Zakazane miłości - Marta Konarzewska, Piotr Pacewicz - ebook

Zakazane miłości ebook

Konarzewska Marta, Piotr Pacewicz

3,8

Opis

Każdy ma takie same prawo do wolności, miłości i seksu, bez względu na to, jaki typ seksualność wyraża i z jakiego powodu. Dozgonnie wierny monogamiczny gej, zmieniająca co noc partnerki lesbijka, osoba zaangażowana w relacje BDSM, fantazyjnie ubrany trans, osoby hetero w domach poligamicznych, biseksualistka, która kocha raz dziewczynę, raz chłopca – to wszystko obywatele tego świata i tego kraju.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (10 ocen)
3
2
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marta Konarzewska

Piotr Pacewicz

Zakazane miłości

Seksualność i inne tabu

Wydawnictwo Krytyki Politycznej

SŁOWO WYSTĘPNE Marta Konarzewska, Piotr Pacewicz

Miłość jest podobna tylko do miłości, nie da się jej porównać z niczym innym.

Oscar Wilde

Młoda lesbijka, feministka, nauczycielka i niemłody heteryk, publicysta „Gazety Wyborczej”, redaktor od społecznych akcji – dziwna z nas para. Jak córka z ojcem, który postanowił ją na stare lata zrozumieć… Rozgryzł nas na szczęście felietonista „Gościa Niedzielnego”: „Służą zbyt wielkiej idei, żeby mówić prawdę. To idea wyborcza. Jej słudzy chcą, żeby człowiek sam sobie wszystko wybierał. Nawet płeć”. Ma rację jegomość. Bóg zapłać.

Napisaliśmy, mhm – książkę o miłości. O erotycznych doświadczeniach, pragnieniach ciała, serca i ducha, o tych najsłodszych bólach i cierpieniach. Pytaliśmy o nie tych, którym kultura się kochać zabrania.

Dlaczego zabrania? Bo mają nie taką „jak trzeba” orientację płciową czy seksualną, więc powinni praktykować wstrzemięźliwość. Bo łamią jakieś inne społeczne tabu. A czasem, jak w opowieści nowicjusza skradającego się nocą do celi współbrata w klasztorze karmelitów bosych, łamią i tabu seksualności, i celibat (Biblijna nagość dwóch Adamów).

Rozmówcy prowadzą nas po nieoczywistych ścieżkach pożądań. Bez jasnych drogowskazów: homo czy hetero, męskie czy kobiece, normatywne czy nie, brutalne czy delikatne. Taka włóczęga otwiera oczy na wielość, różnorodność, niejednoznaczność.

Iwona (To bi or not to bi), jeżeli zwiąże się z chłopakiem, będzie z nim chodzić za rękę jako stuprocentowa hetero, ze wszystkimi przywilejami. Zakochana w kobiecie, będzie wytykaną palcami lesbą. Jest tą i tą, a jednocześnie ani tą, ani tą.

Ania („Ślub dwóch kobiet”? To był głupi tytuł) w męskim ciele czuje się dobrze. A jednak mówi o sobie „kobieta”. Jej związek z Gretą (lesbijką) nie jest lesbijski. Nie jest jednak też heteroseksualny. Ani ani.

Wiktor Dynarski (Wszyscy jesteśmy trans) urodził się jako dziewczynka, przeszedł mastektomię. Jako „transfacet z waginą” żyje w miłosnym związku z transującym gejem. Mówi, że czuje się pierwszy raz bez reszty akceptowany i że jego miłość jest zawsze do człowieka.

I tak dalej.

Ani ani komplikuje być może świat kategorii, ale otwiera oczy na jeszcze jeden wymiar polskiej wolności. 4 czerwca '89 wyborcza była tylko polityka. Potem okazało się, że wyborcza może być i rola społeczna, i tożsamość, i rodzenie dzieci (po ludzku czy nie), i wychowanie.

A teraz – także seksualność.

***

To nie jest liryczna relacja z frontu wojny, jaką zjednoczone pod sztandarem miłości siły LGBT toczą z HHGN – homofobiczną heterogwardią narodową. Z książki wyłania się – cóż za polityczna niepoprawność – nietolerancja tych, którzy są nietolerowani. Transfobia, czyli niechęć do osób trans, wsparta niewiedzą na temat ich wewnętrznego zróżnicowania. Branżofobia, czyli pogarda do tzw. branży – skupionego w klubach i wokół portali środowiska LGBT. Bifobia, czyli pełne podejrzliwości nastawienie do bi („tak naprawdę muszą przecież być albo homo, albo hetero”). Butchofobia – niechęć do męskości kobiet i ciotofobia – niechęć do kobiecości mężczyzn.

Bo lęk przed różnorodnością ma niewiele wspólnego z orientacją seksualną. O wiele więcej z wychowaniem do polskiej tożsamości. Kto ty jesteś? – Polak mały. Gdzie ty mieszkasz? – Między swymi. Między swymi seksualnymi.

Pokazujemy świat LGBT złożony, chropowaty, może i niezbyt solidarny. Ale naiwnie wierzymy, że prawda się opłaca. Nierozpoznane fobie są jak potworki w ciemnej piwnicy, którymi straszy się małe dzieci. Gdy zapalimy światło, lęk słabnie.

Nasi rozmówcy i rozmówczynie na ogół wiedzą, że ich żywiołem jest wielorakość i różnorodność. Czasem tylko westchną, że łatwiej byłoby trafić do jakiejś szuflady. Kochać tak, „jak się kocha”.

Ale czy wszyscy ci, którzy kochają „tak, jak się kocha”, mają na pewno wyłączność na miłość i seks? A może czytając nasze opowieści, poczują w swojej Szuflandii skurcz zazdrości? Bo czy poprawniej oznacza prawdziwiej? Mocniej?

***

Książka ta jest też – jakżeby inaczej – niewesołą opowieścią o polskiej nietolerancji. O ponurej roli wielu rodziców, a zwłaszcza ojców, którzy bywają wredni. Wisi tu nad nami, Polakami, cień nauk Kościoła, sztywnych od celibackiej wstrzemięźliwości. Roman Giertych w Nie mydlmy sobie oczu daje wykładnię zadufanego odrzucenia tego, co „nienaturalne”, niezgodne z wolą Boga. „Bóg jest miłością. Seksualność jest ekspresją miłości. Bóg nie ma żadnego interesu w takim nakazie” – odpowiada mu pisarka Iza Filipiak (To nie ten parkiet), sama od kilku lat w związku z amerykańską literatką Lilly-Marie Lamar, która doświadcza w kolebce „Solidarności” (mieszkają w Trójmieście) potrójnego wykluczenia: jako lesbijka, obca i na dodatek niewidoma.

W tej polskiej niegościnnej ziemi ujawnienie miłości grozi wykluczeniem z rodziny (Kto nie słucha ojca, matki), zablokowaniem kariery partnera-kapłana (Kochając księdza) czy krzywym spojrzeniem sąsiada. Ale życie bez miłości byłoby gorsze. Zresztą to nie oni ją, to ona ich wybiera.

Nasze bohaterki i bohaterowie mówią prawdę, nieraz trudną, także dla nich samych. Robią to z głębokiej potrzeby, a czasem z poczucia misji. Dziękujemy im za odwagę i cierpliwość. Także tym, którzy ostatecznie nie zdecydowali się na publikację.

***

Wszystkie rozmowy są pieczołowicie autoryzowane. Tej zasady przestrzegaliśmy także wtedy, gdy rozmówczyni chciała pozostać anonimowa lub rozmówca mylił tropy, by chronić tajemnice swego ukochanego.

Pracowaliśmy nad językiem, by nie powielać stereotypów. Określenie bindera jako koszulki uciskającej czy maskującej piersi jest dla wielu trans nieprzyjemne, bo odwołuje się do kobiecego ciała, płci, która już ich nie dotyczy. Najlepiej byłoby napisać, że binder „robi klatę”. Wybraliśmy mniej frywolne: „elastyczna koszulka służąca do modelowania męskiej klatki piersiowej”. A dildo? Wiele lesbijek nie lubi wyrażenia „sztuczny penis”. Dildo niczego nie udaje, nie zastępuje penisa, nie jest efektem kastracji, jest narzędziem rozkoszy.

Niektórzy rozmówcy sami szukają w polszczyźnie nowych słów. Kobieczyzna, mężbieta – mówi Elegant, a młody teoretyk queer, eksgej, w celibacie z wyboru po przejściach, nazywa siebie Jej Perfekcyjność.

***

Zaszczytem dla nas są słowa wstępne osób tej miary co Magdalena Środa, Wiktor Osiatyński i Jacek Kochanowski.

Dziękujemy też naszym najbliższym, które czytały teksty i sugerowały, jak je przeredagować. Agacie Kubis – za zdjęcia. W tym za to na okładce, z warszawskiej Europride 2010. Po okładce poznacie ich?

25 października 2010

CHODZI O SZCZĘŚCIE W GRUNCIE RZECZY Jacek Kochanowski[1]

Nie ma bardziej oczywistej rzeczy na świecie: ludzie dzielą się na dwa rodzaje (ang. gender[2]). Rodzaj męski i rodzaj żeński. Rodzaj męski lepiej się sprawdza w sferze publicznej, ponieważ charakteryzują go takie cechy, jak racjonalność, skłonności do rywalizacji, przedsiębiorczość. Rodzaj żeński lepiej sprawdza się w przestrzeni prywatnej, ponieważ powiązany jest z emocjonalnością, opiekuńczością, uległością. Rodzaj męski i rodzaj żeński łączą się, by tworzyć rodziny oraz – co jest ich powołaniem najwznioślejszym – płodzić i wychowywać dzieci.

Owszem, rodzaj żeński przebija się do sfery publicznej, ale nadal funkcjonuje w niej na zasadzie wyjątku. Owszem, rodzaj męski połapał się, że szczęście to także (a może przede wszystkim) sfera prywatna, budowanie codziennych więzi z bliskimi, ale nadal niewielu mężczyzn ma odwagę pójść na urlop tacierzyński. Owszem, rodzaj męski i rodzaj żeński odkrywają, że „żeńskość” i „męskość” to przede wszystkim pułapki stereotypów. Że szamoczemy się pomiędzy próbami potwierdzania naszej męskości/kobiecości a próbami przezwyciężania stereotypów. Ale mimo tego odkrycia wciąż wierzymy, że rodzaj męski i rodzaj żeński tworzą odrębne, przeciwstawne światy. Światy, które spotykają się dzięki miłości i pożądaniu. Dychotomia tego, co męskie, i tego, co żeńskie, dychotomia przezwyciężana w heteroseksualnym pożądaniu prowadzącym do prokreacji jest centralnym elementem wciąż powszechnie podzielanego mitu, który ma wyjaśniać świat i czynić go swojskim, zrozumiałym, a zatem bezpiecznym.

Ta książka uderza w ten mit, a zatem wywoła wiele niepokoju. Jest opowieścią o powszednim doświadczeniu płciowej i seksualnej niejednoznaczności. O tym, że „transowość jest wpisana w każdego z nas, bo stereotypy płciowości i seksualności są iluzoryczne” – jak mówi aktywista ruchu trans Wiktor Dynarski.

Marta Konarzewska i  Piotr Pacewicz prowadzą nas do świata, w  którym jawnym się staje, że „rodzaj męski” i  „rodzaj żeński” to tylko sposoby myślenia, którym można wypowiedzieć posłuszeństwo: „Pokazuję się w  sukience i  kiczowatej peruce albo wyglądając jak facet, każę mówić do siebie w  rodzaju żeńskim. [...] rzeczy oczywiste nie są oczywiste. Chcę budzić niepokój” (Jej Perfekcyjność). Do świata, gdzie seksualność staje się środkiem autoekspresji, a  nie realizacją biologicznie ukierunkowanego popędu, mającego łączyć to, co żeńskie, i  to, co męskie: „Seks stał się drogą. Zbudowałem swój świat przez seks” (Tomek Felczak, Rozłóż nogi). Do świata, w  którym ludzie po prostu usiłują być szczęśliwi, niespecjalnie zawracając sobie głowę tym, czy są dostatecznie przekonujący w  swej „męskości” czy „kobiecości”: „Ja nie jestem wyłącznie kobietą. Ani wyłącznie mężczyzną. W  duszy jestem jednym i  drugim, choć biologicznie jestem mężczyzną i  tego, co między nogami, nie chce mi się zmieniać” (Ja, Elegant). Do świata, w  którym ludzie kochają i  pożądają, nie rozmyślając nad tym, czy ich pożądanie jest aby „normalne” (Miłość aż do bólu). Do kuriozalnego[3] świata, gdzie oczywiste i  „odwieczne” zasady poprawnej płci i  poprawnej seksualności są unieważniane.

Ta codzienna kuriozalność nie wynika jednak najczęściej z rewolucyjnego buntu, sprzeciwu dla sprzeciwu. Jest kuriozalnością mimowolną, wynikającą po prostu z tego, że ktoś właśnie w taki, a nie inny sposób kocha. W taki, a nie inny sposób pożąda. W taki, a nie inny sposób buduje niepowtarzalną opowieść o sobie i świecie. Na tym polega potęga świadectwa opartego na doświadczeniu niejednoznaczności: odrzucenie „oczywistych” norm i zasad, odrzucenie mitu o poprawnej płci i poprawnej seksualności jest warunkiem zrealizowania pragnień. Warunkiem wolności. Warunkiem szczęścia. Bo o szczęście w gruncie rzeczy chodzi w tych opowieściach.

Świat, po którym oprowadzają nas Konarzewska i Pacewicz, nie jest piekłem, jak chcą go widzieć zwolennicy tradycyjnego mitu o płci i seksualności. Nie oznacza apokalipsy, cierpienia, bólu i rozpaczy spowodowanych zaburzeniem naturalnego porządku. Znajdziemy tu radość, miłość, szczęście, spełnienie. „Kiedy pomyślę o wszystkich przyjemnościach, orgazmach, wieczorach i nocach, jestem szczęśliwy. Chciałbym zawsze takich chwil” (Tomek Felczak, Rozłóż nogi).

Nie jest to jednak także raj. Budowanie własnego szczęścia oznacza codzienne, powszednie zmaganie się z potęgą mitu o poprawnych rodzajach płci. Zmaganie ze stereotypami i uprzedzeniami, z nienawiścią lub po prostu hipokryzją. „Przeszłam przez śmiechy, pogardę, «wielkoduszne» przemilczenie, a w końcu – kiedy złamałam pakt milczenia – groźbę zwolnienia z pracy” – pisze Marta Konarzewska.

Jeśli jednak świat ludzi niepoprawnych płciowo i seksualnie nie jest rajem, to także dlatego, że wytwarza własne wzorce normalności, których ofiarami stają się „kuriozalni wśród kuriozalnych”. Osoby transpłciowe, które nie chcą się jednoznacznie podpisywać pod żadnym rodzajem płci. Osoby homoseksualne, które nie chcą naśladować „heteryków” i tworzyć poprawnych polityczne „wieloletnich monogamicznych związków”. Lesbijki, które lubią seks bez zobowiązań i mają gdzieś opowieści o rodzaju żeńskim, dla którego łóżko ma jakoby znaczenie trzeciorzędne itp. Te wszystkie plemiona „odmieńców wśród odmieńców” ujawniają, jak niszczące jest dążenie do płciowej i seksualnej poprawności, jak łatwo ulegają mu ci, którzy sami są tego dążenia ofiarami, i jak w efekcie powstają nowe klasy podrzędne.

To nie jest tylko opowieść o „marginesach”. Książka Marty Konarzewskiej i Piotra Pacewicza to opowieść o człowieku. O tym, na jak wiele niezwykłych sposobów można realizować swoje człowieczeństwo. O tym, jak niszczymy tę różnorodność, ulegając mitowi jednoznaczności. I o tym, jak przy okazji niszczymy tych, którzy nie potrafią i nie chcą być jednoznaczni – tych, którzy muszą przekroczyć wzorce płciowej i seksualnej jednoznaczności, by znaleźć szczęście.

[1] Jacek Kochanowski – socjolog, filozof, publicysta, specjalista od queer i gender, komentator prac Michela Foucaulta, adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego, obrońca praw kobiet i osób LGBT. Sam jest ujawnionym gejem.

[2] Termin „gender” używany jest w naukach humanistycznych na określenie kulturowo wytwarzanych wzorów płci. Bywa tłumaczony na język polski jako „płeć kulturowa” lub po prostu „rodzaj”. Często jednak pozostawia się go w oryginalnym brzmieniu, stąd na polskich uniwersytetach wykładany jest przedmiot „gender studies”, oznaczający badania nad procesem kulturowego wytwarzania wzorów płci i seksualności.

[3] Ang. queerness– dziwaczność, oryginalność, kuriozalność. Słowo pochodzi od przymiotnika queer(dziwaczny), używanego także jako obelżywe wyzwisko w odniesieniu do lesbijek i gejów. Zostało przejęte przez tych, przeciwko którym było wymierzone, i stało się podstawą teorii queer, akademickiej refleksji opartej na doświadczeniu wykluczonych, oraz powiązanej z tą refleksją praktyki politycznej.

A GDYBY TOBIE ZABRONILI BYĆ SOBĄ? Wiktor Osiatyński[4]

Czytając rozmowy, artykuły i eseje, które złożyły się na tę książkę, miałem wrażenie, że dotyczy ona centralnego problemu moich zainteresowań naukowych i obywatelskich, czyli praw człowieka.

Prawa człowieka służą ochronie ludzkiej godności. Oznacza ona, że ludziom jako takim, bez względu na to, co robią, przysługuje pewien zakres elementarnych praw. Przysługuje im szacunek, bo są ludźmi. Przysługuje im prawo do własnej tożsamości oraz do afirmacji tej tożsamości. Kiedyś była to tożsamość grupowa: narodowa, etniczna lub religijna. Grupy mniejszościowe domagały się dla siebie tolerancji i praw. Dopiero od niedawna moralną akceptację i prawną ochronę zaczyna zyskiwać tożsamość indywidualna. Jest to trudny proces, gdyż prawa pojedynczego człowieka czasem kłócą się z przekonaniami większości członków grupy o tym, co służy jej interesom oraz co jest słuszne i dobre. Ale takie napięcia towarzyszyły każdemu poszerzeniu wolności.

Prawu do własnej tożsamości indywidualnej towarzyszy możliwość wyboru stylu życia. To też jest nowe: dawniej mogli sobie na to pozwolić niektórzy arystokraci, skądinąd potępiani przez otoczenie, ale mniej więcej od połowy lat sześćdziesiątych coraz więcej ludzi dokonuje takich wyborów. Jedno i drugie stanowi ukoronowanie drogi prowadzącej od niewolnictwa ku wolności: na końcu tej drogi jest prawo do tego, by stać się właścicielem własnego życia, by działać, a nie tylko reagować na to, co każą lub czego oczekują silniejsi, bogatsi, obdarzeni rzekomo boskim autorytetem albo po prostu większość.

Najbardziej bodaj wrażliwym elementem indywidualnej tożsamości jest tożsamość seksualna. Zwłaszcza w kulturach chrześcijańskich, od kiedy uznały seksualność za sferę grzechu, z którego rozgrzeszyć może jedynie prokreacja. Chyba w żadnej dziedzinie życia nie ma tak wielu obostrzeń moralnych i prawnych jak właśnie w tej. I tak wielkiego zakłamania. I tak ogromnej represji uczuć i pragnień. I wreszcie tylu naruszeń ludzkiej godności. Wielu bohaterów tej książki uwalnia się z tych okowów albo je omija, czasem w niezwykle spektakularny sposób (Kochając księdza).

Trudno o jednoznaczną definicję godności. Do mnie najsilniej przemawia Kantowski imperatyw, by traktować każdego człowieka – w tym także siebie – jako cel sam w sobie, a nie jako narzędzie. Homofobia stanowi pogwałcenie godności ludzi, których się dyskryminuje i którymi się pogardza, ale w jeszcze większym stopniu tego, kto dyskryminuje i pogardza. W książce pewien ojciec mówi, że brzydzi się swojej córki lesbijki (Kto nie słucha ojca, matki), podkreślając, że tak wyraża się jego miłość i troska. Być może nie zdaje sobie sprawy, że pogardzając córką, traktuję ją jako narzędzie do celu, jakim jest potwierdzenie własnej wyższości. Nie wie, że pogardzając kimś, stajemy się często narzędziem w ręku tych, którzy na tej pogardzie i nienawiści zbijają kapitał – polityczny, społeczny, narodowy lub religijny.

Taka pokusa bywa szczególnie silna w demokracji, gdzie większość ludzi już nie musi się bać państwa i policji, może wpływać na sprawy publiczne, może mówić, czytać i słuchać, czego chce, wyjechać i wrócić, kiedy chce. Ofiarami naruszeń praw człowieka stają się wtedy „inni”. Bardzo różni „inni”. Niepopularne mniejszości, jak choćby Romowie, skazani, a nawet tylko tymczasowo zatrzymani więźniowie, bite żony, te kobiety, które chcą same decydować o swojej rozrodczości, nosiciele wirusa HIV, narkomani oraz właśnie ludzie o odmiennej orientacji seksualnej. W demokracjach ich sytuacja bywa w jakimś sensie gorsza niż w systemach autorytarnych. W czasach komunizmu prawa człowieka miały ogromną nośność między innymi dlatego, że broniły interesów większości, bo przecież każdy mógł się stać ofiarą państwowego bezprawia. W demokracji „każdy” może spać spokojnie. A obrońcy praw człowieka bronią „innych”, z którymi większość się nie utożsamia.

Czasem demokracji są wręcz potrzebni „inni”, do których większość odnosi się niechętnie. Politycy potrafią zmienić tę niechęć we wrogość lub nienawiść. Tak jest w demokracjach populistycznych. Populizm to chytry pomysł na rządzenie. Podobnie jak autorytaryzm, populizm opiera się na strachu. Różnica polega na tym, że podczas gdy wódz autorytarny mówi ludziom: „bójcie się mnie, bo inaczej was skrzywdzę”, to przywódca populistyczny mówi: „bójcie się ich, a ja was przed nimi obronię”. U źródeł sukcesu populizmu w Polsce leżało szerzenie strachu przez skądinąd niezbyt wysoką przestępczością. Konsolidacji populizmu – co ciekawe, zarówno lewicowego, jak i prawicowego – pomogło sianie strachu, że dzieciom grozi powszechna narkomania, toteż należy je karać więzieniem za samą próbę powąchania trawy. A pierwszym dziełem populistów przy władzy były zakazy parad równości.

Utrudnianie ludziom afirmacji własnej tożsamości seksualnej bywa użyteczne. Naruszeniu ich praw trudniej przeciwdziałać, gdyż sprzyjają mu normy i wartości wyznawane przez większość, a zakazy moralne mają większą moc niż czołgi, które stanęły 13 grudnia 1981 na naszych ulicach. Trudniej przeciwstawiać się opresji ze strony kultury niż władzy tyranów. Wymaga to wielkiej odwagi ze strony dyskryminowanych – taką spokojną odwagę wyraża wielu bohaterów tej książki, m.in. Wiktor Dynarski (Wszyscy jesteśmy trans). A także wrażliwości ze strony tych, którzy nie należą do „innych”. Ta wrażliwość nie ma polegać na współczuciu ofiarom różnorodnych fobii, ale na tym, by chcieć zrozumieć ich wybory, wczuć się w ich sposób życia, myślenia i odczuwania.

Jestem przekonany, że ta książka pomoże każdemu czytelnikowi zastanowić się nad tym, co by było, gdyby mu zabroniono być sobą.

[4] Wiktor Osiatyński – obrońca praw człowieka, pisarz, socjolog, profesor prawa w Uniwersytecie Środkowoeuropejskim w Budapeszcie. Wykładał też m.in. na Uniwersytetach Stanforda i Harvarda. Kierował Centrum Badania Konstytucjonalizmu w Europie Środkowej na Uniwersytecie w Chicago, doradzał komisjom konstytucyjnym parlamentu RP. Rozpowszechnia wiedzę o alkoholizmie, do którego publicznie się przyznaje. Zadeklarowany feminista, w 1996 r. współzakładał Partię Kobiet.

JAK TU KOLOROWO Magdalena Środa[5]

Od czasów obalenia komunizmu mam rosnącą pewność, że natura świata jest niesłuchanie różnorodna. Pamiętam któreś z pierwszych posiedzeń Sejmu w czasach wolności: las rąk na „nie”, po czterdziestu latach zgodnego, szarego „tak”. Polityka była pierwszą dziedziną, w której ujawniła się jakaś różnica. Nie zawsze użyteczna czy twórcza, ale też pluralizm nie ma służyć żadnemu praktycznemu celowi, jest wartością samą w sobie, odzwierciedla odmienność ludzkich przekonań.

Równolegle dziedziną rodzącej się różnorodności była konsumpcja. Skończyły się łatwe wybory między serem białym a żółtym, między mięsem a jego brakiem, między sprężyną hydrauliczną a „maszynką do masażu twarzy” (tak! Pamiętam warszawskie Państwowe Domy Towarowe w najgorszym okresie konsumpcyjnej zapaści, kiedy na półkach całego parteru leżały tylko te dwa produkty, przy czym ten drugi tak naprawdę był sztucznym penisem na baterię. Kupiłam sprężynę hydrauliczną, bo baterii do penisa nie sposób było dostać).

Potem różnorodni okazali się ludzie. Czasem nie było to przyjemne. Odmienność przekonań nie zawsze cieszy, zwłaszcza w gronie dotąd jednolitych przyjaciół. Dziwiłam się niezmiernie, że ci, którzy zawsze myśleli jak ja, teraz myślą jak idioci. Ci „idioci” myśleli tak zapewne o mnie.

Potem ujawniły się różne style życia, a  wraz z  nimi etykiety.

Na jednej z pierwszych konferencji feministycznych w konserwatywnym Krakowie jacyś studenci krzyczeli za mną „lesbijka!”. To miało bardziej obrażać, jakby „feministka” to było za mało. Zrozumiałam, że zróżnicowanie nie przez wszystkich jest odbierane w sposób radosny.

Inwektywy odnoszące się do orientacji płciowej zaczęły się pojawiać w sferze publicznej wcześniej niż sami geje i lesbijki, ci zaś – w tym samym mniej więcej czasie co „problem homoseksualistów”. W połowie lat dziewięćdziesiątych uczestniczyłam wraz z Zofią Kuratowską w programie telewizyjnym, w którym młodzi chłopcy skarżyli się na agresję z powodu własnej inności. Problem wydał mi się wyssany z palca. Nie rozumiałam, jak można „nie lubić gejów”. Szybko się okazało, że „problem homoseksualistów” jest tak naprawdę problemem zdeklarowanych hetero i nazywa się „nietolerancja”. Skąd to się bierze w narodzie, który – jak mi się zdawało – ma od XVI wieku głęboko zakorzenione postawy tolerancji?

Okazało się, że nie ma. To polski mit. Tak naprawdę nie znosimy różnorodności, ani tej związanej z orientacją seksualną, ani obyczajowej, związanej z odmiennym stylem życia, ani etnicznej czy religijnej. Tyle że tych ostatnich odmienności nie mamy jeszcze okazji doświadczać. Jesteśmy najbardziej homogenicznym krajem na świecie. Na wszelki jednak wypadek, gdy spotykam czarnoskórego obywatela, który w jakiś sposób znalazł się na Wisłą, uśmiecham się szeroko i ciepło, mając nadzieję, że uśmiech ten choć w niewielkim stopniu zrekompensuje mu dyskomfort przebywania w nietolerancyjnym kraju. Jak widać z opowieści żon Nigeryjczyków, takie pokrzepienie jest mu potrzebne (Chodź, Pimpuś, ja też nie lubię czarnuchów).

Na przełomie wieków, wraz z politycznym i publicznym coming outem gejów i lesbijek (najpierw gejów, potem lesbijek), wzrastała fala nietolerancji – ale zarazem fala „homofilstwa”. Działo się tak jak z antysemityzmem. W Polsce, podobnie jak we Francji i w innych krajach, liczba antysemitów równoważona jest przez liczbę filosemitów, czyli tych, którzy Żydów kochają, za Żydów się uważają, Żydami się interesują. Od początku lat dwutysięcznych znajomość z gejem, ostentacyjna sympatia dla środowisk queer czy zaglądanie do branżowych klubów stały się modne. Pamiętam taki rok w moim Instytucie, gdy nauczając filozofii politycznej, miałam na sali:

– chłopca, który był bardziej żydowski niż kilku Żydów naraz (jego wypowiedzi namolnie krążyły wokół tematów żydowskich, a strój miał jak z kabaretu; jego mama twierdziła, że w ich rodzinie nie ma innych Żydów tylko syn, i to od niedawna),

– parę lesbijek, która ocierała się miłośnie ramionami,

– dwóch gejów, którzy deklarowali, że nie lubią liberałów, bo zakochani są w ojcu Ziębie, na którego seminarium chodzili równolegle z moim,

– jednego lewaka,

– jednego konserwatystę o zacięciu neoarystotelesowskim.

Piękny rok! Cieszyła mnie ta nagła eksplozja różnorodności, niemal teatralna, jak ze snów multikulturalisty.

Potem stało się to normą, tyle że nie tak widowiskową. Różnorodność się znormalizowała, utrwaliła, w  czym najważniejszą rolę, przynajmniej na uniwersytecie, odegrały gender studies. Początkowo „dla grona wtajemniczonych”, „feministek” i  innych dziwolągów, potem – coraz powszechniejsze. To była nowatorska, intelektualna kuźnia wiedzy i  charakterów: o  sprawach tajemniczych i  dziwnych mówiono tam w  sposób otwarty i  normalny. Świat – proszę państwa – jest różnorodny. Ile mamy płci? Kontinuum.

Wraz z rozwojem literatury poświęconej homoseksualistom, osobom trans, LGBT, problematyce queer, wraz z coraz liczniejszymi coming outami ludzi znanych (ostatni prof. Michała Głowińskiego[6]) ta różnorodność, bogactwo ludzkich tożsamości i ich płynność, niedomknięcie, gra odblaskami stają się coraz bardziej naturalne.

Do tej naturalizacji przyczynił się też Roman Giertych i jego wszechpolacy (rozmowa z nim pt. Nie mydlmy sobie oczu pokazuje, że trzyma się swoich poglądów). Ich agresja spowodowała, że tępieni geje znaleźli mnóstwo sojuszników, bo nagle problem homoseksualizmu stał się problemem politycznym. Problemem represji i solidarności. Z całą pewnością homofobiczna polityka „prawdziwych Polaków” rozbudziła homofilizm i pobudziła ciekawość: co jest poza kulturowo wyznaczoną granicą (pułapką) płci? Czy naprawdę muszę być jednym z dwojga: „stuprocentowym facetem” lub „sexy dziewczyną”? Tak jak myślą wszechpolscy zakazujący „pedałowania”?

Różnorodność (płciowa, seksualna, wizerunkowa, tożsamościowa) staje się normalna. Coraz więcej jest ludzi, nie tylko młodych, którzy nie dają się włożyć do szuflad „niebieska” – „różowa”, choć polityka i kultura masowa czynią wszystko, by świat odtwarzać w uproszczonych dualnych schematach.

Ta książka jest właśnie o tym – o wszystkich kolorach tęczy (może prócz „różowego i „niebieskiego”). O ludziach mających różną tożsamość, różną płciowość, różne upodobania seksualne i społeczne, wchodzących w różne relacje. Ich opowieści odkrywają nowy świat, inne przestrzenie tożsamości, języka, kultury, zabawy, stylu. Dobrze się to czyta i dobrze o tym czytać, nie po to tylko, by zaspokoić głód odmienności, lecz by poszerzyć świat o nowe – nienowe (zawsze jednak zakazane, podejrzane, tłumione) świadectwa.

Pamiętam, jak jeszcze za komuny pojechałam z dzieckiem do Paryża. Pierwszą opinią małej Agaty było: „Mamo, jak tu kolorowo”. Nie miała na myśli miasta, jego zabytków czy sklepów, lecz ludzi – że tacy różni, tacy inni, swobodni, czarni, żółci, biali. Pamiętam jej zachwyt. Sama go czuję, gdy widzę ludzką różnorodność.

Bo w głębi swej istoty świat jest bogaty, kolorowy, pełen odmienności, różnicy i inności. A poczucie obcości, które to czasem wzbudza, jest odbiciem tego, co w nas. Bo ten najgroźniejszy „obcy” jest właśnie tam, a nie w innych.

[5] Prof. Magdalena Środa – teoretyczka etyki, filozofka, publicystka, feministka; zajmuje się historią idei etycznych, etyką stosowaną, filozofią polityczną i problematyką kobiecą.

[6] Pisarz, teoretyk i historyk literatury, analityk języka, zwłaszcza nowomowy w czasach PRL. Orientację homoseksualną ujawnił w autobiograficznej powieści Kręgi obcości (2010).

CZĘŚĆ I  Seksualność i…

BŁĘDNA RYCERZ W KRAINIE LESBIJEK

Jeszcze żadna les na mnie nie poleciała! Wolę się zakochać w  dziewczynie hetero, niech mnie nawet odrzuci, niż w  les, która nawet nie daje szansy…

Powalczyć dla siebie ze smokiem?

Magda, trzydzieści lat, pracuje w dużej firmie w niewielkim mieście, od ósmej do szesnastej. Rytm jej życia jest jednostajny: praca – dom – praca – dom. Bez niezwykłości, bez niespodzianek. Standard życia – przeciętny, ma w mieszkaniu plazmę i parę technicznych gadżetów. Stać ją na obiad na mieście i drinka – raz na jakiś czas. Standard emocji podobnie: romans, miłostka – raz na jakiś czas. „Kiedyś byłam cool, teraz już tak nie myślę”. „Kiedyś” to były studia – czas nienasyconych rozkoszy. Czas dziewczyn podrywanych w akademiku, piw za dwa złote, pożądania bez konsekwencji. Dziś są słowa – zapychacze, nadmiar słów. Kiedyś – była Ona, Kaja. Intensywność, której nie da się powtórzyć. Trauma, którą powtarzać się pragnie. Dziś – jest tylko świat lesbijek. Wydrążony, chłodny, zwyczajny. Świat kobiet, których uwodzić nie potrafi. Świat fałszywych księżniczek. Prawdziwa księżniczka ma orientację hetero.

Magda: Wiesz co, świat lesbijek jest straszny.

Marta Konarzewska: Branżowych?

Trudno powiedzieć, co jest branżowe – ty, ja?

Myślałam o klubach, portalach.

Opowiem ci taką historię. A. była z  chłopakiem cztery lata, z  następnym sześć lat, już miał być ślub, ale wyjechał do Stanów. Poszła do koleżanki, która jest lesbijką, oglądały zdjęcia. Zobaczyła na nich B. i  się nią zafascynowała. Spotkały się na imprezie i  od razu zakochały. Były ze sobą półtora roku, kupiły razem mieszkanie, rodzice B. pomagali remontować. Ale B., nie wiem, czy jej się znudziło, czy stwierdziła, że do siebie nie pasują, grunt, że zerwała. A. nie wróciła do chłopaków, tylko zaczęła się wkręcać w  świat les. I  napotkała barierę. Umawiała się, zapraszała, ale dziewczyny ją skreśliły.

Za to, że wcześniej była z  chłopakami?

Nie! Ale żeby się przebić musisz się czymś wyróżnić, być cool albo być strasznie pewną siebie.

A tobie jak się udało? Byłaś cool?

Może kiedyś, teraz nie. Udało się cierpliwością. Nie za szybko, nie wpraszać się, czekać, aż same zaproszą.

Mówisz jak o wejściu do elity.

Bo tak jest! Trzeba się stopniowo zaprzyjaźniać i  na pewno od razu nie uwodzić. Mnie zresztą podrywanie lesbijek nie wychodzi. Jestem w  tym towarzystwie od roku, odkąd rozstałam się z  Basią, która była heteroseksualna. Wcześniej chodziłam do klubów, ale podrywałam tylko hetero, które przychodziły się wyluzować. Takich dziewczyn jest więcej, niż ludzie myślą.

„Środowisko” było dookoła, ale jeszcze do niego nie należałam.

I  wtedy pojawiła się Maja. Jak ją zobaczyłam, to mnie rzuciło o  ścianę. Ładna, blond, ale lodowate spojrzenie. Zauroczyłam się. Przychodziłam do klubu tylko po to, żeby czekać, aż wejdzie.

Miała kogoś?

Dziewczynę i  wianuszek koleżanek – ochronę, broniły dostępu. A  ja podeszłam „na głupka”, to nie jest w  środowisku normalne. Dopiero dużo później jedna małolata mi powiedziała o  profilach na Innej Stronie[7]. To założyłam sobie profil, dałam zdjęcie. Chciałam zobaczyć, jakie te lesbijki są, i  czekałam, aż Maja do mnie napisze. Całe to życie portalowe było dla mnie nieważne, to, czy któraś mi da serduszko czy nie. Ale poznawałam koleżanki koleżanek.

To jakie są lesbijki?

Na przykład typowa fryzura les – włosy krótkie, tlenione blond, mocno wystylizowane.

Sama takich nie masz.

(śmiech)

Miałaś romanse?

Kilka. Na jedną noc. A  potem konsternacja i  tekst: „Boże, nigdy tak nie robię, ja nie jestem z  tych”, na co tamta: „Ja też nie!”. A  w  głowie: „Kurde, już któryś raz tak robię”.

Czyli lesbijki też często zmieniają partnerki, nie tylko geje...

No chyba!

…ale wstydzimy się przyznać, więc wszyscy myślą, że jesteśmy takie monogamiczne?

No (śmiech). Ja zauroczyłam się parę razy, szczególnie taką Kaśką, ale mi przeszło. A  potem dowiedziałam się, że Kaśka była dziewczyną Mai. Oczywiście Maja się dowiedziała. A  do tej Mai mam wciąż słabość, podoba mi się.

Ale?

Nie jest już księżniczką o  złotym sercu.

Jasne, jest księżniczką o  lodowatym spojrzeniu.

Ale miała być lodowatą dla innych, nie dla mnie! Tak czy inaczej, pojawiła się Ewa. Była dziewczyna Mai…

Kolejna? No tak, ciasny krąg les.

Zachwyciła mnie bardziej niż Maja. Blada cera, niebieskie oczy i  ten kobiecy smutek. Zwierzała mi się, czasem u  mnie nocowała i  spałyśmy w  wersji „bez”. Szukała bliskości, przytulałam ją, płakała, zasypiała, a  ja szłam do drugiego pokoju. Rozbroiła mnie. Bo mnie rozbraja bliskość. Odtąd zaczęłam traktować Maję jak rywalkę.

Wcześniej byłaś w Mai zakochana?

Bardziej w  swoim wyobrażeniu. Bo wiedziałam o niej najpierw tylko, jak wygląda na przystanku albo gdy trzyma drinka. Maja to był mój miłosny pretekst, żeby na dobre rozwiązać relację z  Basią. Otworzyć drzwi do świata les.

W wyobrażeniu można się zakochać?

Można! Przykładem jest Kaja – moja największa, najbardziej traumatyczna miłość. Ale jeszcze nie chcę o  niej... W  człowieku, jakim jest naprawdę, też można, ale na to potrzeba lat.

Zdarzyło mi się to raz, z  Basią. Żadna tam miłość od pierwszego wejrzenia ani nawet od trzeciego. Przyszła z  czasem. Zaczęłyśmy się spotykać, ale nawet jak doszło do czegoś erotycznego, to jeszcze nie byłam zakochana, choć już byłam o  nią zazdrosna, potrzebowałam jej bliskości. Zakochałam się potem.

Dawała mi poczucie bezpieczeństwa, ciepła. Podobała mi się, ale nie to było ważne. Byłam zmęczona ciągłym dawaniem. Od Basi nauczyłam się miłości dwustronnej. Jak jesteś chora, to ktoś się tobą zajmie. Chce, żeby ci było jak najlepiej, doradza, dzwoni pierwsza, jedzie trzysta kilometrów, żeby się z  tobą spotkać.

Kai…

Tej, o której jeszcze nie mówiłaś?

…wszystko bym dała i  to by mi wystarczało. Kaja była moją najprawdziwszą księżniczką. Chciałam się dla niej poświęcić, zaryzykować wszystko. Tylko ten wzorzec, który na dziewczyny hetero działa idealnie, u  lesbijek obraca się przeciwko mnie.

Lesbijka nie wchodzi w rolę księżniczki – obiektu adoracji?

Właśnie! Zdobywając dziewczynę, chcę zrobić coś niezwykłego. Ale to musi być docenione!

Może na lesbijki to nie działa, bo odrzucają kod hetero?

Może. Na przykład Ewa. Jeździ rowerem. Podpatrzyłam, że popsuła jej się lampka. I  co zrobiłam oczywiście? Prosto po pracy poszłam do sklepu, kupiłam malutkie pudełeczko, z  kokardką.

Podarowałaś jej lampkę?

Tak. Znalazłam w  necie adres jej pracy i  posłałam. Było „dziękuję”, ale nie zadziałało. A  na hetero by zadziałało.

Dama serca, rycerz walczący ze smokiem, niezwykły czyn, wyjątkowy podarek, zdobywam cię, ty ulegniesz… To są kody flirtu, uwodzenia. Ale ta kultura jest hetero-dworska, niestety.

Właśnie. Nie umiem się odnaleźć wśród lesbijek.

Wiesz jak poderwać heteryczkę, a nie wiesz, jak lesbijkę?

Nie wiem! Dla Ewy zrobiłam jeszcze coś. Ona w  ogóle uwielbia sport. Rower, łyżwy. Wynajęłam całe lodowisko. Podałam jej godzinę spotkania. Zapewniłam ją, że spokojnie, to nie będzie żadna romantyczna kolacja, ale coś, co jej się spodoba. Miała tylko potwierdzić. W  ostatniej chwili okazało się, że „idzie do cioci na imieniny”. Jej esemes przekreślił wszystko: „Może z  kim innym ci wyjdzie”. I  buźka – zmrużenie oka. Czyli: nie jestem osobą, której się robi niespodzianki. Poszukaj kogoś innego.

Jak ja coś traktuję lekko, one serio. A jak ja uwodzę, to one żartują. Gubię się. Może w świecie les za dużo jest zdobywców, a za mało księżniczek?

Może mamy za mało kodów, typów, ról. Na zachodzie świat les to różnorodność: możesz być dyke, genderfucker, tomboy, FtM, FtX, butch, femme, hyper-fem, femme à trans, bébé-gouine, folle itd. Polska lesbranża budzi się do wielorakości, ale powoli. Na razie brak nawet polskich określeń. Ale może za parę lat zrobi się miejsce na grę w  rycerzy i  księżniczki?[8]

Dopiero poznaję te klimaty, ale do tej pory wśród les moja „gra” nie sprawdza się. A  na ciebie by zadziałało? Że ktoś wsłuchuje się w  ciebie, jest taki zapatrzony?

Może. Ale ja mam długie czarne włosy, nielesbijskie (śmiech).

No właśnie… (cisza) Ewa jest świetnym przykładem tego, czego nie rozumiem. Kiedy u  mnie nocuje, wchodzi mi do łóżka, chce się przytulać, jakby mogła, toby mnie całą ogarnęła.

Jak dziecko?

Nie do końca. Puszcza nawet tekst, że wiesz, Magda, mogłabym się zdecydować z  tobą na TO, ale zaraz by się wszyscy dowiedzieli. Rano wraca dystans, nie patrzy już w  oczy. Dzwonię: „Jadę do domu, nie wiem, jak wytrzymam bez ciebie”. Ona: „Beze mnie? Może bez innej? Nie udawaj”. No, taki flirt i  pa pa. A  potem nagle – trach – esemes: „Magda, nie chcę być niemiła, ale te rozmowy wymykają się spod kontroli, traktuje cię jak koleżankę i  mam nadzieję, że ty też”.

Nie rozumiem tego świata! Nie potrafię rozgryźć lesbijek. Jakby była hetero, toby tak nie napisała.

Ja kocham świat les. Ale też mnie smuci, że jest tak…

Chłodno.

Nie. Tak jasno. Bez tajemnicy, tabu, bez „pomiędzy”. Może wtedy jest bezpieczniej? Może jesteśmy zmęczone tym ciągłym, od wieków, „nie wiadomo, co będzie”. Czy ona jest les czy hetero? Mogę jej dotknąć, tak, teraz, czy jeszcze nie?

No właśnie, ma być oczywiste. Ale to wszystko utrudnia. Bo jeśli jakąś dziewczynę traktuję wyjątkowo, to jeszcze nic nie znaczy. A  tutaj moje gesty od razu są odbierane jako podryw na maksa. Kurde, co z  tym zrobić? Maja boi się ze mną pogadać, bo to będzie randka!

Może les nie dają sobie mydlić oczu?

(śmiech)

Mówią OK, wiemy, co się kryje za tą rycerską maską uwodzenia. Ty chcesz tę maskę założyć, bo to jest ładne, kultura nas tego nauczyła, a  les mówią…

… i  tak wiem, o  co chodzi z  tą rowerową lampką.

Mówią: pomińmy lampkę. Powiedzmy od razu, o  co tu chodzi.

I  czar pryska. A  ten pierwszy czas, kiedy się czaruje, pozwala się poznać. I  wcale nie musi dojść do „tego”. Ty zmienisz zdanie albo mnie się odechce. Kurde! Dajcie mi się poznać i  dajcie sobie szansę poznać mnie. Nie klasyfikujcie od razu: czy to osoba do łóżka czy na związek.

Tęsknisz za romantyzmem?

Tęsknię! Ja się podobam bardziej nielesbijkom. Jeszcze żadna les na mnie nie poleciała! I  wiesz, wolę się zakochać w  dziewczynie hetero, niech mnie nawet odrzuci, bo ma chłopaka, niż zakochać się w  les, która nawet nie daje szansy…

Powalczyć dla siebie ze smokiem?

No.

Kaja dawała ci szansę?

Tak, dawała się zdobywać. Potem potoczyło się dramatycznie, ale miałam tak wzniosłe chwile... Pojawiła się w  sprzyjającym okresie. Pół roku wcześniej, już na studiach, odkryłam, że jestem lesbijką, i  świat nagle stanął mi otworem.

Było tak. Pojechaliśmy całą paczką na wakacje, ostro imprezowaliśmy. Pewnego dnia zaszliśmy pod dom Gosi, dzwonimy domofonem, żeby zeszła. Nie widziałam jej z pięć lat. Wieczór, stoimy pod klatką. Gosia schodzi po schodach i rzuca się na mnie: „O, Magda!”. Nie wiem, kiedy to się stało, czy gdy schodziła, czy jak mnie witała, dotknęła… Jakby coś mnie uderzyło w głowę. Poczułam, że się czerwienię i że nie chcę jej wypuszczać. Szliśmy nad jezioro, a ja całą drogę myślałam, o co tu chodzi.

Niby od dawna przeczuwałam, że jestem lesbijką. Postanowiłam to wypróbować na jednej les-les. Chciała się całować, a nawet chciała więcej, ale mi się to nie spodobało i uznałam, że jednak nie jestem. Potem przyniosła mi kwiatek. A ja mówię: „Gdzie? Won! Co mam zrobić z tym kwiatkiem, ratunku!”.

A przy Gosi nagle wszystko wybuchło. Myślałam, żeby tylko nikt nie zauważył, jak mi się łapki trzęsą, oczy rozbiegane i tylko za nią… Była niesamowita. Oczy tak piwne, że aż czarne. Niby była chłopczycą, ale bardziej kobiecą niż wszystkie kobiety razem wzięte.

Siedziałyśmy wszystkie na jednym tapczanie, a ja czułam, że nie chcę siedzieć pięć centymetrów od niej, tylko bym chciała… Nie wiem, nigdy wcześniej nie miałam takiej potrzeby bliskości. I to z dziewczyną! Masakra.

To było subtelne, ale silniejsze niż seks. Tuż przed wyjazdem podjęłam decyzję. Miałam straszną tremę. „Muszę ci to powiedzieć, bo będę się czuła nie fair, bo za dużo dla mnie znaczysz, ja oszalałam na twoim punkcie, dostałam bzika, po prostu nie mogę przestać na ciebie patrzeć, jestem tak zafascynowana tobą, że musiałam to powiedzieć”.

I?

Tak siedziałam na murku, a  ona mnie pogłaskała po głowie i  pocałowała. Pocałowałyśmy się. Przeleciały mi przez głowę wszystkie moje heteropocałunki czy macanki pod dyskoteką. Nagle dowiedziałam się, czego chcę. Po prostu serce, łał!, poczułam, tu, w  gardle, w  uszach, ręce mi się zrobiły wiotkie, nogi wiotkie.