Zapomniani bohaterowie powojennej Polski - Paulina Koniuk - ebook + audiobook + książka

Zapomniani bohaterowie powojennej Polski ebook i audiobook

Paulina Koniuk

3,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wstępując do Armii Krajowej, wiedziałem, na co narażam siebie i bliskich. Wiedziałem, że nie będzie łatwo. Że moje dotychczasowe życie, wraz z odrzuceniem pozwu do wojska, kończy się na zawsze. Z tej drogi nie było już odwrotu. Przewidywałem zimne noce w lasach, ucieczki przed wrogiem, strach i determinację, które będą krążyć w moich żyłach zamiast krwi. Spodziewałem się długich, wesołych rozmów, nawiązania nowych przyjaźni i poddania próbom tych starych. Lecz to, co mnie spotkało, nie nawiedziło mnie nawet w najgorszych koszmarach.

Książka stanowi pamiątkę po wyjątkowym człowieku, Marianie Bronieckim, który w wieku zaledwie dwudziestu jeden lat odrzucił wezwanie do wojska i wstąpił w szeregi Armii Krajowej. Ukrywał się w lesie, walcząc z wrogimi oddziałami UB. Osiem lat życia spędził w więzieniu, a w swych pamiętnikach opisał panujące tam potworne warunki, przebyte choroby oraz bestialskie traktowanie skazańców.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 39 min

Lektor: Tomasz Sobczak

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Marianowi Bronieckiemuoraz wszystkim zapomnianym Bohaterompowojennej Polski

PrologPasjanowegopokolenia

 

 

 

 

 

Był to piątkowy poranek, na dwa dni przed Wigilią. Niebo przez noc nabrało koloru skrzepniętego na rzece lodu, a słońce, choć wciąż raziło mnie w oczy, nie dawało ani trochę ciepła. Cały świat przykrył biały, lśniący puch. Miałam wrażenie, że biorę w dłonie pokruszone diamenty, które najpierw odstraszały mnie dojmującym chłodem, a po chwili, zbyt krótkiej, abym zdążyła nacieszyć się ich pięknem, rozpływały się w zwyczajną wodę. Była to jedna z niewielu mroźnych i w dodatku białych zim, jakie pamiętam. Większość z tych, które przeżyłam, były wprawdzie chłodne, nawet bardzo chłodne, lecz rzadko kiedy białe.

Obudził mnie spokojny głos mamy. Głaskała mnie po policzku, raz po raz wymawiając to magiczne słowo, które w sercu każdego dziecka rozbudza ten wspaniały, gorący płomień.

– Joasiu, spójrz – szeptała. – Śnieg.

Niemal natychmiast otworzyłam oczy i podniosłam wzrok na rozciągający się za oknem górski krajobraz. Przykleiłam twarz do szyby, bez opamiętania chłonąc cud zimy. Biel, która ubiegłej nocy przykryła świat, w pierwszej chwili oślepiła mnie, lecz nie chciałam się odsunąć. Ogarnęło mnie to cudowne uczucie, które pojawia się wtedy, gdy coś, co znasz i widujesz na co dzień, nagle staje się istną krainą czarów. Kiedy ze zwykłej dziewczynki mogłam przemienić się w dowolną bohaterkę moich ukochanych bajek. W takim świecie, stworzonym tylko dla mnie i doprawionym szczyptą mojej własnej wyobraźni, nie istniało niemożliwe.

Mama pogłaskała mnie delikatnie po ramieniu.

– Piękny widok, prawda? A babcia mówiła, że u nich w ogrodzie spadło śniegu aż po kolana! Wspaniale, prawda?

Przytaknęłam i uśmiechnęłam się do moich pięknych zimowych planów. Gdy tylko w końcu dojedziemy do dziadków, wskoczę w zimowe ubranie, a potem razem z tatą ulepimy największego bałwana, jakiego widział świat. Zbudujemy fort i urządzimy rodzinną bitwę na śnieżki. A potem…

Potok moich myśli momentalnie stanął w miejscu, gdy zza kurtyny uginających się pod ciężarem śniegu drzew wyłonił się niknący w bieli uroczy dom. Otaczała go ogromna działka, którą po wszystkich czterech stronach wieńczył las. Zjechaliśmy właśnie z jedynej drogi, jaka tutaj prowadziła. Ziemia stała się wyboista i cały samochód podskakiwał tak mocno, jak gdyby jego mechanizm męczyła potworna czkawka. Wysoka, miedziana brama stała otworem, zapraszając bożonarodzeniowych gości. Tata skręcił w lewo i zaparkował na podjeździe, obok trzech innych samochodów.

– Wygląda na to, że jesteśmy ostatni – zauważyła mama, poprawiając pokaźny puchaty kołnierz u swojej pięknej kurtki w kolorze ciemnej śliwy. Tata jako pierwszy wyszedł z samochodu i otworzył przede mną drzwi. Moje kozaki utonęły w gęstym, białym puchu. Z całego serca pragnęłam runąć prosto w objęcia śnieżnej zaspy, lecz powstrzymał mnie od tego widok dwóch osób. Dopiero teraz, słysząc ich głosy, czując na sobie ich kochający wzrok, zrozumiałam, jak bardzo za nimi tęskniłam.

Ruszyłam przez zaśnieżoną drogę, prosto na ganek, w objęcia dziadków. Babcia wzięła mnie na ręce, a ja wtuliłam się w nią, wdychając słodką woń jej różanych perfum. Moje uszy wypełniły setki przeróżnych dźwięków, zmarznięte policzki odnalazły ciepło kochającego domu. Czułam zapach świeżo pieczonego chleba i pierników, a w przedpokoju zaroiło się od znajomych, uśmiechniętych twarzy. Wszyscy podawali mnie sobie jak najwspanialszy świąteczny upominek, witając się ze mną i pytając, jak bardzo nie mogę się już doczekać przybycia Gwiazdora i od tak dawna wyczekiwanych prezentów.

Cieszyło mnie to zainteresowanie moją osobą, choć dopiero potem zaczynałam zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo brakuje mi towarzystwa kogoś w moim wieku. Oprócz mnie u dziadków nie było żadnych innych dzieci. Moje niezbyt liczne kuzynostwo stanowiły osoby u progu dojrzałości lub już całkowicie niezależne. Tak więc jedynym, który stał pomiędzy moim światem a światem dorosłych, był mój piętnastoletni kuzyn Mateusz.

Jego niestety nie interesowały zabawy lalkami czy czytanie mi bajek. Podczas każdego rodzinnego spotkania poznawaliśmy się na nowo – z początku zawsze mnie ignorował, lecz potem zaczynał widzieć we mnie jedynego odbiorcę jego niestworzonych rewelacji o świecie, wiernego słuchacza, który nie przerwie mu ani nie zmieni tematu. Był jak dziennikarz, który wyszedł z telewizora i przypadkiem trafił do naszego domu, niczym zbłąkany wędrowiec do betlejemskiej stajenki, wiedziony światłem nadziei. A najbardziej lubił opowiadać mi o wydarzeniach z pierwszej połowy dwudziestego wieku. Znał tak wiele dat, incydentów i nazwisk ludzi, którzy żyli i walczyli za wolną Polskę podczas pierwszej i drugiej wojny światowej, że aż trudno mi było nieraz wierzyć w jego słowa. Nie rozumiałam, jak ktoś może wiedzieć tak wiele o rzeczach, których nie widział na własne oczy. Podziwiałam go za to i zawsze z irytacją patrzyłam na dorosłych, którzy prosili nas do stołu w chwili, gdy Mateusz zbliżał się do punktu kulminacyjnego jednej ze swoich historii.

Mama wyrwała mnie z zamyślenia, prosząc, abym zdjęła kurtkę i kozaki. Pomogła mi powiesić ubrania na wieszaku, a tymczasem ktoś, chyba babcia, podstawił mi pod nogi moje ulubione bambosze. W gwarze rozmów i śmiechów ruszyliśmy do odświętnie przystrojonego salonu, gdzie na ogromnym stole czekała na nas iście królewska uczta. Wszyscy zasiedli do wspólnego obiadu. Nasze uszy pieściły przytłumione dźwięki dobiegających z radia kolęd, których teksty nieprzerwanie nuciłam pod nosem. Mateusza i mnie dzieliło kilkoro dorosłych, tak więc mój kuzyn nawet nie zwracał na mnie uwagi.

Jeszcze.

Obiady rodzinne, zwłaszcza gdy rodzina liczy sobie ponad dziesięć osób, trwają znacznie dłużej niż te zwyczajne, przez resztę roku. Bardzo chciałam już wyjść na dwór, ale lubiłam słuchać perlistego śmiechu dziadka i kawałów, które skwapliwie opowiadał wujek Darek. Kiedy w końcu babcia jako pierwsza wstała od stołu, a moja mama i ciocie rzuciły się, aby jej pomóc, podeszłam do taty. Musiałam chwilę zaczekać, aż w końcu oderwał się od rozmowy z moimi wujami i zwrócił na mnie uwagę. Lecz gdy zapytałam go o wspólne lepienie bałwana, usłyszałam znienawidzone „za chwilę”. Dorośli nadzwyczaj skwapliwie nadużywają tego słowa, które zarówno dla nich, jak i dla dzieci, oznacza całą wieczność, a przynajmniej rozciągające się w nieskończoność godziny. Ponieważ jednak byłam bardzo upartym dzieckiem, postanowiłam dopiąć swego. Ciągnęłam tatę za rękaw garnituru tak długo, aż w końcu wstał od stołu, wyminął mnie i podszedł do mojego kuzyna. Zdezorientowana, obserwowałam, jak tłumaczy coś Mateuszowi. Chłopak spojrzał na mnie, najpierw zdziwiony, lecz po chwili w jego oczach dostrzegłam gniew. Przytaknął jednak sztywno, a tata z uśmiechem satysfakcji wrócił do mnie.

– Chodź, Joasiu – odparł. – Pomogę ci się ubrać, a potem pójdziesz na dwór i ulepisz bałwana.

– Z tobą? – spytałam, widząc, że mój kuzyn również podnosi się z miejsca.

– Nie, ze mną innym razem, kochanie. Pobawisz się z Mateuszem.

Zdziwiona, obejrzałam się na kuzyna. Staliśmy już w przedpokoju i tata pomagał mi włożyć moją brązową kurtkę. Mateusz stanął parę kroków za mną, już gotowy do wyjścia. Na jego twarzy malowała się jednak niechęć. Nie podobała mi się jego mina, ale bardzo chciałam wyjść na dwór i pobawić się w śniegu.

Gdy tylko moim oczom ponownie ukazał się śnieżnobiały, czarodziejski krajobraz, nie posiadałam się ze szczęścia. Od razu zapomniałam o grymasie Mateusza i złamanej obietnicy taty. W podskokach wybiegłam do ogródka i zanurkowałam w najbliższą zaspę. Zaczęłam wymachiwać nogami i rękoma, robiąc orła. Gdy jednak spróbowałam się podnieść, odkryłam, że wcale nie jest to takie łatwe. Lekko zdenerwowana, zaczęłam wołać Mateusza. Wyrósł nade mną niczym śnieżny duch, w jego oczach wyczytałam obojętność.

– Pomożesz mi? – spytałam, dygocząc z zimna.

Chłopak niechętnie wzruszył ramionami.

– Wpakowałaś się, to sama się wygrzebiesz – wymamrotał.

Spróbowałam się podnieść, lecz ponowny upadek sprawił, że w moich oczach zakręciły się łzy. Mateusz musiał to dostrzec, gdyż od razu zmiękł i pochyliwszy się nade mną, chwycił mnie pod pachy i podniósł. Gdy tylko stanęłam na śniegu, obróciłam się, aby podziwiać swojego orła. Był trochę podniszczony moimi próbami wygrzebania się ze śniegu. Zasmuciło mnie to, lecz wówczas poczułam niezbyt mocne uderzenie w głowę i dotyk zimna, które przedarło się przez materiał mojej czapki do gorącej skóry. Mimowolnie dotknęłam miejsca, w które oberwałam śnieżką, i odwróciłam się ze zdziwieniem w stronę Mateusza.

Stał już kilka metrów ode mnie, w dłoniach wyrabiał kolejną śnieżkę. Uchyliłam się przed jego rzutem i chwyciłam w ręce pełną garść śniegu. Lepił się doskonale, ale nie byłam dobra w rzucaniu, toteż moja śnieżka chybiła celu o dobre dwa metry. Mateusz zaśmiał się, a ja znowu posmutniałam. Obserwowałam, jak pochyla się nad śniegiem i ponownie formuje kulkę, lecz nie rzuca nią we mnie. Zaczął toczyć ją po śniegu jak piłkę. Śnieżka rosła w oczach, pozostawiając za sobą głębokie wyżłobienia w śniegu. W końcu była już na tyle duża, że Mateusz mógł ją zostawić i zabrać się do kolejnej, mniejszej części ciała bałwana.

Ja tymczasem pobiegłam na babcine grządki i wykopawszy tam dołek, zaczęłam szukać dużych, ładnych kamieni na guziki i twarz dla bałwana. Te, które sprostały moim oczekiwaniom, wkładałam do kieszeni kurtki, a gdy upewniłam się, że mam ich wystarczająco dużo, zapukałam w szybę okna od salonu. Kilkoro dorosłych odwróciło się i z uśmiechem pomachało do mnie. Odmachałam im i niecierpliwie patrzyłam, jak wyciągają telefony i aparaty, aby móc zrobić mi zdjęcie. Ponownie zapukałam w szybę, aby zwrócić na siebie uwagę mamy lub taty. Gdy jednak udało mi się odnaleźć wzrok babci, zaczęłam rysować na zaparowanej szybie marchew. Babcia od razu wiedziała, o co mi chodzi. Gdy jej sylwetka zniknęła w kuchni, ja pobiegłam do drzwi i niecierpliwie czekałam na nos dla bałwana.

Babcia wręczyła mi dorodną, soczyście pomarańczową marchew, a także stary szalik dla naszego bałwana. Uradowana, pobiegłam do Mateusza, który kończył właśnie formować bałwanią głowę. Podałam mu marchew, a sama ostrożnie zabrałam się do umieszczania kamyków w brzuchu bałwana. Twarz zrobił już sam Mateusz, gdyż bałwan był dla mnie za wysoki. Wziął też ode mnie szalik i owinął nim naszego śnieżnego przyjaciela.

Kątem oka widziałam, jak uradowani dorośli robią naszej trójce zdjęcia z ciepłego, pachnącego świątecznymi potrawami salonu. A ponieważ sama zaczynałam czuć się jak bałwan, wróciliśmy z Mateuszem do środka. Pomimo radości, jakiej dostarczała mi zimowa zabawa, potwornie nie lubiłam otrzepywania ubrań ze śniegu, który strasznie się przylepiał, szczególnie do szalika i czapki. Kiedy w końcu weszliśmy do środka, babcia nalała nam gorącej herbaty i poczęstowała świeżymi piernikami.

Trzymając w dłoniach napar, wyglądałam za okno, na naszego bałwana. Niebo przykryły gęste, białe chmury i po chwili kolejna warstwa śnieżnego puchy przykryła ogródek, zasklepiając miejsca, w którym widniały ślady ludzkiej ingerencji.

Tak jak zawsze, poszliśmy z Mateuszem do oddzielnego pokoju, w którym stał telewizor, szafka z kredkami, czystymi kartkami, plasteliną i zabawkami, które zostawiałam tu podczas poprzednich wizyt. Mateusz zajął swój ulubiony czarny fotel i przejął pilota. Skakał po kanałach, szukając czegoś interesującego, nic jednak nie przykuło jego uwagi. Westchnął więc z rezygnacją i przewrócił się na bok, podczas gdy ja wyjmowałam wszelkie plastyczne przybory, jakie kryła w sobie szafka babci. Chwyciłam plik białych, świeżych kartek i ostrożnie rozłożyłam je na stoliku. Rysując, słuchałam Mateusza, który po krótkiej chwili wyłączył telewizor i podjął jedną ze swoich opowieści o wydarzeniach z czasów wojennych. Tym razem pochłonął go temat kar i więzień, do jakich wtrącani byli ci, którzy walczyli o wolność naszego kraju. Opowiadał długo i bez zająknięcia, jak najprawdziwszy historyk. Miałam nadzieję, że właśnie tacy będą nauczyciele w szkole, do której miałam pójść od września. Chciałam być tak samo mądra i wygadana jak mój kuzyn.

Nieoczekiwanie ktoś nacisnął klamkę i przez otwarte drzwi do naszego pokoju wpadło prawdziwe tornado głosów, krzyków i śmiechów, docierających do nas z salonu. Mateusz zamilkł i spojrzał gniewnie w kierunku wejścia. Do środka nieśmiało zajrzał pradziadek. Uśmiechał się, lecz jego oczy lśniły. Czyżby od łez?

– Uczysz ją bardzo mądrych rzeczy – zauważył, wchodząc do pokoju i zamykając za sobą drzwi. – Tak bardzo interesuje cię historia Polski z czasów drugiej wojny?

– Oczywiście – odparł chłopak, nie ryzykując choćby chwilą zbędnego wahania. – Najbardziej fascynują mnie historie ludzi, którzy na własnej skórze doświadczyli bólu wojny.

Pradziadek lustrował uważnie twarz chłopca, lecz jego wzrok był nieobecny. Po chwili uśmiechnął się smutno. Usiadł na kanapie naprzeciw Mateusza, który zamilkł, nieco speszony niecodziennym zachowaniem staruszka.

– A więc dlaczego nigdy o nic nie spytałeś? – głos pradziadka jeszcze przez kilka kolejnych sekund po tym, jak zamilkł, odbijał się echem w moich uszach.

– O co? O wojnę? – Mateusz sprawiał wrażenie zakłopotanego, ale jednocześnie zaintrygowanego słowami pradziadka. – Chyba nie sądziłem, że będziesz chciał o tym mówić, dziadku.

Staruszek uśmiechnął się pobłażliwie.

– Żyję właśnie po to, aby przekazać moją historię nowemu pokoleniu. Aby żyła ona w was, w waszych sercach i pamięci, kiedy ja sam już odejdę z tego świata.

Mateusz spoważniał; nie spuszczał z pradziadka migdałowych, skrzących się złotem oczu.

– Bardzo bym chciał, abyś opowiedział mi swoją historię.

Staruszek uśmiechnął się i przytaknął.

– Tylko z czasów wojny? – spytał dla pewności.

– Tak po prawdzie – przyznał chłopak. – Bardziej interesowałoby mnie to, co działo się z tobą tuż po wojnie. Co przeżyłeś, co widziałeś, gdzie byłeś. Mama powiedziała mi kiedyś, że przez kilka lat byłeś w więzieniu.

W błękitnych, prawie białych oczach pradziadka zgęstniał smutek.

– Czy to był powód, dla którego wcześniej nie chciałeś mnie o nic pytać? – Mateusz przytaknął ze skruchą. Pradziadek pochylił się i położył mu dłoń na ramieniu. – Nie smuć się, młody człowieku; jeszcze nawet nie zacząłem opowiadać!

Chłopak uśmiechnął się lekko i cierpliwie czekał, aż staruszek zacznie. Od tak dawno na to czekał – w końcu usłyszy relację z pierwszej ręki, stanie twarzą w twarz z niezbitymi faktami. Pozna historię swojej własnej rodziny. Podekscytowany tym, co zaraz miał usłyszeć, nawet nie przypuszczał, jak wielka radość wypełniała teraz nie tylko jego serce, ale również serce jego pradziadka. Błękitne, sędziwe oczy, które widziały już tak wiele, teraz spoglądały w młode, migdałowe tęczówki Mateusza. Staruszek uśmiechnął się do wspomnień, które poczęły jawić mu się przed oczami.

Jego długa, ciężka i bolesna historia nareszcie zostanie wysłuchana…

 

 

 

Opowieśćo cierpieniui nadziei

 

 

 

 

 

Początek mojej historii sięga roku tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego, kiedy to na przełomie kwietnia i maja nawiązałem kontakt z organizacją podziemną AK, czyli Armią Krajową. W tym samym czasie otrzymałem kartę powołania do wojska. Wojna miała się ku końcowi, lecz pobory, zamiast zelżeć, tylko się wzmogły. Zignorowałem jednak to wezwanie, a zamiast tego zgłosiłem się do punktu w Brzeżnie, w powiecie Oborniki Wielkopolskie, aby móc dołączyć do AK. Spędziłem tam około dwóch tygodni, czekając na dalsze wskazówki. Bardzo się wówczas denerwowałem; pożerała mnie niepewność, lęk o słuszność mojej decyzji i o spokojne, zwyczajne życie, które poświęciłem w imię idei. Ale silniejsza od strachu i żalu była chęć stania się członkiem AK, aby razem z innymi móc walczyć za wolną Polskę, którą pragnąłem stworzyć dla siebie oraz dla moich dzieci. Dla nowego pokolenia.

W końcu odnalazł mnie łącznik, z pomocą którego trafiłem do zaszytej w lesie tajnej grupy, będącej zaledwie maleńkim członem organizacji AK. Było nas dziesięciu, może dwunastu, gotowych walczyć w imię Ojczyzny. Naszym dowódcą był postawny mężczyzna o ostrych, niemal srogich rysach twarzy, noszący pseudonim Ryś. Pochodził z województwa wołyńskiego, a w czasie wojny należał do Dwudziestej Siódmej Dywizji Wołyńskiej AK. Był to człowiek, z którego nabyta wiedza oraz partyzanckie doświadczenie uczyniły doskonałego żołnierza i przywódcę.

Po krótkiej i rzeczowej rozmowie z dowódcą Rysiem zostałem przyjęty. Wówczas poprosił mnie, abym wybrał sobie pseudonim. Nie zastanawiałem się długo i tak oto otrzymałem przydomek Korzeń. Dowódca przystał na mój pomysł i zarządził zbiórkę, podczas której przedstawił mnie reszcie grupy. Wodziłem wzrokiem po twarzach moich nowych towarzyszy, uśmiechając się. Widok paru znajomych twarzy od razu dodał mi otuchy i chęci do działania, mimo iż wcześniej nie wiedziałem, że ludzie ci należeli do AK.

Po zapoznaniu mnie ze wszystkimi dowódca wziął mnie na bok. Na pytanie, czy posiadam własną broń i czy potrafię się nią posługiwać, przytaknąłem bez wahania. Nie miałem jej jednak przy sobie – zanim odszedłem z domu, ukryłem ją w lesie, niedaleko mojej rodzinnej wioski Głęboczek. Jeszcze tego samego dnia, wieczorem, za pozwoleniem dowódcy i w towarzystwie dwóch kolegów, poszedłem po moją broń – krótkiego waltera i automat empi. Po niespełna dwóch godzinach cali i zdrowi wróciliśmy do bazy. Dowódca Ryś obejrzał dokładnie oba pistolety, a gdy mi je oddawał, na jego twarzy pojawił się pełen uznania uśmiech.

Rozpoczął się nowy, trudny etap mojego życia. Porzuciwszy dom i wszystko to, co dotąd kreowało mój świat, zaszyłem się w lesie. Dni upływały mi na ćwiczeniach musztry, mających udoskonalić moje umiejętności bojowe. Na początku średnio radziłem sobie z nową sytuacją, ale koledzy okazali się bardzo pomocni – doradzali mi i uczyli, jak należy żyć oraz zachowywać się w lesie, aby przetrwać, a jednocześnie pozostać niezauważonym. Chętnie prowadzili rozmowy na temat obecnej polityki i nie stronili od żartów.

Najważniejszą zasadą, jaką kierowała się grupa, a którą odkryłem niemal od razu po wcieleniu, była możność polegania na innych. Nikomu nie było wolno działać w pojedynkę, a oddalenie się od reszty było surowo wzbronione, bowiem na każdym kroku mógł czaić się wróg. Największe niebezpieczeństwo stanowiła bezpieka, która miała swoich ludzi we wszystkich wsiach znajdujących się w pobliżu naszej bazy. Działając na własną rękę, byliśmy jak podani na talerzu, bez wsparcia i jakichkolwiek szans na ucieczkę. Strach przed wpadką mobilizował mnie do tego stopnia, że zawsze podczas wykonywania jakiegoś zadania starałem się mieć przy sobie chociaż jednego towarzysza.

Po kilku dniach mojej służby przyjechał do nas mężczyzna o pseudonimie Borys. Złożyłem przed nim przysięgę wojskową, a on nader ostro dał mi do zrozumienia, że od teraz sam jestem odpowiedzialny za wszystkie wykroczenia, jakich się dopuszczę. Nie pozwoliłem jednak, aby jego słowa wpłynęły na moje odczucia – wiedziałem, co ryzykuję już wtedy, gdy odszedłem z domu. Przybyłem tu, aby walczyć ze złem, i nie zamierzałem się wycofać. Byłem dezerterem, podobnie jak spora część mojej grupy. Ścigano nas za niespełnienie obowiązku przystąpienia do służby wojskowej. Ale uciekanie i chowanie się w lesie przed karzącą ręką bezpieki było niczym w porównaniu z tym, co wskutek mojego wyboru musieli przeżywać moi bliscy.

W celu wytropienia mnie przedstawiciele bezpieki, kilkakrotnie i bez wcześniejszej zapowiedzi, nawiedzali dom moich rodziców. Stale szukali sposobu na wyciągnięcie z nich informacji na temat miejsca mojego pobytu. Próbowali im wmówić, że odrzuciłem wezwanie do wojska ludowego, podczas gdy takowe jeszcze nie istniało. Rodzice byli jednak nieugięci, a prześladowcy za każdym razem odchodzili z niczym.

Nadszedł jednak dzień, w którym wyszło na jaw, że ukrywam się w lesie. Do dziś nie wiem, kto mnie zdradził. Ale od tamtej pory bezpieka nawiedzała rodziców coraz częściej, a życie moich bliskich uległo drastycznej zmianie. Przy okazji każdej wizyty przedstawiciele bezpieki oczerniali mnie w oczach rodziców i sióstr. „Bandyta” było najłagodniejszym określeniem mojej osoby, jakie padło z ich ust. Któregoś razu na wyzwiskach się nie skończyło – prześladowcy dotkliwie i bez litości zbili mojego ojca. Przestano mu płacić za przewóz zboża, a było to główne źródło jego dochodu. Gdy tylko szedł w tej sprawie do urzędu, traktowano go jak powietrze. Brak pieniędzy spowodował, że moje siostry nie miały szans na kontynuację nauki w szkole. Na każdym kroku dopadały ich wyzwiska i prześladowania.

Przez cały ten czas widziałem się z rodzicami tylko parę razy. Matka zawsze wtedy płakała i modliła się o mój szybki i bezpieczny powrót do domu. Ojciec zaś żalił mi się z wszelkiego zła, jakie spadło na jego rodzinę za sprawą mojego wyboru. Prosił, abym porzucił to partyzanckie życie i tym samym skorzystał z propozycji jednego z ubowców, który często nawiedzał mój rodzinny dom. Musiałbym wówczas zaniechać dalszego życia w lesie i natychmiast przystąpić do służby wojskowej, dzięki czemu uniknąłbym kary.

Bardzo współczułem mojej rodzinie, ale nie mogłem, a przede wszystkim nie chciałem uciekać z AK. Patrząc ojcu prosto w oczy, mówiłem:

– Nie ma już odwrotu, trzeba jednemu Bogu służyć.

Widziałem wówczas trawiący go głęboki smutek. Nie naciskał jednak, nie podważał mojej decyzji. Wiedział, że czynię dobrze, i życzył mi powodzenia, pomimo trudności, jakie wszyscy musieliśmy przez to znosić.

 

Pradziadek zamilkł na chwilę, aby zaczerpnąć tchu. Mateusz i ja milczeliśmy razem z nim, zasmuceni jego zwierzeniami.

– To musiało być straszne, tak żyć, cały czas w lesie – odparłam w końcu.

Mateusz skarcił mnie wzrokiem, jakbym powiedziała coś niewłaściwego, ale postanowiłam go zignorować, ponieważ pradziadek wcale nie wyglądał na urażonego moim spostrzeżeniem.

– Na pewno nie życzyłbym tego nikomu – odparł, uśmiechając się do mnie. Wyciągnął ręce i posadził mnie sobie na kolanach.

Ośmielony jego tonem wypowiedzi Mateusz, spytał:

– Ale skąd braliście jedzenie, ubrania? Musieliście mieć jakiegoś dostawcę, informatora. Nie byliście przecież całkowicie odcięci od świata, skoro rozmawialiście o polityce lub widywaliście rodziny, tak jak ty, pradziadku, spotykałeś od czasu do czasów swoich rodziców.

Staruszek przytaknął z uznaniem.

– Tak jak mówiłem – las, w którym się ukrywaliśmy, był otoczony wioskami. W każdej z nich mieliśmy paru swoich ludzi, którzy żywili nas, dostarczali ubiór i inne potrzebne rzeczy. Nie było to dla nich łatwe ani też bezpieczne zadanie, gdyż w każdej wsi żyło również kilku donosicieli UB. Za pomoc ukrywającym się w lesie partyzantom groziły wysokie kary. Wielu z tych ludzi, którzy nam pomagali, ryzykowało wszystko – pieniądze, dom, wolność, abyśmy my mogli wiązać koniec z końcem. Ale gdy wyszło na jaw, że gdzieś w pobliskich gęstwinach ukrywają się żołnierze AK, okazało się, że również wielu z tych, którzy współpracowali z UB, pragnęło naszego dobra. Ci zaś nie tylko dostarczali nam bieliznę czy prowiant, ale przede wszystkim ostrzegali nas przed zasadzkami szykowanymi na nas przez UB.

Ale niestety, we wsiach rezydowała również spora grupa tych, którzy gorliwie i bez jakichkolwiek zastrzeżeń wykonywali wszystkie rozkazy UB. Próbowali nas znaleźć, wyśledzić wśród gęstwin, aby za cenę naszej wolności, a nierzadko nawet życia, otrzymać od władzy sowitą nagrodę. Wiele wiosek, które znałem, było pod stałą kontrolą UB. Należały do nich choćby Zielonka, Głęboczek czy Czernice.

Jednak nie mieliśmy wyjścia, i aby zdobyć to, czego potrzebowaliśmy do przeżycia w lesie, musieliśmy ryzykować. Oczywiście nie wyglądało to tak, że gdy tylko skończył się prowiant, wstawaliśmy i szliśmy do wioski. Musieliśmy wcześniej przebadać okolicę, sprawdzić, czy w wiosce nie rezyduje obecnie żaden oddział UB. W tym celu nasz dowódca wyznaczał jednego mężczyznę z grupy, który szedł na skraj lasu, obserwował i czekał. Musiał być to człowiek, który dobrze znał ludzi z danej wioski, jej teren i okolice. Zaszyty w gęstwinach, wypatrywał jadącego drogą lub pracującego w polu jednego z naszych zaufanych ludzi. Prosił go wówczas o przebadanie okolicy i upewnienie się, czy na terenie wioski nie przebywają żadni donosiciele ani ubowcy.

Gdy otrzymywał zadowalającą odpowiedź, czekaliśmy jeszcze do wieczora i dopiero wówczas opuszczaliśmy niedostępne gęstwiny. Broń zawsze mieliśmy przy sobie, ale dowódca Ryś ostrzegał nas, aby nie używać jej pochopnie i tylko w ostateczności. Staraliśmy się unikać niepotrzebnych starć z ubowcami, jednocześnie jednak czuliśmy ogromną satysfakcję z faktu, iż potwornie się nas bali. Kiedy tylko dostawali cynk o tym, że znajdujemy się w pobliżu jednej z wiosek, wysyłali w to miejsce nie jeden, ale często aż trzy samochody ciężarowe, wypełnione ubowcami aż po brzegi.

Któregoś dnia, na przełomie czerwca i lipca, kiedy pola złociły się w promieniach słońca, dowódca Ryś zarządził zbiórkę, podczas której wyznaczył ośmiu ludzi z naszej grupy do nowego zadania. Wśród nich znalazłem się również ja. Nasze zadanie polegało na zdobyciu bielizny i broni dla całego oddziału w wiosce Głębocko. Wsiedliśmy więc całą ósemką na wóz, który miał nas zabrać do celu podróży. Jak powiadomił nas Ryś, naszym dowódcą podczas tej misji miał zostać mężczyzna o pseudonimie Orzeł, któremu mieliśmy się całkowicie podporządkować.

Spotkaliśmy go już na pierwszym leśnym rozdrożu. Oprócz niego czekało tam na nas również dwóch innych mężczyzn; wszyscy na rowerach. Nie witał się z nami długo, tylko od razu przeszedł do sedna sprawy; przypomniał nam o celu naszej misji oraz co mamy robić na wypadek wpadki. Razem z dwójką swoich kompanów wskazywał naszemu woźnicy drogę w gęstym lesie.

Podróż nie trwała długo, ale jej cel sprawił, że po raz pierwszy od dłuższego czasu zatęskniłem za domem. Na widok zaszytej w lesie maleńkiej, drewnianej chatki odżyły we mnie piękne wspomnienia. Oczyma wyobraźni widziałem stojących na ganku i machających do mnie rodziców.

Szybko jednak odgoniłem od siebie te piękne, a jednocześnie sprawiające tak wiele bólu myśli. Musiałem zachować ostrożność, a nie rozpraszać się rozpamiętywaniem dawnych, szczęśliwych dni, dziecięcych lat.

Orzeł rozkazał paru