Zakochany Stendhal. Dziennik wyprawy po imię - Krzysztof Rutkowski - ebook

Zakochany Stendhal. Dziennik wyprawy po imię ebook

Krzysztof Rutkowski

0,0

Opis

Stendhal, dla którego piękna ciotka i inne kobiety były źródłem ciągłej fascynacji i obiektami namiętnego pożądania, zainspirował Rutkowskiego do napisania rzeczy o prozaiku „u źródeł” życia, miłości i twórczości. Erotyczny Stendhal nie przestaje pisać, tworząc na skrawkach papieru, na marginesach. Namiętnie rysuje i szyfruje. Rysunek jest przedłużeniem tekstu. To właściwie jedyny w swoim rodzaju styl notatek, podwójnych zapisków, skrótów – „niecierpliwych i krnąbrnych”, jak je nazywa Rutkowski. Fetyszyzm epigraficzny, umiłowanie symbolu i oszczędność miłosnego słowotoku ma być znakiem rozpoznawczym twórczości Stendhala. Fetyszyzm, który zazębia się z jeszcze jedną namiętnością, jedynym szczęściem człowieka – z porozumieniem miłosnym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 565

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Krzysztof Rutkowski

Zakochany Stendhal

Dziennik wyprawy po imię

Powiadają, że jestem synem mężczyzny i kobiety.

Szkoda. Liczyłem na więcej.

Lautréamont

Prolog

Chcę prosić Czytelnika o pobłażanie dla niezwykłej formy tej przepowieści. Przepowieść dotyczy „Stendhala”. „Stendhal” to nie nazwisko, lecz pseudonim, jeden z dwustu czterdziestu pseudonimów używanych przez człowieka, który nazywał się Henri Beyle, ale niezupełnie, bo naprawdę zwał się Henri-Marie Beyle i urodził w rok po śmierci Henri Beyle’a, starszego brata, któremu udało się żyć tylko przez tydzień. Zatem Henri Beyle to również – w pewnym sensie – pseudonim, rodzaj maski przywdziewanej świadomie, podobnie jak: Henry Brulard, hrabia Bombek, hrabia Cotonet, Alexandre Cotonet, czyli Aleksander Puszysty i tak dalej. W tej przepowieści „Stendhal” występuje jako H.

„Pseudonimikę” H. opisał Jean Starobinski w roku 1951, w eseju Stendhal pseudonyme1. Słowo „Stendhal” opatrzył cudzysłowem w roku 1969 Gérard Genette w eseju tak właśnie zatytułowanym, dokonując kolejnego odkrycia dotyczącego pisarza, któremu pisanie przestało wystarczać. Prosper Mérimée w broszurze zatytułowanej H. B., opublikowanej w roku 1850, w osiem lat po śmierci H., w pięćdziesięciu egzemplarzach, napisał, że dla H. „poezja była skończona” i że H. wyruszył w podróż po imię, by przekroczyć życie i literaturę, zamienić i jedno, i drugie w „pełen guślarstwa obrzęd świętokradzki”. Inny eksperymentator paryski, A. M., który w dniu uroczystości żałobnych rażonego apopleksją „Stendhala”, notabene uroczystości żałobnych odprawianych w przyszłym kościele polskim w pobliżu placu Concorde (chociaż to nie jest pewne, że za jego duszę odprawiono gdziekolwiek mszę), pisał list do generała Skrzyneckiego do Brukseli. A. M. zapewniał, że wiara w słowo Towiańskiego jest skutkiem całego jego życia, usposobień i prac „duchowych”, i że to, co się dzieje, przeczuwał i przepowiadał, między innymi, w Dziadach części III.

Żaden z utworów H. nie jest utworem skończonym, nawet powieści uchodzące za najbardziej zwieńczone: Czerwone i czarne lubPustelnia parmeńska. Przez Colomba H. przesłał Balzakowi egzemplarz Pustelni poprzekładany pustymi kartkami, by „wielki powieściopisarz” – jak go nazywał w liście trzykrotnie przepisywanym, po lekturze entuzjastycznego i niespodziewanego artykułu Balzaka o Pustelni parmeńskiej w „Revue parisienne” – zechciał napisać, przepisać tę rzecz na nowo i on sam, H., zabrał się do nowego pisania Pustelni, skracając początek z kilkudziesięciu stron do czterech, a był to – jak zwykle – tylko początek pracy.

Tempo pisania Pustelni parmeńskiej, podobnie jak innych utworów – fascynuje. Od czwartego listopada 1838 roku H. zamknął się w pokoju z kominkiem, w którym płonął wielki ogień, a dwudziestego szóstego grudnia powierzył blisko dziewięćsetstronicowy rękopis Colombowi, który przekazał go wydawcy.

Tak jak Pustelnię H. pisał właściwie wszystko. Od kiedy nadszedł day of genius i H. odkrył, że nie warto strzelać sobie w łeb. Nawet jeśli z powodu namiętności stał się upiorem, a może właśnie dlatego, bo bycie upiorem – to powołanie i pewna odpowiedzialność. Zadanie. Wyzyw: „Póki ciemno, głucho wszędzie, spieszmy się w tajnym obrzędzie”. Od kiedy zaczął pisać O miłowaniu (De l’amour), rzecz pisaną do ostatnich dni życia.

Żaden tekst H. nie jest skończony i gotowy. I wszystko jest tekstem H., łącznie z dopiskami na marginesach, na odwrocie strony, na kartach książek wydanych, cudzych i własnych. Wszystko jest tekstem H.: jego miny strojone tak, że prawie „pękała żyła”, włosy farbowane i trefione „na pożyczkę”, długie wypielęgnowane paznokcie, wydłużające jeszcze bardziej jego dłonie godne mediolańskiej diuszesy, jedwabne pończochy opinające kobiece łydki, wypukły brzuch, którego tak nie znosił, bo odczuwał wstręt „hydrofobiczny” do wszystkiego, co grube, brudne, wilgotne i czarniawe, byczy kark, byczy zad, bycze jądra i mentula, zwodliwa i zwodząca, zawsze skłonna wyciąć fiasco, głowa rzeźnika, jego bycza gęba rzymskiego rzeźnika!

Drażniły go zapachy, pociągał pewien rodzaj smrodu. „Jestem monstrum, albo Bogiem” – powtarzał. Był bykiem, był kobietą, a naprawdę chciał być wysokim Niemcem o niebieskich oczach.

Tekstem H. są jego spodnie z białej angielskiej bawełny, które rozpiął, by napisać na wewnętrznej stronie paska tak, by nikt nie zrozumiał: „Będę miał pięćdziesiątkę” (J. vaisa voirla 5.: „J.będm.imie 5.”). Życie H. jest tekstem, ale tekstem szczególnym, który pisanie i życie chce przekroczyć. Egzemplarz Pustelni parmeńskiej poprzekładany pustymi kartkami w darze dla Balzaka. To znak. Niczym chleb o skórce pociętej krzyżykami w Czerwonym i czarnym. Georges Blin przed prawie pół wiekiem zauważył, że odkrycie nowych tekstów H. w niczym nie zmieni „Stendhala” danego, lepiej – zadanego, bo on cały jest obecny w każdej istniejącej karcie.

W roku 1813 H. zanotował w Dzienniku: „Twoje zadanie – rozstrzygnąć: żyć czy pisać życie”. Gérard Genette, podobnie jak Michel Crouzet, uważa, iż od dwudziestego roku życia H. uznał się za instrument rzeczy znacznie od siebie samego ważniejszej. Jakiejś rzeczy. Jakiej? Uważni czytelnicy H.: Genette, Crouzet, Martineau, Del Litto odpowiedzieli: on stał się narzędziem. Instrumentem pisania. Ale czym było dla niego pisanie? Genette odkrył, że czymś więcej niż literaturą, przypomniawszy, że pomiędzy rokiem 1811 a 1814 powtarza się w Dzienniku uporczywie, natrętnie często, słowo „Mocenigo”. Kim? czym? jest Mocenigo? Nazwiskiem weneckich szlachciców, dożów przez wieki walczących pod Gallipoli i Szkodrą z Turczynem? W „masońskim” poemacie Czesława Miłosza Czeladnik (w „masońskim” w takim sensie, w jakim masońska jestOda do młodości Mickiewicza i jak masoński jest Zaczarowany flet Mozarta), poświęconym Oskarowi Miłoszowi, czytamy:

Myślę o Wenecji powracającej jak muzyczny motyw

Od pierwszej mojej tam wizyty przed wojną;

Kiedy zobaczyłem na plaży w Lido

Niemiecką dziewczynę podobną do bogini Diany,

Po ostatnią, kiedy pogrzebawszy Josifa Brodskiego,

Ucztowaliśmy w palazzo Mocenigo, akurat tym samym,

W którym niegdyś mieszkał Lord Byron.

Nota Miłosza dotycząca tych wersów: „Lord Byron mieszkał tam w 1818 roku i w początku 1819. Tam zaczął pisać Don Juana”. AlePallazi Mocenigo są cztery. Jeden obok drugiego. I Giordano Bruno w nich mieszkał, i Byron przypływał do nich kanałami wpław, raz nawet zdarzyło mu się płynąć aż z Lido, i do roku 1949 rozgrywano zawody o „Puchar Byrona”.

Byron pisał i pływał. Do którego z czterech pałaców? Może dla H. „Mocenigo” jest tytułem planowanej powieści, której bohater nosi to imię? Rodzajem grymasu, repertuarem min strojonych w towarzystwie? Kolejnym wymyślonym pseudonimem, jak „Stendhal”? Nowym gatunkiem dramatycznym, skoro marzył, by mieszkać w Paryżu na czwartym piętrze i pisać komedie, a może bohaterem Hamleta zamienionego przez H. w moralitet dziejący się w Polsce? A może nowym rodzajem sztuki teatru?

Czy Mocenigo jest „życiopisaniem”?

Czy Mocenigo jest „życiopisem”?

Ponieważ Mocenigo może stawać się, w zależności od sytuacji, imieniem bohatera, tytułem, pseudonimem, albo odsyłać do czegoś jeszcze innego, jego wieloznaczność osłania tajemnicę. Mocenigo: ani „człowiek”, ani „dzieło”, lecz coś jakby wzajemne oddziaływanie, naprzemienna praca, która człowieka i dzieło łączy i stapia, jedno z drugim.

H. odkrył w pisaniu najlepszy sposób na zachowanie milczenia. Pisał, by milczeć. By wydobyć wymowę milczenia. Pisał, by przeżyć świadomy, że składnia mu się łamie, gramatyka staje dęba, słowa rozlatują, a pamięć zawodzi. „Niszczy się uczucia jakże tkliwe, opowiadając je szczegółowo” (On gâte des sentiments si tendres à les raconter en détail). „Finezja niszczy niektóre prawdy” (Finesse gâte certains verités). By znieść To, co skrywa milczenie. Pisał, by milczeć. Scribo taciturio. Piszę, by milczeć. Piszę, milcząc.

Odkrycie Prospera Mériméego dotyczyło osobności i całkowitego (prawie) osamotnienia duchowego H. we Francji od upadku Napoleona.

Odkrycie Jeana Starobinskiego – jego sposobów skrywania się i pokazywania, bo kto się szuka – gubi; kto gubi – odnajduje.

Odkrycie Gérarda Genette’a dotyczyło powodów, dla których H. uprawiał Mocenigo, czyli „życiopisanie”.

Odkrycie Pascala Quignarda dotyczy z kolei siły milczenia H. Quignard podjął, śladem Nietzschego, który był genialnym lektorem „Stendhala”, wątek cielesności pisania, czyli mówiąc nieco romantycznie – jedności słowa i czynu, albo cielesności słowa. Nietzsche po lekturze H. powrócił do Kanta i zanotował: „To właśnie pogarda dla zmysłów, lekceważenie ciała i jego impulsów zastąpionego wymyśloną rzeczą samą w sobie, stanowi właśnie występek kantyzmu […]. W kategoriach fizjologicznych Krytyka czystego rozumu jest już latentną formą kretynizmu”. Uwagi te zanotował Nietzsche w ostatnim okresie choroby, więc można sobie rzec, że był wariatem.

H. pojawił się na scenie świata bardzo późno. Dopiero w XX wieku. Za życia o nim milczano, entuzjastyczny artykuł Balzaka przyniósł trochę ulgi, bo H. nie wierzył, by ktokolwiek potrafił pochwycić sens jego trudów przed rokiem 1880, a „zaprogramował” kolejne odkrywanie siebie przez czytelników na rok – na przykład – 1935 lub 2002, więc artykuł Balzaka ukoił nieco normalną potrzebę uznania. H. pisał w O miłowaniu, że im większym ktoś jest artystą, tym bardziej musi pragnąć tytułów i odznaczeń jako szańca, w którym znajduje schronienie przed sforą głupców i pyszałków – ale i zasmucił, bo Balzak, zachwyciwszy się Pustelnią parmeńską, nie zrozumiał najważniejszego – stylu,  k w e s t i i   s m a k u,  czyli sensu całego przedsięwzięcia łączącego ciało i duszę, słowo i czyn w jedno.

H., który wyruszył w stronę Groty na wyprawę po imię: „Co mam powiedzieć o podróży do Groty? Słyszę jeszcze krople spadające cicho z wielkich skał na drogę. Zrobiliśmy parę kroków w głąb Groty: panna Poncet zlękła się, panna Cochet okazała więcej odwagi. Wróciliśmy przez most Jean-Lioud (Bóg wie, jak się on naprawdę nazywa)”. Sztuka pisania stała się dla H. wehikułem. „Nie chcę onanizować duszy czytelnika” – to słowa z jednej wersji listu do Balzaka i wyznanie, rzucone niby mimochodem: „Miłowanie jest największą sprawą mojej twórczości, a prawdę mówiąc jedyną”. Miłowanie – rzecz bardzo tajemnicza. Najważniejsza. H. napisał tysiące stron tajemnicy tej dotyczących. Inaczej: żadna napisana przez H. strona nie może nie dotyczyć miłowania. Miłowania i miłości. To niezupełnie to samo. Tysiące aforyzmów, niekiedy sprzecznych, wykluczających się wzajem. Od: „Miłość to coś, co przydarza się służącym, które potem trzeba wyrzucać z domu” do: „Miłowanie można porównać z odludną, stromą i uciążliwą drogą, która zaczyna się wprawdzie w czarownych gajach, ale niebawem gubi się wśród okrzesanych skał, zgoła niepociągających dla pospolitych oczu. Pomału droga zapuszcza się w wysokie góry, w ciemny las, którego olbrzymie drzewa tamują światło. […] Nabłądziwszy się ciężko, niby w bezkresnym labiryncie, który mnogimi zakrętami drażni miłość własną, naraz – nowy zakręt i znajdujemy się w nowym świecie”. Miłowanie to dar; nic nie ukoi po jego stracie. Miłowanie to choroba, z której najpierw umiera miłość własna. H. kreślił na piasku inicjały kobiecych imion, powtarzając, że jego książki nastąpiły po nich, z braku lepszego rozwiązania.

H. zjawiał się stopniowo: pod koniec dziewiętnastego stulecia Casimir Stryjeński wydał z rękopisów Życie Henryka Brulard i Pamiętnik egotysty, ale kolejne dziesiątki lat upłynęły, zanim pisma autobiograficzne, nowele, powieści, dzienniki i notatki uzyskały porządniejszy kształt. Przywileje – program i scenariusz odprawianych przez H. obrzędów – ukazały się co prawda w roku 1861, ale dopiero w sto lat później Victor Del Litto udowodnił, że te dziwaczne zaklęcia, najpierw lekceważone, to klucz do tajemnicy. Na wagę niektórych rozdziałów Przywilejów dla zrozumienia pseudonimiki H. wskazał dziesięć lat wcześniej Jean Starobinski.

W roku 1989 ukazała się rozprawa Michaela Nerlicha Apollo i Dionizos, czyli nieścisła nauka o znakach, a w niej ponaddwustustronicowy rozdział poświęcony obecności Dionizosa w Pustelni parmeńskiej. Nie aluzje Nerlich tropił, lecz obecność mitu. życie mitu. Uczestnictwo w żyjącym micie. Analizy niemieckiego uczonego dotyczące Pustelni parmeńskiej odnoszą się do całego dzieła H. rozumianego jako Mocenigo.

Dionizos jest w pisaniu H. stale obecny. W nim jest obecny. H. chce, by on w nim był. By weń wstąpił, a wstąpiwszy, nie rozerwał na strzępy. Dionizos jest słodki. Dionizos jest straszny.

Heko! Oto jestem! O tym, jak Dionizos wstępuje, opowiedział Jean-Pierre Vernant w eseju Dionizos w masce z „Bachantek” Eurypidesa (wersja wstępna: 1985; wersja uzupełniona: 2001), chociaż u wielkiego francuskiego uczonego słowo „Stendhal” nie padło ani razu.

W podpisanych pseudonimem „Stendhal” Souvenirs d’égotisme pojawiły się trzy rysunki: tablica nagrobna, schematyczny plan paryskiego salonu przy rue d’Anjou, poprzedzony uwagą: „Zapomniałem odmalować ten salon. Sir Walter Scott i jego naśladowcy zaczęliby od tego, ale ja nienawidzę rzeczywistych opisów. Nuda takich opisów nie pozwala mi pisać powieści” oraz okolice cmentarza Andilly koło Montmorency. W Życiu Henryka Brulard znajdujemy sto siedemdziesiąt trzy rysunki; na trzydziestu H. oznaczył kominek lub piec.

W Życiu pisanie przechodzi w rysowanie i rysowanie przemienia się w pisanie, ta nierozdzielna nad-aktywność przekracza grafię i grafikę, tworząc całość o szczególnym charakterze. Piętnasty rozdział Życia rozpoczyna się tak: „Moja matka miała rzadki talent do rysunku, powiadano często w rodzinie. Ach, czegóż ona nie umiała robić! – dodawano z głębokim westchnieniem. Po czym – długie i smutne milczenie. Faktem jest, że przed rewolucją, która wszystko zmieniła w tym zaścianku, uczono rysunku w Grenoble tak samo pociesznie jak łaciny. Rysować znaczyło robić sangwiną kreski dokładnie równoległe i naśladujące rycinę; niewiele zważano na kontur.

Znajdowałem często wielkie głowy sangwiną rysowane przez matkę”.

Rysowanie H. – to czynność magiczna, narzędzie „integralnego wskrzeszania przeszłości”, by użyć sformułowania Béatrice Didier, i jeszcze więcej – rysowaniem nawiązywał on łączność ze zmarłymi i dzięki pisaniu-rysowaniu-pisaniu następowała transfiguracja działającego przez pisanie i rysowanie jednocześnie. To guślarstwo, przywoływanie nieobecnych. Życie HenrykaBrulardrozpoczyna scena transfiguracji spod znaku Przemienienia Rafaela, rozpoczęta przyzywaniem (pod kościołem) nieobecnego już w San Pietro in Montorio obrazu, kontynuowana pasażem w pobliże grobu Rafaela w Panteonie, kojarzonym przez H. uporczywie – a nie bez powodu – z paryskim kościołem Wniebowzięcia, czyli z kościołem polskim w pobliżu placu Concorde, kończąca się rozpinaniem spodni z materiału identyfikowanego z białą szatą Zbawiciela z Rafaelowego arcydzieła i pisaniem na nich zaszyfrowanego wyznania, ale cały ten obrzęd tkwi w przemilczeniach, w zagęszczonej i w zapomnianej części mowy, jakby powiedział Norwid, w tropach równie nietrwałych jak ułamana gałązka, odrobina sierści zaczepiona o cierń, jak ślad wydzieliny na kamieniu.

Tropy dostrzega myśliwy tropiący zwierzynę. W Życiu apogeum łączności między Przemienieniem Rafaela a przemienieniem H. nastąpiło w hotelu przy Piazza Minerva w pobliżu grobu mistrza, podczas pisania na wewnętrznej stronie paska rozpiętych spodni, ale transfigurację znaczy tylko wielokropek, tylko niepozorne trzy kropki, które zniknęły z polskich wydań, podobnie jak większość rysunków. Polska wersja dzieła H. nosi tytuł: Życie Henryka Brulard. Z rysunkami autora w wyborze. To jakby wydać Wybrane sceny z dramatu „Dziady”.

Pisanie. Pisanie-rysowanie-pisanie H.: „akcja fizyczna”,  d o s ł o w n a, do utraty tchu, do upadłego, krótko mówiąc – opętanie, mania. Pisanie, rysowanie i notowanie, że pomiędzy godziną tą i tą, tego i tego dnia napisało się dwadzieścia, czterdzieści, dziewięćdziesiąt stron, że tego i tego lipcowego dnia pisało się w nawrotach, aż do omdlenia, do zawrotów głowy, do bólu, do rozpadu składni, gramatyki i słów, pisało i rysowało naprzemiennie. To pisanie i rysowanie wymierzyło się przeciwko opisywaniu, przeciwko „literaturze”, nie wolno onanizować duszy czytelnika, styl nigdy nie jest za jasny, za prosty, rysunki nie tylko symbolizują akcję: to plany działań stające się działaniem, zaklęciem, one łączą – jak rysunki naskalne w grotach sprzed dziesiątków tysięcy lat – łup i myśliwego, kobietę i mężczyznę, człowieka i zwierzę – w jedno, w jedność. Na śmierć się miłującą.

Ile rozpraw poświęcono rzucaniu przez H. w kobiety kamieniami, krzyżowaniu go za karę na drzewie, między gałęziami, gryzieniu przez niego w twarz lub w czoło kuzynki, pani Pison du Galland, ile stron poświęcono kazirodczej miłości do matki: „Chciałem pokrywać matkę pocałunkami i chciałem, żeby była bez ubrania. Ona kochała mnie namiętnie i całowała mnie często; ja oddawałem jej pocałunki z takim ogniem, że często była zmuszona się oddalać. Nienawidziłem ojca, przerywał nasze pieszczoty. Wciąż chciałem całować ją w piersi. Niech czytelnik raczy pamiętać, że straciłem ją w połogu, kiedy miałem ledwie siedem lat.

Miała krągłości, była doskonale świeża, była bardzo ładna; zdaje mi się jedynie, że nie była dość wysoka. Rysy miała szlachetne i pogodne; bardzo żywa, często wolała zająć się czymś sama, niż wydawać rozkazy swoim trzem służącym; wreszcie, czytała w oryginale Boską komedię Dantego, której, o wiele później, znalazłem pięć lub sześć egzemplarzy w rozmaitych wydaniach w jej pokoju zamkniętym od jej śmierci. [… ]

Pewnego wieczora, jakby przypadkiem, ułożono mnie w jej pokoju na ziemi, na materacu, ta kobieta, żywa i lekka jak sarenka, przeskoczyła przez mój materac, aby szybciej dostać się do łóżka”.

Ileż studiów powstało na temat okraczania leżącego H. przez matkę, spieszącą na skróty do łóżka, na temat zakazanego widoku, przepowiedzianego w związku ze śmiercią matki, śmiercią, która zabrała ją w czasie rodzenia kolejnego dziecka? Do lektury freudowskiej niewiele można dorzucić nowego, lepiej spojrzeć na to wszystko inaczej. Po to piszę tę przepowieść.

W roku 1995, na południu Francji w departamencie Ardeche, speleolodzy odkryli grotę zwaną grotą Chauveta, a w niej rysunki naskalne oraz ślady aktywności obrzędowej sprzed trzydziestu czterech – trzydziestu pięciu tysięcy lat. Odkrycie to ostatecznie rozwiewa resztkę złudzeń o istnieniu tak zwanego postępu w historii sztuki oraz o ewolucji elementarnych wierzeń człowieka dotyczących istoty istnienia, czyli łańcucha: narodziny–śmierć–narodziny. Prace w grocie Chauveta potrwają jeszcze wiele lat. Grota nigdy nie zostanie udostępniona turystom. W połowie 2001 roku ukazał się katalog zdający najdokładniej sprawę z rewelacyjnych znalezisk.

Ekipa uczonych penetrująca wnętrze groty dokonała w Komnacie Głębinowej niebywałego odkrycia. Na stalaktycie widniała postać z rogami, którą nazwano Czarownikiem. Stalaktyt zwisający u wejścia do ciasnego przesmyku zwanego Zakrystią nie pozwalał na oględziny malowidła ze wszystkich stron. Dopiero fotografie cyfrowe sporządzone aparatem zatkniętym na tyczce ujawniły, że Czarownik jest tylko częścią nieznanego wyobrażenia pierwotnej Wenus z wyraźnym wzgórkiem łonowym, nie w kształcie nadciętego trójkąta – takie wyobrażenia Wenus znane były już wcześniej (trójkąt pubiczny pojawił się też w Życiu Henryka Brulard jako rysunek kapelusza dziadka Gagnon, a Wenus jako bąki z drewna) – lecz z wielkimi wargami sromowymi i z wydatnym brzuchem, z potężnymi udami i z pośladkami. Pojawiła się potężna postać kobieca: rysunek-rzeźba, w trzech wymiarach. Tę Wenus wyrysował nieznany artysta-szaman co najmniej trzydzieści jeden, może trzydzieści dwa tysiące lat temu. Ta Wenus ma krągłości, świeżość doskonałą, wydaje się bardzo ładna, a postać nazwana Czarownikiem okazała się potworem: pół bykiem rogatym, pół człowiekiem, może to szaman w transie, może bóg. Twarz-łeb-pysk byka-człowieka-potwora-boga wyraża ekstazę i ten stan ekstatyczny nie ulega wątpliwości. Łapę potwora kończy kobieca dłoń o bardzo długich palcach, zwieńczonych jeszcze dłuższymi paznokciami. Łapa spoczywa na udzie Wenus, byk-człowiek tuli się do krągłości kobiety: jakby chciał w nią wejść, jakby chciał się w niej schować. Być z nią jednym.

Wokół stalaktytu znajdują się na ścianach groty, przypominających zastygłą żywicę, malowidła największe, najwspanialsze, najbardziej tajemnicze z dotychczas przez ludzi odkrytych, przedstawiające lwy i lwice w miłosnych zalotach, nosorożce, tygrysy, bizony, konie, a także – kolejna niespodzianka – owady i insekty. Uczeni odkryli na ścianach groty ślady niedźwiedzich pazurów, których czaszki ułożone na wapiennych progach tworzą pierwotne ołtarze nieznanych liturgii, a ślady ludzkich dłoni odciśniętych w miękkiej, mięsistej i wilgotnej wtedy materii – rodzaj poruszającej kompozycji. Uczeni odkryli również na ziemi ślady ludzkich stóp i stwierdzili ponad wątpliwość, że są to ślady stóp dziecka, dorastającego dziecka, któremu towarzyszył wilk. To dziecko odcisnęło dłonie na miękkich, mięsistych ściankach zwężającego się przesmyku. Uczeni twierdzą, że rysunki w grocie Chauveta wykonało bardzo niewielu ludzi w krótkim czasie, może nawet jeden człowiek, może dziecko (to jednak byłoby zbyt piękne!). Badania potrwają jeszcze wiele lat i nie sposób przesądzić ich wyników. Wiadomo już teraz, że Wenus powstała najpierw, przytulony do jej uda byk-szaman – później (margines błędu w rachunkach: dwa tysiące lat!).

H. bywał potworem i bogiem, bykiem, mężczyzną i kobietą, dzieckiem i starcem, myśliwym i łupem. Marzył o niezawodnej mocy płciowej, w impotencji szukał tajemnicy, określał ją słowem fiasco. H. – tocoincidentia oppositorum, czy też transcendencja wszelkich przymiotów. Cała erotyczna mistyka indyjska stawia jako cel osiągnięcie pełni człowieka poprzez jego utożsamienie z „boską parą”, to znaczy doskonałości poprzez androgynię. U Semitów bogini Tanit była nazywana „córką Baala”, Asztarte – „imieniem Baala”. Obrzezanie chłopców i rany rytualne dziewcząt w wielu kulturach przemieniały dziecko w obojnaka. U Greków następowało rytualne zamienianie odzienia; mężczyzna ubierający się w kobiece szaty nie stawał się kobietą, lecz urzeczywistniał na chwilę jedność obu płci, a więc osiągał stan jedności z łańcuchem pokoleń przeszłych i przyszłych, odnajdywał sens istnienia w kosmosie. Jak wielekroć powtarzał Eliade, potrzeba periodycznego zróżnicowania człowieka i osiągnięcia pierwotnej jedności wyrażała się w orgii, w której chaos zastępuje formę i stanowi warunek odnowy. Rytuał zamiany ubrania często stwarzał okazję do orgii. Poczucie androgynii próbowano osiągać za pomocą technik ekstazy mistycznej i zdobywania „mądrości”, za pomocą ascezy. Stosowano zabiegi chirurgiczne (na przykład w australijskich obrzędach inicjacyjnych). Uprawiano alchemię i poszukiwano Rebis – formuły kamienia filozoficznego czy „androgynii hermetycznej”.

Oprócz orgii rytualnych i karnawałowych przebrań, szukano drogi ku jedni w małżeństwie, o czym mówiła (dobitnie) Kabała, w każdym akcie seksualnym, którego rytualny sens podnosili romantycy niemieccy i Jakob Boehme, o czym pisał Eliade w Mefistofelesie i androgynie, a w Traktacie o historii religii umieścił tajemniczą frazę, wyraźnie różną od chłodnych opisów zwyczajów, zachowań i rytuałów ludów w różnych stronach globu: „W gruncie rzeczy można mówić o androginizacji człowieka przez miłość, gdyż w miłości każda płeć nabiera cech płci odmiennej”, i dodawał, że to pragnienie symbolizuje od czasów najdawniejszych zespół mitologiczny Tammuza, którego dzieje (podobnie jak losy bogów noszących inne imiona, lecz wyrażające ten sam mit) męki, śmierci i zmartwychwstania odkrywają fundamentalną jedność życia i śmierci oraz potwierdzają obietnicę życia po śmierci, czyli nadają życiu człowieka sens.

H. w jedenastym paragrafiePrzywilejów mówił o posągach ukrytych w ziemi, w wodzie i w murze. Stendhaliści domyślają się, że chodzi o etruskie posągi znajdujące się w muzeum w Volterra, w mieście, do którego H. pogonił za Metyldą Dembowski. Co te posągi przedstawiają? Inaczej: czym one są? Podobnie jak rysunki w grocie Chauveta i rysunki H. przenikające się z jego pisaniem, jak pra-Wenus i byk-człowiek sprzed ponad trzydziestu tysięcy lat na stalaktycie u wejścia do Zakrystii, wyrażają archaiczny mit poświadczany malowidłami w grotach, a potem tragediami od Ajschylosa do Eurypidesa. Pisał o nim Karl Kerényi w Dionizosie, powołując się na sprzeczną tożsamość Zagreusa, największego z bogów wszystkich czasów, który nawiedzał swą córkę ukrytą w jaskini, ona zaś urodziła mu jako własnego syna – jego samego. „Pierwiastek «mistyczny» – pisał Kerényi – istniejący w stosunku łączącym Dionizosa i Ariadnę, odsłania się tu w archaicznym micie, zgodnie z którym płodzenie i narodziny nigdy nie wykraczają poza obręb tej samej pary. Syn-małżonek płodzi ze swoją matką i córką jako małżonkami dziecię mistyczne, które z kolei będzie uwodzić własną matkę”. Kerényi twierdził, odkrywszy tę zasadę, że zrekonstruował „pierwotny akt” mitycznego dramatu. Dziecko, którego narodzinami ów akt się kończy – jest rogate. Akt drugi zdominowany jest przez postać byka, w kształcie czystym lub pomieszanym z postacią ludzką. Forma obrzędowa tego aktu, rozszarpanie byka albo kozła, staje się dionizyjskim obrzędem ofiarnym.

H.: byk, lew, niedźwiedź, wąż, człowiek, zwierz, mężczyzna, kobieta, potwór, bóg, wieczne dziecko i starzec, syn i kochanek matki, rozszarpywał się sam, strojąc miny, aż mu „pękała żyła”, przed kominkiem, w którym płonął wielki ogień, do którego wpadał, by – spaliwszy się – odrodzić.

W drogę.

Glosariusz

„Pseudonimikę” H. opisał Jean Starobinski…

W rewelacyjnym eseju pod tytułem: Stendhal pseudonyme, który ukazał się w 72 numerze „Les Temps Modernes” w roku 1951, a następnie w klasycznym już dziś tomie: L’oeil vivant. Corneille, Racine, la Bruyère, Rousseau, Stendhal, opublikowanym w roku 1961 i wznowionym w 1999. Posługuję się tym właśnie wydaniem, Paris 1999, Gallimard, s. 231–285. Zob. Rozdział IX: „Rok 1951. Odkrycie Jeana Starobinskiego: Stendhal pseudonyme”.

Słowo „Stendhal” opatrzył cudzysłowem Gérard Genette…

Studium Genette’a odegrało znaczną rolę nie tylko w myśleniu o twórcy Pustelni parmeńskiej, lecz także pośród teoretyków literatury i semiologów. Esej ukazał się w zbiorze: Figures II (wyd. I: Paris 1969, Tel Quel; wyd. II: Paris 1979, Le Seuil, s. 155–193). Zob. rozdział XII: „Odkrycie Gérarda Genette’a: «Stendhal»”.

Prosper Mérimée w broszurze zatytułowanej H. B.…

Posługiwałem się najnowszym wydaniem krytycznym [w:] Prosper Mérimée, Lettres libres à Stendhal suivi de H. B. Préface de Guy Goffete, Paris 1999, Arléa, s. 89–114. Zob. rozdział VI: „Rok 1850. Odkrycie Prospera Mériméego: H. B.”.

Michel Crouzet uważa, iż od dwudziestego roku życia H. uznał się za instrument rzeczy znacznie od siebie ważniejszej…

Por. Michel Crouzet, Essai sur la genèse du romantisme, t. 1: La poétique de Stendhal. Forme et société – le sublime, Paris 1983, Flammarion, s. 10. Jean Prévost, który zginął, walcząc z Niemcami w górach Vercors w roku 1944, projekt pisania jako „rzeczy dla Stendhala najważniejszej” przedstawił w swej tezie doktorskiej napisanej w roku 1942 i obronionej na uniwersytecie w Lyonie, por. Jean Prévost, La création chez Stendhal. Essai sur le métier d’écrire et la psychologie de l’écrivain, Paris 1996, Gallimard, s. 40.

W „masońskim” poemacie Czesława Miłosza Czeladnik…

Cytaty z poematu za: Czesław Miłosz, Druga przestrzeń, Kraków 2002, Znak, s. 96. Podróż inicjacyjną po czterech pałacach Mocenigo najlepiej rozpocząć od strony internetowej: http://www.multimania.com.

On gâte de sentiments si tendres à les raconter en détail…

Tak kończy się, a raczej urywa, Życie Henryka Brulard. Obok, na marginesie, H. zanotował: „1836, 26 marca, anons o urlopie for Lutecja [Paryż]. Imaginacja odlatuje gdzie indziej. Ta praca z tego jest przerwana. Duch gnuśnieje, zbyt ciśnięty od 1832 do [18]36., Omar [Roma]. Tę pracę, przerywaną bez przerwy przez obowiązki, rozpiera to zgnuśnienie. Dzisiaj widziana galeria Fescha z księciem i loggie Rafaela. – Pedanteria: niczego nie ma niedobrego w Dantem i Rafaelu, idem, mniej więcej w wypadku Goldoniego 8 kwietnia 1836, Omar”.

Na marginesie pierwszej strony trzeciego kajetu z rękopisem H. notował: „Znużenie mrozi umysł. Nie mogę udawać, że całkowity brak wymiany idei wepchnął mnie w to złe usposobienie od 1832 do 1836. Pisać to, co poniżej, było pociechą. Bardzo mocno byłem wrogiem kłamstwa, pisząc, ale czy łaskawy czytelnik całkiem nie rozpozna, że znużenie mnie uśpiło podczas pracy, zamiast poruszyć serce pod numerem 71 przy [ulicy] Richelieu? 6 kwietnia 1836”. Przekład oddaje „gramatyczną niepoprawność” frazy autora notatki.

Na odwrocie ostatniej kartki H. umieścił jeszcze jedną notatkę: „Plan 27 marca. Podróż: statek parowy do Marsylii. Kupić sześć fularów w Liworno i dwadzieścia par żółtych rękawiczek u Gagiatego w Rzymie. || Ciąg dalszy: absolutnie karetka pocztowa w Marsylii, choćby była z Tuluzy i Bordeaux, dla ominięcia bezguścia Valence i Lyonu, Semur i Auxerre, zbyt dobrze przeze mnie znanych. Zły pocz[ąte]k. Prawdopodobnie objazd Florencji po przyjeździe do Liworno nie spodoba mi się, może pojechać do Anglii lub przynajmniej do Bruk[seli], może do Edynburga. || Korzystać z czasu w podróży do Paryża. Nigdy nie mówić Omar. Mocno się zmienić. 2° Dieta, żeby uniknąć kolacjonowania w Tour de Nesle. Często widywać Pana de La Touche, Balzaka, jeśli mogę, dla literatury; Pana Chasles, trochę przez Lavasseura; panie: d’Anjou (gorliwie), [Cas]tellane, Tascher, et Jules, Ancelot, Menti, Coste, 7 Julia. Trzeba gorliwości. Gdybym został w Paryżu, w ciągu pierwszych dwóch miesięcy mogę podbić salony na resztę of my life. Nie czuję uniesień, jak tylko dla Giu[lii]. Mieszkanie na południe, rue Taitbout. Cóż znaczy, na trzy miesiące, te 200 franków więcej za kwaterę?”.

La finesse gâte certaines vérités…

Notatka Stendhala, [w:] Journal littéraire, 11 czerwca 1804, t. 1, Paris, Cercle du Bibliophile, s. 358. Cyt. za: Yuichi Kasuya, Fonction de „fontenellisme” et de „l’espagnolisme” dans la „Vie du Henry Brulard”, [w:]Gallia. Société de langue et littérature française de l’Université d’Osaka, Osaka 1994. Ten esej Yuichiego Kasuyi oraz inne jego studia stendhalowskie dostępne są w Internecie pod adresem: http://www.kanazawa-u.ac.jp/~kasuya/FontEspf.html.

Odkrycie Pascala Quignarda […] siły milczenia.

Twórczość Pascala Quignarda wypada określić mianem „autobiograficznej diatryby miłosnej”, posługując się zmienioną formułą Jacqueline Risset – wykładowcy na uniwersytecie Roma Tre i autorki najnowszego przekładu Boskiejkomedii na francuski – użytą w eseju poświęconym Quignardowi pod tytułem: To, co przerywa mowę. Pascal Quignard jest jednym z tych czytelników-twórców, o których marzył H. Quignard stosuje, to znaczy prze-powiada i odkrywa, nowe techniki pisarskie, dzięki skrupulatnej lekturze „Stendhala”.

Pascal Quignard: „Nie piszę z musu, z przyzwyczajenia, z chęci, dla pieniędzy. Piszę, by żyć. Piszę, bo to jedyny sposób mówienia milczkiem” – ten aforyzm pochodzi z Imienia na końcu języka (1993). I jeszcze krócej, w Życiu sekretnym(Vie secrète, 1998): „Pisanie utula mowę w milczeniu”. I najkrócej w Małych traktatach II (1990):Scribo: taciturio. „Piszę: pragnę milczeć” lub: „Piszę, bo chciałbym zamilknąć”, „Piszę, by umilknąć” lub jeszcze inaczej: „Piszę: pragnę milczenia”. Dwukropek – jak każdy znak, ślad, tropa u Quignarda jest bardzo ważny: umieścił go zamiast spójnika w wypowiedzi wyrażonej po łacinie, ponieważ aforystycznej formuły dotyczącej (dotykającej) przyczyny sprawczej twórczości nie może kiełznać (tylko) związek przyczynowo-skutkowy.

Oto trzydziesty drugi rozdział Życia sekretnego Pascala Quignarda, które, podobnie jak cała jego twórczość, jest – jednocześnie – powieścią, traktatem, poematem, przypowieścią, przestrogą, testamentem, esejem (próbą całości), baśnią, dziennikiem, autobiografią, krótko mówiąc: gatunkiem pogranicznym, który wypada nazwać mianem „prze-powieści”, choć Quignard takiego określenia do tej pory nie użył (rozdział podaję w całości):

„Staram się napisać książkę, o której marzę, czytając.

Bezgranicznie podziwiam to, czego próbowali Montaigne, Rousseau, Stendhal, Bataille. Oni łączyli myśl, życie, fikcję, wiedzę, jakby szło o jedno ciało.

Pięć palców jednej dłoni chwytających To”.

Nietzsche po lekturze H. powrócił do Kanta i zanotował…

Wiele jest wydań notatek z ostatniego okresu życia filozofa, który uczył, jak filozofuje się młotem. Publikacji rzetelnych i bałamutnych. Z wielu względów nowatorskie wydanie francuskie ukazało się w małym wydawnictwie Parc. Por. Friedrich Nietzsche, Mort parce que bête. Introduction et notes de Johan Gok, Paris 1998, Parc, s. 26. Wiadomo od dawna, że Nietzsche czytał „Stendhala” intensywnie, podobnie jak Montaigne’a i Baudelaire’a, literaturę francuską XVIII i XIX wieku cenił bardzo, wiele notatek, również tych „szalonych”, sporządzał po francusku i grał na dwóch językach: francuskim i niemieckim, jak na fortepianie, wydobywając nieoczekiwane brzmienia. We Francji ukazała się niezmiernie ciekawa rozprawa włoskiego germanisty o francuskich lekturach Nietzschego. Por. Giuliano Campioni, Les lectures françaises de Nietzsche. Traduction de Christel Lavigne-Mouilleron, Paris 2001, PUF, Perspectives germaniques. Warto też wskazać na studia ukazujące wpływ Nietzschego na literaturę francuską. Por. Jacques Le Rider, Nietzsche en France, de la fin du XIXe siècle au temps présent (Nietzsche we Francji od końca XIX wieku do dzisiaj), Paris 1999, PUF, Perspectives germaniques; idem, Nietzsche. Cent ans de réception française, Paris 1999, Ed. de Paris VIII, Série germanique.

„Co mam powiedzieć o podróży do Groty? Słyszę jeszcze krople spadające cicho z wielkich skał na drogę”.

Stendhal, Vie de Henry Brulard, édition établie sur le manuscrit, présentée et annotée par Béatrice Didier, Paris 1973, Gallimard, s. 146–151. Podkreślenia śladów prowadzących do Groty – K. R.

Inaczej: żadna napisana przez H. strona nie może nie dotyczyć miłowania…

„Postrzegamy, że mimo tak wielkiej liczby tomów, pisał on przez cały czas tę samą książkę”, Georges Blin, Stendhal et les problèmes de la personalité, Paris 2001, José Corti, s. 36 (wyd. I: 1958). O zakochanym „Stendhalu” powstała osobna książka Abla Bonnarda, La vie amoureuse d’Henri Beyle (Stendhal), Paris 1926, Flammarion, oraz kilka artykułów, na przykład Emila Henriot, La vie amoureuse de Stendhal. Strony o niespotykanej sile i piękności poświęcił miłości u „Stendhala” José Ortega y Gasset. Wielki Hiszpan w swym eseju, arcydziele dwudziestowiecznej literatury światowej, starał się dowieść, że „Stendhalowa” teoria miłosnej „krystalizacji” jest błędna, a niechcący dowiódł czegoś dokładnie przeciwnego – że to właśnie „Stendhal” o nieposkromionej potędze miłości namiętnej wiedział najwięcej. Por. José Ortega y Gasset, Amour chez Stendhal, [w:] idem, Etudes sur l’amour. Préface de Bernard Pautrat. Traduit de l’espagnol par Christan Pierre, Paris 2004, Editions Payot et Rivages, s. 43–106.

…dopiero w sto lat później Victor Del Litto udowodnił, że te dziwaczne zaklęcia to klucz do tajemnicy…

W artykule: Un texte capital pour la connaissance de Stendhal (zasadniczy tekst dla zrozumienia „Stendhala”), „Stendhal Club” 1961, 5 października.

Dopiero w roku 1989 ukazała się rozprawa Michaela Nerlicha, Apollon et Dionisos ou la science incertaine des signes (Apollo i Dionizos albo wiedza nieścisła o znakach), Marburg 1989, Hitzeroth. Artefakt.

Dionizos jest straszny. Heko! Oto jestem. O tym, jak Dionizos wstępuje, opowiedział Jean-Pierre Vernant…

W roku 1972 w wydawnictwie Maspero ukazała się pierwsza wersja pierwszego tomu dzieła dla humanistyki arcyważnego (na drugi tom przyszło czekać kolejnych lat czternaście): Mythe et tragédie en Grèce ancienne (Mit i tragedia w starożytnej Grecji) Jeana-Pierre’a Vernanta i Pierre’a Vidal-Naqueta. W tomie drugim (1986) znalazły się, między innymi, dwie interpretacje masek i obecności Dionizosa, które stały się źródłem inspiracji dla antropologów, historyków literatury, teatrologów i pisarzy: Figures du masque en Grèce ancienne (Figury maski w starożytnej Grecji), rozprawa napisana przez Jeana-Pierre’a Vernanta przy współpracy F. Frontisi-Ducroux oraz: Le Dionysos masqué des „Bacchantes” d’Euripide (Dionizos w masce w Bachantkach Eurypidesa). Najnowsze, uzupełnione wydanie w dwóch tomach: Paris 2001, La Decouverte.

Rysowanie H. – to czynność magiczna, narzędzie „integralnego wskrzeszania przeszłości”, by użyć sformułowania Béatrice Didier…

Por. jej rozprawa: Stendhal autobiographe (Stendhal autobiograf), Paris 1983, PUF, s. 256–257).

W połowie roku 2001 ukazał się katalog zdający najdokładniej sprawę z rewelacyjnych znalezisk: La Grotte Chauvet. L’art des origines (Grota Chauveta. Sztuka początków). Sous la direction de Jean Clottes, Paris 2001, Seuil.

Cała erotyczna mistyka indyjska stawia sobie jako cel osiągnięcie doskonałości człowieka…

Partie antropologiczne i religioznawcze mojej przepowieści zawdzięczają wiele pracom Mircei Eliadego, od Traktatu o historii religii do Historii wierzeń religijnych, poprzezKosmologię i alchemię babilońską, Aspekty mitu, Mity, sny i misteria, Mefistofelesa i androgyna, W poszukiwaniu historii i znaczenia religii, Obrazy i symbole, Mit wiecznego powrotu do Dziennika indyjskiego i Alchemii azjatyckiej. Wszystkie te prace ukazały się po polsku nakładem wydawnictwa KR w latach 1998–2001 jako przedruki lub pierwodruki. Bardzo dużą rolę odegrały w niniejszej przepowieści prace Leszka Kolankiewicza, przede wszystkim Samba z bogami. Opowieść antropologiczna, Warszawa 1995, KR, oraz Dziady. Teatr święta zmarłych, Gdańsk 1999, słowo/obraz terytoria.

H. w jedenastym rozdzialePrzywilejów mówił o posągach ukrytych w ziemi, w wodzie i w murze…

Przywileje ukazały się w polskim tłumaczeniu dopiero w roku 1987 – trochę pokiereszowane, pewno ze względu na ich trudną do zaakceptowania w gronie uniwersyteckim nieobyczajność erotyczną – w książce Remigiusza Foryckiego Stendhal. Geniusz podejrzeń, chociaż słowo „książka” nie wydaje się odpowiednie, bowiem na stronie tytułowej wyczytać można, że to „maszynopis powielony na prawach rękopisu w nakładzie 100 egzemplarzy dla celów przewodu habilitacyjnego”, czyli rodzaj samizdatu.

Rozprawie Remigiusza Foryckiego wiele zawdzięczam i chociaż co roku powstaje co najmniej kilka rozpraw doktorskich o „Stendhalu” w Europie i na innych kontynentach, a międzynarodowe komitety „stendhalistów” publikują kolejne studia na papierze i w Internecie, to pożółkły skrypt odbity na powielaczu dla Wydziału Neofilologii Uniwersytetu Warszawskiego nie stracił na wartości.

Pisał o nim Karl Kerényi w Dionizosie, powołując się na sprzeczną tożsamość Zagreusa, największego boga wszystkich czasów, który nawiedzał swoją córkę ukrytą w jaskini…

Por. Karl Kerényi, Dionizos. Archetyp życia niezniszczalnego, przełożył Ireneusz Kania, Kraków 1997, Wydawnictwo Baran i Suszczyński, s. 106–107.

„Twoje zadanie – rozstrzygnąć: żyć czy pisać życie?”

Stendhal, Journal, [w:] idem, Oeuvres intimes, Paris 1955, Gallimard, La Pléiade, s. 1278. Na ten „zakład” zwrócił uwagę po raz pierwszy Michel Crouzet [w:] La poétique de Stendhal Forme et société –le sublime, s. 23.

1 Patrz: Glosariusz

Pióro z ognia

Heko.

Jestem

„Jestem jak uczciwa kobieta, która została dziwką. Muszę co chwila pokonywać wstyd poczciwca, który brzydzi się mówieniem o sobie, a przecież tej książki nic innego nie wypełnia”.

Był jak uczciwa kobieta, która została dziwką. Musiał co chwila pokonywać wstyd poczciwca, który brzydzi się mówieniem o sobie, a przecież jego pisaniny nic innego nie wypełnia, bo jak może coś innego wypełniać pisanie. Zamiast palnąć sobie w łeb pisał lub rysował. Na przykład pistolety. Pisał i rysował, podejrzewając, że albo się żyje, albo się pisze. Wiedział, że pisanie sprowadza w milczenie. Podobnie śmierć utula mowę, niczym ciało trumna.

Nie przewidział takiej wpadki, gdy zaczynał pisać. Pisał, by milczeć. Gdyby przestał pisać, pewno palnąłby sobie w łeb, radując bliskich i dalekich. Więc pisał. I pisał  s z o r s t k o,  bo bał się rozgadania niczym impotencji. Pisał w strachu, że poznaczył na papierze jęki i westchnienia, łudząc się, że zapisuje prawdę. Musiał więc pisać bardzo dużo, niekiedy do utraty tchu, przerywając pisanie wieczorami na wino, na dziwki, na ostry hazard, by zapomnieć, co napisał, i następnego dnia rano pisać to samo na nowo, pisał lub dyktował, puchł od pisania, mdlał od pisania, wymiotował pisaniem, pisaniem szukał ocalenia, pisaniem wołał o pomoc. Jak sierota porzucony wśród tłumu na Bulwarze, bezgłośnie płakał, drobił przerażony w miejscu, kręcił się w kółko, szukał matki albo kogoś, kto weźmie go za rękę, zanim tłum go przewróci, zdusi i zadepcze.

– Jak się nazywasz, mały?

– Nie wiem.

Nie wie.

– Nazwijmy go H.

1 stycznia 1840 roku H. stał w salonie na drugim piętrze Palazzo Madama w Rzymie przy kominku, w którym płonął wielki ogień. Spoglądał na przemian w zapisane karty i w wiszące nad kominkiem lustro. H. dyktował: dyktując, przepisywał, przepisując, pisał na nowo fragment o garbatym lekarzu, który siedząc w teatralnej loży, wydawał się człowiekiem jak inni, ale kiedy ukazywał wątłe i drobne ciałko przystrojone według ostatniej mody, ktoś zawsze krzyknął: „Patrzcie na tę żabę!”

H. poczuł ból z żołądka podchodzący do głowy zawsze, gdy myślał o rzeczach grubych, garbatych, ciemnych, oślizłych lub wilgotnych, ale nie przerywał sceny rysowania w kominkowym popiele inicjałów kobiet, dla których mężczyźni zgromadzeni w salonie pani de Miossens porobili najwięcej upokarzających głupstw. Garbaty doktor Sansfin wyrysował w popiele najwięcej inicjałów, aż cztery.

Ból tętnił pod czaszką i wstępował w potylicę, ze wzdętego brzucha uchodziły gazy, ale H. dyktował, jak to garbatego doktora wezwano do pięknego młodzieńca, wysokiego na blisko sześć stóp, którego w wieku zaledwie dwudziestu pięciu lat powalił piękny i typowy atak apoplektyczny. Doktor spędził przy nim całą noc i stosując odpowiednie leczenie, doczekał przyjemności, że zobaczył, jak ten egzemplarz ludzki skonał nad ranem. „Oto wakujące piękne ciało – rzekł sobie – czemuż moja dusza nie może go nająć”.

Rozwinięcie malowidła naskalnego na Stalaktycie Czarownika u wejścia do tak zwanej Zakrystii w Sali Głębinowej groty Chauveta we Francji (Ardeche). Najstarsze dotychczas odkryte wyobrażenie kobiety, nie tylko trójkąta łonowego. Pół człowiek, pół zwierzę (byk? bizon?) położył na udzie pra-Wenus łapę o długich kobiecych palcach. Malowidło pochodzi sprzed co najmniej trzydziestu jeden tysięcy lat

H. stał jeszcze, lecz zamilkł. Przypomniał sobie kolegę po piórze, który twierdził, że myśleć lub pisać można tylko na siedząco.

– Dupa ołowiana! Pisze się, stojąc! Myśli – jeżdżąc konno! Już trzydzieści pięć lat wcześniej garbaty lekarz poznany w hotelu przy ulicy Richelieu kazał mu dosiadać konia, bo uporczywe zadumy wtrąciły H. w gnuśność, co przy jego upartych konstypacjach groziło bradysepsją, bradysepsja – katalepsją, a katalepsja – impotencją, a przedtem wyprawą z Wielką Armią Napoleona do Rosji. Koń i stanie ratują – zdążył pomyśleć H., zanim ugięły się pod nim kolana. Wpadł wprost do kominka z paryjskiego marmuru, wysokiego, z gzymsami. Iskry prysnęły na boki, ciało przydusiło ogień. Pulpit sekretarza znajdował się tuż obok, sekretarz schwycił H. za łydki, pociągnął na marmurowe przedproże i dalej na dywan, dymiły złocone wyłogi munduru, dymił kołnierz stojący, szamerowany, dymiły faworyty, ale H. nie objęły płomienie, wpadł do kominka zbyt gwałtownie. H. otworzył oczy i spojrzał tak, że pochylony nad nim sekretarz cofnął się odruchowo.

– Daj mi wina – szepnął H. Schwyciwszy poręcze fotela, wypiął ogromny tyłek, krągły jak jabłko, opięty białymi spodniami z angielskiej bawełny, powalanymi popiołem i w wielu miejscach przepalonymi.

H. mdlał coraz częściej, przypisując utratę zmysłów swej niezwykłej wrażliwości, mdlał niczym kobieta. Stan zdrowia H. pogorszył się znacznie na jesieni 1840 roku, ale straszliwe migreny, zapaści i bóle ukrywał przed znajomymi i w Rzymie, i w Paryżu. Omdlewał jak kobieta, ale lekarzom – medyków odwiedzał zawzięcie – nie powiedział, kim się staje, mdlejąc. Lekarze wiedzieli, że „chorobę” złapał dawno: 29 grudnia 1819 roku nadszedł day of genius i H. postanowił napisać rozprawę „o fizjologii miłości”. Tego samego dnia zaobserwował na swym ciele pierwsze i wyraźne objawy rzeżączki. Od roku 1836 H. nie mógł zażywać chininy, ze względu na bóle nerkowe, i prosił o urlop. H. chwytał się każdego pretekstu, by urlop wyprosić, o czym wiedział dyrektor służb konsularnych Ludwika Filipa, więc donosił zwierzchnikowi: „Wątpię, czy zamierza powrócić do Civitavecchia z powodu aria cattiva, do której pochwa [!?] jego przystosować się nie umie”.

H. piekł nieustannie żołądek, zapadał w krępujące śpiączki, nawet w salonach, nawet w towarzystwie kobiet, które starał się uwodzić bardziej z poczucia obowiązku niż z przekonania, ponieważ pojmował uwodzenie jako prawo naturalne i pierwszy obowiązek mężczyzny. Cierpiał na bezsenność, oblepiały go poty, dręczyły bicia serca, spazmy i duszności z uderzeniami krwi do mózgu. Członek stawał rzadko, nie w porę i na krótko. H. onanizował się codziennie, pogarszając stan serca i wywołując jeszcze dokuczliwsze migreny, ale już nie bał się, że straci wzrok z powodu „studenckiej choroby”, czyli heroicznych masturbacji, które – jak sądzili mieszkańcy Grenoble – pozbawiły wzroku pana Thierry z Akademii Napisów, który zanim oślepł, przywrócił prawdziwą ortografię Chlodwigom, Childerykom i wydał tom o organizacji gmin we Francji około roku 1200. Samogwałt oślepiał – tak mówiono.

Lekarze wymawiali H. skłonność do ekscesów: za dużo pracy, za dużo kawy, za dużo wina, za dużo dziczyzny w ciężkich sosach, za dużo wizyt w gabinetach u dziewcząt, o których H. opowiadał lekarzom tym chętniej, im rzadziej w nich bywał. Życie szukające życia, życie na niby, życie za bardzo, życie do przesady, życie dla cierpienia, życie niecierpiące cierpienia. Sprzeczności? Tak. Na marginesach zapisanych stronic, obok notatek o przeżytych i wywołanych orgazmach lub impotencyjnych kompromitacjach oznaczanych słowem fiasco, zaczęły się pojawiać dozy pigułek do połknięcia, proszków do rozpuszczenia, mikstur do wypicia. H. zażywał arnikę zwaną pomornikiem, ipekakuanę zwaną wymiotnicą lekarską, tojad mocny, belladonnę zwaną też pokrzykiem lub wilczą jagodą. H. nie mógł już pokonać schodów konsulatu w Civitavecchia i płonął z tego powodu ze wstydu jak przed laty, gdy z powodu tuszy kompromitująco zawisł na drabinie, daremnie szukając stopą szczebla w szybie kopalni soli w Hallein pod Salzburgiem. Zawisł wtedy na drabinie jak ukrzyżowany, czując na plecach i bezbronnie rozedrganych pośladkach rozbawiony wzrok pani Gherardi oraz złotowłosego oficera bawarskich szwoleżerów, z którym H. bardzo chciał zamienić się na ciała.

29 maja 1840 roku H. zanotował na marginesie rękopisu Lamieli: „W sumie czy warto zadawać sobie tyle trudu, żyjąc?” 28 września 1840 roku H. napisał kolejny (jedenasty? dwunasty?) testament. Bucciemu zapisał wszystko, co posiadał we Włoszech, i zalecił po śmierci sprzedać, co po nim zostanie, Bucci niech weźmie sobie jedną czwartą, a resztę przekaże siostrze Paulinie; po raz kolejny zredagował nagrobek, powtórzywszy prawie dosłownie wersję z roku 1837: Arrigo Beyle, Milanese, visse, scrisse, amo, pod tym daty urodzin i śmierci naturalnej, a nie dobrowolnie zadanej, inaczej niż w Mediolanie w czasie rysowania rewolweru i rozmawiania o samobójstwie z pewnym angielskim lordem, to znaczy rozmawiania ze sobą o przykrościach związanych z samobójstwem, kiedy dzienniki ogłoszą, że palnął sobie w łeb i zacznie się włażenie w stygnące życie prywatne w poszukiwaniu powodów, i to może ostatecznie zbrzydzić zabijanie, a poza tym, zabijając się, człowiek nabiera wstrętu do siebie, ale można jakoś ten zabieg przygotować dyskretnie, na przykład wypłynąć radośnie żaglówką w morze i wypaść za burtę, przypadkiem, śmierć w wodzie i cisza, nie najgorszy pomysł.

H. myślał o palnięciu sobie w łeb i o śmierci w wodzie w roku 1820. Wtedy wyrysował swój nagrobek po raz pierwszy. W kształcie karty do gry:

I wtedy, w roku 1820, napisał: „Nie dodać żadnego szpetnego znaku, żadnej płaskiej ozdoby, kazać wyryć ten napis wersalikami. Przybyłem do Mediolanu w maju 1800, kocham to miasto. Tam znalazłem największe rozkosze i największe cierpienia, tam zwłaszcza – i to tworzy ojczyznę – znalazłem pierwsze rozkosze. Tam pragnę spędzić starość i umrzeć. Jeśli zostawię fundusz na sporządzenie tej tabliczki, proszę, aby ją pomieszczono na cmentarzu Andilly, koło Montmorency, wystawioną na wschód. Ale zwłaszcza chcę nie mieć innego pomnika, nic paryskiego, żadnego konceptu, nie cierpię tego genre’u. Nie cierpiałem go jeszcze bardziej w 1821. Dowcip francuski w paryskich teatrach doprowadzał mnie niemal do tego, że chciałem krzyczeć głośno: «Kanalie!… Kanalie!… Kanalie!… »”.

– Kanalie! – wychargotał H., pozwoliwszy się odwrócić sekretarzowi tak, by mógł wygodnie wsadzić wielki tyłek w karmazynowy fotel z delikatnymi złoceniami, specjalnie zamówiony u tapicera w Rzymie na Via Santa Maria in Cosmedin, tuż koło Ust Prawdy. Lewe ramię H. zwisło z oparcia kończącego się głową byka. Kobiece palce o starannie wypielęgnowanych paznokciach drżały. H. oparł podbródek na haftach munduru, zamknął oczy i zdawało się, że usnął.

11 lutego 1841 roku uderzył go w potwornej migrenie pierwszy atak afazji. Afazja dotykała go już wcześniej, ale tym razem słowa odpłynęły na kilkanaście minut. Nie stracił przytomności, utracił mowę, nawet go to bawiło. Nie mógł niczego powiedzieć, chociaż pamiętał, że język jest. Ale nie dla niego. Musiał znowu uczyć się mówienia. Wtórny nie-mowa. Nie-mowlę. In-fant.

5 kwietnia 1841 roku H. napisał w Civitavecchia list do Di Fiore zaczynający się od słynnej frazy: Je me suis aussi colleté avec le néant. „I ja też mocowałem się z nicością”. Żadnych skarg, żadnych żalów. Lekkie zadziwienie i pamięć Montaigne’a w mówieniu o śmierci jako o pasażu, który nie ma strony zewnętrznej, jak sen: c’est le passage qui est désagréable et cette horreur provient de toute les niaiseries qu’on nous a mises dans la tête à trois ans. „Pasaż jest przykry, a groza wynika z tych wszystkich głupstw, które nam wbijano w głowę, gdy mieliśmy trzy lata”. A skoro to pasaż, to nie wydało mu się śmieszne umrzeć na ulicy, o ile nie postanowiło się umierać na ulicy naumyślnie: „Proszę nic nie mówić Colombowi, miałem zamiar i panu nic nie pisać, ale wierzę w życzliwość, jaką mi pan okazuje. A więc potworne migreny przez pół roku, potem cztery ataki choroby, takie oto:

Nagle zapominam wszystkich słów francuskich. Nie mogę nawet powiedzieć: «Daj mi szklankę wody». Obserwuję siebie z ciekawością: tracę zdolność posługiwania się słowami, ale zachowuję wszystkie naturalne właściwości  z w i e r z ę c i a.  To trwa osiem do dziesięciu minut. Potem powoli pamięć słów wraca i tylko jestem zmęczony.

Nie bardzo wierząc w medycynę, a jeszcze mniej w lekarzy, ludzi małej wartości, poradziłem się jednak, po sześciu miesiącach straszliwych migren. Pan S[éverin], homeopata z Berlina, kurował w Rzymie z pięknymi wynikami. Wyrecytował mnóstwo zdań, pod koniec których dorozumiałem się, że chodzi o apopleksję  n e r w o w ą,  a nie krwawą.

Napiszę do poczciwego pana Prévosta do Genevy, ale w nic nie wierzę.

Pan S[éverin] (fizjonomia złośliwa, sprytna, mowa szarlatana) kazał mi zażywać tojad, żeby ożywić krążenie, i na wiosnę chce mi zaaplikować siarczek. […] Pojadę do Genewy na dwa dni, do poczciwego doktora Prévosta, który zabraniając mi spożywania kwasów, wypędził ze mnie piasek nerkowy i podagrę.

Miałem cztery razy w ciągu tego roku zanik pamięci wszystkich francuskich słów. Trwa to sześć do ośmiu minut. Myśli przychodzą, ale bez słów. Dziesięć dni temu, będąc w gospodzie na obiedzie z Constantinem, dokonywałem niewiarygodnych wysiłków, żeby znaleźć słowo «szklanka». Mam stale w głowie tło z bólu idącego z żołądka…”

Napis nagrobny sporządzony przez H. na karcie do gry

H. skarżył się na dziury w pamięci od młodości. Tylko raz, w roku 1805, zapisał w Dzienniku, mówiąc o sobie w trzeciej osobie, że Crozet powiedział, że ma „pamięć niezmierną”, a poza tym powtarzał, że pamięć ma „żadną”. W 1803: „Muszę pracować nad mą żałosną pamięcią”. „Nie mam pamięci, zupełnie”. „Kiedy się zestarzeję, jednej rzeczy zabraknie mi najszybciej – pamięci”. Zapomniał tamtej pamiętnej wiosny, kiedy szedł z Wielką Armią na Moskwę, że siostra Paulina przyszyła mu do redingota zamiast guzików złote napoleony owinięte w sukno. Owej strasznej zimy redingot zamienił się w szmatę i z przetartego sukna złoto wypadło głucho na lepki od brudu stół w jakiejś austerii, powiedzmy – w karczmie trzymanej przez Żyda Jankiela. Nie potrafił zapamiętać wierszy wkuwanych na pamięć, chociaż raz w liście do Pauliny chwalił się wyuczeniem siedemdziesięciu siedmiu wersetów opowieści o Edypie w ciągu zaledwie jednej godziny, mylił daty, nazwiska, wydarzenia, z dnia na dzień zapominał szczegółów, o które wypytywał znajomego historyka, zapalał się do myśli, by po chwili nie widzieć, dlaczego płonął. Zapominał, co napisał. Zapominał, co robił sześć miesięcy wcześniej, chciał zapomnieć więcej, niż pamięć ludzka potrafi zapomnieć, i podejrzewał, że udało mu się zapomnieć mniej, niż chciał. Napisał do Balzaka, że zaczerniał dwadzieścia, trzydzieści stron dziennie, ale nazajutrz zupełnie nie wiedział, o co mu w tym pisaniu chodziło. Długiego listu dziękczynnego za elogę o Pustelni parmeńskiej, pisanego w trzech wariantach, H. zapomniał wysłać, albo pamiętając, że listu nie potrafił skończyć, uciekł w zapomnienie o niewysłanym liście.

Gdy miał lat dwadzieścia siedem, pisał o sobie w Dzienniku: „Pacjent nie może rozwinąć myśli na skutek trudności w przypomnieniu jej sobie w chwili następującej po jej narodzinach”. I raz jeszcze, tuż przed trzydziestką: „Rozpalić się do jakiejś rzeczy i zaraz o niej kompletnie zapomnieć, oto moja historia in corpore. Le nonum prematur in annum nie ma dla mnie żadnego sensu. Po dziewięciu latach z ledwością rozumiem, co napisałem”.

Napisać do Balzaka, że już wszystko zapomniałem, co napisałem.

– Pisz pan: „Drogi, wielki powieściopisarzu…”

– Która godzina?

– Piąta.

– Pisz: Godzina piąta. Pan Colomb ma długi list do pana skierowany przez moją wdzięczność, nie poprawiać, nie może pana znaleźć, a wręczy panu Pustelnię poprzekładaną czystymi kartkami, które proszą o pańskie uwagi.

– Pomóż mi wstać!

Kobiece dłonie o długich, wypielęgnowanych paznokciach wczepiają się w ramiona sekretarza odchylającego się z wysiłkiem, by gruby tyłek H. oderwał się od fotela.

– Do biurka!

H. stanął za wysokim biurkiem przypominającym mównicę lub ambonę, położył lewe ramię na pochyłym blacie, pod słowami zanotowanymi przez sekretarza złożył podpis: „Fabrycy del Dgo” i zaczął pisać sam: „Pan Colomb, ulica Godot-de-Mauroy 35 albo w biurze rachunkowości, dział dyliżansów, ulica Notre-Dame-des-Victoires 12. Pan R. Colomb, ulica Notre-Dame-de-Grâce 3 albo Godot-de-Mauroy 35. Mój kuzyn, pan Colomb, zaproteguje pana, kiedy będzie pan jechał dyliżansem z placu Notre-Dame-des-Victores. Z tego placu odchodzą wszystkie malle-postes na południe, więc gdyby potrzebował pan jechać z Place Notre-Dame-des-Victores extrapocztą, to mój kuzyn Roman Colomb pana poleci i zaproteguje pana poczciarzom, żebyś dostał pan wygodne miejsce, w środku na kanapie, ja to wszystko odkrywam, kiedy piszę, jestem dziś jak popalony, dzień jest szary, trochę jestem cierpiący. Jako człowiek uczciwy nie znoszę przesady, nie wiem, co począć. Jak napisać o tylu szaleństwach? O, już ortografii zapominam, to następuje podczas wybuchów namiętności, Roman Colomb to człowiek zacny i na pewno panu ułatwi…”

15 marca 1841 roku nawiedził H. w Civitavecchia pierwszy atak apopleksji. Doktor Séverin zalecił H., oprócz arniki zwanej pomornikiem, ipekakuany zwanej wymiotnicą lekarską, tojadu i belladonny, kąpiele w zimnej wodzie, moczenie nóg w wodzie gorącej i wypijanie dwunastu szklanek wody każdego wieczora.

Po „wypadkach z 15 marca” H. myślał, że wypiwszy dwanaście szklanek wody, już więcej nie wstanie, i przypomniał sobie, że Fournier, żeby umrzeć, schował się do loży dozorcy, ale nie powiedział dlaczego. H. zanotował, że miał „przez cztery miesiące firodea”. To słowo stendhaliści deszyfrują jako fear of death. H. czekał na wyjście z pasażu na pozór bez trwogi.

31 marca 1841 roku H. pokonał dyliżansem szesnaście mil dzielących konsulat w Civitavecchia od kamienicy pod numerem 48 przy Via Condotti w Rzymie. Służąca Barbara, wielka i gruba, doglądała go wyniośle i okradała, ile wlezie, ale H. nie czynił jej żadnych wymówek. W kwietniu ataki powtarzały się: mówił z trudem, znowu zapominał słów. Wtedy prosił Colomba o przesłanie Balzakowi Pustelni poprzetykanej pustymi kartkami. Żeby Pustelnię parmeńską przepisał-napisał raz jeszcze ktoś, kto ją zrozumiał. H. wysłał egzemplarz poprzetykany pustymi kartkami, zamiast któregoś z trzech wariantów listu pisanego pół roku wcześniej, w trzy tygodnie po ukazaniu się artykułu Balzaka w „Revue parisienne”, a w tym liście trzykrotnie nieskończonym, rozpadającym się, zażenowanym, butnym, pokornym, obolałym, trwożliwym, H. powtarzał, że Balzak ulitował się nad sierotą porzuconym na ulicy, i skoro tylko artykuł Balzaka przeczytał, to zaczął Pustelnię psuć, potem potrzebował mocnej rozrywki, trochę miłości, trochę rozpusty, jeśli God pozwoli. Następnego dnia rano już napisanego nie pamiętał, a w drugim wariancie listu napisał, że dyktuje dwadzieścia pięć albo trzydzieści stron, potem przychodzi wieczór i do świtu trzeba wszystko zapomnieć, a to dlatego, żeby być prostym, niewymuszonym, H. nie chciał „onanizować duszy czytelnika”, przeprosił za to słowo i w liście obiecywał Balzakowi jak dziecko: „już więcej nie będę”.

Styl nigdy nie jest za jasny. Nigdy za prosty. H. kłamał, obiecując Balzakowi, że już nigdy nie będzie pisać tak, żeby nie onanizować duszy czytelnika, skoro czytelnik nie może się nie onanizować. H. napisał Balzakowi, że dyktował Pustelnię parmeńską przez sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt dni i zgubił cały kawałek o więzieniu, więc kiedy się spotkają na Bulwarze: on, Balzak, wielki i słynny powieściopisarz, i on – nieznany (mało znany) urzędnik państwowy o brzuchu wypiętym, pękatym jak antałek, monstrualnie wielkiej głowie, byczym karku, smukłych łydkach i nadzwyczajnie długich palcach, tak się będą popołudniową porą po Bulwarze przechadzać, odkłaniać od czasu do czasu i uśmiechać, i wtedy on poprosi Balzaka o radę, jak pisać, jak przepisać raz jeszcze Pustelnię, czy zachować Faustę, epizod, który się zrobił za długi, czy Fabrycy ma pokazać księżnej, że jest zdolny do miłości? I niech Balzak nie bierze H. za potwora pychy dlatego, że odważył się napisać do niego o kwestii stylu, przecież Balzak wynosił H. w „Revue parisienne” pod niebiosa i tylko styl mu się nie podobał, więc skoro H. o stylu dyskutować chce, to by wynikało, że chociaż wielki powieściopisarz wychwalał nieznanego („nieznanego” H. skreślił i nadpisał: „mało znanego”) autora, to mało znany autor, nienasycony, pochwał chce jeszcze za styl, ale przecież „niczego nie wolno ukrywać przed swoim lekarzem”. H. się przed Balzakiem wyspowiadał (w duszy, skoro listów nie wysłał), że dla niego Homer – to Pamiętniki marszałka Gouvion Saint-Cyr, Monteskiusz i Dialogi Féneona. Gdyby pan Villemain, którego H. uważa za najwybitniejszego z członków Akademii, zaczął przepisywać Pustelnię, czyli tłumaczyć ją (po swojemu) na francuski, to potrzeba by mu było trzech tomów na wyrażenie tego, co się powiedziało w dwóch. Ponieważ każdy łajdak jest na ogół elokwentny i pełen emfazy, można ton deklamatorski znienawidzić.

H. chciałby opowiedzieć Balzakowi na Bulwarze, jak to w wieku lat siedemnastu pojedynkował się (zamierzał się pojedynkować) z powodu stylu, za „nieokreślone szczyty lasu” pana de Chateaubrianda, który miał wielu admiratorów w szóstym pułku dragonów. I jeszcze zamierzał powiedzieć Balzakowi, że codziennie rano, przed pisaniem Pustelni, czytał – by złapać ton – po kilka stron kodeksu cywilnego, może jednak przesada z kodeksem w roli wymiotnicy na styl, Balzak mógłby się zniechęcić, ale niech będzie, skoro się wie, że styl jest ważniejszy od życia. Tout-Paris widziałby, jak się przechadzają. I można by robić zawrotne miny.

W czerwcu 1838 roku H. postanowił dopisać do Vittorii Accoramboni, Rodziny Cencich i Księżnej Palliano jeszcze jedną kronikę włoską o namiętnościach młodego Aleksandra Farnesego. Od 4 listopada 1838 roku H. zamknął się w pokoju na drugim piętrze przy ulicy Caumartin pod numerem ósmym. Do piętnastego listopada napisał 270 stron, do drugiego grudnia – 670 stron. W dzień Bożego Narodzenia H. zakończył pisanie Pustelni parmeńskiej, w wersji nadającej się do ponownego pisania-przepisywania. 26 grudnia 1838 roku powierzył rękopis Romanowi Colombowi, który przekazał go wydawcy Dupontowi.

Już więcej nie pijał wieczorem wody, tym bardziej że doktor Séverin zwiększył dawkę z dwunastu szklanek do osiemnastu. Przyszedł lekarz papieża, Niemiec, puścił krew, założył sączki, nakazał dietę – pomogło. H. wiedział, że człowiek nie może poniechać tego, co mu sprawia największą przyjemność. W roku 1793 chodził na polowanie z dokładnie taką samą radością jak pół wieku później, a jego charakter był zupełnie taki sam w dzieciństwie, jak w godzinach przedostatnich. H. przez całe życie lubił Saint-Simona i szpinak, marzył, by mieszkać w Paryżu na czwartym piętrze i pisać komedie, skoro życia inaczej nie udało się rozegrać.

Pod koniec kwietnia 1841 roku H. wybrał się raz jeszcze nad jezioro Albano.

Kamienica pod numerem ósmym przy ulicy Caumartin znajdowała się w pobliżu skrzyżowania bulwaru Kapucynów z ulicą Kapucynów, pomiędzy obecną „Olimpią” a sex-shopem.

Od 4 listopada do 26 grudnia 1838 roku w pokoju na drugim piętrze kamienicy pod numerem ósmym przy ulicy Caumartin płonął w kominku wielki ogień.

Glosariusz

„Jestem jak uczciwa kobieta, która została dziwką…”

Fragment pochodzi z siódmego rozdziału Souvenirs d’égotisme. Tytuł polskiego przekładu Tadeusza Boya-Żeleńskiego: Pamiętnik egotysty. Boy-Żeleński przetłumaczył tytuł swobodnie, ale nie dlatego, że się pomylił lub zaniedbał, jak sugeruje Remigiusz Forycki w swej rozprawie habilitacyjnej Stendhal. Geniusz podejrzeń. Boy świadomie taki tytuł wybrał i postąpił słusznie. Po francusku Souvenirs d’égotisme brzmi doskonale, a nawet – jak twierdzi Béatrice Didier to wybrany po wielu próbach, wręcz genialny tytuł tej szalonej autobiografii. (Por. Béatrice Didier, Stendhal autobiographe, Paris 1983, PUF, oraz wstęp tej uczonej [w:] „Souvenirs d’égotisme” suivi de projets d’autobiographie et de „Les Privilèges”. Édition présentée, établie et annotée par Béatrice Didier, professeur à l’Université de Paris VIII, Paris 1997, Gallimard, s. 7–30. Cytaty oryginalne, marginalia i dopiski podaję za tym wydaniem). W dosłownym tłumaczeniu Souvenirs d’égotisme to „Pamiątki egotyzmu” i Boy doskonale o tym wiedział, ale jako artysta wrażliwy rozumiał, że takie tłumaczenie jest koślawe. Świadomie więc zastosował wykręt i zatytułował rzecz: Pamiętnik egotysty, który brzmi znacznie atrakcyjniej. I to właśnie Boyowska wersja tytułu kryje w sobie obietnicę dwuznaczności i tajemnic obecnych w Souvenirs. Tytuł Boya-Żeleńskiego, chociaż filologicznie nieścisły, jest wierniejszy od pedantycznego przekładu filologa.

W oryginale fragment o uczciwej kobiecie brzmi następująco: Je suis comme une femme honnête qui se ferait fille, je besoin de vaincre à chaque instant cette pudeur d’honnête homme qui a horreur de parler de soi. Ce livre n’est pas fait d’autre chose cependant. Je ne prévoyais pas cet accident, peut-être il me fera tout abandonner. Je ne prévoyais pas d’autre difficulté que d’avoir le courage de dire la vérité sur tout: c’est la moindre de chose. Przekład Boya: „Jestem jak uczciwa kobieta, która została ladacznicą: muszę pokonywać co chwila ów wstyd uczciwego człowieka, który ma wstręt mówienia o sobie. Mimo to ta książka wypełniona jest nie czym innym. Nie przewidywałem tej okoliczności, może sprawi ona, że wszystkiego trzeba mi będzie poniechać. Nie przewidywałem innej trudności prócz odwagi powiedzenia prawdy o wszystkim. To najmniejsza rzecz”. Cyt. za: Stendhal, Dzieła wybrane, t. 1, Warszawa 1983, PIW, s. 425.

17 kwietnia 1831 roku H. przybył do Civitavecchia, by objąć stanowisko konsula Francji w Państwie Kościelnym. W roku 1832 spędził w tym mieście tylko cztery miesiące, przez resztę czasu podróżował do Neapolu, do Ancony, do Rzymu, do Sieny. H. ubolewał, że nie pisze powieści wymagającej nieprzerwanej koncentracji i postanowił spisać w zamian rodzaj autobiografii, uznawszy, że to łatwiejsze do zrobienia w przerwach między wypełnianiem obowiązków konsula. Rozpoczął w Rzymie: „20 czerwca udręczony jak Pytia”. Zakończył pisanie – jak zwykle – nie kończąc, 4 lipca 1832 roku następującą uwagą: „Upał rozbiera mnie z myśli o godzinie pierwszej i pół”. H. pisał w ogromnym tempie, przez piętnaście dni. Rękopis liczy blisko 270 stron. H. pisał szybko, o czym świadczy historia Pustelni parmeńskiej. W czerwcu 1838 roku postanowił dopisać do Victorii Accoramboni, Rodziny Cencich i Księżnej Palliano jeszcze jedną kronikę włoskich namiętności o młodych latach Aleksandra Farnesego, która przemieniła się w napisaną w niesłychanym tempie Pustelnię parmeńską.

W wypadku Souvenirs d’égotisme H. pozostawił na marginesach daty i nazwy dni tygodnia, niekiedy godzinę i liczbę w danym dniu zapisanych lub dopisanych stronic. Kilka przykładów zapisków na marginesach: „23 czerwca trzeci dzień pracy. Zrobiłem od 60 do 90” lub: „W pięć dni, 20–24 czerwca 1823 [sic!]; tu się znalazłem, id est na 148 stronie”. 25 czerwca 1832 roku H. zanotował, iż rozpoczyna nowy kajet. 30 czerwca ubolewał: „Dwa dni bez pracy. Służba mnie zajmowała”. H. starał się przekonać samego siebie, że pisanie autobiografii okazało się skuteczne, a nawet zbawienne, jako rozwiązanie zastępcze: „Jestem szczęśliwy, pisząc to. Obowiązki służbowe zajmowały mnie w pewien sposób dzień i noc od trzech dni (czerwiec 1832). Nie mógłbym powrócić do dzieła imaginacji o czwartej godzinie nad ranem, po opieczętowaniu listów ministerialnych. To czynię z łatwością bez innej troski i planu niż  p r z y p o m i n a n i e   s o b i e”.  I po tej uwadze H. napisał dwanaście stron za jednym zamachem. Wiele razy powtarza się w różnych miejscach na marginesach Souvenirs d’égotisme ta sama data: 1 lipca 1832 roku. 2 lipca H. napisał czternaście stron pomiędzy piątą a siódmą rano. Data 3 lipca również powtarza się kilkakrotnie na marginesie. Przy ostatnim jej oznaczeniu uwaga: „3 lipca, zmęczenie po 26 stronach”.

6 stycznia 1831 roku H. sporządził następującą notę: „Napisałem biografie kilku wielkich ludzi: Mozarta, Rossiniego, Michała Anioła, Leonarda da Vinci. To był gatunek pracy, który najbardziej mnie bawił. Już nie mam więcej cierpliwości, by szukać materiałów, wyważać sprzeczne opinie; przyszło mi na myśl, żeby napisać życie, którego wypadki znam bardzo dobrze. Niestety – ten osobnik pozostaje zupełnie nieznany, to ja nim jestem… ”

Słowu „egotyzm” H. nadawał sens nieprzychylny, natomiast stendhaliści w wieku XX dostrzegali w egotyzmie wartość pozytywną, a nawet zaszczytną. Egotyzm stawał się formą snobizmu i wyróżniania się spośród innych. Egotyzm przemieniał się w praktykę inicjacyjną, przekształcał w nieodłączny atrybut „beylizmu” rozumianego jako postać egocentryzmu, który wypada pielęgnować, ćwicząc Ja, które powinno, po odpowiednim treningu, „stać się sobą”. Egotyzm stanowił w takim ujęciu gimnastykowanie egocentryzmu umożliwiającego wyrobienie w Ja odwagi manifestowania przywar bez wstydu. W dwudziestym stuleciu egotysta awansował do rangi egotysty-aktywisty podnoszącego swą aktywnością egoizm do rangi wartościowej postawy społecznej.

Słowo „egotyzm” przywędrowało z Anglii. Pojawiło się po raz pierwszy w „Spectatorze” Addisona, znalazło w tytule eseju Williama Hazlitta: On Egotism (1824). W tym samym roku „egotyzm” pojawił się we francuskim Słowniku wyrazów nowych Raymonda, zdefiniowany jako: „Wada mówienia o sobie, naganny zwyczaj mówienia o sobie”. I tak „egotyzm” pojmował H.

Victor Del Litto zauważył, że H. wyprzedził pojawienie się tego słowa we francuszczyźnie, ponieważ używał go od roku 1823. Tytuł: Souvenirs d’égotisme najwięksi znawcy twórczości H. uważają za genialny, ponieważ obydwa słowa przyciągają się i odpychają w grze doświadczenia przeżytego i przeżywanego raz jeszcze w pisaniu, w grze Formy – jak by powiedział suweren  e g o t y z m u   f i l o z o f i c z n e g o, Witold Gombrowicz. Egotyzm nieuświadomiony jest złem, ale egotyzm szczery jest pożyteczny. Szczery, to znaczy przed-stawiany. To znaczy – ironiczny.

Trzeba przyznać, że H. postąpił zuchwale. Tytuł Souvenirsd’égotisme brzmiał wówczas (czyli w pierwszych dziesiątkach XIX wieku) równie prowokacyjnie, co „niesalonowo”, jak dzisiaj brzmiałby (na przykład) tytuł: Wspomnienia onanisty. Zresztą związki pomiędzy egotyzmem a onanizmem H. wyczuwał świetnie i wskazywał na ich zbieżność. W „pismach autobiograficznych” onanizm nazywał „studencką chorobą”, która pozbawiła wzroku jednego z bywalców salonu państwa de Tracy przy rue d’Anjou pod numerem 38 w Paryżu. Tytuł brzmiał zuchwale, ale nikt go nie znał, ponieważ rękopis leżał w kuferku. Dopiero w roku 1893 Casimir Stryjeński wybiórczo i niestarannie opublikował go w Bibliothèque Charpentier. W roku 1927 Henri Martineau przygotował nową edycję, którą uzupełnił w roku 1941 do wydania Dzieł. Redakcja z roku 1941 została przedrukowana w kolekcji „Plejady” u Gallimarda dwukrotnie: w latach 1950 i 1955. W wydawnictwie Richelieu ukazała się w roku 1954 nowa redakcja zainicjowana przez Pierre’a Martina i dokończona przez René Grossa po adiustacji z rękopisem. Jednak prawdziwie krytyczne wydanie Souvenirs d’égotisme ukazało się dopiero w roku 1961 staraniem Victora Del Litto, pośród Dzieł wszystkich, nakładem Cercle du Bibliophile. Najnowsze wydanie, poprawione i uzupełnione, sporządziła po kolejnym dokładnym przestudiowaniu rękopisu Béatrice Didier. Ukazało się ono po raz pierwszy w roku 1983. W niniejszej przepowieści korzystałem z wydania z roku 1997.

Więc pisał i starał się pisać szorstko…

Dziewiąty, najkrótszy i najsłynniejszy rozdział rozprawy De l’amour (przekład Boya: O miłości, lepiej powiedzieć: „O miłowaniu”) brzmi w oryginale następująco (rozdział cytuję w całości): Je fais tout les efforts possibles pour être sec. Je veux imposer silence à mon coeur qui croit avoir beaucoup à dire. Je tremble toujours de n’avoir écrit qu’un soupir, quand je crois avoir noté une vé;rité, cyt. za: Stendhal, De l’amour. Edition présentée, établie et annotée par Victor Del Litto, professeur à l’Université de Grenoble, Paris 1998, Gallimard, s. 46.

Przekład Boya: „Dokładam wszelkich wysiłków, aby być  s u c h y m.