Zapowiedziane szczęście - Jan Melerski - ebook + książka

Zapowiedziane szczęście ebook

Jan Melerski

3,0

Opis


Zapowiedziane szczęście” Jana Melerskiego to wybiórcza autobiografia ukierunkowana głównie na pokazanie zdarzeń, wypadków i różnych zbiegów okoliczności.

Autor książki, a zarazem jej główny bohater opowiada historię swojego życia – od dnia narodzin, 1 stycznia 1940 roku – do czasów obecnych. Jan urodził się w tak zwanym „czepku” i na podstawie swojego życiorysu próbuje dowieść, że dzięki tym niezwykłym narodzinom, jego życie przepełnione było niezwykłymi przypadkami, które zawsze miały szczęśliwe zakończenie.

Autor pisząc autobiografię decyduje się odsłonić przed czytelnikiem wszystkie swoje emocje i przeżycia. Wyrasta na zaradnego, inteligentnego mężczyznę, który doskonale radzi sobie w życiu. Kończy studia, dostaje pracę, zakochuje się, zakłada rodzinę – z pozoru zwyczajne koleje życia, jednak gdy tylko pojawiają się kłopoty, wychodzi z nich obronną ręką – zawsze tłumaczy to faktem swoich niezwykłych narodzin. Czy jest to zwykły przypadek, czy ma na to wpływ „czepek”, który według powiedzenia przynosi szczęście, powodzenie i pomyślność?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Melerski
Zapowiedziane szczęście

Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok

Jan Melerski „Zapowiedziane szczęście”

Copyright © by Jan Melerski, 2017

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Redaktor prowadząca: Wioletta Tomaszewska

Redakcja i korekta: Marlena Rumak

Korekta: Emilia Łazińska

Projekt okładki: Robert Rumak

Skład: Jacek Antoniewski

Ilustracje na okładce: © Jan Melerski

ISBN: 978-83-7900-791-2

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

W zabiegach ludzkich jest przypływ i odpływ.

Pora przypływu starannie schwytana

Wiedzie do szczęścia, kto oną opuszcza,

Ten podróż życia po mieliznach z biedą

Musi odbywać. Myśmy teraz właśnie 

Na tak wezbrane wypłynęli morze.

Trzeba nam z fali przyjaznej korzystać,

Inaczej okręt nasz zatonie.

„Juliusz Cezar” Akt IV, Scena 3

W. Szekspir – przekład J. Paszkowski

Prolog

Włocławek, historyczna stolica Kujaw, położony nad Wisłą, przy ujściu Zgłowiączki. 14 września 1939 roku do miasta wkroczyli hitlerowcy. Miasto nie leżało na głównym szlaku atakujących Polskę Niemców, nikt go w zasadzie nie bronił i dlatego w miarę spokojnie, z dnia na dzień, przeszło w obce ręce. Nie było znaczących zniszczeń ani wielu ofiar. Po prostu rzeczywistość zaczęła mówić innym głosem: raus, halt, schnell, itd.

Rodzina, z prawie dwuletnim synkiem Andrzejkiem, z matką Władysławą będącą w zaawansowanej ciąży i ojcem Janem, mieszkała w tym mieście dopiero od trzech lat. Już początek wojny spowodował zakłócenia w ich życiu. Ojciec, który mając powołanie do wojska, wyjechał, żeby stawić się na miejsce zbiórki, nie dawał znaku życia i słuch o nim zaginął. Matka, pozostawiona samej sobie, znalazła się w dużym kłopocie. Bez środków do życia, musiała dbać nie tylko o synka, ale także o siebie, z racji noszonego pod sercem dziecka. Uboga rodzina nie miała żadnych zasobów materialnych, które mogłyby zabezpieczyć ich byt w tych trudnych momentach. Jedyne, co stanowiło jakąś wartość, to były złote ślubne obrączki. Spieniężenie ich pozwoliło na bieżące wydatki związane głównie z zakupem żywności. Rodzina, która ewentualnie mogłaby jej pomóc, czyli matka i siostry, mieszkała na odległej wsi i nie miała w tym czasie żadnego z nią kontaktu. Nic nie zapowiadało poprawy sytuacji, a zbliżał się termin porodu. Jedyna pomoc, nieoczekiwana, przyszła od sąsiadki Marii T. Mijały miesiące i cały czas brakowało w tym domu ojca i męża.

1

Mroźny styczeń 1940 roku, Włocławek. Ulica Długa, łącząca ulice poprzeczne, Kaliską i Kapitulną, przecięta Wiejską, rzeczywiście długa jak na takie miasto. Stojące przy niej w większości murowane stare domy i puste place, a na małej części ogrody, nie sprawiały jakiegoś pozytywnego wrażenia, aby mogły kogoś zainteresować. Piętrowa kamieniczka, w której mieszkała trzyosobowa rodzina, oparta była jedną stroną o sąsiedni dom, a z drugiej przylegała do ulicy Kolskiej, odchodzącej od ulicy Długiej. Wejście na poziom parteru, gdzie znajdowało się mieszkanie, umożliwiały trzy betonowe schodki. Małe mieszkanko w kamieniczce, a właściwie to tylko jeden pokój, który musiał spełniać wszystkie warunki niezbędne do życia rodziny. Niezbyt fortunny czas, żeby przychodzić na świat. Jednak tak się stało. Pierwszego dnia stycznia urodziłem się jako jasnowłosy chłopiec z dużymi niebieskimi oczami. Wrzeszczący, machający rączkami i przebierający nóżkami, jakbym chciał przeciwko czemuś zaprotestować, a był powód – wojna, okupacja i bieda.

Wspomnianego dnia nad ranem matka pukaniem zaalarmowała mieszkającą za ścianą akuszerkę Marię T., która w takich przypadkach przystępowała niezwłocznie do swoich czynności.

– Władzia, ciesz się, masz syna – powiedziała sąsiadka.

– Tak, teraz się cieszę, gdy nie myślę, co będzie dalej. Wojna, mąż gdzieś zaginął, ze wszystkich stron kłopoty. Jak sobie poradzę z Andrzejkiem i z tym nowo narodzonym? – odpowiedziała bez entuzjazmu matka.

– Nie martw się, przez te kilka najtrudniejszych dni będę ci pomagała, a najważniejsze, że dziecko jest zdrowe – dodała.

Swoim zachowaniem potwierdzałem opinie akuszerki, a zaprzestałem dopiero wtedy, gdy przypiąłem się do piersi matki. Czy można było wybrać inaczej, zaplanować dokładniej? Najlepiej byłoby cofnąć wydarzenia, które nie pasują do okoliczności. Jednak w tym względzie to natura rządzi i swoje prawo wykorzystuje niezależnie od chęci innych. Urodzenie dziecka, wydarzenie wydawałoby się normalne, odnotowane w statystykach jako kolejne, to jednak dla matki przeżycie nieporównywalne z żadnym innym procesem biologicznym i oddziaływające fizycznie oraz psychicznie na osobowość rodzącej. Warunki rodzenia nie mogły być przewidziane w czasie poczęcia.

Pani Maria T., która odbierała poród, była uszczęśliwiona, że wszystko poszło tak łatwo i bez żadnych komplikacji. Stwierdziła, że będę miał w życiu dużo szczęścia, gdyż urodziłem się w czepku. Okazuje się, że narodziny w czepku, jak to wyjaśniają znawcy tematu, dotyczą sytuacji, kiedy worek owodniowy, w którym znajduje się dziecko, nie pęknie podczas porodu i dziecko przychodzi na świat w nienaruszonych błonach, wówczas mówi się, że urodziło się w czepku. Takie przypadki zdarzają się tylko 1 raz na 80 tysięcy urodzeń. Wróży to, co jest już znane podobno od średniowiecza, że dziecko będzie miało w życiu dużo szczęścia i powodzenia.

* * *

Czy to wystarczy, aby takie urodzenie w przysłowiowym czepku dawało szczęście i powodzenie na całe życie? Jak to się sprawdziło przez następne lata wojny, później zależności i wreszcie wolności? Czy to miało jakieś znaczenie w ciągu kolejnych lat?

* * *

Dzięki pomocy sąsiadki matka mogła spokojnie dojść do takiej sprawności, aby nie narażając się na żadne komplikacje, przystąpić do codziennych obowiązków. Po udanym porodzie nie mogła jednak liczyć na zbyt długie karmienie mnie piersią, gdyż dbająca wyłącznie o dzieci, niedożywiona i wychudzona szybko straciła pokarm. Stawała się coraz bardziej nerwowa, co także rzutowało na nasze zachowanie, a podobno szczególnie moje, gdyż stałem się dzieckiem grymaśnym i uciążliwym. Dlatego nasze, bo oprócz mnie, jak już wspomniałem, w rodzinie był już dwuletni Andrzejek z wyglądu całkowicie odmienny niż ja. Powiększenie rodziny braciszek przyjął ze spokojem, ale i z dużym zainteresowaniem. Zaglądał często do łóżka, gdzie leżałem i wsłuchiwał się w odgłosy, informując na bieżąco matkę o moim zachowaniu.

Warunki, w których mieszkała rodzina, nie pozwalały na większe zagęszczenie i na oddzielne łóżeczko dla nowo narodzonego dziecka. Mieszkanie, czyli jeden pokój o wymiarach 4 metry na 4, z wnęką od strony klatki schodowej, do składowania wszystkiego, czego nie można było pomieścić na dysponowanej powierzchni. Od strony ulicy okno z lufcikiem, a w drugim końcu blaszany piec na dwie fajerki. Szybko się nagrzewał, a jeszcze szybciej wychładzał, co powodowało duże zużycie opału, szczególnie przy zimowych mrozach. Wyposażenie pokoju było bardzo skromne: stół, cztery krzesła i taboret, duża szafa, szafka na naczynia i dwa łóżka. Były jeszcze niezbędne i ważne dla higieny osobistej: nocnik, 2 wiadra i miska, gdyż ubikacja była w podwórzu, a wodę trzeba było nosić z ulicznego kranu. W tej przestrzeni i tak nic więcej by się nie zmieściło, a przede wszystkim to nie było możliwości finansowych, żeby zrealizować jakieś zakupy. Łóżka drewniane z siennikami wypełnionymi słomą i pierzyny, które zawsze dawały ciepło. W jednym z łóżek, jako nowo narodzony członek rodziny, zostałem ulokowany i długi czas razem z matką w nim przebywałem. Po dojściu do pełnej sprawności matka musiała zająć się bieżącymi sprawami, żeby zadbać o zapewnienie dzieciom odpowiednich warunków do życia. Drugie łóżko pozostało w połowie puste, gdyż mąż i ojciec dzieci, jak się okazało, już w pierwszych dniach wojny został zatrzymany przez hitlerowców. Jedyne okno nie dawało tyle światła, żeby oświetlić cały pokój. Zmierzch zapadał bardzo szybko i dlatego dość wcześnie trzeba było zapalać lampę, oczywiście naftową, bo mimo że Włocławek był miastem średniej wielkości, a ulica Długa znajdowała się niedaleko centrum, do tego domu nie dotarła elektryfikacja. Specyficzny zapach spalanej nafty i kopcącego knota towarzyszył przez długie wieczory, szczególnie w okresach jesienno-zimowych. W takich właśnie warunkach urodziłem się i miałem doczekać zapowiadanego szczęścia oraz powodzenia w życiu. Jednak samo urodzenie w takim otoczeniu na pewno szczęściem nie było i jakby świadczyło przeciwko zapowiedziom.

Chrzest i nadanie imienia odbyły się w parafii św. Józefa. Nie było żadnego przyjęcia i tylko wpis w księdze kościelnej świadczył, że urodziło się dziecko, któremu nadano imię Jan (zwany przez długie lata Januszkiem) – imię podobno pochodzenia hebrajskiego, „cieszący się bożą łaską”.

* * *

Czy to nie za dużo tych optymistycznych zapowiedzi? Co będzie decydowało w życiu o szczęściu i powodzeniu? Pierwsza zapowiedź „urodzony w czepku” w ogóle niezależna od postępowania, sposobu życia, zasług. Druga natomiast, żeby się spełniła, stanowiła chyba zapowiedź konieczności spełnienia określonych warunków, aby zasłużyć na łaskę, gdyż w czyim interesie byłoby wyróżniać niewdzięcznika, który by nie żył zgodnie z dekalogiem, a tylko uzurpowałby sobie prawo do „bożej łaski” z uwagi na imię Jan. Co przeważy w moim życiu, na co mogę liczyć? 

2

Rodzina cały czas wyczekiwała na ojca i męża. Dopiero po kilku miesiącach nadeszła informacja, że został zatrzymany i wywieziony do Niemiec, i znajduje się w obozie pracy koło Kilonii. Chyba stało się lepiej, że już na początku wojny został wywieziony, bo nie musiał przeżywać okresu terroru, łapanek i wysyłek do obozu śmierci. Tam za to był traktowany jak zwykły pracownik, zobowiązany do wykonywania poleceń. Po kilku miesiącach przyszła dokładniejsza informacja już bezpośrednio od ojca. List napisany przed paroma tygodniami dotarł wreszcie do adresata. Na przesłanym zdjęciu ojciec z sumiastym wąsem, w drelichu z naszywką – literą „P”, z grupą Polaków będących z nim jeszcze w obozie pracy, nie wyglądał na zmartwionego. Informował, że porozsyłano ich do różnych zakładów pracy. „Miałem szczęście – pisał – teraz jestem w gospodarstwie rolnym w okolicy Kilonii, jest nas kilku, pracujemy dość ciężko, ale mamy zapewnione wyżywienie i mieszkanie.”

Ojciec – Jan, po ukończeniu czterech klas szkoły podstawowej nie miał możliwości kontynuowania nauki i od najmłodszych lat zajął się pracą oraz pomaganiem rodzicom. Wychowany na kujawskiej nadwiślańskiej wsi, od dziecka przyzwyczajony do prac polowych nie odczuwał trudów w nowych okolicznościach, a obce mu były jakieś opory wynikające z zaistniałej sytuacji politycznej. Jak umiał, tak solidnie wywiązywał się ze swoich obowiązków i dlatego zyskał, można to nawet nazwać, poważanie u chlebodawców.

Istniała obawa, jak matka w tych warunkach będzie mogła sobie radzić, aby utrzymać w zdrowiu rodzinę. Jak zapewnić normalne warunki do życia dzieciom, które nie rozumiały dramatu, jaki się rozgrywał? Nie była to wina żadnej ze stron, ale czasów, które zapanowały po agresji hitlerowców, teraz butnie przechadzających się po ulicach lub przejeżdżających warczącymi tankami. Dom, oddzielony tylko wąskim chodnikiem od jezdni, a szczególnie mieszkania usytuowane od ulicy narażone były na niezwykłe hałasy i odgłosy dostające się przez niezbyt szczelne okno. Zakłócanie spokoju powodowały często toczące się po kocich łbach wrogie pojazdy i kolumny hitlerowców, które przemieszczały się z koszar usytuowanych na końcu ulicy, lub wracające po przeprowadzonej akcji.

* * *

Matka zrozpaczona, co będzie dalej, o sobie nie myślała, tylko o dwóch synkach; rozmyślała, jak zapewnić im odpowiednie warunki. Rodzina w mieście to tylko ciotka Jadwiga z dwiema córkami i jacyś dalsi krewni, z którymi matka miała sporadyczny kontakt. Nie mogła liczyć na żadne wsparcie, gdyż wszyscy stanowili uboższą część przedwojennego społeczeństwa z pogłębiającymi się kłopotami w okresie okupacji. Jedyną nadzieją i oczekiwaną pomocą była babka nowo narodzonego, mieszkająca na wsi i praktycznie samowystarczalna, niezależna od warunków i układów politycznych. Posiadana ziemia dawała pracowitym ludziom gwarancję na przeżycie tego trudnego okresu, tej zawieruchy wojennej, która nie wiadomo było, jak długo będzie trwać. Wyprawy matki na wieś przynosiły przeważnie efekty w postaci chleba, jajek, mleka a czasem kawałka mięsa lub słoniny. Oczywiście tylko wtedy, jeżeli żandarmi z posterunku ustawionego przy wejściu na most przez Wisłę nie zarekwirowali wszystkiego lub części tego, co przenoszono. Żandarmi nieraz traktowali pobłażliwie osoby przenoszące wałówki, ale często prowadzili szczegółową rewizję, obmacując kobiety, czy nie ukrywają czegoś pod bielizną i wówczas rekwirowali wszystko, jeszcze grożąc karami. Wówczas wyprawa na wieś była bezowocna i wprawiała matkę w rozpacz, bo nie miała co dać do jedzenia dzieciom, które jeszcze nie rozumiały skomplikowanej sytuacji. Dobrze, że hitlerowcy nie rozumieli, co matka w takich momentach wypowiadała w złości i nienawiści, bo mogłoby się skończyć tragicznie, gdyby te wszystkie uwagi doszły do świadomości prześladowców. Jeszcze po powrocie do domu nie mogła się uspokoić, a opowiadając pani Marii, która w czasie jej nieobecności opiekowała się nami, obrzucała swoich prześladowców wyzwiskami – ćwoki, łachudry, złodzieje, itp. Pozwalało to matce na powolne uspokojenie się i przystąpienie do codziennych, normalnych zajęć.

* * *

W kolejnym liście, na odpowiedź listu matki, która przekazała mu najnowsze nowiny, ojciec napisał, że jak się bauer dowiedział, że ma rodzinę, żonę i synka i że urodził się kolejny synek, dał mu pieniądze, „których część wam wysyłam i mam nadzieję, że będę mógł to robić co miesiąc”. Odcięty od informacji z frontów nie miał rozeznania o kształtującej się sytuacji, a chcąc ratować rodzinę i zapewnić jej godziwe warunki do przetrwania zawieruchy wojennej, rozważał możliwość sprowadzenia nas z miejsca okupowanego do siebie. Obce mu było analizowanie za i przeciw, a przemawiała do niego tylko bieżąca sytuacja zagrożenia i przekonanie, że jego decyzja jest słuszna i stanowi najlepsze wyjście. „Namawiają mnie gospodarze, abym sprowadził was tutaj i zamieszkał z całą rodziną, a oni zapewnią mieszkanie i pracę, także dla mnie i żony.” – napisał w kolejnym liście. Miało to zależeć od decyzji urzędu w Kilonii i deklaracji naszej rodziny. Matka była zdecydowanie przeciwna takiemu sposobowi połączenia całej rodziny, wolała wyczekać, co los jej przyniesie, niż zgodzić się na tak daleki wyjazd do obcych, do tych, których na co dzień widziała przechadzających się, butnych, krzykliwych i aroganckich. Jak to się zwykle mawia, zdarza się szczęście w nieszczęściu. Tak to wyglądało w tym przypadku. W czasie przygotowań do wyjazdu Andrzejek zachorował. Wysoka temperatura, ból brzuszka, biegunka, kaszel, wszystko co najgorsze zebrało się w tym małym dziecku. Jeżeli to było bardzo bolesne dla dziecka, to stało się ratunkiem dla całej rodziny. Niemiecki lekarz, nie mogąc dokładnie określić rodzaju choroby, podejrzewając tyfus, zdecydowanie sprzeciwił się wyjazdowi. Nie będąc pewny, wolał nie ryzykować, aby swoją decyzją nie wprowadzić choroby zakaźnej do swojego kraju, co mogło skutkować oskarżeniem go co najmniej o niekompetencje. Matka była zadowolona z takiego obrotu spraw, gdyż od początku nie podobała jej się propozycja męża, żeby wyjechać z Polski, której teraz nie było, ale wierzyła w to, że będziemy jeszcze w wolnym krajem. W całej tej sprawie niejasna była rola matki, która wszelkimi sposobami starała się o odwołanie wyjazdu, a jaki wpływ miała na decyzję lekarza, to zostało jej tajemnicą.

3

Po zajęciu miasta przez hitlerowców nastąpiły wysiedlenia mieszkańców, którzy zamieszkiwali w domkach jednorodzinnych, willach lub apartamentach. Na ich miejsce sprowadzono rodziny niemieckie, które zamieszkały w zwolnionych obiektach i mieszkaniach znajdujących się głównie w centrum miasta. Przeważnie były to obiekty pożydowskie, gdyż przed wojną Żydzi stanowili najbogatszą grupę społeczną. Ciotka Jadwiga, siostra matki, po wejściu Niemców też została wyrzucona ze swojego mieszkania na piętrze i musiała zamieszkać w suterenie. Cała nasza rodzina odwiedzała ją często, chociaż spacer do niej był dość długi, gdyż mieszkała przy ul. Cyganka, blisko Wisły. My chociaż pod tym względem mieliśmy spokój, bo na pewno nikt nie chciałby mieszkać w naszych warunkach.

* * *

Po upływie prawie dwóch lat przepełnionych zmaganiami z kłopotami, matce udało się zatrudnić u jednej z rodzin niemieckich. Jako że umiała dobrze gotować, lubiła porządek i nie usiadła, póki wszystkiego nie zrobiła, znalazła pracę. Ukończyła tylko szkołę podstawową, ale na kursie w szkole gospodarczej nabyła umiejętności prowadzenia domu, przyrządzania potraw, ogólnie mówiąc, racjonalnego gospodarowania. Wreszcie rodzina miała wsparcie, otrzymując część wynagrodzenia w naturze i trochę pieniędzy. Zdarzało się, że gdy wychodziłem z matką z domu, w którym pracowała, przechodzące Niemki chyba nie dopuszczały myśli, że ten blondynek o niebieskich oczach nie jest Niemcem, zwracały się do mnie i przymilały. Na ich szwargotanie wybuchałem płaczem i krzykiem, jakby ktoś mi porządnie przylał, wówczas już wiedziały, że się pomyliły. Zdezorientowane szybko odchodziły, a matka musiała mnie uspokajać i brać na ręce, bo inaczej nie chciałem się ruszyć, obawiając się kolejnej „napaści”. Mijały lata wojny i zaczęło się zauważać, że żołnierze niemieccy patrolujący ulice jak i pilnujący przejścia przez most stali się jakby łagodniejsi i bardziej wyrozumiali, a szczególnie wówczas, gdy spotykali rodziny z dziećmi.

* * *

Mając prawie 5 lat, stałem się na tyle samodzielnym chłopcem, że mogłem chodzić i biegać po ulicy. Przynosić w kance wodę, gdyż wiadro było za ciężkie, wynosić śmieci a nawet robić drobne zakupy. Matka cały czas uczyła mnie czegoś nowego. Uważała, że jestem na tyle wyrośnięty i rozgarnięty, że dam sobie radę. Jedna z wypraw na uliczną przechadzkę skończyła się jednak nieprzyjemną przygodą. Zawsze biegający i podskakujący, napotkałem na swej drodze niedużego pieska, który na mój widok rzucił się za mną w pogoń i dopadłszy mnie, ugryzł w pośladek. Na głosy krzyczącego, a chyba nawet wrzeszczącego dziecka, wybiegła z mieszkania matka, która odgoniła zawzięcie ujadającego zwierzaka, wzięła mnie na ręce i zaniosła do domu. Po sprawdzeniu efektów działania psiaka okazało się, że na pośladku są ślady ugryzienia, które matka posmarowała jakąś maścią. Po dłuższej chwili się uspokoiłem, ale po tej przygodzie nie byłem zbyt chętny do wychodzenia samemu na ulicę, a uraz do psów pozostał na długie lata.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok