Zamek krzyżujących się losów - Italo Calvino - ebook + książka

Zamek krzyżujących się losów ebook

Italo Calvino

0,0
44,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Zamek krzyżujących się losów to powieść podzielona na dwie części. Każda opisuje spotkanie podróżnych, którzy z niewiadomych przyczyn nie mogą porozumiewać się za pomocą głosu, a jedynym sposobem opowiadania o swoich losach jest przedstawianie ich za pomocą kart tarota. Narrator dokonuje interpretacji tych historii, nawiązując do klasyków literatury, takich jak Ludovico Ariosto czy William Szekspir. Wykładane na stół karty tworzą misterną konstrukcję, a losy podróżnych splatają się ze sobą, dzięki czemu można je interpretować w sposób odmienny niż sugerowany przez narratora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 128

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału

Il castello dei destini incrociati

Projekt okładki i stron tytułowych

Łukasz Piskorek

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Małgorzata Denys, Renata Kuk, Maciej Korbasiński

Il castello dei destini incrociati

Copyright © The Estate of Italo Calvino, 2002

All rights reserved

© for the Polish translation by Anna Wasilewska

© for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy,

Warszawa 2025

Wydanie 2, Warszawa 2025

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01, e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Polub PIW na Facebooku!

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-734-1

Zamek krzyżujących się losów

Zamek

W samym środku leśnej gęstwiny stał zamek i dawał schronienie tym, których noc zaskoczyła w podróży: rycerzom i damom, królewskim orszakom i zwyczajnym wędrowcom.

Pokonałem niedomknięty most, zsiadłem z konia na ciemnym dziedzińcu, milczący stajenni zabrali mojego rumaka. Brakowało mi tchu; ledwie trzymałem się na nogach: odkąd wjechałem w las, musiałem sprostać tylu próbom, tylu spotkaniom, zjawom i pojedynkom, że nie umiałem przywrócić ładu ani moim ruchom, ani myślom.

Wszedłem po schodach, znalazłem się w wysokiej i przestronnej sali: wiele osób – zapewne także przejezdnych gości, którzy wcześniej ode mnie zapuścili się na owe leśne drogi – siedziało przy wieczerzy za stołem oświetlonym kandelabrami.

Rozejrzałem się wokół i doznałem dziwnego wrażenia, a raczej dwóch odmiennych wrażeń, które stapiały się w jedno w mym umyśle zmąconym zmęczeniem i niepokojem. Wydało mi się, że znalazłem się oto na wystawnym dworze, choć trudno byłoby tego oczekiwać po surowym zamku, stojącym na uboczu; i nie tylko przez wzgląd na kosztowne sprzęty i rytowania stołowej zastawy, lecz także z uwagi na spokój i swobodę bycia biesiadników, pięknych i ubranych z wykwintną elegancją. Zarazem jednak wyczuwałem znamiona przypadkowości i nieładu, by nie rzec swawoli, jakby nie chodziło o pańską siedzibę, lecz o zwykły zajazd, w którym osoby sobie nieznajome, odmiennych stanów i z przeróżnych krain spędzają wspólnie noc, a wymuszona bliskość rozluźnia zasady przestrzegane zazwyczaj we własnym otoczeniu, i każdy – przystając na mniejsze wygody – bardziej też pobłaża odmiennym i swobodniejszym obyczajom. W istocie oba te przeciwstawne odczucia jeden miały punkt odniesienia: albo zamek, od lat uznawany za miejsce postoju, pomału podupadł i przemienił się w zajazd, kasztelan zaś i kasztelanka przejęli rolę oberżysty i oberżystki, nadal mnożąc gesty wielkopańskiej gościnności; albo też gospoda, jedna z tych, jakie często widuje się u podnóża zamków, gdzie żołnierze i koniuchy zwykli gasić pragnienie, wtargnęła – skoro zamek opustoszał – na dawne pańskie komnaty, wstawiła tam swoje beczki i ławy, przepych zaś owych wnętrz – a zarazem przepływ znakomitych gości – nadał jej nieoczekiwanie dostojny wygląd, toteż oberżysta i oberżystka, którym uderzyło do głowy, uwierzyli, że panują na prześwietnym dworze.

Myśli te, prawdę rzekłszy, nurtowały mnie tylko przez chwilę; silniejsze było poczucie ulgi, że jestem oto zdrów i cały w doborowym gronie, a także chęć nawiązania rozmowy (przeto na zapraszający gest tego, kto zdawał mi się kasztelanem – lub oberżystą – zająłem jedyne jeszcze wolne miejsce), zatem pilno mi było wymienić z towarzyszami podróży wrażenia z przebytych przygód. Jednakże za tym stołem, inaczej niż to zwykle bywa w zajazdach lub na dworach, nikt się słowem nie odzywał. Kiedy jeden z gości zamierzał prosić sąsiada o sól lub o imbir, czynił to gestem, i także za pomocą gestów zwracał się do służby, aby ukroiła mu kawałek pasztetu z bażanta lub nalała pół kwarty wina.

Gotów przełamać owo, jak sądziłem, odrętwienie języków wywołane trudami podróży, zamierzałem wydać głośny okrzyk w rodzaju: „Na zdrowie!”, „Niech się szczęści!”, „Szczęsnym trafem!”, ale z moich ust nie dobył się żaden dźwięk. Dzwonienie łyżek, brzęk kielichów i nakryć wystarczyło, bym się przekonał, że nie ogłuchłem: pozostało mi zatem domniemywać, że oniemiałem. Potwierdzili mi to biesiadnicy, poruszając ustami w milczeniu z ujmującą rezygnacją: stało się jasne, że leśna przeprawa każdego z nas kosztowała utratę mowy.

Zakończyliśmy wieczerzę w milczeniu, którego bynajmniej nie uświetniały odgłosy przeżuwania i przełykania wina, i siedzieliśmy, przypatrując się sobie, dręczeni myślą, że nie możemy wymienić się swoimi doświadczeniami, choć każdy z nas miałby wiele do powiedzenia. Wówczas ów, który wyglądał na kasztelana, wyłożył na świeżo uprzątnięty stół talię kart. Były to karty tarota większe od kart, które służą zwykle do gry lub Cygankom do przepowiadania przyszłości, choć można w nich było rozpoznać mniej więcej te same lakierowane figury, jakimi pokrywa się najcenniejsze iluminacje. Królowie i królowe, rycerze i giermkowie byli młodzi i wystrojeni z przepychem godnym książęcej biesiady; dwadzieścia dwa Wielkie Arkana przypominały gobeliny z dworskiej komnaty; puchary monety miecze buławy lśniły niczym heraldyczne oznaki w obramieniu kartuszy i bordiur.

Rozrzuciliśmy karty na stole, odkryte, jakby ucząc się je rozpoznawać i określać ich wartość lub odcyfrowywać ich prawdziwe znaczenia w odczytywaniu losów. A jednak nie wyglądało na to, aby ktokolwiek z nas zamierzał rozpocząć partię gry, a tym bardziej przepowiedzieć sobie przyszłość, sprawialiśmy wrażenie osób wyzutych z jakiejkolwiek przyszłości, trwaliśmy zawieszeni w podróży bezkresnej i nieznającej kresu. Co innego dostrzegaliśmy w owych kartach, co nie pozwalało nam już oderwać oczu od złocistych kartoników mozaiki.

Jeden z biesiadników przysunął do siebie rozrzucone karty, opróżniając znaczną część stołu; ale nie złożył ich w talię ani nie wymieszał; wziął jedną kartę i położył przed sobą. Wszyscy dostrzegliśmy podobieństwo jego rysów do rysów figury i pojęliśmy, że za pośrednictwem tej karty chce on rzec: „Ja”, i zamierza nam opowiedzieć swoją historię.

Opowieść ukaranego niewdzięcznika

Wykładając kartę Rycerza Pucharów – z widniejącym na niej rumianym i jasnowłosym młodzieńcem, który pysznił się swym promiennym płaszczem wyszywanym na kształt słońca, a na wyciągniętej dłoni trzymał dar, niczym dar Trzech Króli – nasz współbiesiadnik chciał zapewne powiadomić o swojej fortunie, o zamiłowaniu do przepychu i rozrzutności, a także – skoro ukazał się na koniu – o swej żądzy przygód, chociaż – jak uznałem, przypatrując się wszystkim tym haftom pokrywającym nawet czaprak rumaka – więcej w nim było upodobania do parady niż szczerego rycerskiego powołania.

Urodziwy młodzieniec uczynił gest, jakby prosił o uwagę, i rozpoczął swą niemą opowieść, wykładając na stół trzy karty w jednym rzędzie: Króla Monet, Dziesiątkę Monet i Dziewiątkę Buław. Żałobny wyraz twarzy, z jakim wyłożył pierwszą z tych kart, i radość, z jaką pokazał kartę następną, miały nam zapewne dać do zrozumienia, że po śmierci ojca – Król Monet wyobrażał bowiem postać trochę starszą od pozostałych, stateczną i majętną – wszedł w posiadanie pokaźnego spadku i z miejsca ruszył w podróż. To ostatnie zdanie odgadliśmy z gestu, jakim dorzucił Dziewiątkę Buław, która – dzięki pnącej się w górę plątaninie gałęzi skąpo przystrojonej w liście i dzikie kwiaty – przypominała nam las, który nie tak dawno przebyliśmy. (Temu zaś, kto baczniej wpatrzyłby się w kartę – pionowy segment, przecinający ukośne kije, nasunąłby nawet na myśl drogę wiodącą przez leśne ostępy.)

A zatem początek tej opowieści mógł być taki: ledwie rycerz zyskał pewność, że posiada środki, by zabłysnąć na najbardziej wystawnych dworach, pośpiesznie ruszył w drogę z sakwą złotych monet, zamierzając odwiedzić najsłynniejsze okoliczne zamki, może z postanowieniem, że zdobędzie sobie żonę wysokiego stanu; i pieszcząc te marzenia, zagłębił się w las.

Do tego rzędu dołączyła karta następna – zapowiedź wrogiego spotkania: była to Siła. W naszej talii arkan ten wyobraża uzbrojonego szaleńca, który żywi bezspornie złe zamiary, o czym by zaświadczał jego brutalny wygląd, uniesiona w górę maczuga i porywczość, z jaką nagłym ciosem powala na ziemię lwa z równą łatwością, jakby powalał królika. Wszystko było jasne: w środku lasu rycerz wpadł w ręce okrutnego zbójcy. Najstraszliwsze domysły potwierdziła następna karta, arkan dwunasty, zwany Wisielcem; przedstawia on mężczyznę w samych spodniach i koszuli, który uwiązany za nogę, zwisa głową w dół. Rozpoznaliśmy w powieszonym jasnowłosego młodzieńca: zbójca pozbawił go całego mienia i zawiesił na gałęzi głową do dołu.

Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy na stole pojawił się arkan Umiarkowania, a na twarzy naszego współbiesiadnika odmalował się wyraz wdzięczności. Arkan ten powiadomił nas, że dyndający młodzieniec posłyszał czyjeś kroki, a jego odwrócone oko ujrzało dziewczynę – może córkę gajowego lub pasterza kóz – która nadchodziła, z gołymi łydkami, pośród łąk, i niosła dwa dzbany wody, wracając pewnie znad źródła. Nie mieliśmy wątpliwości, że człowiek zawieszony głową w dół uzyskał pomoc od prostej leśnej dziewczyny, został uwolniony i przywrócony swojej naturalnej pozycji. Kiedy ujrzeliśmy Asa Pucharów, a na nim fontannę, z której tryskała woda, spływając pośród kolorowych mchów i łopotu skrzydeł, było tak, jakby dobiegł nas szum pobliskiego źródła i dyszenie człowieka, który leżąc na brzuchu, gasi pragnienie.

Ale bywają też źródła – myśl taka z pewnością zaświtała niejednemu z nas – które wzmagają raczej pragnienie, niżeli je gaszą. Było do przewidzenia, że dwoje młodych – zaledwie rycerz opanuje zawrót głowy – zapłonie uczuciem, które (z jednej strony) wykracza poza uczucie wdzięczności, (z drugiej zaś) poza litość, i że z miejsca zaowocuje ono – korzystając z osłony leśnego cienia – uściskiem na łące. Nie bez powodu następną kartą była Dwójka Pucharów, ozdobiona wstęgą „kochanie moje” i ukwiecona splotem niezapominajek: niechybna zapowiedź miłosnego spotkania.

Już skłonni byliśmy – myślę zwłaszcza o damach z naszej kompanii – nacieszyć wyobraźnię dalszym ciągiem tkliwej opowieści, kiedy rycerz wyłożył kolejną kartę Buław, Siódemkę, i zdało nam się, że widzimy, jak jego smukła postać znika pomiędzy ciemnymi pniami lasu. Trudno było się łudzić, że sprawy potoczą się inaczej: leśna idylla trwała krótko, nieszczęsna dziewczyna jest jako ten kwiat zerwany na łące i wnet porzucony, niewdzięczny rycerz nie odwraca się nawet, aby ją pożegnać.

Stało się jasne, że stąd brała początek druga część opowieści, może od pierwszej oddzielona upływem czasu: narrator począł układać tarota w nowym szeregu, po lewej stronie pierwszego rzędu, i wyłożył dwie karty, Cesarzową i Ósemkę Pucharów. Nagła zmiana scenerii zbiła nas chwilowo z tropu, ale rychło, jak sądzę, pojęliśmy, co się stało: rycerz znalazł to, czego szukał, żonę wysokiego i majętnego rodu, podobną tej, której wizerunek mieliśmy przed oczami: koronowaną głowę, z rodowym herbem i bezbarwną twarzą – niewiastę nieco starszą od siebie, jak podchwycili najbardziej kąśliwi – oraz suknią wyszywaną w splot pierścieni, jakby dama mówiła: „Weź mnie za żonę, ach, weź!”. Młodzieniec gorliwie spełnił zachętę, jeśli przyjąć, że karta Pucharów – zwiastun uczty weselnej – przedstawia dwa rzędy gości pijących za pomyślność młodej pary, która zajmuje miejsce przy stole ustrojonym w girlandy.

Następna karta, Rycerz Mieczy w wojennym rynsztunku, zapowiadała nieprzewidziany obrót rzeczy: czy to konny posłaniec wtargnął na bankiet, przynosząc złą wiadomość, czy też pan młody sam opuścił weselne przyjęcie i zbrojnie pośpieszył do lasu, posłuszny sekretnemu wezwaniu, lub też może wydarzyły się obie te rzeczy naraz: dość, że pan młody, zaskoczony nagłą wizytą, chwycił za broń i wskoczył na siodło. (Raz już dotkliwie doświadczony, bez pełnego rynsztunku nie wystawiał nosa za próg.)

Czekaliśmy niecierpliwie na kartę więcej mówiącą: ujrzeliśmy Słońce. Malarz umieścił dzienną gwiazdę w dłoniach dziecka, które biegnie czy też szybuje nad rozległym i zróżnicowanym krajobrazem. Interpretacja tego epizodu nie była łatwa: może oznaczał on po prostu tyle, co: „był piękny słoneczny dzień”, a w takim razie narrator trwoniłby karty na podanie nam błahych szczegółów. Może należało rozpatrywać nie tyle alegoryczne znaczenie tej figury, ile jej znaczenie dosłowne: widziano, jak półnagi chłopiec przebiegał okolice zamku, w którym odprawiano wesele, i jak pan młody umknął z przyjęcia, aby dogonić małego psotnika.

Ale nie umknęła naszej uwadze promienna głowa, którą niósł chłopiec: w niej mogło się kryć rozwiązanie zagadki. Widok karty, która wyobrażała naszego bohatera, ponownie przywiódł nam na myśl rysunki czy też słoneczne hafty pokrywające jego płaszcz w chwili, gdy został napadnięty przez zbója: może właśnie płaszcz, porzucony na łące, gdzie rycerz oddawał się przelotnej miłostce, łopotał teraz na wietrze niczym latawiec, i młodzieniec puścił się w pościg za psotnikiem, aby szatę odzyskać, lub też gnała go ciekawość, skąd szata mogła się tam znaleźć, czyli jaka więź łączy płaszcz, dziecko i leśną dziewczynę.

Spodziewaliśmy się, że następna karta wyjaśni nam te wątpliwości, i widząc Sprawiedliwość, zyskaliśmy pewność, że arkan ów – który przedstawiał nie tylko, jak to bywa w pospolitych taliach tarota, kobietę z mieczem i wagą, lecz także widocznego w tle (lub, zależnie od punktu widzenia, widocznego na lunecie, zwieńczającej główną postać) zbrojnego wojownika na koniu (może amazonkę?), który rusza do ataku – skrywa najbogatszy w wydarzenia rozdział naszej opowieści. Nie pozostawało nam nic innego, jak snuć przypuszczenia. W rodzaju: łowczy już-już miał dopaść chłopca z latawcem, kiedy drogę zastąpił mu inny rycerz w pełnym rynsztunku.

Co też obaj mogli sobie powiedzieć? Może na początek: – Kto idzie?

Tu nieznajomy rycerz odsłonił oblicze i ukazała się twarz kobiety, w której nasz współbiesiadnik rozpoznał swą wybawicielkę z lasu, obecnie pulchniejszą, bardziej stanowczą i stateczną, z melancholijnym uśmiechem ledwie znaczącym jej wargi.

– Czego chcesz ode mnie? – spytał zapewne.

– Sprawiedliwości! – odparła amazonka. (Obecność wagi wskazywałaby właśnie na taką odpowiedź.)

Albo też: jeśli dobrze się zastanowić, spotkanie mogło mieć następujący przebieg: z lasu wypadła amazonka na koniu (figura w tle lub na lunecie) i zakrzyknęła: – Stój! Czy wiesz, kogo ścigasz?

– A kogóż to?

– Własnego syna! – odparła wojowniczka, odsłaniając twarz (figura na pierwszym planie).

– Co mógłbym uczynić? – spytał nasz bohater, ogarnięty spóźnionymi i nagłymi wyrzutami sumienia.

– Musisz poddać się sądowi – (waga) – bożemu! Broń się! – i jęła (miecz) wywijać mieczem.

„Teraz opowie nam o pojedynku”, przyszło mi na myśl i w istocie rzucona na stół karta przedstawiała szczękające Dwa Miecze. Wokół fruwały pocięte leśne liście, a pnące rośliny wiły się wokół brzeszczotów. Jednak żałosne spojrzenie, którym narrator obrzucał kartę, nie budziło wątpliwości, jaki był wynik walki: jego rywalka okazała się wprawnym szermierzem i teraz on, zbroczony krwią, leżał na trawie.

Odzyskuje przytomność, otwiera oczy i cóż widzi? (Dosyć afektowana – prawdę mówiąc – mimika narratora zachęciła nas, byśmy w następnej karcie oczekiwali wyjaśnienia.) Pojawiła się Papieżyca: tajemnicza figura zakonna w koronie. Czyżby pomocy udzieliła mu jakaś mniszka? Oczy wpatrzone w kartę wyrażały grozę. Czyżby ujrzał czarownicę? Wznosił błagalnie ręce w geście świętej trwogi. Czyżby ujrzał arcykapłankę tajemnego i krwawego kultu?

– Wiedz, że w osobie tej dziewczyny – (bo cóż innego mogła mu rzec papieżyca, by wywołać ów grymas trwogi?) – znieważyłeś Kybele, boginię, dla której święty jest ten las. Jesteś teraz w naszych rękach.

A cóż on mógł odrzec, jeśli nie wymamrotać błagalnie:

– Odpokutuję winy, zasłużę się, litości...

– Teraz las tobą zawładnie. Las jest zatraceniem siebie, pomieszaniem zmysłów. Aby dołączyć do nas, musisz się zatracić, wyzbyć swoich właściwości, rozczłonkować, roztopić w tym, co niezróżnicowane, przyłączyć do gromady menad, które z wyciem biegną przez knieje.

– Nie! – ujrzeliśmy, jak ten niemy okrzyk więźnie mu w krtani, ale oto już ostatnia karta dopełniała opowieści, Ósemka Mieczy, i tnące ostrza w rękach potarganych zausznic Kybele dosięgnęły go, kalecząc.

Opowieść alchemika, który zaprzedał duszę

Jeszcze nie opadło wzruszenie wywołane tą opowieścią, gdy inny biesiadnik dał nam znak, że pragnie przedstawić swoją historię. Zwłaszcza jeden epizod z opowieści rycerza zdawał się przyciągać jego uwagę, a raczej było to jedno z przypadkowych zestawień kart ułożonych w dwóch szeregach: Asa Pucharów i Papieżycy