o północy i uważnie wpatrywać się w błoto na podwórzu pomiędzy blaszanymi pudłami garaży. Wszyscy zmierzali do ciepłego domu na kolację i resztki telewizyjnych uciech. W dodatku owych „wszystkich” było niewielu, przeważająca większość mieszkańców dzielnicy położonej w centrum Moskwy już dawno wróciła do domu.

Ciało zabitej kobiety leżało na mokrej ziemi pokrytej nędznymi kępkami przywiędłej trawy, rozpaczliwie samotne, przez nikogo niezauważone i nikomu niepotrzebne. A przecież jeszcze dwie godziny temu była to żywa kobieta, wesoła, dowcipna, lubiana przez przyjaciół i spore grono tych, którym pomagała. Traf jednak chciał, że akurat dzisiaj nikt się nie zaniepokoił i nie ruszył na jej poszukiwania, nie uderzył na alarm, nie postawił na nogi milicji. Chociaż właściwie nie było w tym nic szczególnego, bo kobieta mieszkała sama i nikt na nią nie czekał. A jeśli ktoś nawet wydzwaniał na jej domowy telefon, to wcale się nie zdziwił, że nie podnosi słuchawki. Nigdy nie odbierała telefonów w czasie pracy. Pracowała przeważnie w domu, niekiedy późnym wieczorem, a nawet w nocy.

Co prawda od dwóch miesięcy w jej mieszkaniu gościł młody chłopak, który był jej dalekim kuzynem. Ale on też na nią nie czekał i jej nie szukał. Nie miał do tego głowy. Był pijany.

 

 

– W piątek panią wypiszemy – posępnie zakończył rozmowę lekarz prowadzący.

– A co potem? – zapytała niemądrze Nastia Kamieńska. – Od razu do pracy?

– Nie może się pani doczekać? – Po raz pierwszy na jego twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

– Ależ skąd, nie to miałam na myśli… – Nastia się zmieszała i nie od razu znalazła właściwe słowa. – Po prostu noga mnie bardzo boli. Chodzenie do pracy o lasce jest uciążliwe, a wozić mnie nie ma kto.

– Nikt pani nawet nie puści do pracy. Rehabilitacja potrwa co najmniej miesiąc. Będzie pani chodzić pomału i zwiększać obciążenie. Do tego masaże i zabiegi fizjoterapeutyczne, rzecz jasna. Przed wypisem wydam wszystkie zalecenia.

Nastia poczuła ulgę, a zarazem wstyd. Jak to dobrze, że jeszcze przez cały miesiąc nie będzie musiała chodzić do pracy! Ale trochę jej głupio i niezręcznie, że się z tego cieszy.

Perspektywa rychłego wypisu postawiła przed nią prawie nierozwiązywalny problem. Właściwie problem jako taki istniał już trzy tygodnie, ale póki Nastia leżała w szpitalu, mogła o nim nie myśleć. Trzy tygodnie temu do Moskwy całkiem niespodziewanie zjechali krewni z małego, prowincjonalnego miasteczka – mąż, żona i dwoje dzieci. Starszy chłopiec, w wieku dwunastu lat, potrzebował pilnej i skomplikowanej operacji, którą można było przeprowadzić z powodzeniem tylko w stołecznej klinice. Zrozpaczeni i przerażeni rodzice chwycili chorego syna, a także pięcioletnią córkę, której nie mieli z kim zostawić, i popędzili do Moskwy, licząc na gościnność rodziców Nastii. Trzeba jednak trafu, że matka i ojczym Nastii już latem rozpoczęli jakiś arcywymyślny remont mający na celu przerobienie dwupokojowego mieszkania w trzypokojowe. Fachowcy zaklinali się i przysięgali, że uwiną się w dwa miesiące, więc łatwowierni właściciele z lekkim sercem przeprowadzili się do przyjaciół, którzy wyrazili gotowość udostępnienia im swojego lokum, ponieważ całe lato spędzali na letnisku za miastem. Nadszedł jednak wrzesień, potem październik, a remont się nie kończył. O ile dla rodziców Nastii oraz ich przyjaciół taka sytuacja stanowiła jedynie chwilową niedogodność, o tyle dla krewnych, którzy przyjechali z chorym dzieckiem, okazała się prawdziwą katastrofą. Nie było ich stać na hotel. Czy trzeba dodawać, że zatrzymali się u Nastii, podczas gdy jej mąż Aleksiej wrócił do rodziców w Żukowskim? Wydarzyło się to w tym czasie, gdy Nastia leżała już w szpitalu ze złamaną nogą.

A teraz musi wracać… Dokąd? Do malutkiej kawalerki, w której nie da się szpilki wcisnąć? Ma dołączyć do Loszki w Żukowskim i stać się ciężarem dla jego starych, schorowanych rodziców, którzy sami potrzebują opieki? Ona przecież ledwo chodzi, pokonuje parę metrów w godzinę, w dodatku o lasce. Poza tym jak dotrze z Żukowskiego do przychodni na masaże i zabiegi, które złowieszczo zapowiedział lekarz? Z domu może jeździć taksówką, to oczywiście kiepski interes, ale ich budżet to wytrzyma, jeśli nie codziennie. Czym jednak dostanie się spoza miasta?

Nastia Kamieńska nawet nie przypuszczała, że problem stanie się tak dotkliwy. Gdy wprowadzili się do niej krewni, była pewna, że po wyjściu ze szpitala zamieszka z mężem w Żukowskim, dlatego nie przerażała jej perspektywa podróżowania podmiejską kolejką. W ogóle się nie spodziewała, że w chwili opuszczenia szpitala będzie ledwo kuśtykać. Sądziła, że wprawdzie o lasce, wprawdzie powoli, zdoła jednak poruszać się w miarę swobodnie. Tymczasem złamana noga uparcie nie chciała wyzdrowieć. Chorowała tak obłożnie, tak zapamiętale i ofiarnie, że lekarze nie mogli się nadziwić. Kurowano ją, czym tylko się dało, szpitalni chirurdzy stawali na uszach, mimo to uparta kończyna nie ustępowała. Radzono nawet Nastii, by zwróciła się do jakichś uzdrowicieli czy znachorów, może oni pomogą. Rady pochodziły jednak nie od lekarzy, lecz od pełnych współczucia pacjentów oraz ich krewnych. Na wyścigi opowiadali o niewiarygodnych przypadkach uzdrowienia, magii i zdejmowania uroków oraz o innych cudach, które budziły w Nastii zdecydowaną niechęć i nieufność. Nastia, która w swoim czasie skończyła szkołę matematyczno-fizyczną i wydział prawa na uniwersytecie, a następnie przepracowała ponad piętnaście lat w wydziale kryminalnym, odebrała surowe ateistyczne wychowanie i wierzyła wyłącznie w medycynę tradycyjną, w dodatku nie bezgranicznie, ponieważ zdawała sobie sprawę, że medycyna potrafi zgoła nie wszystko.

Tak, z nogą trzeba coś zrobić… Były tylko dwa wyjścia z trudnej sytuacji: albo szukać lokum gdzieś w Moskwie, najlepiej w pobliżu przychodni, albo znaleźć sposób na szybkie zmniejszenie nieznośnego bólu pojawiającego się podczas chodzenia, żeby odzyskać zdolność samodzielnego poruszania się, i wtedy można zamieszkać z Loszą w Żukowskim. O tym, żeby wynająć mieszkanie, nie ma nawet mowy, nie stać ich na taki wydatek. Obecna sytuacja finansowa obojga nie pozwala na to. Zresztą kto wynajmie jej mieszkanie na miesiąc? Marzenie ściętej głowy. Tymczasem Nastia zostanie wypisana już w piątek, to znaczy za trzy dni.

Była oczywiście osobą rozsądną, więc wiedziała, że nie ma nierozwiązywalnych problemów, są nieprzyjemne rozwiązania. Może dzielić jeden pokój z rodzicami chorego chłopca i jego pięcioletnią siostrzyczką. Może pożyczyć pieniądze i jeździć z Żukowskiego taksówką przez miesiąc albo tak długo, jak to będzie konieczne, póki noga się nie opamięta i nie pozwoli względnie normalnie chodzić. Może też spróbować znaleźć mieszkanie z krótkim terminem wynajmu. Wiadomo, że to będzie kosztowne, ale jak wcześniej stwierdziła, może się zadłużyć, choć trzeba przyznać, że takie rozwiązanie ją mierzi i jest sprzeczne z jej zasadami. Krótko mówiąc, rozwiązania problemu istniały, należało tylko wybrać najmniej przykre.

Na takich rozmyślaniach spędziła czas od porannego obchodu do piątej po południu, gdy zaczęli przychodzić odwiedzający. Ona sama na nikogo dziś nie czekała. Loszka był wczoraj, więc teraz zjawi się dopiero we czwartek, ciężko mu wyrwać się codziennie spod Moskwy, poza tym ma pełno roboty. Mama zamierzała przyjść we środę, to znaczy jutro. Chyba że zajrzy ktoś z pracy, ale to wątpliwe, detektywi mają niedużo wolnego czasu, a Nastia nie leży przecież na łożu śmierci, czuje się niemal znakomicie. Nie może tylko chodzić.

Pierwszą osobą, która zjawiła się w sali, była jak zwykle cicha, inteligentna emerytka Izolda Walerianowna, która każdego dnia odwiedzała swoją kuzynkę – pracownicę biura wizowo-paszportowego. Lubili ją wszyscy chorzy zajmujący trzyosobową salę, a ponadto pielęgniarki, salowe i nawet lekarze. Pytanie, czym sobie zasłużyła na taką sympatię, pozostawało otwarte, przynajmniej dla Nastii, która każdą komórką swojego ciała wyczuwała: właśnie otworzyły się drzwi, weszła Izolda Walerianowna, a razem z nią do wąskiej, długiej sali zawitało święto. I nie łączyło się to ani z kwiatami, ani z cukierkami, ani z innymi przysmakami, które zazwyczaj przynosi się do szpitala, ani z pieniędzmi, wsuwanymi niefrasobliwie albo, na odwrót, z zażenowaniem do kieszeni białych fartuchów personelu medycznego. Nie miało to związku z czymś materialnym, co można dotknąć, powąchać, zjeść czy wykorzystać w inny sposób, by zaznać czysto fizycznej radości. Młodo wyglądająca, starannie i niedrogo ubrana Izolda Walerianowna składała się wyłącznie z uśmiechu, radości i miłości do bliźnich; całe to bogactwo było tak subtelne, poczciwe i nienatrętne, że nikt nie mógł się oprzeć jego sile. Tak w każdym razie odbierała to Nastia Kamieńska.

Izolda odwiedzała swoją kuzynkę, ale potrafiła rozmawiać ze wszystkimi naraz, a nie tylko z chorą krewną. Nawet gdy nastrój pacjentów leżących na sali był diametralnie różny – od radosnego i podekscytowanego do smutnego i posępnego – Izolda Walerianowna jakimś cudem umiała się dostroić do stanu ducha każdej osoby.

Pół godziny po przyjściu już wiedziała, z jakim problemem boryka się Nastia, mimo że ona sama właściwie nie miała zamiaru omawiać z kimkolwiek swoich spraw, a zwłaszcza prosić o radę.

– Zauważyła pani, Nastieńko, ciekawy paradoks w swoim rozumowaniu? – zapytała z ożywieniem uśmiechnięta Izolda.

– Jaki paradoks? – Nastia nie zrozumiała.

– Ma pani tysiąc pomysłów, jak się urządzić, żeby zaczekać, aż będzie pani mogła poruszać się normalnie. I żadnego pomysłu, co zrobić, by noga szybko przestała boleć. A przecież sedno problemu tkwi właśnie w tym, że noga mocno dokucza. Pani zaś zamiast rozwiązywać ów problem, próbuje się dostosować i potulnie czeka, aż sam się rozwiąże. Uważa pani, że to słuszne?

Nastia miała dość rozumu, by stwierdzić, że to, oczywiście, niesłuszne. Ale jak leczyć tę cholerną nogę, skoro nawet lekarze ze zdziwieniem wzruszają ramionami i nie potrafią powiedzieć, dlaczego mimo wdrożonej terapii ból wciąż nie słabnie. Nastia ukończyła wprawdzie wyższą uczelnię, lecz nie znała się na medycynie.

– Dlaczego nie wybierze pani czegoś niekonwencjonalnego? Trzeba wypróbować różne metody, skoro tradycyjna medycyna nie pomaga.

– Nie wierzę w babki ani w gusła – gwałtownie wypaliła Nastia, usiłując powściągnąć grymas obrzydzenia.

Na wołowej skórze by nie spisał wszystkich „babek”, „uzdrowicielek z dziada pradziada” i „wróżbitek”, które widywała, zajmując się wyjaśnianiem przestępstw! I za każdym razem wyżej wspomniane postaci prezentowały się niezbyt ciekawie w sprawach karnych. Będąc osobą trzeźwo myślącą, Nastia miała świadomość, że prawdziwi uzdrowiciele chyba rzeczywiście istnieją, jest ich jednak niewielu, nie brak za to chmary sprytnych oszustów i naśladowców, którzy przewijają się w polu widzenia wydziału kryminalnego, stąd wrażenie, że wszystko jest wielką lipą.

– Ja też nie wierzę. – Izolda zgodnie kiwnęła głową i znowu się uśmiechnęła. – Ufam tylko własnemu doświadczeniu. Jest specjalista, który mi pomógł. A także niektórym moim znajomym. Jak pani chce, mogę dać telefon.

Nastia nie zamierzała urazić Izoldy, więc posłusznie zapisała numer, wiedząc doskonale, że nigdy z niego nie skorzysta. Jednakże promieniejąca życzliwością emerytka nie poprzestała na tym.

– Dlaczego chowa pani kartkę? – zapytała dociekliwie, patrząc, jak Nastia wsuwa karteczkę z numerem telefonu do szafki. – Chce pani spróbować się wyleczyć czy nie?

– Chcę. – Nastia westchnęła potulnie, uświadamiając sobie, że nie uda jej się wykręcić.

– Wobec tego proszę dzwonić. Od razu, bez zwłoki, ma pani przecież komórkę. Jeśli nikt nie odbierze, włączy się automatyczna sekretarka. Niech pani powie, że potrzebuje konsultacji, i zostawi swój telefon. Galina Wasiljewna na pewno oddzwoni, jest bardzo odpowiedzialna, nigdy nie zostawia nikogo bez pomocy.

W porządku, może nic z tego nie wyjdzie, bo tej Galiny Wasiljewny nie będzie w domu, no a potem Nastia znajdzie jakąś wymówkę. Podczas pobytu w szpitalu zrobiła się jakaś apatyczna, całkiem utraciła zdolność do aktywnego sprzeciwu, nawet nie potrafi powiedzieć przesympatycznej Izoldzie Walerianownie: „Nie, dziękuję, nie trzeba”. A może to kwestia siły Izoldy, a nie słabości Nastii?

Nie zdążyła dokończyć myśli, bo w słuchawce już po drugim sygnale odezwał się męski głos.

– Słucham.

– Dobry wieczór – powiedziała Nastia odruchowo. – Czy mogę rozmawiać z Galiną Wasiljewną?

– Przepraszam, a kto pyta i w jakiej sprawie?

Głos wydał się Nastii mgliście znajomy, ale proces rozpoznawania barwy i intonacji odszedł na dalszy plan, przysłonięty natłokiem domysłów. Dlaczego ten mężczyzna wyraża się jak sekretarka ważnego naczelnika? Czyżby to był służbowy telefon? A raczej telefon w biurze? Dlaczego w biurze? Czy to znaczy, że Galina Wasiljewna rozwinęła działalność uzdrowicielską na szeroką skalę, na podobieństwo przedsiębiorstwa produkcyjnego? A może jest gdzieś zatrudniona i uzdrawianiem zajmuje się w czasie wolnym od pracy? Dlaczego jej sekretarzem jest mężczyzna? Mężczyzna będący sekretarzem kobiety na stanowisku to bardzo dziwne zjawisko, zresztą ona nie jest ministrem ani deputowaną. A jeśli jest? Tego tylko brakowało!

– Ja w sprawie konsultacji – wybąkała, gorączkowo próbując połączyć to, o czym myślała, z tym, co mówi.

– Jakiego rodzaju? – Mężczyzna prowadził natarczywe przesłuchanie, a jego głos, nie wiedzieć czemu znajomy, z każdym słowem coraz głębiej wwiercał się w jej świadomość.

– Boli mnie noga po złamaniu, słyszałam, że Galina Wasiljewna mogłaby mi pomóc.

– Proszę się przedstawić.

– Anastazja Pawłowna Kamieńska. – Dłużej nie potrafiła ukryć irytacji. Zadzwoniła, żeby zrobić przyjemność miłej emerytce, a trafiła na istne przesłuchanie. W dodatku ten głos… Gdzie go słyszała?

– Aśka, to ty? A ja słyszę: głos niby znajomy, ale myślałem, że mi się przywidziało. Ty chyba też mnie nie poznałaś?

Boże, Kola Siełujanow! Co on robi w gabinecie surowej kierowniczki? Czyżby zamienił pracę detektywa na pensję w sektorze prywatnym?

– Kola? – zapytała z niedowierzaniem.

– No ja, a któż by inny! Po co tutaj dzwonisz?

– Przecież powiedziałam: boli mnie noga. A ty co tam robisz?

– Pracuję. – Siełujanow westchnął, ale jakoś dziwnie. Nazbyt znacząco.

– Tego się domyśliłam – powiedziała Nastia z uśmiechem. – Jako kto? Asystent? Czy szef ochrony?

– Daruj sobie! – Kola nagle się rozgniewał. – Pracuję jako milicjant. Przeprowadzam oględziny lokalu ofiary.

Nastia od razu straciła chęć do żartów.

– Kradzież? – zapytała krótko, na wszelki wypadek zniżając głos.

– To by było pół biedy. Ktoś zabił twoją Galinę Wasiljewnę.

Nastia szybko zerknęła na Izoldę, ale kobieta była pochłonięta pogawędką z kuzynką i pacjentką z sali – młodą dziewczyną, córką jakiegoś ministerialnego urzędnika. Nastia dałaby sobie jednak rękę uciąć, że Izolda Walerianowna uważnie przysłuchuje się jej telefonicznej rozmowie.

– Kola, możesz mówić czy zdzwonimy się później?

– Na razie mogę.

– Wobec tego zaraz wyjdę na korytarz. Zaczekaj, dobrze?

Łatwo powiedzieć „zaraz wyjdę”. A zrobić? Nastia musiała wsunąć telefon do kieszeni spodni dresowych, bo jedną ręką jeszcze nie potrafiła sobie poradzić. Laska, jak na złość, potoczyła się pod łóżko, więc żeby ją wyciągnąć, musiała wykonać szereg skomplikowanych akrobacji. Teraz jedną ręką trzymamy laskę, drugą opieramy się o łóżko. Tak, ostrożnie przenosimy kulejące ciało w stronę drzwi, starając się nie jęczeć z bólu. Dobrze, że na korytarzu znalazło się wolne miejsce siedzące koło sali.

– Halo – powiedziała, sapiąc z wysiłku. – Kola, jesteś tam jeszcze?

– A gdzie mogę prysnąć z łodzi podwodnej? – zażartował Siełujanow z rezygnacją. – No to opowiadaj, kim jest Galina Wasiljewna i po co do niej dzwonisz.

– Nie mam pojęcia, kim jest, przed chwilą dostałam jej telefon, podobno może mi pomóc z nogą. Jest uzdrowicielką czy kimś w tym rodzaju.

– A kto ci dał telefon?

– Pewna emerytka. Krewna mojej sąsiadki z sali.

– Jak się nazywa?

– Izolda Walerianowna, nazwiska nie znam. Chcesz z nią zamienić parę słów?

– Możliwe. Ale nie teraz. Później podejmę decyzję.

Zdania zrobiły się krótkie i bezosobowe, więc Nastia się domyśliła, że Kola nie może swobodnie rozmawiać. Albo przyjechało szefostwo, albo zaszły jakieś inne okoliczności.

– Jesteś jeszcze w szpitalu czy już w domu?

– W szpitalu.

– Telefonujesz z komórki?

– Tak.

– Zadzwonię za jakiś czas, dobrze?

– Oczywiście.

Nastia włożyła telefon do kieszeni i odchyliła się na miękkiej, obitej dermą służbowej kanapce. Nie miała ochoty wracać do sali, będzie przecież musiała powiedzieć Izoldzie, że jej znajoma uzdrowicielka nie żyje. Biedaczka się zdenerwuje… Zresztą kiedyś i tak będzie musiała jej powiedzieć, nie uda się uniknąć spotkania z życzliwą kobietą.

 

 

– Czy może pani zagwarantować, że sytuacja rozwinie się według przedstawionego przez panią schematu?

Czujkow starał się mówić z przekąsem i wyglądać na wyluzowanego, ale nie był pewien, czy mu to dobrze wychodzi. Rozpaczliwie, z całego serca pragnął uwierzyć tej zagadkowej ślicznotce, bo przecież jeśli nie kłamie i się nie myli, to jego firma w jednej chwili rozwiąże mnóstwo problemów finansowych. One zaś osiągnęły taką skalę, że warto by się już zacząć zastanawiać, jak najlepiej utonąć: od razu czy się pomęczyć. O tym, żeby wypłynąć, nie ma mowy. W każdym razie nie było, póki ta paniusia nie zjawiła się po raz pierwszy w gabinecie dyrektora generalnego tydzień temu. Zjawiła się i natychmiast przedstawiła propozycję, na tyle dziwną, że Czujkow początkowo się nie połapał i poprosił o czas do namysłu. Kobieta chętnie się zgodziła i powiedziała, że wróci za tydzień. No i wróciła. Jest tak ponętna, że nie sposób oderwać od niej oczu! Gdyby zamiast propozycji biznesowej złożyła jakąś… delikatnie mówiąc, intymną, nie wahałby się ani sekundy. Mimo że żona powtarza, by częściej spoglądał w lustro i nie tracił obiektywizmu w ocenie własnej atrakcyjności, Czujkow każdy przejaw zainteresowania swoją osobą ze strony kobiet nadal bierze za szczery. Zresztą nie widzi w lustrze niczego odpychającego. To prawda, że ma łysinę i piwny brzuszek. Nie może też poszczycić się wzrostem koszykarza. No i co z tego?

Zadał jednak pytanie (z odpowiednią, jak mniemał, intonacją) i teraz czekał na odpowiedź. Tymczasem ślicznotka się nie śpieszyła. Może obmyślała argumenty, a może wystawiała na próbę cierpliwość Czujkowa. Tak czy inaczej, patrzyła chłodnym okiem i się nie uśmiechała.

– No cóż, panie Czujkow, nie mogę dać gwarancji. Liczę na przewidywalność zachowań osób włączonych w operację. Ale ludzie niekiedy postępują wcale nie tak, jak się po nich spodziewamy. Dlatego plan może nie do końca się powieść albo w ogóle się nie powieść. Co pan jednak traci? Zupełnie nic. Jeśli natomiast wszystko się uda, zyska pan wiele.

– Jak to nic nie tracę? – Czujkow chciał, by jego słowa zabrzmiały gniewnie, lecz to również wyszło mu niezbyt przekonująco. Ona ma przecież stuprocentową rację. A nawet większą. Co on traci, skoro i tak tonie? – A nazwisko? A reputację? Pani zdaniem to nic nie znaczy? Czy warto to poświęcić dla ryzykownej operacji?

– Drogi Igorze Wasiljewiczu, miał pan i nazwisko, i reputację. I co, czy to panu pomogło? Ma pan reprezentacyjne, wspaniale urządzone biuro i wyszkolony personel, na zewnątrz wszystko wydaje się idealne, pan jednak doskonale wie, jak wyglądają pańskie finanse. Jak nie dzisiaj, to jutro pójdzie pan na dno. A może już pan idzie. Nie ma pan czasem mokrych nóg? Wydaje mi się, że woda sięga już kostek.

Czujkow roześmiał się mimo woli. Ślicznotka, która nie wiadomo skąd zwaliła mu się na głowę, ma poczucie humoru. I jeśli wszystko się uda, niewykluczone, że… Jak ona się nazywa? Chyba wspomniała poprzednim razem… Ach tak, Ksenia. Bez nazwiska. Czy może jej wierzyć? Oczywiście, nic nie traci, to nie ulega kwestii. A jeśli ktoś mu ją podsunął? Jeśli zaproponowana przez nią operacja ma drugie dno? Patentowany dureń z niego, poprosił o cały tydzień do namysłu i przez ten czas nie przeanalizował wszystkich możliwości. Naradzał się ze swoimi zastępcami, którzy niby doszli do jakichś wniosków, ale nie ostatecznych, chcieli zebrać się dzisiaj jeszcze raz, żeby podjąć wiążącą decyzję. Dlaczego dzisiaj? Dlaczego nie wczoraj? Przecież Czujkow umówił się z nią na spotkanie za tydzień, czyli akurat dziś. Na co liczył? Na to, że tajemniczy gość, podobnie jak wszystkie kobiety, zapomina o wyznaczonych terminach i wszędzie się spóźnia? Może powinien poprosić o jeszcze jeden dzień zwłoki? Nie, to niepoważne, dziecinne. Jest w końcu dyrektorem, a nie chłopcem na posyłki. Nie da się też ukryć, że pokusa jest wielka. Za jednym zamachem pozbyć się wszystkich problemów.

– Dobrze – oznajmił stanowczo. – Uznajmy, że doszliśmy do porozumienia.

– Jeszcze nie. – Znowu surowe i wyniosłe spojrzenie. – Jaką mam gwarancję, że wykona pan swoje zadanie? Ja zrobię, co do mnie należy, wszystko przebiegnie zgodnie z planem, a pan? Czy mogę mieć pewność, że się pan nie przestraszy i doprowadzi sprawę do końca?

– Dlaczego miałbym się przestraszyć? Proponuje mi pani coś nielegalnego?

– Przeciwnie. To, co będzie pan musiał zrobić, jest całkowicie legalne. I uzasadnione. Właśnie dlatego spotka się pan z naciskami, i to silnymi, żeby pan tego nie robił. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że aby powstrzymać kogoś przed nielegalnymi działaniami, wystarczy zagrozić mu zdemaskowaniem. Żeby jednak powstrzymać go przed zupełnie legalnymi i uzasadnionymi czynami, trzeba mieć na podorędziu ważkie argumenty. Zdoła je pan odeprzeć? Nie stchórzy pan?

Czujkow nie był pewien, czy podoła. Ale przecież nie przyzna się do tego na głos, w dodatku takiej cudownej kobiecie!

Pokręcił głową przecząco i się uśmiechnął. Nie odezwał się. Czy tutaj potrzebne są słowa? Wszystko jest przecież oczywiste.

– Co teraz powinienem zrobić? – Znowu stał się rzeczowy i skupiony.

– Muszę się spotkać z pańskim najrozsądniejszym i najbardziej zaufanym zastępcą. Najlepiej z tym, który zawiaduje finansami.

Czujkow nacisnął przycisk interkomu i poprosił sekretarkę, by wezwała jednego z dwóch zastępców i przyniosła kawę. Gdy zakończyła się biznesowa część spotkania, poczuł nieodpartą chęć, by lepiej się przyjrzeć nogom gościa.

 

 

– Słyszałaś kiedyś słowo „kinezjologia”?

Kola Siełujanow chciwie odgryzł kęs jabłka i zaczął go energicznie przeżuwać, widocznie sądząc, że teraz Nastia wda się w długie i szczegółowe wyjaśnienia, on zaś będzie mógł z pięć albo i z dziesięć minut milczeć i jeść.

– Kinezjologia? – powtórzyła. – Pierwsze słyszę. Skąd wziąłeś ten termin?

– Chwila – niewyraźnie wymamrotał Kola z pełnymi ustami. – Jak zjem, to powiem.

Siedzieli w gabinecie zabiegowym, do którego wpuściła ich dyżurna pielęgniarka. Kola zjawił się w szpitalu o dziesiątej wieczorem, gdy o żadnych odwiedzających nawet nie było mowy, i bez trudu przekonał pielęgniarkę, by pozwoliła mu „pogadać z koleżanką”. Cały personel oddziału znał Siełujanowa, bo przez ostatnie dziesięć lat leżał tutaj z różnymi urazami pięć czy siedem razy. A ilu kolegów z pracy odwiedzał w tym miejscu – trudno zliczyć.

– No więc tak. – Rozejrzał się w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, do którego mógłby wsunąć ogryzek, ale nie znalazł nic prócz pojemnika na zużyte materiały opatrunkowe, więc wzdychając żałośnie, wyrzucił resztki pięknego jeszcze niedawno owocu przez lufcik. – Cały dzień prześlęczeliśmy nad zwłokami twojej Galiny Wasiljewny. Ciało znaleźli właściciele psów podczas porannego spaceru. Wygląda na to, że kobieta została zabita tam, gdzie znaleziono ciało, w każdym razie tak twierdzą eksperci. Mieszka, to znaczy mieszkała w sąsiednim domu, ciągle przechodziła przez to podwórze – na skróty do przystanku trolejbusowego.

– Jak ją zabito? – przerwała Nastia.

– Dwa ciosy nożem, oba w okolice płuc.

– A więc zaatakowano ją od tyłu? – doprecyzowała.

– Chyba tak. Przy ofierze nie znaleziono torebki, więc można mówić o zabójstwie na tle rabunkowym. A jak nie ma torebki, nie ma też żadnych dokumentów. Czaisz problem?

– Jasne. – Nastia się uśmiechnęła. – Skoro jednak już o piątej po południu byłeś w jej mieszkaniu, domyślam się, że dość szybko ustaliliście tożsamość.

– Nie tak szybko, jak bym sobie życzył – powiedział Siełujanow skromnie. – Ale chwal mnie, chwal, nikt więcej tego nie zrobi, a dobre słowo… sama wiesz. Przy okazji wytłumacz mi, Aśka, dlaczego faceci i baby są tak odmiennie skonstruowani, hę? Weźmy statystycznego faceta: co najmniej sześć kieszeni, dwie w spodniach, kolejne cztery w marynarce albo w kurtce, i w każdej kieszeni jest coś przydatnego. Człowiek się umorduje, zanim wszystkie opróżni! I zawsze istnieje szansa, że jeśli ktoś buchnie pieniądze, to zostanie chociaż dowód osobisty albo jakiś inny dokumencik. A wy, to znaczy panie? Wszystko upychacie do torebki, wszystkie jajka wkładacie do jednego koszyka; jak ktoś wyrwie wam torebkę z ręki, to koniec, zostajecie gołe i bose, bez pieniędzy, dokumentów, notesów, wizytówek, kluczy do mieszkania i komórki. No i jak potem ustalić waszą tożsamość?

– Będziesz filozofować czy rozmawiać o sprawie? – zapytała Nastia ze śmiechem, po cichu przykładając słowa kolegi do siebie i dochodząc do wniosku, że w razie kradzieży torebki zostanie, jak się wyraził Kola, goła i bosa. Bez względu na liczbę kieszeni w jej ubraniu każda była pusta.

– A po jakie licho mam to robić?! – prychnął Siełujanow. – Jakbym nie mógł porozmawiać o sprawie z kimś w pracy. Zresztą po co z tobą rozmawiać, skoro nie pracujemy razem? Przyszedłem do ciebie na pogaduszki, bo Wala wyjechała w delegację i w domu nikt na mnie nie czeka. No i chciałem cię zapytać o kinezjologię, może wiesz, co to za cholerstwo. Sprawdzałem już w Wielkim słowniku encyklopedycznym, nie ma tam takiego słowa.

– A skąd je w ogóle wziąłeś?

– Od Galiny Wasiljewny, nieboszczki, niech jej ziemia lekką będzie. Na wizytówce tak właśnie stoi: psychoterapeutka, kinezjolożka. Razem z nią mieszka jakiś jej krewniak, siostrzeniec czy ktoś w tym guście, piąta woda po kisielu, ale on też nie ma pojęcia, czym się zajmowała jego ciotunia. Klienci odwiedzali ją w domu. Zamknie się, mówi, z nimi w pokoju na dwie, a niekiedy na trzy godziny i nic nie słychać.

– A więc podsłuchiwał?

– To więcej niż pewne. Musiałabyś go zobaczyć! Prawdziwy gnojek. Dwadzieścia trzy lata, pracować nie chce, uczyć się nie chce, chodzi mu tylko o to, by się z kimś napić i używać życia. Pochodzi z Pskowa, zdaje się, że wysłano go do ciotki w nadziei na to, że zmieni jego obyczaje. To znaczy przyjechał niby po to, by zdobyć zawód i znaleźć zajęcie, bo w jego rodzinnym mieście rynek pracy kuleje. Ale tak naprawdę siedział ciotce na karku i się tym nie przejmował, a skoro ona go nie wypędziła i nie odesłała z powrotem, to musiała wiedzieć, że wyprawiono go do Moskwy nie ze względu na zawód i pracę, lecz po to, by na niego wpłynęła za pomocą tej swojej psychoterapii.

– Albo kinezjologii – wtrąciła Nastia.

– Albo kinezjologii – przytaknął Siełujanow i z przygnębieniem dodał: – Warto by wiedzieć, co to takiego. Przesłuchaliśmy dzisiaj kilka przyjaciółek i znajomych ofiary, zapytaliśmy też o kinezjologię, ale żadna nic nie wie. Mówią, że to coś z dziedziny ezoteryki. Jak się chyba domyślasz, przyciskaliśmy siostrzeńca do muru i strawiliśmy na tym czas do wieczora.

– I co się okazało?

– Boże, Asiu, gdybyśmy wpadli na coś ciekawego, czy teraz siedziałbym tutaj? Świętowałbym z chłopakami szybkie wyjaśnienie sprawy. Zmarła Galina Wasiljewna była mądrą kobietą i wiedziała, czego można się spodziewać po młodym chłopaku, który zagląda do kieliszka, ma pusto w głowie i często zostaje sam w mieszkaniu. W domu trzymała tylko pieniądze na bieżące wydatki, resztę zanosiła do przyjaciółek. Wynajęła też skrytkę w banku, przechowywała w niej biżuterię, a klucz od skrytki oddała przyjaciółce. A zatem siostrzeniec nic nie zyskał na jej zabójstwie.

– A co z mieszkaniem? Kto je odziedziczy?

– No właśnie, ja również o tym pomyślałem. Nie uwierzysz, Aśka, ale nikt go nie odziedziczy.

– Jak to? – zdziwiła się.

– Mieszkanie nie zostało wykupione. W razie śmierci najemcy wraca do państwa, ponieważ nikt oprócz ofiary nie jest w nim zameldowany. Tak się sprawy mają! To znaczy, że zamordowanie jej w celu przejęcia mieszkania nie ma żadnego sensu. Co więcej, gdy ciotka żyła, chłopak miał gdzie mieszkać, a po jej śmierci będzie musiał zwinąć manatki i wrócić w domowe pielesze, co moim zdaniem nie jest mu na rękę. Wygląda raczej na to, że siostrzeniec nie ma z tym nic wspólnego. Wzięliśmy też pod uwagę jego kumpli, przecież chłopak z kimś popija i spędza czas, a w tym towarzystwie rzadko spotyka się gigantów myśli. Kolesie mogli założyć, że skoro ciotka jest zamożna, musi mieć pieniądze i kosztowności. Niewykluczone, że nie powiadomili chłopaka o swoich szlachetnych zamiarach, sami dopadli Galinę Wasiljewnę i ją obrabowali. Nawiasem mówiąc, nie miała na sobie żadnej biżuterii, ani lichego pierścioneczka, ani kolczyków, ani łańcuszka czy krzyżyka na szyi. Dzisiaj nawet zubożali obywatele coś noszą, choćby srebrny łańcuszek. Tymczasem na ciele zabitej nic. A więc ograbiono ją doszczętnie i starannie, zabrano nie tylko torebkę, ale i to, co przedstawiało jakąkolwiek wartość. Będziemy jeszcze drążyć ten wątek, rzecz jasna, weźmiemy pod lupę kontakty siostrzeńca, lecz wyczuwam przez skórę, że nic nie zwojujemy. Asiu – nagle zmienił temat – nie znalazłabyś czegoś do zjedzenia? Od rana nie miałem nic w ustach, nie licząc twoich trzech jabłek.

– Zaraz przyniosę. – Skinęła głową. – Tylko musisz poczekać, bo teraz strasznie się ślimaczę.

Sięgnęła po laskę, zamierzając przyjąć pionową pozycję. Kola patrzył na nią ze współczuciem, ale bez litości.

– Dalej, dalej – dopingował ją, gdy kuśtykała do drzwi. – Musisz chodzić, żeby rozruszać nogę. Wierz mi, parę razy sam przez to przechodziłem. Wiem, że boli, ale musisz. Więc zaciśnij zęby.

– Jeszcze jedno słowo – wysyczała groźnie, nie odwracając się – a wrócę. Albo pójdę sobie i zostanę w sali do rana. A ty umrzesz męczeńską śmiercią głodową.

Wygarnęła z szafki i włożyła do reklamówki dwa opakowania herbatników, tabliczkę czekolady i butelkę pitnego jogurtu. To oczywiście żadne jedzenie dla głodnego detektywa, ale lepsze to niż nic… Teraz przydałby mu się soczysty kawałek mięsa, ziemniaki, surówka i grube pajdy chleba. Jak to się jednak mówi, czym chata bogata...

Kuśtykając po szpitalnym korytarzu w stronę gabinetu zabiegowego, Nastia Kamieńska wpadła na pomysł, kogo można zapytać o kinezjologię. Jeśli to coś z dziedziny ezoteryki, jak powiedział Siełujanow, to na pewno zna się na tym Paweł Diużyn.

 

 

Szosa Leningradzka była zatłoczona, więc podróż z lotniska Szeremietiewo okazała się prawdziwym wyzwaniem dla Walerija Rittera. Co dziesięć minut dzwoniła zaniepokojona matka i żądała sprawozdania z sytuacji na drodze oraz z tego, gdzie teraz jest syn i czy prędko dotrze do domu. Walerij starał się nie złościć i nie irytować, wiedział, że matka z całym swoim opanowaniem i zimną krwią jest, jak to się mówi, u kresu wytrzymałości. Lara znowu coś zażyła i błądziła po mieszkaniu, uśmiechając się bezmyślnie, gotowa zrobić coś nieprzewidywalnego. Matka zawsze się bała, gdy synowa znajdowała się w podobnym stanie; miała wrażenie, że odurzoną Larysę stać na wszystko, może nawet chwycić nóż i zaatakować teściową. I chociaż Walerij nieraz jej tłumaczył, że narkomani nikomu nie zagrażają, gdy są na haju, że wszystkich kochają i czują się znakomicie, Nina Maksimowna uparcie obstawała przy swoim zdaniu.

– Nigdy nie wiesz, co może przyjść do głowy komuś, kto nie jest sobą. Poza tym odurzenie może minąć w każdej chwili. A jeśli Lara nagle zrobi się agresywna? Co wtedy zrobię?

Z każdym telefonem napięcie w głosie matki narastało, Walerij był już bliski decyzji, by porzucić samochód wraz z kierowcą ochroniarzem i ruszyć do domu biegiem.

– Proszę cię, mamuś, wytrzymaj jeszcze trochę – powtarzał monotonnie do słuchawki, usiłując powstrzymać się od krzyku. – Tutaj są straszne korki, nic na to nie poradzę.

Wreszcie w okolicy stacji metra Dynamo na drodze się rozluźniło – dużo samochodów skręcało z Leningradki, żeby dostać się na obwodnicę trzecią. Mimo to pokonanie trasy z lotniska do domu zajęło Ritterowi dwie i pół godziny zamiast rutynowych czterdziestu minut.

Gdy tylko wysiadł z windy, drzwi do mieszkania szeroko się otworzyły: matka czekała na niego niecierpliwie, siedząc w przestronnym holu. Walerij ze smutkiem pomyślał, że Nina Maksimowna nie bez powodu zajęła tę strategiczną pozycję. Szykowała się do ucieczki, w razie gdyby Lara… Boże, aż strach o tym pomyśleć.

– Gdzie ona jest? – zapytał szybko, przygarniając matkę.

– W salonie. Otworzyła wszystkie okna i drzwi na balkon. Czujesz, jakie zimno ciągnie? A jej jest ciepło!

Nie zwracając uwagi na łzy, które pokazały się w oczach matki, Walerij pognał długim korytarzem w stronę największego pokoju. No tak! Larysa, ubrana w długi jedwabny peniuar, stała na parapecie i w zamyśleniu spoglądała w niebo, wykonując przy tym rękami płynne, niebywale piękne, ale nader wymowne ruchy. Szerokie rękawy to spływały na ramiona, to opadały, zasłaniając delikatne nadgarstki. Jeszcze chwila – i Lara poleci!

Walerij na palcach podkradł się do żony, zręcznie objął ją obiema rękami i postawił na podłodze.

– Zwariowałaś? – odezwał się gniewnie, łapiąc oddech. – Co ty wyrabiasz?

– Ojej, Leroczka – śpiewnie odezwała się Larysa, uśmiechając się przy tym głupkowato i promiennie. – Przyjechał mój Leroczka, mój złoty, srebrny, brylantowy Leroczka!

Nie znosił tego idiotycznego „Leroczki” i żona wiedziała o tym, ale oszołomiona prochami lekceważyła wszystko, między innymi życzenia i prośby męża. Walerij łagodnie ujął ją za podbródek, podniósł głowę, zajrzał w oczy. Źrenice – jak malutkie główki szpilek. Wargi suche. Policzki blade, zsiniałe. Jakkolwiek się starał, nie potrafił znienawidzić żony. Bardzo ją kochał. Bardzo. I mocno wierzył, że się opamięta i weźmie w garść, że wszystko się ułoży, gdy tylko nadejdzie prawdziwy sukces i gdy Lara przestanie się zadręczać myślami o własnej bezużyteczności. Wie, że nie brak jej talentu, Walerij też o tym wie, ona jest jednak kobietą i w odróżnieniu od wielu mężczyzn twórców potrzebuje uznania. Mężczyźni (nie wszyscy, rzecz jasna, lecz wielu) potrafią przez długie lata żyć ze statusem niedocenionych geniuszy, nie zależy im na opinii środowiska, wystarczy, że są świadomi własnego talentu. Z kobietami jest inaczej. Potrzebują (też nie wszystkie, ale spora część) cudzej aprobaty. Muszą słyszeć, że dobrze wyglądają, że do twarzy im w nowej fryzurze, że nowy kostium doskonale na nich leży, że są mądre i uzdolnione. Gdy nie otrzymują potwierdzenia z zewnątrz, szybko zaczynają powątpiewać we własną urodę i własny rozum. Oraz talent, ma się rozumieć.

Nie, Walerij Ritter nie potrafił być zły na żonę. Robił, co w jego mocy, żeby dostrzeżono jej talent, żeby zaczęto o niej mówić i żeby nikt nie kwestionował jej zdolności. Ale podejmowane przez niego działania chyba nie wystarczały, bo Larysa nie zdobywała należnego uznania. Co to znaczy „należnego”? Ano takiego, żeby się uspokoiła, pozbyła kompleksów na punkcie swojej pospolitości i przestała co rusz sięgać po narkotyki, którymi zagłuszała czarne myśli o jałowej egzystencji.

– Czemu tak na mnie patrzysz? – zaszczebiotała dźwięcznie, przytulając się do męża i odwracając twarz. – Nie patrz na mnie tak…

– Jak?

– Jak inkwizytor. U mnie wszystko w porządku. Przysięgam.

Trwało to już dwa lata – w ciągu dwóch lat od dnia ślubu Walerij się nauczył, że nie warto nawet próbować urządzać awantur i kłótni osobie będącej na haju. Ona i tak nic nie zrozumie i nie zapamięta, szkoda więc marnować siły. Dlatego nie mówił Larysie wszystkiego, co myślał o jej słabości do narkotyków, nie usiłował nakłonić do złożenia kolejnej obietnicy, że „więcej tak nie zrobi”, nie narzucał się z idiotycznymi pytaniami, dlaczego znowu… przecież ostatnim razem obiecała… i wydawało mu się, że wszystko zrozumiała… a tymczasem…

To nie miało sensu. Było bezcelowe. Ritter wiedział, że teraz, póki Larysa, delikatnie mówiąc, niezbyt trafnie postrzega rzeczywistość, nie można nic zrobić. Żona czuje się wspaniale, cieszy się życiem, złoży każdą obietnicę i będzie kwestionować wszelkie fakty, nawet te najbardziej oczywiste. Później, gdy „to” minie, pobiegnie do atelier i będzie pracować jak w transie przez cały dzień i całą noc, niekiedy przez kilka dni nie zjawiając się w domu. Potem uniesienie twórcze opadnie, Lara nadal będzie pracować, ale już z mniejszym zapałem, będzie spędzać noce w małżeńskim łóżku, jak przystało na przykładną żonę, wstawać koło południa, długo sączyć kawę, a wieczorem wracać z atelier jak z pracy – o siódmej. Potem o piątej. Potem o czwartej. Aż pewnego pięknego dnia w ogóle przestanie wychodzić z domu i najdalej w ciągu tygodnia znowu nastąpi „to”. Potrwa dwa, trzy dni, ale czasem nawet kilka tygodni.

W przerwach między atakami „tego” (Walerij nie potrafił wymyślić odpowiedniego terminu i ograniczał się do zaimka) Larysa była uroczym, swawolnym dziewczęciem oddanym malarstwu i procesowi tworzenia obrazów, ale zupełnie nieprzystosowanym do życia i niemającym pojęcia, jak rozwiązywać najprostsze problemy bytowe. Była istotą nieziemską w pełnym znaczeniu tego słowa: eteryczną, subtelną, czystą i bardzo, bardzo daleką od rzeczywistości. Krucha, z lekko smagłą cerą, ze szczupłą talią i małym biustem, przypominała szklaną figurkę, z której można ostrożnie ścierać kurz specjalną puszystą miotełką, lecz pod żadnym pozorem nie wolno jej brać do rąk i przestawiać z miejsca na miejsce. Sam Walerij, barczysty, krępy, z potężnymi dłońmi, wydawał się sobie obok żony jeśli nie słoniem, to przynajmniej niedźwiedziem. Ona jest taka delikatna, bezbronna, młodziutka i utalentowana! Kto jak nie on, Walerij Ritter – bogaty i odnoszący sukcesy właściciel firmy konsultingowej, znanej w całej Moskwie i daleko poza jej granicami – ochroni ją, wesprze i pokaże światu? Dwudziestopięcioletnia Larysa była o osiem lat młodsza od męża i wydawała mu się zupełnym dzieckiem, któremu trzeba pomagać, ale którego nie wolno karać.

Matka nakryła do stołu w jadalni, rozłożyła sztućce i przyniosła z kuchni porcelanową wazę z czichirtmą – gruzińską zupą z baraniny. Walerij domyślił się, że odprawiła gosposię Rimmę, gdy tylko zachowanie synowej zaczęło wyglądać podejrzanie. Nina Maksimowna zawsze tak postępowała, miała – nie wiedzieć skąd – silnie zakorzenione wielkopańskie nawyki, które nie pozwalały uznawać pomocy domowej za członka rodziny. Rimma to służąca, należy do niższej warstwy społecznej. Tego jeszcze brakowało, by się dowiedziała, że młoda żona chlebodawcy jest narkomanką! Chlebodawcy muszą być w oczach służby bóstwami, istotami wyższego rzędu, żyjącymi w wieży z kości słoniowej. Oni, to znaczy chlebodawcy, mają niezrozumiałe dla służby trudne i wzniosłe problemy, zupełnie odmienne od tych, jakie napotyka zwyczajny śmiertelnik.

Larysa, jak zawsze podczas „tego”, zrezygnowała z kolacji; gdy zażywała tabletki, całkowicie traciła apetyt.

– Leroczka, pójdę poplotkować, dobrze? Nie obrazisz się?

– Oczywiście, idź.

Kolejną cechą „tego” była napływająca falami niebywała towarzyskość, która przeplatała się z okresami ospałej małomówności. Larysa mogła godzinami wisieć na telefonie, paplając z przyjaciółkami o jakichś głupstwach, by potem też godzinami siedzieć nieruchomo w milczeniu na podłodze w gabinecie Walerija i drzemać z głową opartą na jego kolanach, podczas gdy on pracował, porządkował dokumenty, kreślił schematy, omawiał pilne sprawy przez komórkę.

Teraz chyba był okres towarzyski, bo Larysa pobiegła do drugiego pokoju, żeby zadzwonić do przyjaciółek.

– Walerij, jak długo to jeszcze potrwa? – zapytała matka, siedząc naprzeciwko niego przy owalnym stole obiadowym. – Larysa potrzebuje leczenia, a ty nic nie robisz.

Mówiła łagodnie i półgłosem, ale Walerij się nie łudził: matka jest zdenerwowana i tylko dobre wychowanie powstrzymuje ją od histerii.

– Ninula. – Westchnął. – Wiem, że z Lerą bywa ciężko, ale tłumaczyłem ci setki razy: z narkomanii nie da się wyleczyć na siłę. Póki człowiek sam tego nie zechce, nikt na to nic nie poradzi, ani najlepszy toksykolog, ani szaman, ani bioenergoterapeuta. To znana prawda, piszą o tym nawet w gazetach. Żeby Lara zapragnęła się wyleczyć, trzeba usunąć źródło cierpienia duchowego, bo to ono zmusza ją do sięgania po tabletki i wąchania różnego paskudztwa. Robię, co mogę, wierz mi, sama przecież widzisz, ile sił i pieniędzy inwestuję w to, żeby Lara uwolniła się od nałogu. To nie moja wina, że nie wszystko idzie tak, jak bym sobie życzył. A może uważasz, że moja?

– Ależ skąd, synku. – Matka uśmiechnęła się ciepło. – Nie jesteś niczemu winien. Pomyślałam tylko, że może warto poradzić się specjalistów prowadzących leczenie odwykowe dla artystów. Może są jakieś sposoby, których nie znasz, i dlatego nie idzie ci tak szybko, jak sobie życzysz? Inwestujesz w Larę olbrzymie pieniądze, ale może robisz coś nie tak? Albo nie to, co trzeba?

Nie było dnia, by Ritter choć raz nie pomyślał, jak mu się poszczęściło, że ma taką matkę. Ileż warte jest owo trzykrotne powtórzenie słowa „może”! W dodatku zaledwie w czterech zdaniach. To była cała Nina. Nigdy nie narzucała synowi swojego zdania, nawet gdy był mały. Pozostawiała mu pełną swobodę w podejmowaniu decyzji, przedstawiając najpierw w zrozumiałym dla dziecka języku wszelkie ewentualne konsekwencje tego czy tamtego wyboru. Tłumaczyła, że gdy chłopiec przesadzi z lodami, może zachorować na anginę, a wtedy nie pójdą w niedzielę do zoo; jeśli jednak zrezygnuje z kolejnej porcji, nie dostanie upragnionego słodkiego przysmaku, ale zoo jest pewne. Wybór należał do niego.

Nina Ritter, młoda i trzecia z kolei żona słynnego malarza Stanisława Rittera, miała wyższe wykształcenie pedagogiczne i mogła nie pracować. I jedno, i drugie wykorzystała z pożytkiem, poświęcając się wychowaniu syna Walerija: zawsze była obok i stała się jego pierwszym przyjacielem, nauczycielem i pomocnikiem. Męża i żonę dzieliła trzydziestoletnia różnica wieku, między matką i synem owych lat było tylko dwadzieścia, tak więc ich rodzina nigdy nie była trzyosobowa. Dwoje i jeden – oto jak rozkładały się siły. Z jednej strony światowy, wyniosły, słynny i hołubiony przez władze ojciec, z drugiej – młoda żona i mały synek.

– Walerij. – To też było typowe dla matki, która nigdy nie nazywała go zdrobniale Waleroczką, nie używała też znienawidzonego przez niego imienia Leroczka. – Chciałam pomówić z tobą o twojej siostrze. Chyba że jesteś zmęczony. W tej sytuacji porozmawiamy jutro.

To również leżało w naturze Niny Maksimowny: nigdy nie wszczynała poważnych rozmów, nie zainteresowawszy się uprzednio, czy syn ma ochotę omawiać dany problem.

– Dlaczego jutro? – Walerij osuszył usta wykrochmaloną serwetką i wstał od stołu. – Porozmawiajmy teraz. Chodźmy do gabinetu. Muszę przeprowadzić parę rozmów telefonicznych.

– Idź. – Nina Maksimowna się uśmiechnęła. – Ja tymczasem posprzątam ze stołu. Wróć, jak skończysz rozmawiać.

Zadbane dłonie ze starannym manikiurem zaczęły fruwać nad stołem, zbierając naczynia. Nina potrafiła zrobić wszystko sama i już w młodości doskonale gotowała, ale jak daleko Walerij sięgał pamięcią, w domu zawsze była gosposia. Nawet się nie zastanawiał dlaczego, skoro mama wszystko potrafi, w dodatku nie pracuje i ma sporo wolnego czasu. Gosposia była, bo była, i już. Tak wypadało. Tak było przyjęte.

Gdy Walerij znalazł się w gabinecie, zobaczył obrazek, do którego też zdążył się przyzwyczaić: Lara spała, siedząc na podłodze, z rękami i głową ułożonymi na miękkiej kanapce. Koło jej nóg poniewierała się słuchawka telefonu. Żona ubóstwiała dzwonić nie z sypialni, ale z jego gabinetu, który sama zaprojektowała i urządziła zaraz po ślubie. „Włożyłam tutaj tak wiele serca – mówiła – że teraz twój gabinet to dla mnie najprzytulniejszy kącik w całym mieszkaniu. Sypialnia jest zbyt intymnym miejscem na pogaduszki z przyjaciółkami, wiszenie na telefonie w salonie jest pretensjonalne, a gabinet nadaje się idealnie. Tutaj znowu staję się sobą”. Walerij nie do końca rozumiał, dlaczego żona uważała, że prowadzenie rozmów telefonicznych z przyjaciółkami, gdy siedzi się w salonie, jest pretensjonalne, lecz przyjmował wyjaśnienie i nie oponował. Podoba jej się w gabinecie – no i dzięki Bogu, niech szczebiocze całymi godzinami, byle tylko czuła się szczęśliwa.

Teraz Lara mocno spała, okresy ożywienia zastępowało wycofanie, to również było typowe. Walerij ostrożnie podniósł słuchawkę, usiadł przy biurku, włączył komputer, przejrzał pocztę. Zadzwonił do swojego pierwszego zastępcy, wydał pilne dyspozycje, nawet nie starając się mówić cicho – Lara i tak nie słyszy: sen był równie głęboki, jak silne było ożywienie wywołane narkotykami. Nie obudzi jej nawet salwa armatnia.

Pamiętał, że matka czeka na niego z rozmową, mimo to wciąż siedział przy biurku, nie spuszczając oczu ze śpiącej żony. Co robi nie tak? Czyżby coś zaniedbał? Nie uwzględnił czegoś? Dlaczego wszystkie jego wysiłki do tej pory nie przyniosły pożądanego efektu i Lara nie przestaje rozpaczliwie zagłuszać bólu tabletkami i czymś jeszcze, bo nie może zmusić innych, a co najważniejsze, samej siebie, do uwierzenia w swój talent? Walerij wrócił z podróży, podczas której zajmował się nie tylko interesami. Znalazł dwóch znawców malarstwa mających dużo do powiedzenia w środowisku właścicieli galerii i specjalistów. Umówił się, że każdy z nich kupi po jednym obrazie Larysy, i dał im pieniądze. Wymagał od nich tylko jednego: rozreklamowania płócien młodej artystki. Przekaz był następujący: skoro ci ludzie kupili obrazy, to znaczy, że są tego warte. Ritter nie po raz pierwszy przeprowadzał podobne operacje, płacił spore sumy właścicielom galerii, by wystawiali prace Lary w swoich salonach. Płacił krytykom i dziennikarzom za pochlebne artykuły. Płacił organizatorom wystaw i prezesom fundacji. Płacił, płacił, płacił… Wydawało mu się, że wszystko przemyślał. Ale efektów jak dotąd nie było. Ritter nie należał bynajmniej do nowicjuszy w branży, więc zdawał sobie sprawę z różnicy między muzyką, literaturą i malarstwem. Pisarzowi i muzykowi szybko, najdalej w ciągu roku, można wyrobić renomę, z malarzami jest inaczej, bo przecież malarstwo to sztuka wyjątkowa, najtrudniejsza w odbiorze, potrzeba więc bardzo dużo czasu na to, by wypromować czyjeś nazwisko.

On jednak nie miał czasu. Każdy nowy okres „tego” rujnował zdrowie i psychikę Larysy, zagrażał jej życiu. Walerij nie mógł zbyt długo czekać.

Oderwawszy się od smutnych myśli, poszedł do matki, która czekała na niego w salonie. Postawna, władcza, elegancka i zadbana, w wieku pięćdziesięciu trzech lat wyglądała najwyżej na czterdzieści pięć, a nawet mniej (gdy miała dobry makijaż). Po śmierci męża nawet nie pomyślała o nowym małżeństwie, mimo że kandydatów do ręki i serca było wielu. „Jesteśmy bogatymi spadkobiercami – tłumaczyła synowi z uśmiechem – więc i na ciebie, i na mnie trwa teraz prawdziwe polowanie. Musimy być bardzo ostrożni, żeby się nie znaleźć w kłopotliwej sytuacji”.

– Załatwiłem swoje sprawy – oznajmił Walerij, siadając w fotelu naprzeciwko matki. – O co chodzi z Anitą? Jakieś problemy?

– Obawiam się, że tak. – Nina westchnęła. – Nie odniosłeś wrażenia, że ostatnio zaczęła nas unikać?

– Naprawdę? – Podniósł brwi ze zdziwieniem. – Nie, nie zauważyłem. Chyba ci się wydaje.

– Może nie wyraziłam się precyzyjnie. – W głosie Niny Maksimowny dała się słyszeć niepewność, jakby kobieta bała się użyć niewłaściwych słów. – Anita unika odwiedzania nas, gdy Lara jest w domu. Nie mówi o tym wprost, ale zauważyłam, że tak się dzieje. Jak się postarasz i sięgniesz pamięcią parę miesięcy wstecz, będziesz musiał się ze mną zgodzić.

Walerij się zachmurzył. Tak, matka ma trochę racji. Jeśli się cofnąć myślami… Anita przyszła do nich z wizytą, piją herbatę we troje – on, Nina i siostra, dzwoni Lara z atelier i oznajmia, że skończyła pracę i za jakieś trzydzieści minut będzie w domu, Anita zerka na zegarek, udaje, że się śpieszy, i równo dwadzieścia minut później wychodzi. A przecież przed telefonem Lary nawet nie było mowy o tym, że siostra ma coś ważnego do załatwienia.

Anita umawia się z nim na spotkanie, ale dowiedziawszy się, że brat przyjedzie z żoną, nagle przypomina sobie o pilnej sprawie i spotkanie zostaje przełożone na inny termin.

Anita przyszła złożyć Ninie życzenia urodzinowe, a Larysy akurat nie było… Odwiedziła ich na letnisku, gdy Larysa została w mieście… Innym razem znowu siedzą w salonie, oglądają jakiś film w telewizji, szczęka zamek w przedpokoju – wróciła Larysa i Anita od razu zaczyna się żegnać…

Tak, jeśli sobie przypomnieć, wszystko wygląda właśnie tak, jak mówi matka. Co zatem się stało? O co poprztykała się młoda żona z przyrodnią siostrą, córką ojca z poprzedniego małżeństwa?

– Potrafisz to wytłumaczyć? – zapytał, z jakiegoś powodu unikając wzroku matki.

Nina pokręciła głową.

– Nie. Miałam nadzieję, że może ty znajdziesz wytłumaczenie. Tak czy inaczej, sytuacja mnie niepokoi. Anita wiele zrobiła dla nas wszystkich, bez niej nie wyobrażam sobie dalszego życia. Nie chciałabym, żeby przez Larę między nami…

– Mamo, co ma do tego Lara? – przerwał Walerij z rozdrażnieniem. – To jeszcze dziecko, w żadnym wypadku nie może stanąć pomiędzy Anitą a nami. Jest małym dzieckiem, rozumiesz? Niewinnym i bezkrytycznym wobec wszystkiego, co nie dotyczy malarstwa. Myślę, że chodzi nie o Larę, lecz o samą Anitę. Porozmawiam z nią w najbliższym czasie. Jestem pewien, że wszystko się wyjaśni i okaże się, że to jakieś głupstwo.

– Obyś miał rację, synku. Ale dręczą mnie niewesołe myśli.

– Jakie myśli, mamo? Coś ty sobie ubzdurała?

– Powiem ci później.

– Mamo! Mów natychmiast! – zażądał Walerij. – Co się stało? Nie wiem o czymś?

– Nie nalegaj, synku. Albo się okaże, że mam rację, i sam się dowiesz, albo się mylę, a wtedy ze śmiechem opowiem ci wszystko i przeproszę za to, że podejrzewałam Larę.

– Mamo!

Walerij zamierzał wyrazić swoje oburzenie, przecież tak nie wolno, słowo daję! Wprowadzić zamęt, napomknąć o jakichś podejrzeniach, a potem schować głowę w piasek i zasłonić się obietnicami, że wyjaśnień udzieli się później. Ten sposób dyskusji jest dopuszczalny między obcymi ludźmi, ale nie w rodzinie… To już przesada. Zresztą o co można podejrzewać Larę? O to, że kradnie pieniądze z torebki matki albo Anity? Narkomani na okrągło tak robią, lecz tylko wtedy, gdy potrzebują pieniędzy. A Larysa ich nie potrzebuje, Walerij zawsze wręcza jej spore sumy. Zresztą kto wie, może Lara zażywa coś piekielnie drogiego, więc fundusze, które dostaje, są niewystarczające.

Wszystkie te myśli w jednej chwili przemknęły mu przez głowę, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo zadzwonił telefon.

– Niech pan zawoła Larysę – ospale zażądał kobiecy głos, zdaniem Walerija wulgarny i nie całkiem trzeźwy.

– Śpi. Czy coś przekazać? – Odruchowo zauważył, że głos brzmi nieznajomo. Nowa przyjaciółka?

– Niech pan powie, że dzwoniłam.

– Kim pani jest? Ma pani jakieś imię? – zapytał gniewnie.

– Ona wie. – Głos zachichotał i jego posiadaczka się rozłączyła.

Matka patrzyła na syna uważnie, zdawało się, że bijący z jej oczu niepokój zaczyna wypełniać olbrzymi salon.

– Znowu ktoś do Larysy? – zapytała na wpół twierdząco.

– Dlaczego znowu? – Do irytacji na matkę dołączyła irytacja wywołana wulgarnym głosem i Walerij już nie próbował jej ukryć. – To chyba pierwszy telefon dzisiejszego wieczora. Mam wrażenie, że czepiasz się o byle co.

Matka chyba nie zauważyła jego rozdrażnienia. A może uznała za stosowne nie zauważyć?

– I znowu nieznajomy głos?

– Nieznajomy – potwierdził niechętnie.

– Kobiecy?

– Tak, kobiecy. I co z tego?

– I znowu się nie przedstawiła?

– Tak! – wybuchnął w końcu. – Nie przedstawiła się! I co z tego wynika? Tylko to, że Lara ma nową przyjaciółkę, której obce są dobre maniery, i tyle! Często tutaj wydzwania? I co, według ciebie to przestępstwo? Dlaczego muszę podejrzewać żonę tylko z tego powodu, że ma nową znajomą, która nie należy do wyższych sfer? Twój domorosły arystokratyzm, mamo, przekracza już wszelkie granice! Wybacz mi ostry ton, ale życie z ojcem cię zepsuło, nigdy nie pracowałaś, przez niemal trzydzieści lat obracałaś się w eleganckim świecie i nie masz pojęcia, że brak wychowania wcale nie oznacza braku przyzwoitości. Na świecie jest wielu dobrych i uczciwych ludzi, którzy nie potrafią prowadzić uprzejmej rozmowy przez telefon, a ty jesteś gotowa wszystkich a priori uznać za przestępców. Przestań wreszcie być taką snobką i zostaw Larę w spokoju!

Walerij był pewien, że matka się rozgniewa, natychmiast przerwie rozmowę i pójdzie do siebie. Prawie nigdy nie podnosiła głosu i nie prowadziła nudnej i uciążliwej dyskusji, uśmiechała się ze smutkiem i pogrążała w zimnym milczeniu. Smutek w podobnej sytuacji miał pokazać, że jest rozczarowana rozmówcą, który okazał się ograniczony i nietaktowny.

Tymczasem wbrew oczekiwaniom matka nie wstała i nie wróciła do swojego pokoju. Nawet nie umilkła.

– Wybacz, synku, że wytrąciłam cię z równowagi. Ty jednak spędzasz całe dnie w pracy, a ja wciąż siedzę w domu. I mogę ci powiedzieć, że dzisiejszy telefon nie jest wyjątkiem od reguły. Ostatnio do Lary bez przerwy wydzwaniają różne nieznajome kobiety i żadna nie podaje swojego imienia. Dawniej takie rzeczy się nie zdarzały. Wygląda na to, że w ostatnich miesiącach grono przyjaciółek twojej żony się powiększyło i wszystkie nowe znajome są niekulturalne. Skąd się wzięły? I dlaczego wraz z pojawieniem się tych tajemniczych, źle wychowanych przyjaciółek Anita zaczęła unikać Lary? Proszę cię tylko o jedno: zastanów się nad tym.

Irytacja Walerija jeszcze nie minęła, ale słowa matki zdołały się przebić przez jego niechęć i dotrzeć do świadomości. Zrozumiał, że chyba zbyt pochopnie wyładował się na matce. Oczywiście, pozowała na wielką arystokratkę, co zawsze wywoływało pobłażliwą kpinę z jego strony, mimo to… Fakty pozostają faktami. Trzeba je, po pierwsze, sprawdzić i uściślić. A po drugie – przemyśleć.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 2

 

 

Dopiero po kilku miesiącach od chwili poznania Pawła Diużyna Nastia przestała uważać go za wariata. Pracowała wtedy w centrali u Zatocznego i długo nie potrafiła zrozumieć, jak to się stało, że oficerem milicji został ktoś święcie wierzący, że są pokoje i gabinety, w których panuje „zła aura”, i że „pomieszczenia trzeba oczyszczać”. Diużyn nie tylko w to wierzył, ale też aktywnie wcielał swoje przekonania w życie. Nastia doskonale pamiętała, jak znalazłszy się po raz pierwszy w jej pokoju służbowym, oznajmił, że nie może i nie będzie tutaj pracować, zanim go nie oczyści, po czym przywlókł jakąś ramkę, świecę, wodę i gazety i przeprowadzał różne procedury, póki stan pomieszczenia nie zaczął odpowiadać jego zagadkowym wymaganiom[1]. Nastia zapytała wówczas Zatocznego, po co zatrudnił tego szaleńca, a generał odparł, że każdy ma prawo do dziwactw, jeśli nie przeszkadzają w pracy. Jak to się mówi, zadrapanie na drzwiach samochodu nie wpływa na jakość jazdy. A kapitan Diużyn ma bystry umysł, przydatny w pracy analitycznej, czego Nastia nie mogła zakwestionować. Akceptacja ekstrawagancji Diużyna kosztowała ją jednak wiele wysiłku intelektualnego i rozterek duchowych. Akceptacja, a raczej odkrycie i przyjęcie do wiadomości dawno znanej wszystkim prawdy, że ludzie są różni i nie muszą być do siebie podobni. Tak, Paweł jest, jaki jest, i trzeba się cieszyć z tego, że jest właśnie taki, lubić go i akceptować, nie uważać za świrusa tylko dlatego, że nie przypomina większości bliźnich, w tym również jej samej.

Nastia zadzwoniła do Pawła nazajutrz po rozmowie z Kolą Siełujanowem. Rok temu Diużyn zdjął mundur i odszedł razem z generałem Zatocznym do jakiejś dużej firmy prywatnej, gdzie z pożytkiem wykorzystywał umiejętności analityczne, badając przepływy pieniężne.

– Pasza, wiesz, co to jest kinezjologia?

– Oczywiście – odparł bez wahania.

– To jakaś nauka?

– Skąd, raczej praktyka. Chociaż nauka też. Dlaczego cię to interesuje?

– Bo pewna ofiara… – Nastia się zawahała; rozmawiała przez telefon, siedząc na szpitalnym korytarzu. Obok niej przebiegali lekarze i wolno przechodzili pacjenci, więc nie chciała wypowiadać na głos groźnego słowa „zabójstwo”. – Ma napisane na wizytówce, że jest kinezjolożką. Wytłumaczysz mi, co to takiego?

– Domyślam się, że nie możesz zapytać o to samej ofiary – zażartował Paweł. – Dobrze, spotkajmy się. Gdzie i kiedy?

– Leżę teraz w szpitalu. Gdybyś mógł do mnie przyjechać, byłoby świetnie.

– W szpitalu?! Co się stało?

– Nic, głupstwo. Złamałam nogę, ale już chodzę, wypisują mnie za dwa dni. A więc przyjedziesz?

– Oczywiście, zaraz będę.

– Uciekniesz z pracy? – Nastia się roześmiała. – Szef cię nie zwymyśla?

– Wiesz, kto nim jest? Zatoczny. Dlatego bądź pewna, że puści mnie do ciebie na pierwsze żądanie. Jakie tam u was panują zasady: odwiedzający mogą wchodzić?

– Oficjalnie od czwartej do ósmej, ale to nie dotyczy kadry milicyjnej, dlatego do mnie wpuszczają zawsze. Wczoraj miałam gości o dziesiątej wieczorem.

Godzinę później Diużyn był już w szpitalu. Czekając na niego, Nastia głowiła się, gdzie mogliby porozmawiać w cztery oczy. W ciągu dnia trudno znaleźć takie miejsce, toteż pokonując strach przed nieuniknionym bólem, wciągnęła ciepłą kurtkę i zaopatrzywszy się w laskę, pokuśtykała do parku. Kurtkę przywiózł jej Czistiakow dziesięć dni temu, gdy lekarz powiedział, że powinna zacząć ćwiczyć nogę i wychodzić na zewnątrz, ale Nastia ani razu jej nie włożyła. I na świeże powietrze wyszła pierwszy raz podczas całego pobytu w szpitalu.

W odległości mniej więcej dziesięciu metrów od budynku zobaczyła ławkę – swoją ostatnią ostoję. Dalej nie pójdzie, nie ma już siły znosić bólu. Z Pawłem się nie rozminie, tylko tą drogą, przechodząc koło Nastii, można dotrzeć do budynku. Ulokowała się wygodnie, umieściła laskę tak, żeby nie wpadła w błoto, które się zrobiło po deszczu, głęboko wciągnęła wilgotne, przesycone spalinami powietrze. Już środa. Pojutrze wypis. A problem wciąż wisi nierozwiązany. Dzisiaj przyjdzie mama, ale Nastia nawet nie zamierza rozmawiać z nią na ten temat: mama się zdenerwuje i przejmie, zacznie sobie wyrzucać, że remont mieszkania się przeciąga, wskutek czego krewni zatrzymali się u córki. Na wieść, że w piątek Nastia zostanie odesłana do domu, zacznie się zastanawiać, co teraz córka właściwie planuje. Byłoby dobrze, gdyby w chwili jej pojawienia się w szpitalu znalazło się już rozwiązanie, o którym Nastia poinformuje ją z promiennym uśmiechem, zapewniając, że wszystko ułożyło się jak najlepiej.

Pogrążona w myślach, zauważyła Diużyna dopiero wtedy, gdy stanął przed nią.

– O czym marzysz, księżniczko? – zapytał wesoło.

– O własnym lokum – palnęła bez zastanowienia, nie zdążywszy ugryźć się w język.

– I w czym problem?

Wysłuchawszy narzekań Nastii na chwilowe trudności z zakwaterowaniem, Paweł uśmiechnął się szeroko.

– Mogę zaproponować luksusowy wariant. Powinien cię zadowolić. Tylko nie mów od razu „nie”, najpierw posłuchaj.

– Dobrze – zapewniła z ożywieniem.

Boże, czy to możliwe, że problem rozwiąże się tak po prostu, za jednym zamachem? Biedziła się nad nim, a wystarczyło zadzwonić do Pawła Diużyna. Ciekawe, co jej zaproponuje?

– Jest pusty domek letniskowy…

– Nie! – zawołała od razu.

– Nastiu, przecież się umówiliśmy – powiedział Diużyn z wyrzutem.

– Nie, Pasza, nawet nie chcę słuchać dalej. Żadnych domków letniskowych, żadnego pobytu za miastem. Nie zniosę tego.

– Ale dlaczego? Nigdy nie mieszkałaś na letnisku?

– Nie mieszkałam, jeździłam tylko w odwiedziny, w dodatku rzadko. Nasza rodzina nigdy nie miała letniska. Wszystkie te zimne chatki, które trzeba ogrzewać, wychodki na dworze, sklepy oddalone o trzy kilometry, brak telefonu, na ulicy błoto nie do przebycia… Nie, to nie dla mnie. Zwłaszcza z nogą, którą ledwo poruszam. Będę musiała jeździć na zabiegi do Moskwy, a podmiejska kolejka pewnie kursuje co dwie godziny, wypchana po brzegi, więc podróż zajmie mi sto lat. Nie, nie i jeszcze raz nie.

– W porządku. – Paweł westchnął. – Teraz posłuchaj do końca, bo swoje „nie” już powiedziałaś i nie musisz go powtarzać. W domu jest centralne ogrzewanie, ciepła woda i normalna łazienka. Telefon też jest, z moskiewskim numerem. Sklep w odległości trzystu metrów, ale można się umówić z właścicielem, żeby zakupy dostarczano do domu. Prawie wszyscy tak robią. Dalej. Jest prywatny punkt medyczny z lekarzami i pielęgniarkami, obsługuje tych, którzy płacą, żadne ubezpieczenie nie jest wymagane. To coś w rodzaju prywatnej przychodni dla mieszkańców. A ponieważ wszyscy są przyzwyczajeni do wygód, usługi medyczne świadczone są w domu, możliwy jest nawet dowóz sprzętu do zabiegów fizjoterapeutycznych. Dalej. Błota na ulicy nie ma, okolica jest czysta i zadbana. Pociągi jeżdżą co dziesięć, piętnaście minut, ale raczej nie będą ci potrzebne. Co cię trzyma w Moskwie? Powiedz ukochanemu mężowi, żeby przywiózł ci dużo książek i kaset wideo, i mieszkaj sobie spokojnie, ciesz się życiem, spaceruj, lecz nogę.

– To znaczy, że magnetowid też tam jest? – zapytała Nastia z niedowierzaniem.

– Nawet talerz do odbioru telewizji satelitarnej. Masz, Nastiucha, przestarzałe wyobrażenia na temat wypoczynku za miastem. Oczywiście, chatka na sześciu akrach, sto pięćdziesiąt kilometrów od Moskwy, to nie dla ciebie w danym wypadku. Ale przytulny domek dziesięć kilometrów od obwodnicy, w niewielkiej miejscowości z rozwiniętą infrastrukturą i własną ochroną to zupełnie co innego.

Tak, chyba warto się zastanowić. I nie ma windy, co też nie jest bez znaczenia. Bo jak się zepsuje, Nastia umorduje się ze swoją nogą, wdrapując się i schodząc po schodach. Dobrze będzie, jeśli znajdzie mieszkanie na pierwszym albo drugim piętrze, a jeśli na czternastym? I nie będzie musiała tłuc się przez całą Moskwę na zabiegi. I zakupy są dowożone do domu. Niektórym ludziom się powodzi! Ciekawe, ile zażądają właściciele domku za miesięczny wynajem? Może Nastii nie starczy pieniędzy, a już się rozmarzyła!

– Nic. – Diużyn wzruszył ramionami. – Jakie pieniądze, coś ty? Mieszkaj, jak długo chcesz.

– Łatwo rozporządzasz cudzą własnością – zauważyła Nastia złośliwie.

– Dlaczego cudzą? To mój dom.

No tak, wszystko jasne. Paweł zaledwie rok temu odszedł z pracy w organach, a już sprawił sobie domek za miastem. Dziwne, że ktoś jeszcze pracuje w organach, nosi mundur. W tej sytuacji sławetne organy spraw wewnętrznych powinny z założenia składać się z samych wakatów i kompletnych durniów, których nigdzie indziej nie chcą. Durniów, ma się rozumieć, jest zatrzęsienie, to nie ulega kwestii, są jednak i rozgarnięci chłopcy, dobrzy profesjonaliści oddani swojej pracy. Niestety, znaczna część profesjonalistów nie jest jej oddana, dzięki temu dużo zarabia i nieźle żyje.

Mama ucieszy się na wieść, że Nastia nie będzie się gnieść w mieszkaniu z krewnymi i zatrzyma się za miastem. Dziecko wreszcie pobędzie na łonie natury, pooddycha świeżym powietrzem! Jednym słowem, same plusy i żadnych minusów.

– No to jak, Nastiucha? Postanowione?

– Postanowione. – Nastia kiwnęła głową z ulgą. – Teraz mów o kinezjologii.

Paweł wyjaśniał bardzo szczegółowo, ale niezbyt zrozumiale. To znaczy wyjaśniał przystępnie, a mimo to Nastia nie wszystko rozumiała. Słowa były niby znane, lecz całość – pokrętna. No bo czy normalny detektyw jest w stanie zrozumieć coś takiego: „Dotykasz człowieka i zadajesz w myślach pytanie: »Masz problem?«, otrzymujesz sygnał-odpowiedź: »Mam«. Albo nie otrzymujesz sygnału, co oznacza, że problemu nie ma”. Wydawałoby się, że nic prostszego – zadać pytanie, otrzymać odpowiedź. A tymczasem trudno to pojąć.

Dalej wszystko było mniej więcej jasne. Problemy psychologiczne, które siedzą w ludziach i nie pozwalają im normalnie żyć, zostały sklasyfikowane przez psychologów oraz psychoanalityków i sprowadzone do określonych sformułowań. Na przykład „Nikt mnie nie lubi” albo „Zostałem postawiony pod ścianą”. Do każdego sformułowania dopasowano antagonistyczną formułę, która pozostaje w opozycji do skrywanego problemu. Do tego miejsca Nastia jeszcze rozumiała, ale dalej…

Dalej kinezjolog, utrzymując kontakt fizyczny z pacjentem, zaczyna w myślach zamieniać negatywy w pozytywy, to znaczy likwiduje problem mający odcień negatywny i zastępuje go nastawieniem o zabarwieniu pozytywnym. Tak, oczywiście, Nastia nieraz słyszała, że myśl jest materialna. Lecz chyba nie do tego stopnia! Zadać w myślach pytanie, otrzymać sygnał-odpowiedź, potem zamienić negatyw w pozytyw – nie, to nie mieściło jej się w głowie. Takie rzeczy się nie zdarzają.

– Pasza, a ty sam w to wierzysz? – zapytała z powątpiewaniem.

– Ja, Nastiucha, nie wierzę, ja wiem. Wiem na pewno.

– Skąd? – drążyła.

– Z własnego doświadczenia. Uczyłem się kinezjologii.

– Ty?! I co… czyli że… potrafisz to robić?

– Owszem. Nie opowiadałbym ci o tym, gdybym nie wiedział na pewno.

– Pokaż! – zażądała.

– Co ci pokazać?

– No… to… o czym mówiłeś. Weź mnie za rękę, zadaj pytanie, zdobądź odpowiedź, zamień negatyw w pozytyw. Teraz, zaraz. Możesz?

– Mogę. A co, masz problemy, z którymi nie potrafisz sobie poradzić?

– Ja? – Nastia się zmieszała. – Skąd, u mnie wszystko w porządku. Zarabiam, co prawda, niewiele, ale to inna historia.

– Krótko mówiąc, nie potrzebujesz pomocy psychologa? – uściślił Paweł.

– Nie, nie potrzebuję, u mnie wszystko gra. No dalej, demonstruj – powiedziała niecierpliwie.

– Nic z tego. – Diużyn się uśmiechnął.

– Dlaczego? Nie dasz rady?

– Nie rozumiesz, Nastiu… Kinezjologia to nie sztuczki cyrkowe, które się pokazuje, żeby dostarczyć widzom rozrywki. I nie doświadczenia chemiczne przeprowadzane po to, by ktoś zrozumiał, jak reagują na siebie różne substancje. Kinezjolog pracuje tylko wtedy, gdy dana osoba czuje, że potrzebuje pomocy, i zwraca się o nią. Jeśli ktoś nie prosi o pomoc, to nie można z nim pracować.

– Niby dlaczego?

– Dlatego że istnieje pewna zasada.

– Jaka? Kinezjolodzy mają swój kodeks etyki?

– Można i tak powiedzieć. A w ogóle to zasada kosmologiczna.

– Jaka?! – Nastia stwierdziła, że słuch ją zawiódł. Zasada kosmologiczna! Coś takiego… Chociaż chyba zapomniała, że ma do czynienia z Diużynem. Nie takie rzeczy może jeszcze od niego usłyszeć.

– Zasada kosmologiczna. Nigdy o niej nie słyszałaś?

– Nie – przyznała. – I jak ona brzmi?

– „Nigdy nic nie rób, nie mów i nie myśl, jeśli ktoś cię nie poprosi”. Ta zasada odnosi się do każdej sytuacji życiowej, obowiązuje nie tylko kinezjologów. W naszym przypadku należy ją rozumieć tak, że nie powinienem z tobą pracować, skoro nie potrzebujesz mojej pomocy i o nią nie prosisz.

– A jeśli poproszę?

– Wtedy co innego.

– No to uznaj, że poprosiłam.

– Nastiu, Nastiu. – Diużyn się roześmiał i poklepał ją po ramieniu. – Nie kombinuj. Nie będę pokazywał ci sztuczek. Jeśli naprawdę uważasz, że nie masz problemów psychologicznych, które zatruwają ci życie, to nie musisz mnie oszukiwać.

– Może je mam, ale o nich nie wiem. Potrafisz je rozpoznać za pomocą kinezjologii?

– Potrafię. – Paweł skinął głową. – Ale nie zrobię tego. Nie potrzebujesz pomocy, chcesz tylko zobaczyć, jak wyjmuję królika z kapelusza. Nawiasem mówiąc, problem masz, może nawet niejeden.

– Tak? – zdziwiła się Nastia. – Skąd ten pomysł?

– Stąd, że noga nie przestaje cię boleć, choć zgodnie z wszelkimi kryteriami medycznymi powinna być już w znacznie lepszym stanie.

– Co ma do tego noga?

– Jeśli boli lewa, to może oznaczać, że podążasz niewłaściwą drogą w swoich relacjach z jakimś mężczyzną. Albo rozum ci podpowiada, jaką drogą powinnaś iść, a ty z jakiegoś powodu tego nie robisz. Tak czy inaczej, problemy z nogami to problemy wyboru drogi, a lewa strona odzwierciedla problemy z mężczyznami. Więc się zastanów.

– To też kinezjologia?

– Nie, inna dziedzina. – Diużyn zerknął na zegarek. – Przepraszam, Nastiucha, na mnie pora. Odpowiedziałem na twoje pytania?

– No cóż… – bąknęła. – Częściowo. Prawie wszystko zrozumiałam, ale w prawie nic nie uwierzyłam.

– Wcale nie musisz wierzyć, żeby wyjaśnić przestępstwo. Wystarczy, że zrozumiesz, czym się zajmowała twoja ofiara. A zatem przyjadę tutaj w piątek o dziesiątej rano i zabiorę cię na letnisko. Zgoda?

– Dziękuję, Pasza – odparła Nastia markotnie, siląc się na uśmiech pełen wdzięczności.

 

 

– Nikołaju Aleksandrowiczu, można? – Przez uchylone drzwi ostrożnie wsunęła się głowa jednego z milicjantów wyjaśniających sprawę zabójstwa Galiny Wasiljewny Aniczkowej.

Siełujanow podniósł wzrok znad dokumentów, które musiał przygotowywać co miesiąc, nie wiedzieć czemu w coraz większej ilości.

– Wejdź. Co tam?

– Przeglądaliśmy te… no, papiery…

– Jakie konkretnie?

– No te… które zabraliśmy z mieszkania Aniczkowej…

Pauza. Siełujanow czekał cierpliwie. Chłopak był dość bystry, ale wysławianie się sprawiało mu nie lada kłopot. Dukał z trudem, z reguły mało zrozumiale. Najpierw Kola się denerwował, ponaglał młodego wywiadowcę, pokrzykiwał, krytykował, potem się pogodził i nauczył się to znosić. Gdy został naczelnikiem, zaczął nieco inaczej patrzeć na życie. Jeśli nie uda mu się znaleźć wspólnego języka z podwładnym, delikwent odejdzie i kto wtedy będzie pracować? To on, zastępca do spraw operacyjnych, odpowiada za wyjaśnienie przestępstw, a kogo będzie rozliczał z roboty, jeśli wszyscy się zwolnią?

– Aha. No i co w papierach? Jakiś problem?

– Tam… eee… brakuje kartki… wyrwana…

– Skąd wyrwana? Z terminarza? – Siełujanow robił, co mógł, żeby pomóc nieporadnemu chłopakowi.

– No tak, przecież mówię.

Jak dotąd nie powiedział nic na temat terminarza, ale udało mu się zbudować spójne zdanie, a to już coś.

– Której kartki brakuje?

– Właśnie… eee… przyniosłem, żeby pokazać.

To mówiąc, wyjął zza pazuchy terminarz i wręczył naczelnikowi.

– A dzwoniłeś do śledczego? Zameldowałeś?

– On… eee… nie chce mu się… Powiedział, żebyśmy sami…

– Co sami? Witia, co powiedział śledczy? Żebyśmy sami wyznaczyli ekspertyzę? I żebyśmy ją przeprowadzili? Czy co sami?

– Ja… eee… nie wiem…