Zaklinaczka. Krwawa Pieśniarka - Lene Kaaberbøl - ebook

Zaklinaczka. Krwawa Pieśniarka ebook

Lene Kaaberbol

4,2

Opis

Czwarta część serii ZAKLINACZKA - bestsellerowych powieści fantasy. Losami Clary emocjonują się czytelnicy w aż dwunastu krajach! Zaklinaczka to opowieść o dwunastoletniej Clarze, która walczy z kompleksami i brakiem pewności siebie, ale gdy okoliczności zmuszają ją do opuszczenia wygodnych ram dotychczasowego życia, odkrywa świat pełen czarów – i ogromnych niebezpieczeństw. W czwartej części Clara staje przed kolejnymi wyzwaniami – niektóre z nich mogą okazać się bardzo niebezpieczne i doprowadzić do konfrontacji z Brawitą Krwawą Pieśniarką, potężną wiedźmą, która usiłuje wydostać się z czterystuletniego uwięzienia. Potrzebuje do tego krwi... trzynastoletniej dziewczynki. Prawa do przekładu sprzedano do kilkunastu krajów, m.in.: do Kolumbii, Francji, Niemiec, Włoch, Holandii, Norwegii, Rosji, Szwecji i Wlk. Brytanii. Książki sprzedały się w ponad 300.000 egzemplarzy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (27 ocen)
17
3
3
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:

VILDHEKS 4: BLODSUNGEN

Copyright © Lene Kaaberbøl, Copenhagen 2012

Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Debit, Młody Book

Published by agreement with Copenhagen Literary Agency ApS, Copenhagen

Okładka: Cover Artwork © Bente Schlick, www.benteschlick.com

Wykonanie okładki: Monika Drobnik-Słocińska

Tłumaczenie: Edyta Stępkowska

Redakcja: Aleksandra Mól

Korekta: Magdalena Bargłowska

ISBN 978-83-8057-235-5

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści

i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

Wydawnictwo Debit Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

email:[email protected]

www.mlodybook.com.pl

www.facebook.com/BookMlody

www.instagram.com/mlodybook

Zapraszamy do księgarni internetowej na naszej stronie:

www.wydawnictwo-debit.pl

E-wydanie 2018

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

1Życie trzynastoletniej dziewczynki

Czekała czterysta lat. Przez czterysta lat patrzyła w ciemność przez przejrzystą masę stopionego kamienia. Przez czterysta lat jej ciało, umysł i sama istota pozostawały w tej masie uwięzione. Wrogowie sądzili pewnie, że kamienny loch jest jej sarkofagiem, ale ona nie umarła. Nawet w takim miejscu było życie. Nieświadomym zagrożenia istotom zdarzało się tu zbłądzić. Wówczas chwytała je bez skrupułów, albowiem litość i miłosierdzie porzuciła już dawno. Tym, co ciągle trzymało ją przy życiu, był gniew.

Czuła go przecież. Wiedziała, co się działo na zewnątrz. Jej zaklęty zmysł wrzeszczał i wił się z bólu świadomy rozgrywających się zdarzeń.

Cóż oni sobie wyobrażają – maluczcy, zachłanni ludzie ze swoimi drogami, domami, i tymi… jak też oni to nazywają? Przewodami. Kablami. Rurociągami. Mostami. Autostradami. Traktami kolejowymi. Wbijają się w zaklęty świat przyrody, ryją w nim głębokie, krwawiące rany, rozszarpują na kawałki delikatną sieć zaklętych ścieżek, niszczą i zabijają. Nad każdą z ich dróg unosi się upiorny zapach śmierci zmiażdżonych zwierząt. Znikają lasy i mokradła. W miejscach, w których od tysiącleci królowała przyroda, gdzie zwierzęta i rośliny mogły żyć i oddychać swobodnie, ziemia jest dziś jałowa i milcząca, i tylko huk ich piekielnych maszyn wypełnia powietrze. Żelazo. Wszędzie żelazo. Wkrótce będzie za późno – wkrótce nawet najpotężniejsza z zaklinaczek nie będzie w stanie naprawić pozrywanych więzi.

Lecz póki co… póki co jest jeszcze szansa. Gdyby tylko zdołała się uwolnić.

Prócz gniewu trawi ją także inny ogień. Jest to coś jakby… Nie, zniecierpliwienie jest słowem zdecydowanie zbyt słabym. Nie oddaje żaru, który kawałek po kawałku wypala jej wnętrze z każdą niewykorzystaną sekundą, z każdą godziną, która mija, nie zbliżając jej do celu. A czas ucieka. Wkrótce będzie za późno. Za późno, by rozważać i się zastanawiać, za późno, by brać pod uwagę inne racje i cele poza tym jednym: położyć kres zachłanności tej otumanionej zgrai bandytów, rozerwać ich śmiercionośną sieć i zwrócić przyrodzie WOLNOŚĆ.

Temu będzie musiała poświęcić wszystko. Każdy skrawek mocy, jaki uda jej się zdobyć podstępem, przemocą, groźbą bądź żądaniem. W nieskończoność na przemian to ożywiała się, rozmyślając o swych atutach, to ulegała zwątpieniu na myśl o przeszkodach. Ciężar kamieni, spokojna, zielona siła roślin, łagodność powietrza, miękka moc wody, ciepło ziemi i życie w jej głębi… To wszystko za mało. Potrzeba krwi. Nic innego nie zdoła wygrać tej niemal przegranej już walki. Nic innego się nie liczy – a już na pewno nie… Na samą myśl o tym ponownie buchał w niej gwałtowny ogień gniewu… Na pewno nie nędzne, chybione życie trzynastoletniej dziewczynki.

Krew może otworzyć jej więzienie. Krew może jej zapewnić zwycięstwo.

I wtedy to się stało. Padła kropla. A po niej jeszcze jedna. I kolejna, i w końcu jeszcze następna, czwarta.

Jeszcze – krzyczała bezgłośnie. Daj mi jeszcze jedną kroplę!

Wydawało jej się, że już widzi ją, wiszącą w powietrzu. Jakby walczyła z przyciąganiem i nie chciała spaść. Ale spadła. Spadała długo i powoli. I w końcu trafiła dokładnie tam, gdzie miała trafić.

TAAAAaaaaaaaaaaaaaaaakkkkkkkkkkk…………………

Dobyła z siebie triumfalny okrzyk, choć nadal trwała w milczeniu. Wargi wciąż miała zesztywniałe i pozostawała uwięziona jak owad, na który przed tysiącem lat spadła kropla żywicy i zamknęła go w bursztynie. Lecz niedługo się uwolni. Zebrała wszystkie swoje siły, uruchomiła całą zaklętą moc, jaką miała w sobie. Teraz. Teraz. Teraz!

Kamienna masa pękła. Szczeliny mnożyły się i powiększały. Wśród trzasków pierwotnej, zaklętej siły przyrody rozprostowała ciało, które pozostawało skulone przez czterysta lat, i rozsadziła w pył ściany swojego więzienia. Zesztywniałe strzępy kamiennej masy zagotowały się i na powrót stały się płynne. Trysnęły gwałtownie, a wrzące szkliste krople spryskały ściany groty syczącymi kaskadami.

Zachłanni mali ludzie nie mieli pojęcia, co ich czeka. Pewnie żaden z nich nigdy nie słyszał o Krwawej Pieśniarce. Jednak wkrótce jej imię pozna każdy…

Usiadłam tak gwałtownie, że uderzyłam głową w lampkę przy łóżku. Moje serce gnało jak biegacz przez płotki, który zagapił się na starcie. Bach-bach-hop, bach-bach-hop. Przerażona rozglądałam się wokół, jakbym spodziewała się przy łóżku Brawity Krwawej Pieśniarki z rozcapierzonymi pazurami i żądzą krwi w płonących gniewem oczach. Ale nie, na szczęście jej tu nie było. Dom był pogrążony w ciszy, a pokój tonął w mroku i tylko przez małe okrągłe okno szczytowej ściany wpadał do środka strumień księżycowej poświaty. Na materacu obok łóżka leżał mój najlepszy przyjaciel Oscar i spał tak głęboko, że nad jego głową widać było niemal komiksowy dymek z oznaczającym chrapanie „zzzz”. Przynajmniej on nie miał tej nocy koszmarów.

Spokojnie – próbowałam uciszyć rozpędzone serce – przecież nic się nie dzieje…

Długo jednak trwało, nim mój oddech stał się normalny, a jeszcze dłużej, zanim wyzbyłam się uczucia, jakby serce próbowało mi się wyrwać z piersi. Zdarzało się już, że moje sny miały odrobinę za dużo wspólnego z rzeczywistością. Choć między stosami książek o ptakach i starymi, mocno już zdezelowanymi gniazdami nie widziałam czterystuletniej zaklinaczki, to absolutnie nie oznaczało to – a w każdym razie moje serce uważało, że nie oznacza – iż wszystko jest w porządku i nie ma się czego bać.

Zaraz potem przypomniałam sobie, że nawet gdyby w moim śnie była odrobina prawdy (co było mało prawdopodobne, bo szczęśliwie na ogół miewam sny całkiem zwyczajne, nierzeczywiste i absurdalne), to nie na moje życie czyha Brawita, lecz na życie jakiejś innej nieszczęsnej dziewczynki. Bo ja mam przecież dopiero…

Potok myśli w mojej głowie zatrzymał się gwałtownie. Spojrzałam na tykający staromodny budzik na stoliku nocnym.

Zielone fluorescencyjne wskazówki były tuż obok siebie na samej górze. Było pięć po północy i właśnie zaczął się ostatni dzień marca.

Tego dnia kończyłam trzynaście lat.

2Syk w ciemności

Nie potrafiłam ponownie zasnąć. Ślizgałam się tylko po powierzchni snu, nie mogąc albo nie mając odwagi się w niego zagłębić. Za każdym razem, gdy już w niego zapadałam, serce ruszało w swój sprint przez płotki i żadne próby uciszenia go nie pomagały.

Uspokój się wreszcie. To był tylko sen – powtarzałam sobie.

Bach-bach-hop. Bach-bach-hop.

Przecież jej tu nie ma. Nigdy jej tu nie było. Ostatni raz widziano ją czterysta lat temu, więc wyobrażanie sobie, że miałaby powrócić tylko po to, żeby akurat tobie zepsuć trzynaste urodziny, jest lekką przesadą…

Bach-bach-hop. Bach-bach-hop.

Durne serce.

W końcu wstałam. Nie zapalałam światła, żeby niepotrzebnie nie budzić Oscara. Ostrożnie przeszłam nad kołdrą, która zakrywała mu nogi – to znaczy prawie zakrywała, bo spod brzegu pasiastej poszwy wystawały ze trzy albo cztery niezupełnie czyste palce. Co za głupota śnić koszmary akurat tej nocy, kiedy wszystko jest w najlepszym porządku! Odwiedziliśmy ciocię Isę, ja, Oscar, mama, a nawet tato (co samo w sobie zakrawa na cud). Następnego dnia miały do nas dołączyć Kahla ze swoim tatą i pani Pommeransowa, zaklęta sąsiadka mojej cioci, ta sama, która tak mi pomogła, kiedy parę tygodni temu sądziłam, że mój świat się wali. Shanaia przysłała swego nowego zaklętego przyjaciela, pustułkę Kitti, z wiadomością, że i ona nas odwiedzi. Była też Nico, a Kot – choć co prawda wybrał się na jedną ze swych kocich wypraw – obiecał wrócić w porę, by zjeść z nami śniadanie. Hebes spał bezpiecznie zwinięty w swoim koszu w salonie i chrapał po psiemu. W tym roku wolno mi było wyprawić urodziny, tak jak to sobie wymarzyłam, i zaprosić wszystkich ludzi i wszystkie zwierzęta, z którymi chciałam spędzić ten dzień. Ogromnie się na niego cieszyłam. Więc to naprawdę głupie – głupie! – tak się przejmować durnym snem.

Na stopy naciągnęłam stare wełniane skarpety, których w domu cioci Isy używałam jako kapci. Ciocia doszyła im filcowe podeszwy, żeby zimno nie ciągnęło od podłogi. Z gołymi nogami, ubrana tylko w koszulkę do spania i te wełniane skarpetokapcie, po cichu zakradłam się na dół do kuchni. Zegar kuchenny wskazywał już za piętnaście czwartą.

Otworzyłam szafkę, w której ciocia trzymała swój zapas ziołowych herbatek. Wiele z nich piłyśmy wyłącznie dla smaku, ale niektóre miały także inne właściwości. Kto wie, może potrafiły również uspokoić serce, które ściga się przez płotki? Wciąż daleko mi było do pełnego rozeznania w ziołowych lekach cioci Isy, ale czegoś się mimo wszystko przy niej nauczyłam. Gdyby tylko udało mi się znaleźć… Studiowałam uważnie etykiety na puszkach i słoikach, aż znalazłam te, których szukałam.

Rumianek i waleriana.

Włączyłam kuchenkę i postawiłam wodę. Ciocia Isa często parzyła herbatę na stojącym w salonie piecyku z rurą, ale ja wolałam kuchenkę ze zwykłymi pokrętłami.

Płomienie gazu mieniły się na niebiesko i pomarańczowo i lizały dno czajnika, a woda już po chwili zaczęła pyrkać. Z haczyka przy oknie zdjęłam kubek i już miałam z powrotem się odwrócić, kiedy za szybą dostrzegłam jakiś ruch.

Na zewnątrz pośród ciemności pojawił się błysk. Błysk oczu o pionowych, kocich źrenicach.

– Kocie? – szepnęłam niemal bezgłośnie.

Ale już w chwili, gdy wypowiedziałam jego imię, wiedziałam, że to nie on. Z zewnątrz odpowiedział mi stłumiony, śpiewny syk. Podobny do dźwięku, którym śmietnikowe koty prowokują się wzajemnie. Tyle że w jakiś sposób… potężniejszy.

Stałam nieruchomo i nasłuchiwałam. Woda w czajniku już się gotowała, lecz rumiankowy napar musiał poczekać. Może gdzieś tam, w mroku, jakiś bezpański dziki kot potrzebuje pomocy?

Intensywnie wpatrywałam się w ciemność, ale widziałam tylko własne odbicie w szybie. Złote oczy, które ujrzałam przed chwilą, zniknęły. Wciąż za to dobiegał mnie koci lament. Zwierzę – czymkolwiek było – nadal czaiło się gdzieś w ciemnościach.

Gdybym otworzyła okno, lepiej bym je widziała i słyszała. Podniosłam więc haczyki i wypchnęłam na zewnątrz okienną ramę. W twarz uderzyło mnie chłodne, pachnące deszczem wiosenne powietrze. Oparłam się o kuchenny stół i próbowałam dojrzeć cokolwiek.

W jednej chwili przefrunął nade mną milczący, szarobrązowy cień o żółtym dziobie, wyciągniętych do przodu jasnobrązowych nogach i szarawych szponach. Ledwie zdążyłam unieść rękę, by ogromna sowa mogła wylądować mi na ramieniu.

– Tu-tu!

Zaklęty przyjaciel cioci Isy przechylił głowę i bacznie mi się przyglądał. Nie byłam pewna, czy podoba mu się to, co widzi, czy wprost przeciwnie. Nigdy wcześniej nie zbliżył się do mnie w ten sposób. Zaledwie parę razy zdarzyło się, że ciocia poprosiła mnie, abym go potrzymała (i jego, aby dał się potrzymać). Poza tym nigdy jeszcze nie byłam tak blisko niego. To duży ptak – po jakimś czasie dowiedziałam się zresztą, że nie jest zwykłą „sową”, lecz puchaczem zwyczajnym. Oznaczało to, że jest jednocześnie ptakiem rzadkim i chronionym – nie sądzę jednak, by on sam zdawał sobie z tego sprawę. I choć w żadnym razie się go nie bałam, to mimo wszystko dziób, szpony i łopot skrzydeł Tu-tu budziły mój respekt.

Ptak pachniał deszczem, mokrymi piórami i krwią. Pewnie tej nocy szpony, które teraz owijały się wokół mojego nadgarstka, pochwyciły jakąś nieszczęsną mysz. Tu-tu trzymał mnie jednak bardzo ostrożnie i równie ostrożnie odwrócił się za siebie, nawet mnie nie drasnąwszy. Spoglądając w ciemność, z której przed chwilą się wyłonił, załkał cicho.

Koci dźwięk na zewnątrz ucichł. Coś jeszcze zaszeleściło w krzakach za jabłonkami, po czym zapadła absolutna cisza. Nie było w tym jednak nic dziwnego w porównaniu z tym, co dotąd przeżyłam w domu cioci Isy.

Z wyjątkiem jednej rzeczy.

Nagle wszystko stało się jakby po stokroć wyraźniejsze. Mój układ nerwowy reagował na rozdrażniony pisk obcego kota, tak jak reaguje się, gdy ktoś drapie po tablicy paznokciem. Ostrzeżenie Tu-tu słyszałam tak wyraźnie, jakby ktoś ogłosił je przez megafon:

Odejdź, kocie. Przychodzisz za wcześnie. Jeszcze nie pora.

– Claro, czy to ty wpuściłaś Tu-tu?

Odwróciłam się powoli, uważając, by sowa nie straciła równowagi.

– Na to wygląda… – odparłam.

Ciocia Isa stała w drzwiach w starym znoszonym szlafroku, dawniej chyba czerwonym, a dziś w kolorze pudrowego różu.

– Pewnie się pogubił – wyjaśniła ciocia. – Zawsze zostawiam mu otwarte okno w sypialni, ale… – ale tej nocy nie był to najlepszy pomysł, bo w sypialni cioci spali rodzice, więc ciocia Isa położyła się na kanapie w salonie – twojej mamie raczej by się nie spodobało, gdyby ją obudziła mokra sowa…

Tu-tu załopotał skrzydłami, obsypując nas gradem perlistych kropel. Mimowolnie prychnęłam:

– Taa, pewnie nie.

– Ale co z tobą, Claro? Nie możesz spać?

Pokręciłam głową.

– Nie, to nic takiego Miałam dziwny sen. A raczej koszmar.

Ciocia uniosła brwi.

– O jakimś zwierzęciu?

– Ehm… nie. Raczej nie było w nim żadnych zwierząt. Dlaczego pytasz?

– Jutro kończysz przecież trzynaście lat – powiedziała. – A właściwie… już dziś. To szczególny dzień dla zaklinaczki. Czasem zdarza się… – zawahała się, jakby szukała odpowiednich słów. – Czasem tego dnia – również we śnie – zaklinaczkom przytrafiają się niesamowite historie związane ze zwierzętami. No, ale mówisz, że w twoim śnie nie było żadnych zwierząt?

– Nie. To było… Myślę, że to miało związek z… Chociaż nie, właściwie to nie wiem.

Kiedy tak stałyśmy i rozmawiałyśmy, koszmar powoli zacierał się w mej świadomości. Rozmazały się szczegóły. Ktoś miał w sobie bardzo dużo gniewu… Ktoś był uwięziony… Ktoś mówił coś o krwi. To nie tak, że celowo ukrywałam przed ciocią mój sen. Po prostu w tamtej chwili nie pamiętałam wszystkiego zbyt dokładnie. Moje serce się uspokoiło i wróciło do normalnego rytmu, i nawet musiałam stłumić ziewnięcie.

– Wydaje mi się, że to mimo wszystko nie będzie ci potrzebne. – Ciocia wskazała na puszki z rumiankiem i walerianą.

– Taa – zgodziłam się. – Chyba rzeczywiście pójdę się po prostu położyć.

Wysunęłam lekko rękę, a Tu-tu ostrożnie rozluźnił uchwyt i przefrunął na swoje stałe miejsce na ramieniu cioci Isy.

– Zatem dobranoc – powiedziała ciocia, uśmiechając się lekko, po czym spojrzała na zegarek. – Zasadniczo już są twoje urodziny, ale myślę, że z życzeniami poczekam, aż się obudzisz po raz drugi.

Urodziny. Dlaczego to słowo budziło we mnie bardziej niepokój niż radość? Tu-tu spojrzał na mnie pomarańczowozłotymi oczami, po czym wyczyścił sobie dziób o pióra na piersi.

Jeszcze nie pora.

Co to mogło oznaczać? Czy Tu-tu w ogóle „powiedział” coś takiego? Równie głośno i wyraźnie jak „mówi” do mnie Kot? A może tylko to sobie wyobraziłam, bo byłam zmęczona i brakowało mi snu?

Odstawiłam puszki z herbatą na miejsce w szafce i wróciłam do siebie na górę. Ostrożnie przeszłam nad śpiącym Oscarem, wciąż nieobecnym dla świata, wsunęłam się pod ciepłą kołdrę i kilka minut później zasnęłam.

3Ktoś, kogo dobrze widzieć

– Kurczę, Isa, cholernie dobrze sobie radzisz ze zwierzętami. Może jesteś zaklinaczką koni? – zażartował mój tato. – Albo raczej sów? Bo to chyba puchacz, prawda?

– Ach, to… – Zmieszana ciocia Isa zerknęła na mamę przepraszająco. – Ja… Czekajcie, zabiorę go do stajni, żeby mógł się spokojnie wyspać.

Mama lekko zacisnęła usta, lecz nic nie powiedziała. Ciocia natomiast usilnie starała się wyglądać jak ktoś, kto po prostu „cholernie dobrze sobie radzi ze zwierzętami”. Widziałam jednak, że całkiem zapomniała o Tu-tu na swoim ramieniu, bo tak bardzo do niego przywykła. Kot się przeciągnął i potarł głową o moją nogę, dobitnie dając mi do zrozumienia, że się z nas naśmiewa.

Tato nie wiedział, że ciocia Isa jest zaklinaczką. Nie wiedział też, że ja nią jestem, a w każdym razie, że uczę się nią być. I miał się nie dowiedzieć, jako że jeden z punktów Wielkiej Umowy Urodzinowej zakładał, że nie będziemy o tym rozmawiać.

A po to, by ta umowa w ogóle doszła do skutku, uciekłam się do podstępu.

Trudno to określić inaczej. Ogromnie mi zależało, aby przyjęcie urodzinowe wyprawić u cioci Isy, żeby wszyscy przyjaciele z zaklętego świata mogli w nim uczestniczyć. Wiedziałam, że mama się nie zgodzi, jeśli zapytam wprost. Zamiast tego zaczęłam więc opowiadać ojcu mnóstwo historii o cioci, za każdym razem, gdy go odwiedzałam. O małym domku z kamienia daleeeeko w głębi lasu, o łące i strumieniu, o zwierzętach, o koniu Gwiazdce i psie Hebesie, i tak dalej. O Kahli, którą tam poznałam (nie wspomniałam jednak, że uczyła się od cioci zaklętego rzemiosła), o sympatycznej pani Pommeransowej, która mieszkała nieopodal (pominęłam, rzecz jasna, fakt, że zaklętym kunsztem dorównuje cioci Isie).

Moi rodzice rozwiedli się dawno temu, ale nadal się przyjaźnią. Czasem jemy razem kolację, chodzimy do kina i takie tam. Teraz nawet jeszcze częściej, bo tato zmienił pracę i zamieszkał w naszym mieście, jakieś piętnaście minut autobusem od nas. To fajnie, że się nie kłócą. A ponieważ ostatnio naprawdę często się spotykali, wiedziałam, że to kwestia czasu, aż tato napomknie mamie o cioci Isie.

– Wydaje mi się, że Clara bardzo ją lubi – powiedział pewnego niedzielnego wieczoru, gdy odprowadził mnie do domu i został na kolację. – Może zaprosimy ją któregoś dnia na obiad albo coś w tym stylu?

– Ona mieszka strasznie daleko – zauważyła mama. – I nie bardzo może zostawić zwierzęta bez opieki.

To chyba ludzie nazywają białym kłamstwem. Bo choć prawdą jest, że samochodem z domu cioci Isy do nas jechało się kilka godzin, to mogła do nas przyjść zaklętymi ścieżkami i zajęłoby jej to kwadrans. Ciocia korzystała jednak z zaklętych ścieżek tylko w sytuacjach absolutnie koniecznych, ponieważ nawet dla tak doświadczonej zaklinaczki nie było to do końca bezpieczne.

– No tak. To może my odwiedzimy ją? – zaproponował. – Chciałbym ją poznać, skoro tak wiele znaczy dla Clary.

Yesss! Dokładnie na coś takiego liczyłam. Mama przez chwilę wyglądała, jakby nagle zorientowała się, że połknęła żabę. Po czym zmusiła się do uśmiechu.

– Jasne. Możemy się tam wybrać któregoś dnia – powiedziała. – Gdy oboje będziemy mieli trochę wolnego.

W języku mamy oznaczało to mniej więcej tyle: „Możemy zapomnieć o całym planie, bo ten dzień nie nadejdzie nigdy”. Udałam, że tego nie wiem.

– Ale fajnie! – zawołałam uradowana. – Ach, bardzo bym chciała, żebyśmy wspólnie się do niej wybrali. Może w moje urodziny? Świetnie byłoby zaprosić ciocię, ale jak sama powiedziałaś, mieszka trochę za daleko, żeby zostawić zwierzęta i przyjechać do nas…

Mama posłała mi przez stół lodowate spojrzenie. To spojrzenie mówiło: „Wiem, co knujesz”.

– Nie możemy przecież ot tak się do niej wprosić… – spróbowała.

– Ale ciocia sama to zaproponowała… – zgasiłam ją.

– Naprawdę? – zdziwił się tato. – To bardzo miło z jej strony.

Mama raz jeszcze zrobiła minę z serii „żaba w ustach”.

– Nie wiem, czy podoba mi się ten pomysł… – powiedziała.

– Milla… – Tato położył rękę na dłoni, w której mama trzymała widelce. Wyglądało to trochę, jakby próbował ją powstrzymać przed ugodzeniem kogoś tym ostrym narzędziem, ale w jego mniemaniu miał to być chyba gest czułości. – Clara nie jest już dzieckiem. Może czas pozwolić jej samej zdecydować, jak chce uczcić swoje urodziny?

Yes, yes, yes. Tato, kocham cię. Miałam ochotę śpiewać z radości, lecz bardzo uważałam, by nie wyglądać na triumfatorkę tego pojedynku.

– To nie musi być jakaś wielka impreza – powiedziałam zamiast tego i spojrzałam na mamę w nadziei, że zrozumie, o co mi chodzi. – Po prostu skromne, spokojne, całkiem zwyczajne…

– U Isy? – Mama była sceptyczna. – Sama nie wiem, na ile to będzie zwyczajne…

– Przecież nie wszystko musi być tak strasznie zgodne z tradycją – poparł mnie tato. – Cieszę się, że poznam twoją siostrę. Swoją drogą, to dziwne, że dotąd się nie spotkaliśmy…

– Kiedy dorosłyśmy, nasze drogi z Isą nieco się rozeszły – wyjaśniła mama i westchnęła głęboko. Tak głęboko, że wiedziałam już, że się poddała.

Dopięłam swego. Ale warunki od samego początku były bardzo jasne: żadnych zaklętych sztuczek i w ogóle niczego, co byłoby nazbyt dziwne. Tato nie może się dowiedzieć, jak bardzo anormalna jest w rzeczywistości ciocia Isa. To oznaczało, że Nico musiała się przenieść do stajni i obiecać, że nie wyściubi stamtąd nosa, gdy tato będzie w pobliżu. Było mi jej szczerze żal, bo uwielbiała towarzystwo i prezenty, i ciastka, i inne tego typu rzeczy. Tyle że nikt, kto by zobaczył jej nastroszone, szarobrązowe ptasie ciało i smutną dziewczęcą buzię, nie uwierzyłby, że jest choć odrobinę normalna.

Na myśl o niej poczułam wyrzuty sumienia.

– Ja mogę odprowadzić Tu-tu – zaoferowałam się, wstając z miejsca.

– Och, dziękuję ci – zgodziła się ciocia. – Weź przy okazji ze dwie bułeczki dla… yyy… Gwiazdki i kóz.

Pokiwałam głową i porwałam z tacy dwie świeżo posmarowane masłem i jeszcze ciepłe bułki. Nie dla Gwiazdki, choć była przekochanym konikiem, lecz dla Nico. Ciocia Isa przestawiła Tu-tu na moje ramię. Tato przyglądał się naszej trójce z nieskrywanym zaciekawieniem.

– Już rozumiem, dlaczego Clara tak bardzo lubi tu przebywać – powiedział. – Cholernie mało jest miejsc, w których można się zaprzyjaźnić z puchaczem. A Clara od małego uwielbia zwierzęta. Prawda, skarbie?

– Taa… Naprawdę lubię zwierzęta.

– Jeszcze kawy? – spytała mama, a potem zwróciła się do mnie, upewniając się: – Ale zaraz wrócisz, prawda? Niedługo będziemy przecież śpiewali ci sto lat.

Nico siedziała na snopku słomy i pociągała nosem. Po części pewnie dlatego, że w stajni było sporo kurzu, a ona miała alergię, a po części także dlatego, że było jej smutno. Nawet bardzo smutno.

– Przyniosłam ci bułeczki – zagadnęłam, by trochę ją pocieszyć.

Nie odpowiedziała.

– Hej, no skosztuj – kusiłam. – Prosto z pieca. Jeszcze ciepłe.

Odwróciła głowę i spojrzała na mnie szklistym wzrokiem. Powieki miała ciężkie i spuchnięte, a policzki i pierzastą pierś pokreślone podłużnymi, mokrymi śladami łez.

– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedziała smutno.

– Dziękuję – odparłam i starałam się udawać, że wszystko jest w porządku. Nie było innego wyjścia. Gdyby tato ją zobaczył… Nie, nawet nie chciałam o tym myśleć.

Postawiłam talerz obok niej.

– Muszę wracać do domu – wyjaśniłam. – Czekają na mnie.

– Tak – odparła Nico. – Oczywiście, że czekają. Wszyscy twoi przyjaciele. – Miała zatkany nos, więc słowo „przyjaciele” zabrzmiało jak „brzyjadziele”.

– Jeszcze nie wszyscy przyjechali.

– Tak? Ale na pewno przyjadą. Wszyscy, których lubisz.

Mimo że naprawdę było mi jej szkoda, to nieco drażniła mnie tym użalaniem się nad sobą.

– Słuchaj – powiedziałam – jest mi przykro, że nie możesz być na przyjęciu. Naprawdę.

Nico pociągnęła tylko nosem – jedno długie, mokre siąknięcie.

Dopiero gdy szłam już w stronę drzwi do stajni, powiedziała to, o czym zapewne myślała przez cały ten czas:

– Kiedyś powiedziałaś, że przyjaciel to ktoś, kogo dobrze jest widzieć – wychlipała, co chwila wciągając smarki. – A teraz nikt nie może mnie zobaczyć. Czy to znaczy, że już nie jesteś moją przyjaciółką?

– Ależ skąd! Oczywiście, że jestem!

Kichnęła, a na podłogę stajni sfrunęło ze skrzydła małe, szarobrązowe piórko.

– Nie tak się teraz czuję… – odparła wreszcie.