9,90 zł
Powieść znakomitego XIX-wiecznego autora, opowiadająca o Polsce i Ukrainie czasów saskich.
To opowieść o zawikłanych losach rodzinnych, poruszająca także wiele interesujących niuansów dawnej obyczajowości i prawa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 716
Powieść
ROZDZIAŁ I. W początku roku 1754 był wielki zjazd w Żytomierzu, bo razem przypadały i kadencya Trzech Króli i karnawał, czyli, jak go wówczas nazywano: święta bachusowe. Obywatele z różnych stron przybywali bądź dla attentowania sprawom własnym, bądź dla forsowania za sprawami przyjaciół; obywatelki dla zabaw przerywających jednostajność życia wiejskiego, lub żeby produkować córki dorosłe, ażali Bóg nie da im szczęścia. Było to żniwo zwłaszcza dla żydów posiadaczy domostw zajezdnych, które się przepełniały. Na Kamionce wszystkie dworki chrześciańskie były zajęte, kto do swojego, kto do przyjacielskiego, kto do najętego zajeżdżał. Zgoła wielki ruch był w mieście i na przedmieściach.
Po ulicach snuła się szlachta zamożna, bo oddana wyłącznie rolnictwu, które ją wzbogacało, a nie przemysłowi, który dziś pochłania fortuny obywatelskie. Skupiały się gruppy taratatek podszytych perwistkami. Podczas kiedy słudzy znosili tłomoki do izb, panowie rozmawiali z sobą przed domostwami o gospodarstwie i o sprawach mających się rozsądzić, lub już rozsądzonych na tej kadencyi. A najwięcej mówiono o wypadku wydarzonym w Żytomierzu przed nowym rokiem, a który szczególnie szlachtę zajmował.
Przed samemi roczkami Święto-Michalskiemi, głośny na Rusi Watażka hajdamaków Kulbida, nocną porą w jednej chałupie, w której się skrywał na Kamionce, schwytany przez pachołków starościńskich, po mężnym oporze ranny, został związany i zaniesiony przed gród. Kazano go leczyć w więzieniu, a gdy rany się wygoiły, jego sprawa przed grodem wprowadzoną była. Za obrońcę przydano mu pana Jakóba Bokuna, siostrzeńca i dependenta pana Bołsunowskiego, rejenta ziemskiego Żytomierskiego, jednego z najsławniejszych prawników owego czasu. Pan Jakób młody, ale już słynny z wymowy i nauki, wielką zjednał sobie sławę w obronie tego zbrodniarza i wszelkiemi siłami starał się go uniewinnić. Ale dowody przeciw niemu były tak oczywiste, że sąd grodzki dekretował go na śmierć, zostawując mu dwa dni na pojednanie się z Bogiem, a po ich upłynieniu miał być na przedmieściu Bernardyńskiem powieszonym. Otóż, kiedy przyszedł dzień egzekucyi, pan Jakób podburzył młodą palestrę, żeby go wyratować. Obskoczyli rydwan, do nich przyłączyło się pospólstwo zawsze przychylne hajdamakom, bo od nich krzywdy nie doświadczało, i wyrwali Kulbidę z rąk oprawców. Ten się skrył do kościoła bernardyńskiego, skąd już nie można go było siłą wydobyć, propter immunitates Ecclesiae. A ztamtąd wpadł jak w wodę. Pan Jakób był o to turbowany i komu innemu toby na bardzo złe wyszło; jednakże wdanie się wuja to sprawiło, że nikt przeciwko niemu nie wystąpił z delacyą. Wisiała sprawa nad jego głową, ale że nikt nie chciał jej popierać, bo rejenta. miłowano, a jego się bano, więc pan Jakób w pokoju został.
Ponieważ mowa o rejencie, muszę czytelników moich z nim obeznać.
Na przedmieściu Bernardyńskiem, gdzie teraz rozciąga się ulica Kijowska, jedna z pierwszych w mieście o kilka razy dziś obszerniejszem, niż było w zeszłem stuleciu, stał porządny dworek z dwiema oficynami, własność pana Bołsunowskiego rejenta Żytomierskiego, najsłynniejszego jurysty, nie tylko w województwie Kijowskiem, ale w całej ruskiej prowincyi. Najmożniejsze pany dobijały się o jego posługi, najważniejsze sprawy były w jego rękach, interesa wszystkich tamecznych obywateli umiał na pamięć, a tak wielką pokładano ufność i w jego rozumie, i w jego charakterze, że trząsł wszystkiemi juryzdykcyami, i nie nie bez jakiejś słuszności nazywano go dyktatorem Kijowskiego powiatu.
Był to typ jurysty dawnego wieku. Bogobojny i poczciwy po swojemu, nie opuszczał żadnej okoliczności, któraby jakiś zysk mu przynieść mogła. Jednak o skąpstwo nie był pomawiany. owszem żył omal że nie po pańsku. Jego dom przed nikim nie był zamknięty. W czasie kadencyj nie było dnia, żeby przynajmniej dwudziestu gości nie zasiadało za jego stołem, a wino nie lało się potokiem. Percepty swoje co do szeląga zapisywał, wydatków nigdy: mawiał, że zdrowie mu milsze nad wszelkie rachunki, a że zgryzoty, jakichby doświadczał zapisywaniem wydatków, niezawodnieby mu je nadwerężyły. Podżyły kawaler, ale obyczajów nieskażonych, ani jednej kobiety nie miał w całym domu; jego usługa aż do nadzoru bielizny i pieczywa chleba składała się z ubogiej szlachty płci męzkiej, na której czele był zaufany szlachcic, jakiś jego krewny, o klika lat od niego młodszy, niejaki pan Jacek Mleczko. Ten był u niego totumfackim; zarząd domu na nim się opierał. Wszelkie na dom wydatki przez jego ręce przechodziły, a pan rejent, który w interesach prawnych Ojcu Świętemu nie wierzyłby, i wszystko sam bez niczyjej rady ułatwiał, tak dalece jemu ufał wtem wszystkiem, co się li jego osoby tyczyło, że bez niego obuwia sobie nie sprawił.
Pan Jacek co tydzień przychodził do niego z regestrem, a pan rejent patrzy na podsumowaną kwotę; na szczegóły ani okiem rzuci, odlicza pieniądze, tyle tylko, że jęknie kilka razy. Jeżeli znajdzie w arkuszu regestrowym kawałek czystego papieru, odcina go starownie, żeby na nim zapisywać prawne konotatki, a to z czego nie może mieć użytku, w piec rzuca i na tem koniec.
Pan Jacek o sobie nie zapominał; mówiono powszechnie że swojego pana niemiłosiernie okradał, i że miał już po ludziach kapitały. Przyszło do tego, że przyjaciele rejenta otworzyli mu oczy, i że na nim wymogli, iż oddalił swojego ministra. Ale tak był do niego przywykły, tak był obcy wszystkiemu temu, co wprost lub ubocznie nie odnosiło się do prawnictwa, że wkrótce w jego domu wszystko do góry nogami się przewróciło. Służba się rozprzęgła, wino skwaśniało, stół zepsuł. Dependenci zaczęli sarkać, że nie mają należytej wygody. Rejent zakłopotany, bo ciągle odrywany od jedynego zatrudnienia, do którego był usposobiony, pogodził się nakoniec ze swoją pijawką i na nowo oddał mu się z całym swoim domem w opiekę z większą jeszcze ufnością, jeżeli to być mogło, niż wprzódy, a jako recydywa jest zwykle silniejszą od pierwiastkowej niemocy, tak pan Jacek po swoim powrocie jeszcze więcej go okradał. A kiedy zaufani przyjaciele w tym względzie ponawiali panu rejentowi ostrzeżenia, on ich tak zbywał: „At, zachciało się! Człowiek nie anioł, żeby służąc drugim, mógł wchodzić w to co się u niego dzieje. Ja służę obywatelom a wiernie; kto mnie się powierzy, może spać spokojnie, bo ja jego sprawy nie zaśpię. U mnie nie ma żonki, żeby się mojem dobrem opiekowała. Jak się niem zajmę, mnie może być lepiej, ale moim pryncypałom będzie gorzej. Własna szkoda sumienia nie obciąża, a zawiedzenie cudzej ufności bez restytucyi odpuszczone nie będzie, Moja chata to nie akta, żebym nie miał prawa zdać ją na pierwszego lepszego. Może Mleczko mnie okrada; żaden sługa swego nie przyłoży. Ale przynajmniej mam co jeść, co pić i czem przyjąć łaskawych nawiedzających, a pokąd był oddalony, mnie gospodarzowi rumienić się czasem wypadało przed mojemi gośćmi. Wolę jakibądź zarząd, niż poczciwy nierząd. Niech tak bywa jak bywało, niech tak boli jak bolało.” I zapija sprawę z przyjciołmi.
Jako się powiedziało, zaskarbił sobie był nadzwyczajną sławę. A wszelako pryncypałom swoim więcej rzeczywistej szkody niż korzyści przynosił, gdyż wedle obyczaju zawołanych jurystów ówczesnych, prawnictwo nie tyle było dla niego środkiem do otrzymania sprawiedliwości, ile pobojowiskiem, na którem mógł rozwinąć i udowodnić przed publicznością wielki swój rozum. I w samej rzeczy był z niego mistrz strategii prawniczej. Nikt lepiej od niego nie umiał spodjazdować strony przeciwnej; zręczną ewazyą wywinąć się od wpisu, zmitrężyć kadencyę zerwaniem kompletu, podaniem obmowy na którego z sędziów; utopić główną sprawę tworzeniem dziesięciu spraw akcessoryjnych: jednem słowem, tak wikłał swoich pryncypałów, że nigdy końca doczekać się nie mogli. Biada temu, którego sprawę wziął w opiekę; a jednak, że w owym czasie pieniactwo było więcej dogodzeniem ambicyi, niż szukaniem zysku pieniężnego, każdy udawał się do niego po radę i miał się za szczęśliwego, jeżeli raczył od niego przyjąć umocowanie. Bo lubo nawet sprawa wygraną bywała, najczęściej koszta na nią poniesione przewyższały korzyści pomyślnego wyroku. Ale strona zwycięzka przynajmniej pocieszać się mogła, iż znękała i upokorzyła przeciwnika.
Tym sposobem niejednego pacyenta fortuna przez niego stopniała, co jego sumienia bynajmniej nie obciążało. Bo kiedy podjął się czyjej sprawy, poczytywał sobie za święty obowiązek wszelkich sprężyn poruszać, żeby ją wygrać, i dla osiągnienia tego celu każdy środek był dobry. Byle na swojem postawił, ani go zastanowiło, że nędza klienta może być skutkiem wygranej. Nigdy nie dopuszczał stronom się godzić, bo każdą zgodę miał za ubliżenie prawu.
W całej palestrze Żytomierskiej miał tylko jednego współzawodnika, któremu publiczność przyznawała tyle światła i biegłości co i jemu. A tym był pan Marcin Nietyksza. Obaj nie posiadali się z radości, kiedy im wypadało za kratami stawać przeciwko sobie. Były to szermy, których koszta wprawdzie ich mocodawcy często wielką częścią swoich majątków opłacali, ale na nie zjeżdżało się całe okoliczne obywatelstwo, żeby zawyrokować, który z nich lepszy. Pokąd naród był wojowniczy, szranki rycerskie były dla niego najmilszą zabawą. Ale skoro duch rycerski utonął w prawnictwie, juryści zostali bohaterami epopei narodowej, a kraty prawnicze tylu widzów ściągały, ilu wprzódy kruszenie kopij na turniejach. Długo w powiecie pamiętano sprawę między panem Nadolskim a panem Ihnatowskim. Każdy z nich był osiadłym na porządnej wiosce; rządzili się jak najlepiej, i żyli z sobą w sąsiedztwie i przyjaźni, aż wszczęła się między niemi zawzięta sprawa z powodu, iż pan Ihnatowski zajął w swoim owsie stadninę pana Nadolskiego. Pierwszy żądał od drugiego dwieście złotych za wynagrodzenie szkody, i na mniejszem byłby poprzestał. Zgoda łatwoby nastąpiła za pośrednictwem przyjaciół; ale że jeden udał się do pana Bołsunowskiego, a drugi do pana Nietykszy, ci nadto byli radzi spotkać się ze sobą, żeby zgodę dopuścić. Przyszło do tego, że sprawa przez osiem lat ciągnęła się w ziemstwie i grodzie, że było kilkanaście kondescencyów i dekretów, a że ona nie doszła do trybunału, to dlatego, że majątki obu stron poszły pod exdywizye, a ich właściciele zostali bez kawałka chleba.
Pan rejent, lubo żarliwy wyznawca wiary katolickiej, nie widział w tem nawet materyi do spowiedzi, bo nikt nie jest obowiązany życzyć bliźniemu lepiej niż sobie samemu. A że radził w dobrej wierze tym, co go prosili o radę, o tem wątpić się nie godzi, gdyż i sam sobie inaczej nie radził. Pomimo znacznych wydatków, pieniądze tak rzęsisto na niego spadały, że z łatwością mógłby wyjść na pana. Ale on brałby za ubliżenie swojemu rozumowi, gdyby wszedł z kim w robotę zupełnie czystą. Wiele rachując na swoją głowę, lubił nabywać dobra zawikłane, zaprocesowane, żeby je potem oczyścić, a w rzeczy samej procesa, które wraz z niemi kupował, jeszcze więcej wikłał. Często powtarzał: – niechno lat kilka pożyję, a po mojej śmierci ogromne miliony znajdą. – A tak pięknie swoje interesa prowadził, że po jego śmierci pokazało się, że miał tytuł dziedzictwa na wielu dobrach, że był aktorem wielu spraw, a długów tyle, że dworek w którym mieszkał, kilka sprzętów i z dziesiątek kufrów napełnionych dokumentami, składały całkowite jego activum. Taką koleją poszedł i pan Nietyksza, niemniej skory od pana rejenta do facyend podobnego rodzaju. Bo jeżeli tuzinkowi praktykanci jurysteryi zwykle się w krótkim czasie wzbogacali, zawołani łebacy palestry rzadko kiedy jakiś spadek po sobie zostawiali. Byli oni podobni do teraźniejszych sławnych wiściarzy, którym nie tyle chodzi o wygranie robra, ile o to, żeby jakimś głęboko obmyślonym impasem pobudzić wykrzyki zadziwienia próżniaków grę otaczających; wszystko to robiło się i robi nie dla siebie, ale dla galeryi. Lecz zostawmy na stronie przyszłość tych prawników, a zajmujmy się niemi o tyle tylko, o ile mieli styczności z tem co stanowi tło tej powieści.
Pomiędzy dostojnemi pryncypałami, którym pan rejent służył, najwięcej był poważany JW. Kierdej łowczy wielki Litewski, pan szerokich włości w Litwie i na Rusi, z którego domu powstał, gdyż ojciec rejenta był ekonomem, a później gracyalistą jeszcze ojca łowczego, kasztelana Kijowskiego, i kosztem tego pana on i brat jego wychowani byli. Od lat kilkunastu pan łowczy, niegdyś zawołany dworak Augusta II, a ninie zaszczycony szczególnemi względy Augusta III, osiadł był w Toporzyszczach blizko Żytomierza, w swoim zamku, z którego rzadko kiedy się wydalał. Żył w nim z małym dworem, ciągle powtarzał, że jest jak na dyszlu, i że temi dniami wyjeżdża do Warszawy, a nie ruszał z miejsca. U sąsiadów nie bywał, ani ich ugaszczał u siebie, a żył tak oszczędnie, że uchodził za skąpca między szlachtą przywykłą do hojności panów, i która pod tym tylko warunkiem robiła dla nich jakieś ustępstwo z tej równości wszystkich ze wszystkiemi, owego węgielnego kamienia ducha dawnej ustawy. Pan łowczy zajmował się zarządem swoich obszernych dóbr, i synem swoim jedynym Augustem, który miał rok dwudziesty drugi, a że na nim kończył się dom Kierdejów, ku niemu był obrócił wszystkie swoje nadzieje.
Zadziwiało to niemało, że pan łowczy, przywykły żyć albo w stolicy, albo za granicą, nawet noszący się po francuzku, dla którego obyczaje prowincyi nie mogły mieć powabów, zakopał się w zapadłem Polesiu, pośród chłopów w chodakach, gdzie zamiast śpiewaczek i baletniczek mógł spotkać tylko co najwięcej kontuszowego szlachcica, z głową jak pałka bernardyńska, lub jakąś obywatelkę wprawdzie czasem czarującej urody, ale ze zmatroniałą surowością zasad chrześciańskich. Różne wyszukiwano przyczyny tego jego oddalenia się od dworu. Między obywatelami kursowało, że z żalu po żonie, która w kwiecie wieku przeniosła się do tamtego świata, stetryczał i unikał ludzi; ale wiadomo było innym, że jego pożycie z żoną, księżniczką Sołomerecką z domu, było nieosobliwsze, a nawet mówiono w Warszawie o mającej się między niemi zacząć sprawie rozwodowej przed samą jej śmiercią. Były i inne domniemywania, jedne od drugich mniej podobne do prawdy, bo nikt na prowincyi nie wiedział tego, co żadnemu salonowi warszawskiemu nie było tajne.
Rzecz się tak miała. Pan łowczy miał sobie obiecane od króla generalstwo artyleryi koronnej, skoro tylko to dostojeństwo, które piastował Wielopolski, siedemdziesięcioletni starzec, zawakuje. Doczekał się tego nakoniec, i tak był pewny siebie, że mundur kazał sobie uszyć i przyjmował powinszowania od wszystkich. Tymczasem hrabia Brühl, który zupełnie był owładał króla, skosił mu trawę pod nogami, bo wyjednał od króla przywilej na to generalstwo dla swojego syna. Do tego upokorzenia dołączyło się skąpstwo, ostateczna namiętność duszy nieszlachetnej.
Pan łowczy zirytowany, swoje sługi odprawił, pałac swój wynajął, a biorąc na siebie postać filozofa odczarowanego ze wszelkich ułud świata, jakiegoś sentymentalnego mizantropa, opuścił Warszawę, nie pożegnawszy nawet króla, i udał się do swoich dóbr poleskich, właśnie dlatego, że były najwięcej oddalone od zgiełku stolicy, i tam zapełniał odtąd swoje worki, pokładając szczęście największe w ich pomnożeniu.
Pan łowczy, oprócz wygórowanej pychy i popędliwości niczem niepohamowanej, nie miał żadnej cechy pana polskiego. Jego ojciec, kasztelan Kijowski, był prawdziwym Sarmatą, i takim chciał mieć swojego syna, bo oprócz niego i córki nie miał innego potomstwa. Oddał go do konwiktu ojców Jezuitów w Żytomierzu, gdzie rektorem był jego brat stryjeczny, który był dla niego wyrocznią. Tam wraz z innemi młody Józio, w kontusiku i z goloną głową, ćwiczył się w naukach, jakie wówczas były dawane, i w pobożności katolickiej. Ale gdy skończył retorykę, już mu karność jezuicka ciężyła, a z drugiej strony że wiedział, iż ojciec nigdy na to nie będzie wyrozumiały, zmyślił chęć wstąpienia do zakonu, i do niego napisał, prosząc o zezwolenie i błogosławieństwo, aż nadto będąc pewnym, że pozwolenia nie otrzyma. Jakkolwiek kasztelan był mężem wielkiej pobożności, był przecie możnowładcą. Na samo wspomnienie, że imię Kierdejów wygasnąć może, a jego dobra przejść w inne domy, omal że od rozumu nie odchodził. Kiedy więc odebrał list od syna, wielce się zafrasował, i zebrał do rady najzaufańszych swoich przyjaciół. Wszyscy się zgodzili na to, żeby dla oderwania syna od podobnej myśli oddać go do dworu królewskiego, a jeżeli po dwuletnim na nim pobycie ta myśl nie wywietrzy mu się z głowy, w takim dopiero razie nie sprzeciwiać się wyraźnemu powołaniu. Poszedł kasztelan za tą radą, i w ten sposób odpisał synowi. A to było właśnie, czego sobie młody filut życzył.
Oddany do dworu Augusta II, a dobrze opatrzony od kasztelana, który już z dóbr swoich nie wyjeżdżał, a tylko prosił Boga, żeby mógł się doczekać widzieć jedynaka ożenionym, od tego zaczął, że starożytny a narodowy ubiór z siebie zrzucił, a z nim i wiarę i obyczaje przodków, i przekształcił się na dworaka wersalskiego. Wyuczył się akcentu francuzkiego, europejskich tańców i fechtowania, i wkrótce w jednych i w drugiem został mistrzem. Kilka szczęśliwych pojedynków na szpady i pistolety zjednały mu odgłos nadzwyczajnej waleczności; kilka obałamuconych przez niego mężatek roztrąbiło o nim sławę kawalera pełnego poloru; kilka podróży za granicę i tyleż madrygałów francuzkich, przez niego ułożonych dla pani Orzelskiej faworyty królewskiej, dostateczne były dla zapewnienia mu po wszystkich salonach Warszawy sławy wysokiego rozumu i głębokiej uczoności. I to mu niemało do tej wziętości dopomogło, że był skoligaconym z najpierwszemi domami rzeczypospolitej, i spadkobiercą ojca starego, właściciela ogromnego majątku, który się ciągle powiększał.
Przy takich zasobach pan kasztelanic został wkrótce głową wszystkich trzepietarzy wyższego urodzenia, a tem samem ważną figurą. Oddany wszelkim rozpustom, ale pełen nieograniczonej dumy, niczego on nie zaniedbywał dla wyniesienia się; a że poselstwo na sejmie było szczeblem niezbędnym do najwyższych w kraju zaszczytów, o nie oświadczył się na sejmiku w Czersku, w którym powiecie jedynie dlatego nabył wioskę, niezmiernie przepłaciwszy jej wartość. U tamecznej szlachty znalazł wielkie i słuszne przeciw sobie uprzedzenia; ale jak zaczął się jej kłaniać, a poić i karmić, a sypać pieniądze, a współzawodników do poselstwa odstraszać od kandydacyi: słabszych, osobistą z sobą czynnością, mężniejszych obawą narażenia się na prześladowanie możnych swoich krewnych, z niemałem zadziwieniem króla, który nawet odradzał mu, jako młodemu, puszczać się w zapasy z zasłużonemi w ziemi Czerskiej mężami, jednomyślnie posłem został obrany.
Już był utracił ojca, po którym znaczna spuścizna mu się dostała. Nastąpiło to właśnie w czasie, kiedy się starał o poselstwo; na sejmie bynajmniej się nie pokazał być zausznikiem królewskim, bo miał dość trafności żeby poznać, iż bez popularności nie można było nic w tym czasie ważnego otrzymać w Polsce. Utworzył ją sobie dość tanim kosztem, bo poznawszy, że poparcie najzbawienniejszych i najsumienniejszych zamiarów rządu zabija ją w społeczeństwie, dla którego oppozycya była celem a nie środkiem, podczas gdy jak najmniej rozsądny, chociażby nawet zabójczy dla kraju opór widokom rządowym ją zabezpieczał, rzucił się ze sztucznym zapałem w oppozycyę przeciwko dworowi. A że nie umiał pisać po polsku, odczytywał na sesyach sejmowych mowy pełne goryczy przeciwko mężom zaszczyconym ufnością króla, a które pijarowie za pieniądze mu układali, i odczytywał je z deklamacyą francuzką, czem zachwycał damy salonowe. Na żadne podatki nie pozwalał, przeciw możnowładztwu powstawał, czem taką reputacyę patryotyzmu i republikanizmu dla siebie utworzył, że król po skończonym sejmie nie zaniedbał obdarzyć go starostwem.
Tak stanąwszy u celu swoich żądz, umiał poznać, że już w narodzie zaczynało wchodzić w obyczaj ulepianie bałwanów, a wkrótce potem ich kruszenie, i że popularność nie mogła być ani trwałą, ani długi czas korzystną. Przez nią otrzymawszy czego żądał, już mu potrzebną nie była, a dał tego dowód na następnym sejmie, na którym posłował; na nim albowiem uroczyście zerwał z mniemanemi patryotami, i pokazał się gorliwym stronnikiem dworu, czem w jednej chwili popularność utracił, o którą dbał jak najmniej, gdyż ona już go była znudziła, do niczego doprowadzić nie mogła, a tylko wydatki pomnażała i nie pozwalała mu wodze puszczać wzgardzie, jaką czuł dla tych wszystkich, co świetnością krwi jemu sprostać nie mogli. Dumny z urodzenia, dumny z dostatków, o ile dotąd widziano go układnym, uprzejmym, o tyle pokazał się wyniosłym, zimnym, niedostępnym, – tem więcej, że udało mu się powiększyć w trójnasób swoje dostatki ożenieniem się z księżniczką Sołomerecką, z którą żył nie wiedzieć po jakiemu, i postąpić na dygnitarza, z nadzieją jeszcze wyższych zaszczytów.
Pan łowczy był powszechnie niecierpiany, ale wszyscy mu zazdrościli szczęścia. Był wdowcem; ale żona mu zostawiła ogromny majątek i syna, który moralnie i fizycznie był jego wykapanym obrazem. Wprawdzie z łaski hrabiego Brühla poniósł był szwank u dworu, ale z drugiej strony to mu dawało postać malkontenta, rola w owym czasie ulubiona od pana polskiego, a która dawała sposobność żyć na wsi i pomnażać zbiory, co aż nadto było pochlebne dla człowieka tak chciwego. Żył więc od lat kilkunastu na wsi w zupełnem odosobnieniu, i doczekał się pełnoletności syna, którego pod okiem swojem wychował, nie żałując kosztów na sprowadzenie mistrzów nauk i talentów z różnych części Europy, tak że jego zamek Toporzyski tem jedynie różnił się od akademii, iż tylko jeden uczeń z tego nauczania korzystał.
Kiedy młody August swoje nauki ukończył, i jak drugi Pico Mirandola zdał egzamin de omni re scibili, przed ojcem, który nie bardzo wiedział co się święciło, ten podwójnie się ucieszył, raz, że ma tak mądrego syna, powtóre, że wydatki na nauczycieli przecie się skończyły; bo chciwość i skąpstwo w stosunku z wiekiem się wzmagały. Odtąd już nie mając w domu cudzoziemców, przed któremi mógłby się wstydzić, co rok pokazywał się oszczędniejszym w życiu. Po całych dniach zamknięty siedział, innej rozrywki nie mając, tylko liczenie i przekładanie worków napełnionych zlotem i srebrem. Jeżeli nowy jaki przychód wnosił mu pieniądze, z tych, acz z boleścią serca, przecie czynił jakiś udział dla syna, dla opłaty sług, dla niezbędnych potrzeb domu; ale to, co było zawiązane w workach, było jakby zaklęte; co do nich weszło, z nich wyjść nie mogło; żałował ich dla syna, dla siebie samego; skąpstwo i chciwość, jak wszystkie złe namiętności, nie przeciwważone silnem uczuciem religijnem, u niego przybrały wszystkie cechy bałwochwalstwa. Tę wiarę, jaką pobożny cbrześcianin pokłada w Bogu, on pokładał w swoich skarbach. Co dosłownie był wyznawcą, postnikiem, pokutnikiem mamony.
Z nikim nie żył, jak to się już powiedziało. Ale że pan rejent był sługą spadkowym jego domu, że był jego plenipotentem, i za tę posługę w kapitulacyi trzymał jeden folwark klucza Toporzyskiego, on jeden miał przystęp wolny do niego. Pan łowczy go lubił; ile razy do niego przyjedzie, uprzejmie go przyjmie, przy obiedzie każe postawić na stole butelkę węgrzyna, fundacyi jeszcze nieboszczyka kasztelana, z niej sobie naleje kieliszek, reszta idzie na pożytek rejenta; ale gdy ją wypróżni, napróżno się przymawia do drugiej; pan łowczy niby tego nie rozumie. Pan rejent radby go wplątać w jakiś proces, żeby mu się stać potrzebniejszym; ale łowczy przezorny zaraz obejmie zysk czy stratę, jaka ze sprawy wyniknąć może dla niego, i wręcz mu odpowiada, że żadnego procesu z nikim mieć sobie nie życzy, raz, że nie chce sędziom się kłaniać, powtóre że zysk z procesu dopiero w przyszłości okazać się może, a pieniądze sypać trzeba zaraz, a tych nie ma, i na konkluzyę dodaje: – Na to waść masz moją plenipotencyą, żebyś mię bronił, jak mnie kto zaczepi, a ja zaczepiać nie myślę nikogo. — A kiedy go zacznie namawiać, żeby kupił jakie dobra, ten mu jedno a jedno odpowiada: — A zkąd ja wezmę pieniądze? Ludzie myślą że je zbieram, a ja goły jak święty turecki. A czy mało wychowanie syna mnie kosztowało? a były jeszcze i stare grzechy w Warszawie, które tu, odejmując sobie kęs od gęby, zaspokoić musiałem. — A na amen podobnych antyfon dawał mu do poznania, że już jemu czas wracać do Żytomierza.
Rejent wszystkie te chimery znosił z uszanowaniem, bo w służebnictwie domu Kierdejów zrodzony, nie przestawał się uważać za kreaturę tego domu. Jaka taka, ale wyłączna ufność, jaką w nim pokładał magnat odludek, potomek tego domu, tyle była dla niego pochlebną, że i bez wsi co ją mu wypuścił, miałby się już za sowicie nagrodzonego. A od jakiegoś czasu, właśnie tego, w którym się zaczynają wypadki, jakie opisywać przedsięwziąłem, ta ufność zdawała się podwajać. Często posłańce przybywali do rejenta; często, czego wprzódy nie bywało, wzywany bywał do Toporzyszcz; zauważano nawet, że rejent bardzo bywał zamyślony po powrocie z każdej swojej wycieczki.
ROZDZIAŁ II. Pan Paweł Bołsunowski, będąc rejentem ziemskim, a do tego [pa]tronem wielu obywateli, utrzymywał liczną kancelaryę, która pracując dla publiczności, nie była jednak ciężarem dla kraju. Skład[ała] się ona z dependentów, którzy pod jego kierunkiem uczyli się praktycznie prawnictwa, a później sami wychodzili na jurystów. Wielu z takich było synami majętnych obywateli, a wszyscy szlachtą herbowną. U rejenta mieli kwaterę, wikt i światło, tak, że tylko odziewać się musieli ze swojego. Ci, co mieli rodziców funduszowych, od nich pobierali wsparcie; inni musieli poprzestać na tem, co im się udawało zapracować. I tak, że każdy rozpoczynający zawód prawniczy już miał szkolną przynajmniej do trzeciej klassy naukę, a tem bardziej umiał pisać, więc ten temu, tamten owemu pacyentowi przepisywał na czysto pozwy, manifesta i jakieś inne dokumenta, za co mu co tydzień przynajmniej kilka złotych kapnęło. Później, gdy już się lepiej obeznał z manipulacyą sądową, robił pacyentom kwerendy, z własnego konceptu redagował pozwy i manifesta, układał summaryusze, czem już znacznie powiększały się jego przychody.
Początki zawodu prawniczego chudego pachołka bez wątpienia były ciężkie. Wielkanoc nie przychodzi, tylko aż po kilkotygodniowym poście. Jednak i wtedy nie zostawał bez jakiejś pomocy. W palestrze utworzyło się było bractwo pod opieką Świętego Iwona patrona jurystów: w kancelaryi każdego mecenasa stała skarbona tego bractwa. Majętniejsi dependenci co soboty, każdy wedle swojej możności, coś w nią rzucał, a kiedy kto przychodził do kancelaryi w jakimś interesie, temu zaraz podawano skarbonę; trzeba było coś dodać, bodajby trzy grosze. Kiedy szlachcic ze wsi przyjedzie do mecenasa, chociaż bez interesu, zaraz jakiś dependent przynosi jemu skarbonę; już przynajmniej złotówka przybędzie. Bywali też i hojniejsi dobrodzieje; co kwartał skarbona się otwierała. Część kwoty w niej znalezionej, odnoszono do prefekta bractwa, zawsze jakiegoś weterana palestry, na upiększenie ołtarza świętego Iwona w kościele katedralnym żytomierskim i koszta solennych nabożeństw, które kilka razy na rok przed tym ołtarzem się odbywały. A reszta szła na korzyść dependentów, nie mających z czego sprawiać sobie odzieży, bielizny i obuwia. Kwoty idące takiemu na użytek, były zapisane; a jeżeli biedak stanął na pewniejszych nogach, miał za święty obowiązek zwrócić skarbonie to, co od niej dosłał. Zresztą u żadnego mecenasa dependenci nie byli utrzymani tak dobrze, jak u rejenta. Tryb ich życia był następny i nigdy rozwolnieniu nie ulegał: wstawać musieli o wpół do szóstej, o samej szóstej szli za mecenasem do kościoła bernardyńskiego na prymaryę i godzinki. Około siódmej wracali do domu, gdzie na nich czekało piwo grzane, lub mleko prażone. Po tym posiłku siadali do pracy aż do pierwszej po południu; o tej porze był albowiem obiad, składający się z polewy i czterech potraw. Po obiedzie, oprócz dwóch z kolei, którzy musieli zostać w kancelaryi, i być na zawołanie rejenta, innym wolno było w mieście szukać uczciwej zabawy, ale o pół do ósmej trzeba było wracać na wieczerzę, na której zawsze były trzy półmiski; i już bez wyraźnego rozkazu pana rejenta, aż do wczasu nikomu nie wolno było z kwatery wychodzić. O dziewiątej, czy z panem rejentem, czy sami, odmawiali pacierze, do zwykłych modlitw dołączała się w środę koronka, w sobotę różaniec, a o dziesiątej każdy musiał być w swojem łóżku. Żyli więc, jakby pod regułą zakonną, i żadnemu z tej młodzieży przez myślby nie przeszło w czemkolwiek z niej się wyłamać. Rejent z opieką miał sobie nad nią spuszczoną ojcowską władzę, a w potrzebie na jej poparcie kilka sług, kobierzec i dobrze upleciony batog. Młodzież, jakkolwiek burzliwa, i miłowała swojego mecenasa jak ojca, i bała się go jak ognia.
Były wprawdzie i ciężary palestranckiego żywota. I tak: co soboty suszyć musieli; jeszcze to w zimie pół biedy, bo do chleba dodawano im surową kwaszoną kapustę; ale latem trzeba było poprzestać na grzankach maczanych w podpiwku. Na każdy pogrzeb katolicki, czy zachodniego czy wschodniego obrządku, jeden z kolei musiał asystować, a kolej często przypadała. A co im najwięcej dopiekało, letnią porą ze wschodem słońca, czasem rejent ich napędzał do swojego ogródka, dla oczyszczenia sapem ścieżek, i pielenia kwater z kwiatami. Nie mieli prawa się skarżyć, bo rejent z sapem w ręku podzielał ich pracę.
Były też i kompensaty. Niedziele i święta były wolne od wszelkiego zatrudnienia, i choćby dependent wrócił późną nocą, to mu uchodziło in gratiam dnia świątecznego. Toż samo i w czasie karnawału. We czwartek i na obiedzie i podczas wieczerzy każdy dostawał po lampeczce miodu, w niedzielę szklankę wina; nadto każdemu wolno było trzymać na wikcie gospodarza po jednym wyżle albo gończym, i w czasach wolnych od kadencyi polować w okolicach Żytomierza, a byle pan rejent dostał kilka cyranek i dubeltów, nie żałował grosiwa na proch i ołów. Był on ostry, ale nie gderalski; od nikogo nie wymagał pracy nad jego możność. Z budującą cierpliwością poprawiał omyłki w pismach, które mu podawano; ile razy biesiadował u siebie, zawsze do zabawy kielichowej wezwie któregoś ze starszych swoich dependentów. Nawet na swawole młodzieży był wyrozumiałym, byle tylko pewnych granic nie przekraczała. Nade wszystko umiał do siebie młodzież przywiązywać, i pewny jestem, że niejeden z jego dependentów, zostawszy i możnym obywatelem, i wyższym urzędnikiem, nieraz musiał żałować tych chwil i dobrem i złem przeplatanych, które przepędził w palestrze Żytomierskiej pod karnością aczkolwiek czasem przykrą pana rejenta.
Dziesięciu dependentów żywiło się u rejenta, i pracowało za jego stołem. Z tych sześciu obywatelskich synów, którzy mieli pomoc z domu; trzech chudych pachołków, z których jeden tylko więcej wprawiony do rzemiosła, z pracy swojej się utrzymywał, a dwóch dopiero rozpoczynających zawód, tak biednych, że obchodzićby się nie mogli bez karbony św. Iwona, gdyby nie szczodrota dziesiątego kolegi, najbogatszego z pomiędzy nich wszystkich, a którego hojność przewyższała dostatki.
Był to Jakób Bokun, siostrzan pana rejenta, o którym już wspomniałem. Sierota w jego domu z maleńka wychowany, jak mówiono powszechnie, był właścicielem znacznego funduszu po rodzicach, którym się opiekowali jego wujowie, a część jemu należnego procentu corocznie opłacali, odkąd skończył lat osiemnaście, a więc od więcej dwóch lat, gdyż rok dwudziesty pierwszy już zaczynał.
Trzeba wiedzieć, że pan rejent miał brata, który z nim razem przed sześćdziesięciu laty się urodził w dzień Piotra i Pawła. Z tego powodu pan rejent przyjął na chrzcie imię Pawła, a brat jego podczaszy Wendeński, Piotra. Obaj bracia, spadkowi klienci przemożnego domu Kierdejów, wielce się miłowali; jeden przed drugim nie miał nic skrytego, jeden był żywym portretem drugiego. Obaj wychowani byli na koszcie nieboszczyka kasztelana. Pan Paweł poświęcił się jurysteryi, a pan Piotr dworszczyznie w usługach kasztelanica, z którym bądź mieszkając w Warszawie, bądź peregrynując po zagranicach, nie mało poznał świata. Pan Paweł, który był jakby wkorzeniony w Żytomierzu, na miliony gonił; a pan Piotr, chociaż mógłby przywyknąć do wielkiego świata, tak długi czas na nim przepędził, umiał poprzestać na jednej wiosce o dwie mil od Żytomierza, na której pan łowczy dał mu dożywocie za kilkudziesięcioletnie jego zasługi. Na niej osiadł na starość i tylko gospodarstwem się zatrudniał, a tak stetryczał, że towarzystwa wszelkiego unikał. Co soboty wieczorem przyjeżdżał do brata, nazajutrz asystował całkowitemu nabożeństwu w kościele katedralnym, gdzie często przystępował do tajemnic Pańskich, a ztamtąd prosto wracał do swoich ukochanych Jarkowicz. Był on, jak i jego brat, starym kawalerem, wielkim jak on skrupulatem; w tem tylko się różnił od niego, że rejent był facetus i lubił swoje wesołe rozmowy zakrapiać wytrawnym węgrzynem, a podczaszy pił tylko wodę, był małomówny, a zawsze tak smutny, jak gdyby mu coś ciężyło na sercu. Ile razy był u brata, a jaki gość do niego przybędzie, zaraz wynosi się do alkierza. Jego noga nigdy nie postała w kancelaryi; siedział w izbie jak w norze u brata, tyle tylko, że pośle za Jakóbem, żeby się z nim trochę popieścić. Koledzy Jakóba dociekli, że te pieszczoty kończyły się rozrzewnieniem starca, tak że łzy zakręcały mu się w oczach, po czem dawał mu zawsze jakiś upominek, a rejent, przytomny tym scenom, kazał mu odchodzić.
Pan Jakób był więc siostrzanem, i wedle głosu powszechnego jedynym spadkobiercą tych starych bliźniaków. I był poważany jako expectans magnam successionem, gdyż panowie Bołsunowscy, zwłaszcza rejent, uchodzili za wielkich kapitalistów.
Wszyscy dobrze życzyli panu Jakóbowi, i już poniekąd mógł przyznawać sobie, że jest głową silnej partyi, gdyż nie tylko jego koledzy, ale omal że nie całkowita młodzież, aplikująca się w Żytomierzu do prawa, ulegała jego wpływom. Wszystko mu do tego sprzyjało; wujowie mu corocznie do rąk odliczali po sześć tysięcy, summa w owych czasach znaczna, a z której przyjaciele tyle korzystali, ile on sam. Prócz tego od wuja podczaszego częste przyjmował upominki. Miał odrębną swoją usługę, kilka koni i psów utrzymywał na koszcie rejenta, który niczego mu nie żałował; przytem był zachwycającej urody, umiał się ubierać kosztownie i do twarzy. Był mistrzem do mazura i krakowiaka, grzecznym dla płci pięknej, jednem słowem gładkim kawalerem; oprócz tego miał nieustraszone serce, był rębaczem zawołanym, jeźdzcem i myśliwym słynnym w całym powiecie, nie cofającym się przed żadnem niebezpieczeństwem, był nawet w potrzebie tęgim do kielicha. Cała młodzież była u niego na zawołaniu, bo czuła jego wyższość, i właśnie dlatego pełną ufność w nim pokładała.
Niech jak chcą rozprawiają o postępie światła powszechnego naszych czasów w stosunku upłynionych, ja zawsze utrzymywać będę, że nasi poprzednicy o wiele nas przewyższali i w rozumie i w rozsądku; bo dla pozyskania między niemi wziętości, trzeba było dawać przekonywające dowody hojności, odwagi, szlachetności i poświęcenia się dla swoich stronników. Dziś wziętość, wprawdzie nietrwała, tak tanim kosztem się nabywa, że byle te przymioty były na końcu języka, już te przechwałki publiczność przyjmuje za pieniądz gotowy. Dawniej człowiek wzięty, miał zaraz swoje stronnictwo, które od niego wiele wymagało, ale nawzajem niemałe mu robiło ofiary. Było komu zajrzeć w oczy, i bez widocznego niebezpieczeństwa nie można było takiemu się narazić. Z tego bywały nawet nadużycia; dziś, jeżeli kto liczy wielu stronników, tak mało ma w sobie zwykle rzeczywistej wartości, że gdyby swojem położeniem chciał innym zaimponować, śmiech pogardliwy, a nic innegoby nie wywołał. Zawsze do szacunku przywięzuje się uczucie jakiejś bojaźni, bynajmniej nie upokarzajacej. I ztąd waleczne dawne nasze społeczeństwo było niewypowiedzianie grzeczne. Dziś, jeżeli, co się nie często zdarza, spotykamy ludzi rzeczywiście grzecznych, to jedynie z nałogu i dobrego wychowania, a nie z potrzeby, gdyż zbyt rzadko im wypada obcować z takiemi, których cnoty mogliby szanować, a odwagi się lękać. Wróćmy więc jak najśpieszniej do tych szczęśliwych a już zapomnianych czasów, kiedy mężni i roztropni stawali na czele opinii publicznej, a półgłówki i tchórze jeszcze się nie wdzierali do jej kierunku.
Co niemało przyczyniało się do wziętości Jakóba u młodzieży, to że ile razy on należał do jakiejś wspólnej swawoli, zawsze brał winę na siebie, a swoich towarzyszów oczyszczał. Wprawdzie to mu bezkarnie uchodziło, bo też pan rejent wszelkie sprężyny umiał poruszać, żeby ta swawola nie miała smutnych następstw. Burdy godził, nawiązki własnym groszem opłacał, obrażonych przepraszał, wszystko żeby ulubiony siostrzan przykrości nie doświadczył. Był tego świeży dowód, kiedy Jakób ze swoimi stronnikami zatamowali sprawiedliwość urzędu odbiciem kryminalisty z rąk kata, i ułatwieniem mu ucieczki. Była to gardłowa sprawa, i dla niego samego i dla jego współtowarzyszy. A jednak powaga i zręczność pana rejenta tyle sprawiły, że nikt delacyi podjąć się nie chciał i szaleńcy zostali spokojni.
To pewna, że pan Jakób zasługiwał na jakieś względy przez osobliwszą swoją zdatność. Był on z liczby tych, co z równym zapałem oddają się pracy, jak i swawoli. Wszyscy mu przyznawali, że między młodzieżą aplikującą się do prawa w Żytomierzu, żaden tak nie był obeznany ze statutem i konstytucyami koronnemi, tak chyżo nie obejmował interesu, tak szczęśliwych nie miał pomysłów w ułożeniu planu do prowadzenia sprawy, ani tak rozsądnego i wymownego pióra. Niektórych jego merytów za inkarceratami na pamięć uczono się w palestrze; starzy nawet juryści podziwiali zdolności młodzieńca, i często zapraszali go na konferencye. Z tem wszystkiem niemniej zadziwiało publiczność, iż pan rejent, człowiek ostry, tyle miał słabości dla siostrzana paliwody, że nigdy nawet surowem ofuknieniem go nie zasmucił, i postępował z nim nie jak z siostrzanem sierotą, potrzebującym jego łaski, ale jakby z magnata synem, jemu od potężnego rodzica powierzonym.
Wprawdzie obaj jego wujowie, będąc bezdzietnemi, mogli go uważać za syna i ku niemu przenieść wszelkie słabości nierozważnego rodzicielskiego afektu. Pan rejent często powtarzał przed poufałemi przyjaciołmi, że miał jedyną siostrę, która poszła za majętnego Litwina, z domu starodawnego niejakiego Bokuna; że obaj małżonkowie odumarli Jakóba, kiedy jemu dopiero piąty rok się kończył; że z bratem wzięli go w opiekę; i zwykle dodawał: „Kubuś dziś bez nas mógłby się obejść: ma on z łaski Pana Boga swoich sto kilkadziesiąt tysięcy u księcia Radziwiłła wojewody Wileńskiego, hetmana wielkiego Litewskiego, a procenta, które w jego małoletności narosły, znacznie tę summę powiększyły. Aplikujemy go do prawa, żeby w potrzebie swój majątek i siebie umiał bronić, ale nie myślimy go wykierować na przysięgłego jurystę; bo kto ma chleb gotowy, nie potrzebuje go szukać. Zresztą, jak skończy rok dwudziesty drugi, to i nasza opieka wedle brzmienia testamentu nieboszczyka szwagra się skończy. Niech jeszcze ten rok w karności przecierpi, a potem zrobi z sobą co mu się podoba. Rady nasze będą zawsze na jego zawołanie, ale już mu rozkazywać nie będziemy mieli prawa.”
Jednak w Żytomierzu bywali starce, którzy znali od dzieciństwa pana Piotra i Pawła Bołsunowskich, nim ich JW. Kierdej kasztelan Kijowski oddał do szkół, a jeszcze chowali się u ojca ekonoma kluczowego w hrabstwie Toporzyskiem. Otóż oni pawtarzali, że ich było tylko dwóch, a o innem rodzeństwie, ani o żadnej siostrze nie słyszeli. Że wprawdzie pan rejent przed kilkunastu laty odbył jakąś daleką podróż, jak mówił do Litwy, że ztamąd wywiózł małego chłopczyka, jakoby swojego siostrzana, że niczego nie żałował, aby go jak najstaranniej wychować pod własnem okiem, ale że nie pojmują, zkąd miałby się urodzić ten siostrzan.
Wiele z tego domysłów i plotek wyrosło było w Żytomierzu, zwłaszcza między takiemi, co prawowali się z pacyentami pana rejenta. Nakoniec, między krzyżującemi się domniemywaniami przemogła opinia, że ten siostrzan pana rejenta był jego synowcem, i że pan Piotr, pokutnik, postnik i odludek, nie zawsze musiał być takim. Ale skoro Jakób dorósł, a kilku zbyt ciekawych o jego rzeczywiste pochodzenie porządnie szablą poobznaczał, wszystkie te gadaniny ucichły, i zaprzestano szperać w tem, co wyłącznie do rodziny Bołsunowskich należało.
ROZDZIAŁ III. Już dependenci pana rejenta wrócili z nabożeństwa, już posilili się śniadaniem, i każdy siedział przy swojej robocie. Samego mecenasa nie było, gdyż po mszy z kościoła udał się do jednego ze wsi przybyłego obywatela, który go w kwaterze swojej oczekiwał. Łatwo można było poznać jego nieobecność, bo lubo zwierzchność nad kancellaryą poruczył panu Rafałowi Świeżawskiemu, najstarszemu wiekiem dependentowi, a który przy końcu kadencyi miał wykonać przysięgę na jurystę, głośna a czasem burzliwa rozmowa przeplatywała pracę młodzieży, czego przykładu nie było w przytomności rejenta.
Pierwszy odezwał się pan Sylwester Bębnowski, podstolic Kijowski, do siedzącego obok siebie ubogiego dependenta, pana Bartłomieja Kałużyńskiego:
— Przecie summaryusz dokumentów tej utrapionej baby Chaptuszyńskiej tak dobrze jak skończony, możemy bawić się gawędką. Żałuj Bartku, żeś nie poszedł wczoraj z nami na balik wielmożnych podsędków Wiczfińskich, jak cię namawiał do tego pan Jakób. Bawiliśmy się po królewsku.
— Gdzież mnie chudemu pachołkowi was obywatelskich synów podzielać zabawę? Człowiek kontent, kiedy ma jaką parę butów niedziurawych, jaką taką kapotę, którą szanuję jak duszę własną, a jemuby w głowie było zabawy paniczów? Wy poszliście na biesiadę, a ja wyprosiłem się u pana rejenta, że mi pozwolił pójść na Kamionkę do mojej biednej matki, żeby ją i moje dwie siostrzyczki pocieszyć. Przyjęła mnie jak mogła w swojem ubóstwie. Wyście mieli marcepany, a ja szczęśliwie zajadałem sobie kluski z serem; a dlaczego śpieszyłem do matki, oto dlatego, że nie ma podszytego futerkiem baweciku, żeby nim pokryć się kiedy wychodzi na podwórze. Jakaż to była jej radość, kiedy jej przyniosłem szesnaście złotych! Moja najukochańsza matka będzie mieć przynajmniej to, co jej najwięcej jest potrzebne.
— A zkąd się wzięły u ciebie te szesnaście złotych?
— Zkąd? ja ich miałem dwadzieścia, tylko że cztery zachowałem dla siebie. Jeżeli w tych dniach uda mi się zebrać jeszcze cztery złote, sprawię sobie nowe buty, a jeżeli nie będę miał, przynajmniej podszycie. A moje dwadzieścia złotych, jest-to łaska pana Jakóba. Posłał mnie onegdaj do księdza kanonika Słomowskiego z dokumentami; ten je przyjął, okiem na nie rzucił, i odprawił mnie wtykając w rękę ładunek, w którym było dwadzieścia złotych, o czem aż później się dowiedziałem, bo jaki był, taki oddałem panu Jakóbowi, jedno że mnie powiedział: — zostaw to przy sobie, tobie się to przyda Bartku, a ja jeszcze nie potrzebuję kościelnych pieniędzy. — Kiedym się obliczył, ledwo dusza nie wyskoczyła z radości, że mogę matce się przysłużyć. Jakże wyglądałem poobiednej pory, żeby się do niej wysunąć! Wasze biesiady wcale mi nie zaprzątały głowy, chociaż mnie do nich ciągnął mój dobrodziej pan Jakób.
— Jaki z ciebie gaduła, Bartku — na to się odezwał pan Jakób, który przy obszernym kantorku siedząc związywał plik papierów, a zasłuchał koniec narracyi pana Bartłomieja. — Wolałbyś coś ciekawego powiedzieć, albo przepisywać co ci dano, nie pleść panu Sylwestrowi koszałki opałki, które go obchodzić nie mogą, a tylko go nudzą.
— I owszem, poczciwy Bartek wielce mnie zajął swojem opowiadaniem. Alboż ja nie mam matki? a chociaż chwała Panu Bogu, nieboszczyk ojciec zostawił nam uczciwy szlachecki majątek, my się kochamy jak ubodzy. Cóż może być droższego od matki? a że o tobie wspomniał, panie Jakóbie, za to się nie gniewaj. To dla nas nic nowego; ile razy słyszymy o jakimś czynie szlachetnym, ty zaraz nam w myśli stajesz.
— Wstydź się, panie Sylwestrze! Prawdziwie, gdyby kto z boku nam się przysłuchał, za kogoby nas wziął, że ofiarę dwudziestu złotych, i to nie swoich, mamy za heroizm?
— A czy to na tem koniec, panie Jakóbie? a z czyjej łaski mam lity pas, że mógłbym się nim czwanić, jak gdybym był synem urzędnika? Wszakże to pierwszy złoty pas w rodzie Kałużyńskich, bo my z dziadów i naddziadów charłaki. Moja matka z ostatniego się ciągnęła, dla utrzymania mnie w szkole; ostatnią kozę przedała, żeby zapłacić dyrektorowi. Gdyby nie to, może byłbym gdzieś kuchcikiem, albo żydowskim pachołkiem, albo co jeszcze łatwiej, zmarłbym z głodu pod pierwszym płotem. Mam ci ja także kontusinę porządną i żupan atłasowy, na które wy, moi mili koledzy, złożyliście się. Pan rejent, niech mu Bóg da za to czego tylko zapragnie, rzucił wtedy dla mnie dwa czerwone złote; ale ja sobie chodzę w mojej kapocie, a kontusz i pas to tylko od święta w katedrze, a po skończonem naboieństwie zaraz to zrzucam z siebie i wracam do swojej kapoty. Wtedy dopiero będę śmiało chodził w mojej paradnej odzieży, kiedy tyle zachwycę prawa, że już będę mógł sam dla siebie coś zarobić.
— A zkądże ta desperacya? — na to pan Rafał Świeżawski, przy którym było posłuszeństwo, człowiek pracowity, najlepszego serca, a wielce lubiący wiedzieć o wszystkiem, co się działo w Żytomierzu.
— To nie desperacya, ale głos sumienia; za cobyście mnie trzymali, gdybym się pawił w złocie i jedwabiu, podczas kiedy moja biedna matka i dobrodziejka sama czasem nie wie, co będzie mieć jutro na wyżywienie siebie i tych dwóch sierot, co przy niej mieszkają. A jeszcze parę lat, i to daj Boże, trzeba jej się borukać z nędzą, ale jak Bóg, który sierot nie opuszcza, dopomoże że wyjdę na jurystę przysięgłego, i zostanę rocznym patronem jakiego obywatela, o kapitulacyę się targować nie będę, ale wymówię sobie ordynaryą. Najmę dworeczek na Kamionce, tam przeniosę matkę i siostrzyczki, oddam jej każdy grosz jaki zarobię, żeby coś zebrała dla córek na wyprawę, a mnie utrzymywała wedle woli swojej. Mnie niewiele potrzeba; pewnie żadnemu magnatowi nie pozazdroszczę szczęścia.
— Poczciwy Bartek — wykrzyknęli wszyscy, a pan Sylwester: — posłuchaj Bartku, jeszcze chwilkę, a już mój summaryusz będzie gotowy; pójdziesz z nim i z temi dwoma plikami do pani Chaptuszyńskiej; możesz rachować przynajmniej na kilkanaście złotych, które tobie odstępuję z całego serca. Ręka rękę myje, a jeżeli wzgardzisz tą przyjacielską przysługą, to niech cię djabli pokąsają.
— Ale nie, mój drogi panie Sylwestrze, strzeż mnie Boże, żebym się twojej łaski wstydził.
Przez czas krótki milczenie nastąpiło, i każdy zajmował się swoją robotą. Przerwał ją nakoniec pan Romuald Baranowski skarbnikowicz Owrucki.
— Niech Bóg ci tego nie pamięta, panie Bartłomieju, żeś mnie rozczulił w czasie świąt Bachusowych. Podczas zapust co nie śmiech i pustota, to jest grzechem, a mnie z twojej łaski łzy się zakręciły w oczach. Opowiedz-no nam, panie Sylwestrze, jak też tam było na wczorajszej biesiadzie u państwa podsędkowstwa?
— Przedziwnie, przecudownie, gospodarstwo uprzejme, wieczerza obfita, ciasta wyborne, ptasiego mleka tylko nie dostawało; a kobiety ładniejsze jedna od drugiej. Poważni goście bawili się kielichem, a młodzież w pląsy. Pan Jakób po swojemu dokazywał w mazurze, a w krakowiaku ex abrupto takie wyśpiewywał piosenki, że można powiedzieć, iż był królem biesiady, przynajmniej wszyscy mu to przyznawali.
— Niczego i waćpanu, panie Sylwestrze; tańcowałeś mazura do upadłego, i dobrze uważałem, jak się zalecałeś pannom.
— Kto wszystkim, ten żadnej się nie zaleca; tego nie powiem o waćpanu, panie Jakóbie, bo przez cały wieczór tańcowałeś jedynie z JW. Niemierzycówną, naszą podkomorzanką. O krok jej nie odstąpiłeś, aż do chwili kiedy się mieli rozchodzić; ale prawda że prześliczna, bo to oko czarne, pełne ognia, usta jak wiśnie, kibić jak u łani, nóżka zgrabna, a rączka tak biała, tak pulchna, tak drobna, że zaprasza, aby na niej pocałunek położyć.
— A jaki ognisty w opowiadaniu — wyrwał się pan Szczepan Jurkiewicz, dotąd milczący — jak widzę zakochałeś się, panie Sylwestrze.
— O to także! Dopiero musiałbym chodzić po głogach i cierniach z panem Jakóbem; albo on pozwoli komu w niej się kochać? Było widzieć, jak stroił do niej koperczaki.
— A ona? — zapytał pan Romuald.
— Ona wcale nie była od tego. Owszem, tak wydała się być zajętą naszym panem Jakóbem, że ile razy na chwilę wychodził z sali, zaraz było widać na jej twarzy jakąś niespokojność. Szczęśliwy z ciebie człowiek, panie Jakóbie, chociaż nie nad twoją wartość, żeś się umiał podobać tak nadobnej dziewczynie.
— Rada gęba kiedy pan śpi. Czy nie łaska pannę podkomorzankę i mnie najniższego jej sługę wypuścić z pozwu, a kim innym się zająć?
— A cóż ja mówię przeciwko jej i twojej poczciwości? Oboje jesteście wolni, śmiało możecie wzdychać do siebie. Jużci każdy szlachcic niepowołany do stanu duchownego musi się żenić, a lepiej wcześniej niż później. A czy to raz pan rejent za stołem się przed nami odezwał, że na nim cięży głupstwo, iż nie dobrał sobie żonki póki pora była? W tem swoich wujów naśladować nie będziesz, panie Jakóbie. Jeszcze trochę poczekawszy, a będziemy cię witać kosmato. A nas, dobrych twoich kolegów, zawsze na twoje rozkazy gotowych, czy do szabli, czy do kielicha, zaprosisz na swoje wesele.
— No i powiedz, panie Sylwestrze, co ci ztąd przyjdzie, że mi dokuczasz? Widzę że źle o mnie trzymasz, kiedy przypuszczasz że mogę zapomnieć kim jestem, a kim jest pan podkomorzy. Cóż to ja, syn magnata, żebym aspirował do pierwszej partyi w całym powiecie?
— A dlaczego nie? szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Jabym się nie lękał posunąć do podkomorzanki, gdybym mógł mieć jakąś nadzieję z jej strony. A cóż dopiero ty, panie Jakóbie, czoło naszej młodzieży, a do tego spadkobierca dwóch bogatych a bezdzietnych wujów? Prawda, że panna hoża, wysokiej krwi, takiej siedzieć nie dadzą, ale i to niemniejsza prawda, że na szerokim świecie nic lepszego od ciebie jej zdarzyć się nie może.
— Znam cię, panie Sylwestrze; wiem że kiedy się rozgadasz, nie ma potęgi któraby ci usta stuliła. Gadaj sobie zdrów co ci ślina do gęby przyniesie, ale ja tego słuchać nie chcę i za pozwoleniem pana Rafała odchodzę do mojej kwatery, i tam skończę remotis arbitris to co mam podać wujowi.
— Czy ty się na mnie rozgniewał, Jakóbie? A toby było grzechem.
— Bynajmniej, mój Sylwestrze, ale rozmowa bierze tok dla mnie tak niemiły, że za złe wziąść mi nie możesz, iż ani wam nie chcę robić przykrości prośbą, żebyście odmienili dyskurs, ani sobie, żebym się przymuszał słuchać to, czego mi słuchać nie wypada. Zresztą wuj dał mi do wypracowania rzecz bardzo ważną, o której wie pan Rafał, i dziś musi być koniecznie wygotowaną. A wy ciągle rozrywacie moją uwagę, kiedy mi ją trzeba jak najwięcej natężać. Bywajcie więc zdrowi, do obaczyska przy obiedzie!
To rzekłszy, wyszedł z papierami do oficyny, którą omal że nie całą zajmował ze swojemi ludźmi.
Znowu nastąpiło milczenie. Pan Franciszek Łapiński po niejakim czasie tak zagaił:
— Widzę, że nasz Jakób na prawdę się zakochał w podkomorzance; kiedy tak, to ubolewam nad jego losem.
— A to czemu? — przerwał pan Sylwester.
— Temu, że straszny dla niego rywal już jest napięty, ale taki, przed którym placu nie dotrzyma.
— Któż to jest ten rywal?
— O niczem, jak widzę, nie wiecie; pan Mozarowski, rządca dóbr pana podkomorzego; a trzeba wiedzieć, że ma jakieś swojactwo z moim ojcem, mówił mi, że JW. łowczy Litewski, który dotąd ze swoich Toporzyszcz nie wyjeżdżał, przed tygodniem był ze swoim synem na wsi u pana podkomorzego, a ten nazajutrz zrobił mu rewizytę, i był przyjęty z wielką uprzejmością. Coś w tem być musi, a daj Boże, żeby nic złego dla naszego kolegi.
—- At! gadasz! Cóż dziwnego, że JW. łowczy domyślił się nakoniec, że mu wypada zrobić grzeczność pierwszemu urzędnikowi powiatu, w którym zamieszkał. Jemu od tego trzeba było zacząć, a lepiej późno niż nigdy. JW. łowczy wysoki dygnitarz, orderowy pan; w Warszawie może się nadymać przed urzędnikiem powiatowym, ale na prowincyi Princeps Nobilitatis całego powiatu więcej znaczy, niż dygnitarz, bo więcej może. Czy my to nie widzieli, jak senatorowie kłaniają się W. Trypolskiemu, naszemu sędziemu ziemskiemu? W Warszawie lada panicz, byle się przyczepił do dworu, daje sobie tony przed szlachcicem; ale na prowincyi rzeczy się mają inaczej. U nas pan jeżeli coś znaczy, to tylko przez przywiązanie, jakie umiał pozyskać u szlachty. Jeżeli ubogą szlachtę wspiera, obdarza, kieruje, i bogatych mieć będzie po sobie, bo my wszyscy jesteśmy bracią. A w takim razie wszystko od nas otrzyma; ale jeżeli tylko o sobie myśli, to ja pierwszy przed nim czapki nie zdejmę. My przecie żyjemy pod prawem, a nikt mi nie pokaże, ani w statucie Litewskim, ani in Voluminibus Legum, żebym był obowiązany kłaniać się takiemu, którego ani miłuję, ani szacuję, dlatego tylko, że jego antenaci siedzieli w krzesłach i piastowali laski, buławy i pieczęcie.
— A jednak — odpowiedział pan Rafał — panowie u nas robią co się im podoba.
— Ba! ale jacy? tacy, co mają miłość szlachty. Bez nas pan, wiemy o tem dobrze, wysokiego urzędu nie otrzyma, a na djabła mu się przyda pan, który między nami nie utworzył sobie partyi. Dygnitarz i senator nie wyrósł jak grzyb.
Musiał się wprzód pokazać na sejmie jako poseł; a kto posłów wyseła? my. Wszakże i ten JW. łowczy, o którym mówią że nos do góry zadziera, a swoje bogactwa ma tylko dla siebie, musiał się kłaniać szlachcie czerskiej, żeby mu powierzyła poselstwo; bez tego nie wieleby wskórał u króla, i byłby prostym szlachcicem jak my. Zapewne, kiedy pan nas zobowiąże i łaską i grzecznością, my dla niego w ogień skoczym: dobre za dobre. A czy to my nie chrześcianie, żebyśmy dla naszych dobroczyńców wdzięczności nie dochowywali! Na co daleko szukać? Pan rejent nie pan, zwyczajnie szlachcic, nawet jego ojciec był ekonomem u nieboszczyka kasztelana Kijowskiego, a jednak my jego boimy się, i często znosimy jego chimery, bo jego chleb jemy i pod jego opieką nabywamy możności latania własnemi skrzydłami. Jakoż niejeden z naszych z jego łaski wyszedł na człowieka.
— Wszystko to pięknie powiedziano — na to pan Rafał — jednak nie życzę waszeci narażać się magnatowi.
— Unus nullus — odrzekł pan Sylwester. — Czy pan, czy szlachcic, czy nawet plebejusz, pojedynczo każdego słabszego skrzywdzić może. To się między ludźmi wydarza, i od tego są prawa i urzędy, które je stosują. U nas pan, chociaż potężny, łamie się z prawem, ale nakoniec musi mu uledz; a jeżeli puszcza się na bezprawia i krzywdzi szlachtę, umie ona sobie na to poradzić. A czy to dawno, jak Sapiehowie, że naprzykrzali się szlachcie litewskiej, od niej rozsiekanemi zostali pod Olkienikami? Gdybym samopas obraził magnata, a on mi za to kazał wygarbować skórę, może we cztery oczy sambym się przyznał, że w części na to zasłużyłem; jednak i toby mu bezkarnie nie uszło. Jużci gdzie nie ma mężobójstwa, kara śmierci nie może być do winowajcy zastosowaną, a tylko grzywny i wieża. Otóż sami powiedzcie: czy ubogi szlachcic skrzywdzony od magnata miał kiedy odmówioną sprawiedliwość? czy nie doprowadził go zawsze na wieżę? a czy pan, któryby go nie zagodził, mógłby się od niej wykręcić? bo jużci musi sub poena infamiae spełnić dekret, inaczej jestsuspensus ab omni officio. Czy to jeden chudy pachołek na właściciela wioski wyszedł, za to że magnata z poniesionej od niego krzywdy zakwitował? Niejeden podobny interes przez nasze ręce przeszedł. Ot wiecie co? Nasza szlachta ma wielki rozum, chociaż po zagranicach nie peregrynuje, a hreczkę sieje, bo doskonale pojęła swoje położenie w rzeczypospolitej. Nie zazdrości ona panom krzeseł i dygnitarstw, owszem, sama im do tego dopomaga; ale wara panom od władzy sądowniczej, tę szlachta przy sobie zatrzymuje, i z rąk nie wypuszcza. Szlachcic pana sądzi zawsze, pan szlachcica nigdy. Pytam się: co wojewoda może zrobić sędziemu ziemskiemu? ale sędzia ziemski dla wojewody jest strasznym, bo go może wyzuć z majątku. A kto u nas tworzy sędziów? magnaci czy szlachta?
— Jak z książki mówi nasz pan Sylwester — wykrzyknęli wszyscy.
Jak się uciszyło, pan Rafał rzekł do pana Sylwestra.
— Cóż konkludujesz z tego panegiryku, coś go dopiero skończył?
— Co konkluduję? oto, że gdy nasz JW. podkomorzy żadnego nie ma interesu w Warszawie, a więc ani JW. łowczy, ani jego parentela na nic mu się nie przydadzą; ale mu idzie o zachowanie nabytej wziętości w powiecie. Oprócz córki ma on i syna, któregoby rad promował w obywatelstwie. Mówią, że na przyszłym sejmiku ma go prowadzić na deputata do trybunału. Tu mu pan łowczy nie pomoże ze swojemi dwiema gołemi kreskami, kiedy zechcemy mu szkodzić: ale jeżeli pan Jakób będzie jego zięciem, na trzysta szabel będzie mógł rachować i to lekko. My wszyscy przy nim staniemy, nie tylko my, ale omal że nie cała palestra; dodaj że przy każdym to krewny, to brat, to przyjaciel, to wreszcie ten, co ma sprawy w naszych rękach stanąć musi; a co się nas samych tyczy, trudno by znaleźć takiego, coby duszą i ciałem nie był przywiązany do pana Jakóba. Mąż tyle roztropny, ile pan podkomorzy, musiał to dobrze wyrachować, i pewnie przekłada zięcia, przez którego rozpościerać będzie swoje wpływy w powiecie, nad takiego którego nikt nie zna. Z czego wszystkiego wnioskuję, że pan Jakób nie ma powodu lękania się iść w kandydacyą małżeńską z panem łowczym, bo go bez najmniejszej wątpliwości przekreskuje.
— Gadasz, jak niedoświadczony! Czy to się idzie zawsze za głosem rozsądku? czy poduszczenia próżności nie biorą nad nim góry nawet między mężami wzorowej roztropności? Albo to nie pochlebi dumie starca, mieć córkę synową wysokiego dygnitarza, który na krocie rachuje swoje przychody? Przez to skoligaci się z mitrami i orderami. Wprawdzie Niemierzyce są ze starego gniazda, wysokie urzędy niegdyś piastowali. Kiedyś to od Żytomierza po za Owrucz jechano ciągle Niemierzyczowskiemi dobrami; ale co było a nie jest, nie pisać w regestr. Dziś Niemierzycowie są tylko możną szlachtą; a każdy szlachcic, nawet z takich co to na możnowładztwo najwymowniej narzekają, woli mieć za zięcia pana, niżeli brata szlachcica.
— Mów sobie co chcesz, panie Rafale, a nie przekonasz mnie, żeby w sprawie zamążpójścia najgłówniejszy autorat nie był przy pannie. A ja dobrze zauważyłem, że panna podkomorzanka kocha naszego Jakóba, i że żadnemu innemu nie odda swojej ręki.
— A! wola córki jest trzcina, a wola ojca jest wiatr, który ją ugina. Pan podkomorzy zna szacunek dla naszego Jakóba, w zwyczajnym porządku możeby mu córki nie odmówił, i tego nie jestem pewny; ale co wątpliwości nie ulega, niech tylko pan łowczy oświadczy się za synem, panu Jakóbowi zaraz dadzą odprawę. My wszyscy zacni, ale nie wszyscy znaczni.
— A ja tak źle nie trzymam o panu podkomorzym. On jest dobrym ojcem, nigdy córki nie przymusi iść za takiego, który wstręt w jej duszy ku sobie pobudza. Możeby wolał ją widzieć panią, niż szlachcianką, ale stać się nie może sprawcą nieszczęścia swojego dziecka. A cóż to! czy przez pachołków będzie ją ciągnął do ołtarza? Bo to nadaremno, ona nigdy dobrowolnie nie pójdzie za tego, którego kochać nie może.
— Tarara, że przyjmuje grzeczności gładkiego chłopca i że lubi z nim pląsać, już pan Sylwester widzi w jednej Leonildę, a w drugim Koloandra; inny świat w książkach, a inny w rzeczywistości. Dziewczynie zachciewa się wielu rzeczy, ale w te serdeczne upały, o których piszą, nie wierzę. Może gdzieś to bywa, ale my żyjemy w Polsce, a u nas zaloty do panny niewiele się przydadzą, jeżeli rodzice albo nawet opiekunowie już mają dla niej ukartowany projekt. Małżeństwo jest tranzakcyą, która obejść się nie może bez statutu Litewskiego. Rzecz tyle poważna nie opiera się na zachciewaniu młodych głów.
Jeżeli jaki podżyły kawaler posunie się czasem do młodej panienki, pewnie jej się nie podoba, ale dlatego rąk nie opuszcza; udaje się do jej rodziców, a skoro oni osądzą, że to jest z jej dobrem, jej nie pytają o zdanie, ale wręcz zapowiadają, żeby uważała siwego pana młodego za przyszłego małżonka. Dziewczyna się rozpłacze, czasem zemdleje; już w to nie wchodzę czy na prawdę, czy at sobie. A jacyby rodzice chimery niedowarzonej głowy uważali! Ciągną pannę do kobierca, jak cielę na rzeź, ale potem jakoś przywyka do poczciwego męża, i najszczęśliwsze z łaski Pana Boga tworzy się pożycie. Sami powiedzcie, czy u nas inaczej się dzieje? bo tak być powinno.
— I waszmość to chwalisz?
— A nie inaczej.
— Nie życzę waszmości z takiemi zasadami zabierać się do stanu małżeńskiego. Zresztą waszmości wolno tak myśleć, bo tak jesteś statecznym w swojem kawalerstwie, że w niem i umrzesz; nigdy nie widziałem, żebyś się kiedy przybliżył do białogłowy, a cóż dopiero żebyś się miał jej zalecać.
— Otóż żebyście wiedzieli, że nim rok upłynie, pożegnam się z mojem kawalerstwem.
— Winszujemy, winszujemy — odezwała się palestra; a pan Franciszek Łapiński dodał:
— A czy się nie dowiemy, jaka szczęśliwa panna, której się waszmość zalecasz?
— Otóż jest! Albo ja próżniak, żebym się pannom zalecał? Panu Jakóbowi uchodzi jeść po dwa grzyby w barszczu: i drabować dokumenta i biegać za pannami. Nie każdemu praca przychodzi tak łatwo, a mnie trudniej niż komu. Wszakże suscepta mi rejent powierzył; a to dopiero byłby tam groch z kapustą, gdybym się włóczył za dziewczętami.
— Przecież — na to pan Sylwester — waszmość nie jesteś Rabinowiczem, żeby mu rodzice przywozili córki do wyboru. Jużci! jeżeli myślisz o odmianie stanu, musisz szukać takiej, któraby ci się podobała, a potem przysiedzieć fałdów dla uzyskania jej wzajemności.
— Nie tak się rzeczy mają; mnie każda panna się podoba, byle była zacna, poczciwa i do rzeczy. Albo ja się ożenię, żeby się cackać z żoną? kto musi pracować na barszcz i obuwie, to mu nie takie bzdurstwa w głowie. Pod koniec kadencyi wykonam przysięgę i pójdę na własny chleb; trzeba będzie myśleć o przytułku i wikcie, a chodząc około cudzych interesów, trudno myśleć o własnych; ale od czegóż żona.
— A więc o nią musisz się starać!
— Jakie tam staranie! Tu omal że nie u każdego urzędnika sądowego jest jakaś panna, bliższa lub dalsza krewna lub na opiece, której opiekun nie wyda bez jakiejś wyprawy i jakich tysiąca złotych na zaprowadzenie nowego gospodarstwa. Cóż! Ja sierota w dorobku; mój ojciec był dyspozytorem w Serbinówce, wsi należącej do kapituły Żytomierskiej: a że nie umiał kraść, więc mi z tego niewielka była pociecha, że byłem jedynym jego spadkobiercą. Tyle tylko, że przez wzgląd na jego poczciwość i zasługi, ksiądz Malinowski proboszcz katedralny, kosztem kapituły oddał mię do szkół, a potem do palestry. Otóż, że już jestem w trakcie wyjścia na człowieka, pójdę do niego i powiem mu: — Wielebny ojcze! tobie winienem wszystko, bo bez twojej łaski mój brzuch byłby czczy, a głowa próżna. Teraz, że jestem pełnoletnim, wybierz mi jaką poczciwą szlachciankę, i ożeń mnie z nią, a wiem że tego mi nie odmówisz.
— I cóż będzie potem?
— A cóż? Ksiądz Malinowski pewnie mnie nie zdradzi, i zrobi wybór, na jaki sambym się nie zdobył. Jest tu kilka panien właśnie takich, jakich mi potrzeba: w domu pana podstarosty Żytomierskiego jest należąca, toż u państwa pisarstwa ziemskiego. a u pana vicesgerenta Konopackiego są aż dwie krewne, które mają nawet na ewikcyi u pana sędziego ziemskiego Trypolskiego każda po pięć tysięcy. Prawda żem ubogi, bo że kilkaset złotych krwawo zarobionych mam w kuferku, o tem i mówić niewarto; ale ksiądz powie opiekunowi panny, o którą dla mnie się oświadczy, że chociaż jestem chudym pachołkiem, ale bogobojnym, poczciwym, z takich co to żonie przepaść nie dadzą; a wdanie się tak poważnego prałata nie piechotą chodzi. Obaczycie, jak gładko wszystko się ukartuje; może wprzódy, nim następna kadencya nadejdzie. Tyle będę miał kłopotu, żeby zawczasu pomyśleć, gdzie się z żoną wprowadzę od ołtarza, ale chociażbym się i nie żenił, musiałbym myśleć o kwaterze. Nazajutrz po ślubie dla was koledzy sprawię porządną bankę, żebyście moje wesele pamiętali, i choć westchnieniem do Boga przyczynili się do otrzymania Jego błogosławieństwa na nasze stadło. Mam na to odłożonych sto złotych.
— Jasno się tłómaczysz, panie Rafale — na to pan Sylwester; — wiemy, że prałat ugada opiekunów, ale komu dasz plenipotencyą stanąć w twoim aktoracie przed panną?
— Pewnie nie waszeci. Dziwny z waszmości człowiek. Nie ma dnia, w którymbyś kilkanaście razy nie przewracał kartki Volumina Legum i statutu Litewskiego, przytaczasz prawa z pamięci jak pacierz, a jak gdybyś nie wiedział, co tam stoi w konstytucyi pod tytułem: De desponsatione puellarum. Puella sine consensu patris, orphana sine consensu tutoris, nec nolle, nec velle. A co to? rodzice i opiekunowie u nas malowani, żeby nie mieli prawa stanowić o losie dziewki? Matrony bez assystencyi krewnych żadnej tranzakcyi zawierać nie mogą, a dziewczęta miałyby vocem decisivam w tem, co całkowity ich los ma zabezpieczać, lub psować? A gdzie u nich do tego rozum i doświadczenie? A w coby się obrócił świat, gdyby tym głowom dano wolę?
Tu turkot pojazdu przerwał ich rozmowę. Wszyscy ruszyli się z miejsc do okna, żeby przypatrzeć się nowo przybyłemu gościowi. Ale gdy wysiadał z pojazdu, oparty na ramionach dwóch lokajów, wszyscy poznali znanego im z widzenia Augusta Kierdeja, łowczyca Litewskiego, a już ozdobionego krzyżem Maltańskim na szyi. Pan Rafał, jako zastępujący miejsce gospodarza, wyszedł, żeby szanownego gościa przyjąć na ganku, nie omieszkawszy wziąć z sobą do assystencyi dwóch dependentów, których sam naznaczył.