Zakaz ruchu - Stefan Szczygłowski - ebook

Zakaz ruchu ebook

Stefan Szczygłowski

0,0

Opis

Zakaz ruchu” to kolejna książka autorstwa Stefana Szczygłowskiego.

Książka jest wybitnym dziełem literackim porównywalnym do utworów Brunona Schulza, utworem bardzo skromnym treściowo, ale o uniwersalnym wydźwięku i ponad czasowej pozornie biernej treści.

Autor sam poszukując od lat wielu odpowiedniej dla siebie formy wypowiedzi, ciągle literacko eksperymentuje, czego efektem są jego kolejne książki. Zakaz ruchu, pierwotnie nosił tytuł „Drop, czyli KS” obecnie jest utworem dojrzalszym, wielokrotnie przebudowanym i krystalicznie czystym utworem literackim, w którym niby nic się nie dzieje, a zarazem jego nośność egzystencjalna jest ogromna.


W celu zwiększenia dramatyzmu pisany jest w dwóch języka polskim i niemieckim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 56

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wersja Demonstracyjna

Wydawnictwo Psychoskok Konin 2017

Stefan Szczygłowski „Zakaz ruchu”

Copyright © by Stefan Szczygłowski, 2017

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie

 może być reprodukowana, powielana i udostępniana w 

jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt okładki: Robert Rumak

Ilustracje w książce: Paulina Archambault

Ilustracja na okładce: Paulina Archambault

Autor zrezygnował z korekty profesjonalnej wydawnictwa

Skład: Agnieszka Marzol

ISBN: 978-83-8119-136-4

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

Rozdział I. Jazda

Najpierw zajmiemy się S., ale tylko na krótko, a potem dopiero drugim bohaterem K., jako że jest to wyciąg z powieści, a nie powieść, jako taka i gdzie powiesić powieść zastanawiał się kiedyś S., ale to było w bardzo dawnych czasach zapomnianych jeszcze dawniej, albo przed wieloma setkami lat a może przed chwilą, tego się już nie dowiemy. I dlatego a do tego trzeba się streszczać i spieszyć, gdyż wszystko autora goni, szczególnie on sam siebie przegania z tematu na temat, z miejsca na miejsce, będąc w nieustannej podróży byle dalej od tamtych czasów, byle dalej od tamtych zadziwiających zdarzeń, których już nikt nigdy nie zrozumie ani nikt się o nich nie dowie. Gdyż odeszły za daleko, bo zostały przez niechlujną pamięć zepchnięte w ciemny najciemniejszy na świeci kąt.

S. był mężczyzną a mężczyźni dzielą się na tych którzy czytają w ubikacji i na tych którzy nie czytają, lub na tych, którzy na Kazimierza mówią Kazek albo Kazik lub Kaźmierz. Istnieje też wiele innych podziałów i systematyzacji mężczyzn i nie tylko według tego co robią, co lubią i co myślą o nieskończoności oraz teorii strun w skrajnym wypadku mężczyzn dzielimy na mężczyzn i kobiety. Lecz wtedy już tyle jest podziałów ile osobników... S. był mężczyzną, który nie lubił czytać w wygódce mimo tego znacznego życiowego osiągnięcia był nikim, czego jednak nie dawał poznać po sobie, a i nie było tego na pierwszy rzut oka widać. Kiedy ktoś na niego patrzył, S. mógł się wydawać kimś znacznym, a może nawet wybitnym, ale równie wyraźnie bywał odbierany jako nic nieznaczący ludzik, któremu ciągle jest albo ciepło , albo zimno i to nie tylko w stopy i głowę.

W tej chwili stał na poboczu drogi i machał raz lewą, raz prawą dłonią na samochody. Wyraźnie na to wygląda, że S. odszedł już na samym początku życia – razem z wodami płodowymi, ciepłymi i zaprawionymi krwią łożyska, różowymi, albo zielonymi i mdłymi jak różowe róże lub różowa bibułka karbowana, która była trochę na deszczu i zupełnie rozmiękła i spłowiała, a może jak zielony gnijący w wilgotnej trawie liść klonu, albo jak ośmiopalczasta dłoń wielorękiego jesionu. A może S. był jak stara, brudna kałuża, która już wiele wody utraciła i zgęściła się i – gdyby gwałtownie w nią wdepnąć – rozbryzgałaby gęstą, czarną wodę na wszystkie strony, wszystkich opryskując i brudząc wszystko, co tylko się da. S. znany był mi od samego początku chociaż nie sposób by było ustalić kiedy był ten napisany wcześniej początek W pewnym czasie, ale nie wiadomo kiedy, zaczął się oddalać od wszystkich, którzy cośkolwiek o nim wiedzieli. I chociaż nigdzie nie odszedł, ani się nigdzie nie ukrył nikt go już nie widywał; będąc, przestał być, choć istniał. Czy to był mimetyzm, czy też operacja plastyczna, tego też się z tego opowiadania nie dowiemy, bo nie o to w nim chodzi. Czy był to jednorazowy wybryk, czy proces, jakaś forma ewolucji – tego nie wiemy i wiedzieć nie będziemy, gdyż nie ma już takiej możliwości poznawczej, chociaż nie wiem jak długo płynęło by się do tego tajemniczego źródła prawdy o S., źródła gdzieś bijącego i dającego S. siłę do bycia, nie będąc. Brzmi to dziwnie i niezrozumiale, ale tak jest. Coraz mniej jednak da się o S. powiedzieć, a jedynie co się może o nim pomyśleć to, to, że kolorowa kiełbaska uśmiecha się do niego coraz rzadziej, a zazwyczaj przez sen tylko, ale i to nie jest takie pewne jak wszystkie sny zresztą są tylko wyrazistą niejasnością lub spłowiałymi, choć ciepłymi, kolorami nierealności i rozmytymi, choć na swój sposób wyrafinowanymi, konkretami... Wiele spraw uległo już zapomnieniu i zatarciu, a guzik z pętelką robi coraz głupsze miny do niego i nie wiadomo o co mu chodzi właściwie chodzi? Mimo to postaramy się powiedzieć o S. tyle, ile się da, gdyż właśnie o nim będzie ta niekończąca się w żadnym konkretnym miejscu opowieść, czyli niejasne zdaniem wielu dziwne streszczenie powieści rzeki, czyli tak naprawdę z początku tylko jakiegoś potoku słów, przechodzących stopniowo i niepostrzeżenie w strumień i na tymże strumyku kończąc się równie niespodziewanie. Gdyż rzeczywiście, to powtórzenie powtórzenia jest nowością, właśnie dlatego, że jest powtórzeniem, tego co już było czyli w ten sposób nowością.

Do tego to co jest nigdy się nie kończy; chyba że książka, ale na to też nie mamy konkretnych dowodów, że właśnie ta książka która zaczyna się od tego, że S. stoi na skraju drogi, prowadzącej nie wiadomo dokąd. Ta droga, co jest bardzo prawdopodobne, prowadzi donikąd, ale to oczywiście nic nie mówi. Bo cóż to znaczy: „prowadzi donikąd”? Drogi roślin i zwierząt prowadzą donikąd, a niekiedy nie są nawet ścieżkami, ale po wielu pokoleniach zostawia jakiś ślad, który nie jest dla nas zrozumiały. Ale S. był kiedyś, a może nawet jest w tej chwili powieści, człowiekiem, a to ogromna różnica między jego drogą a drogami świata przyrody. S. myślał – i to był jeden z jego największych błędów, wręcz widocznego kalectwa takiej nieograniczonej niczym ułomności, której nie potrafił przezwyciężyć Większość ludzi bardzo rzadko posługiwała się rozumem, rozumowaniem no po co tam wysilać, skoro jest jak jest szczególnie słynęli z tego wszelkiego typu i rodzaju politycy od zarania dziejów . Bo jeżeli już ten czy ów uruchamiał tę część mózgu, to tylko i wyłącznie na swoje potrzeby. Tymczasem mózg przez miliony lat mężniał i mądrzał i rósł i pomyśleć, że to tylko po to właśnie i dla tak dennych trywialności, że nawet nie warto o tym pisać.

Ale coś napisać trzeba, skoro się pisze streszczenie powieści, której nie ma, nie będzie i co najpewniejsze nie było: misiowi ucho wpadło do oka rosołu i takie tam dyrdymały. A bardzo (bardzo to przymiotnik bez żadnego przymiotu) często po łbach, codziennie mytych szamponem z odżywką, telepały się takie genialne, częściowo wierszowane utwory: „Pan Majewski miał dwa pieski, zielony, czerwony, niebieski – czyli trzy pieski. Pan Majewski miał trzy pieski, żółty, czerwony, zielony, niebieski – czyli cztery pieski. Pan Majewski miał cztery pieski, zielony, pomarańczowy, cytrynowy, łaciaty i niebieski…”. Takie bardzo ciekawe i twórcze zajęcia głów naszych nieobce były też i S., który niekiedy całymi godzinami recytował: „Raz piesek wpadł do kuchni i porwał mięsa ćwierć, a kucharz, co był głupi, zarąbał go na śmierć, a kucharz, co był mądry i litość w sercu miał, wystawił mu nagrobek i na nim napisał. Raz piesek wpadł do kuchni i porwał mięsa ćwierć, a kucharz, co był głupi, zarąbał go na śmierć, a kucharz, co był mądry i litość w sercu miał, wystawił mu nagrobek i na nim napisał. ,,Raz piesek wpadł do…”. Albo tak: „Na zielonej łące raz, dwa, trzy, pasły się zające raz, dwa, trzy a to była pierwsza zwrotka, teraz będzie druga zwrotka, na zielonej łące raz, dwa, trzy!”.

Przypominam jednak, że zostawiliśmy S., gdy stał na poboczu drogi i machał, raz jedna raz drugą ręką gdyż miał dwie ręce, co nie jest zbyt dowcipną ani tym bardziej błyskotliwą wypowiedzią, ale zawsze coś tam wnoszącą do skarbnicy aforystyki polskiej. Właściwie to S. stał na skraju drogi, ale tego nie wiemy, może to droga leżała na krawędzi S. Jednak prawdopodobnie tak nie było, to S. stał na skraju drogi, która prowadziła poniekąd donikąd. S. stał i stał, stał i stał długi już czas, w tym nazwijmy to roboczo czasie stania wszystko co go otaczało było stałe i niezmienne, co mogło dziwić tych, którzy znają dialektykę i inne hocki-klocki. Jak długo stał w swoim rozpaczliwym i na nic niezdecydowanym lekkim rozkroku, tego nie wie nikt. S. od czasu do czasu, ale nie wiadomo, czym się wtedy kierował, machał prawą ręką na przejeżdżające samochody. Szaro-granatowa szosa o lekko szafirowym zabarwieniu (niczym odwłok muchy, nazywanej przez S. od wczesnego dzieciństwa muchą macochą) była trochę wilgotna wilgocią taką, jaką pozostawia po sobie poranna mgła, a mgieł tej jesieni nie brakowało. Chociaż do dziś wydaje mi się, że wtedy była wiosna. Z obu stron napierał na powierzchnię drogi rozpanoszony do granic wytrzymałości, wręcz rozpustny las, którego rachityczne, ale zawzięte wypustki sięgały aż po niezbyt wyraźne i określone granice asfaltu. S. stał i machał. Wyglądało na to, że chciał gdzieś jechać, że chciał stąd uciec z tego miejsca, z którego nigdzie uciec nie można. Jednocześnie jednak przez jego ciężką głowę przelatywały ciemne myśli. Ciężka głowa, ciemne myśli – pomyśl tylko czytelniku, że to nie tylko słowa, ale faktyczny stan. Skoczyć pod jakieś auto i się skończyć. I wszystko będzie z głowy, łącznie z pieskami pana Majewskiego, szczególnie z tym najmłodszym, co w miłości był najsłodszy, jak to u tych chłopców z Albatrosa. Z Albatrosa była też dziewczyna, co na imię miała Beata… Skoczyć – trochę bólu i po krzyku. A może nie, może nawet ból będzie nijaki i pusty jak pokrzykiwania sójki w październiku, bo nie odleciała jak co roku za morze, bo za dużo było załatwiania: kufry, skrzynie i walizy różne wizy i dewizy. Śmierć i cierpienie cielesne z nią związane są trochę przereklamowane literacko. Buch, łubudu, wirujące niebo, świat do góry nogami, moment – i po wszystkim. Nagła i niespodziewana śmierć ma to do siebie, że jest jak nic jakby powiew snu, albo zapomnienie, ze żyjemy. Więc dlaczego od wieków ludzie proszą Boga, aby ich uchronił od nagłej i niespodziewanej śmierci. Widocznie jest to ważne, jak umieramy, albo bardzo ważne, bo w całym życiu śmierć jest najważniejsza i najpewniejsza z tego wszystkiego, co nas jeszcze czeka, ale mogę się mylić i jest zupełnie inaczej lub odwrotnie zupełnie i umieranie nie ma znaczenia bo tyle śmierci wokoło, agonii much, koni, zabijania świń opasowych, krów mięsnych, kurcząt jadalnych i bakterii antybiotykami.

S. już kiedyś został rozjechany przez auto, ale że był to maluch, nie samochód, skończyło się na wieloodłamowym złamaniu prawego podudzia. Następnie wyrzucono go z normalności na śmietnik życia i pozwolono umierać w odrzuceniu przez wszystkich. Zupełnie tak, jakby za mało było osamotnienia, jakie S. odczuwał każdego dnia w dzieciństwie. Najpierw był grzecznym chłopczykiem, potem chłopcem i chłopaczyskiem, niekochanym przez nikogo. S. miał ojca i matkę, ale oni mieli inne dzieci, więc jemu nie poświęcali czasu w ogóle. To właśnie fakt zbyt wczesnego (o co najmniej kilka lat) wyrzucenia S. z normalnego życia, mimo pełni sił fizycznych, stało się przyczyną tego, że S. był, jaki był. Stąd jego ambiwalentna postawa wobec śmigających i śmierdzących samochodów, z którymi nie wiedział do końca, co ma robić. Jechać w nieumówione miejsce, czy rzucić się pod koła i skończyć ze sobą raz na zawsze – jak to się pięknie mówi (jakim brzydkim słowem jest słowo „piękno”: coś jakby „piekło” albo „pękło”). S. nawet nie wiedział, czy istnieje ładniejsze sformułowanie od jego ulubionego, często powtarzanego, prostego określenia „raz na zawsze”. Wilgotność szosy dodatkowo pogłębiała jego samotność i bezdomność, chociaż S. bezdomnym nie był. Domu nie miał i mieć nigdy nie będzie, bo jedynym jego domem było i jest to miejsce na świecie, którego właśnie jak na złość nie ma. Samotnym też nie był, gdyż zawsze towarzyszyły mu myśli, słowa i zdania całe oraz układy zdań – i chociaż to pogłębiało jego samotność, samotnym nie był nigdy albo był zawsze, tego jak faktycznie z S. było z tej opowieści się nie dowiemy, może kiedy indziej, może innym razem.

Wilgotność teraz już czarno-granatowej szosy po każdym przejeździe samochodu, nieważne: w tę czy w tamtą stronę, obsypywała S. drobinami zimnych, brunatnych kropelek błota i mżawką podmuchu, sklejonego brudną wilgocią kurzu. Las zaciskał swoje ciemne krawędzie gęstą zielenią, mdłym, olchowym nastrojem albo rozstrojem zieleni, tak jakby chciał odepchnąć od siebie S. i wyrzucić go na porowatą jezdnię albo wprost przeciwnie, ścisnąć w swojej wilgotnej, spoconej i zimnej dłoni (zieleń jest zawsze zimna) i zgnieść raz na zawsze. S. czuł, że za plecami, i przed oczami, po drugiej stronie ma bardzo nieprzyjazną mu, ciemną, mokrą zieleń liści, łodyg, igieł i źdźbeł trawy życicy oraz udającego tylko trawę perzu. Ten zielony, wilgotny świat chciał go wchłonąć i zjeść albo wypluć. Tylko szaro-brązowe pnie i konary udawały, że stoją w jednym miejscu i nie chcą go wypchnąć pod toczące się (też nie wiadomo gdzie), ciepłe od nieustannego ruchu i tarcia o jezdnię, miękkie, ale tylko na tak na niby miękkie, opony kół, czyli nóg samochodów, jak jakieś dziwne stwory, poszukujące jeszcze dziwniejszych, ruchomych wrażeń. S. nie raz dotykał wcześniej palcami czarno-szarej substancji oponowej, z której zrobione były okrągłe nogi tych metalowych, śmierdzących i martwych, mimo nieustannego ruchu, blaszanych i polakierowanych na różne kolory – zwierząt ulicznych. Biegały one sobie wte i wewte po jezdniach, ulicach, duktach leśnych a niekiedy nawet, ale wówczas bardzo wolno i z namaszczeniem, po niektórych zielonych, zbyt szerokich ścieżkach leśnych. Ale i ten wątek samochodowy musimy skończyć, szkoda, że akurat w tym a nie innym miejscu.

I teraz zastanówmy się nad tym, czy S. czekał na coś, czy też coś czekało na niego; czy może S. nie czekał już na nic. I co w ogóle robił S., stojąc na poboczu (sam S. też był swoistego rodzaju poboczem ludzkim) drogi krajowej. W przeciwieństwie do niezbyt szybkiego ruchu jego myśli – wielkie, duże, małe i całkiem malutkie auta pędziły przed siebie, donikąd; kolorowe, jak niektóre stare lodówki i stokrotki albo trzykrotki, lub jak morze, napełnione błękitem szartryjskim albo czerwone czerwienią pierwszego łamania na palecie zachodzącego słońca, które jednak nigdy tak naprawdę nie zachodziło, bo niby gdzie miałoby zajść i gdzie się schować? Świeciło przecież na okrągło, ale coraz bladziej. Auta miały właśnie takie lub bardzo podobne kolory. Już mówiłem, że auta śmierdzą albo, jak kto woli, wydzielają dziwny, nowy, nieznany dotychczas zapach, który przez miliony lat był w ogóle nikomu niepotrzebny i do tego nieznany. Jest on obcy tak zwierzętom, jak i roślinom; całej materii ożywionej i nieożywionej (trochę popadłem w patetyzm, ale tak zawsze bywa przy wydawaniu sądów ogólnych); jaszczurkom i ptakom, a także łąkom, lasom i ugorom oraz polom uprawnym (dotowanym kwotami dopłat bezpośrednich), gdzie buraki i żyto, ziemniaki i pszenica, kukurydza i pszenżyto dojrzewają sobie pod białymi albo, jak kto woli, ołowianymi obłokami, chmurami i pod słońca kołem, na które dłużej nie sposób patrzeć i opisać je inaczej, jak tylko jako siną zieleń przestraszonej ciągle osiki; osika trzęsie się od dwóch tysięcy lat, tj. od czasu, kiedy schronił się pod jej liśćmi Jezus. Jakie strasznie długie albo strasznie długaśne zdanie! Właśnie takie długaśne zdania snuły się po głowie S., kiedy tak stał na skraju drogi, sam nie wiedząc, po co. Nie wiedział też tego autor, a już żadną miarą wiedzieć tego nie może ewentualny czytelnik tych epistemologicznych rozważań. Czytający może się tylko, jeśli chce, domyślać, po co S. stoi na skraju drogi, która – jak już wielokrotnie autor nadmieniał – prowadziła donikąd (chociaż można było nią dojechać, a nawet dojść – przy pewnym samozaparciu, do stolicy z jej głównym zamkiem, albo jeszcze dalej). S. wiedział, że „siała baba mak, nie wiedziała jak, dziadek wiedział, nie powiedział, a to było tak: siała baba mak, nie wiedziała jak, dziadek wiedział, nie powiedział, a to było tak: siała baba mak, nie wiedziała jak, dziadek wiedział, nie powiedział, a to było tak...”. S. wiedział, że ludzie tym się różnią od zwierząt, iż zwierzęta jedzą albo żrą, natomiast... 

fot. Piotr Dering

...tańczenie idzie mi  lekko, myśl o śmierci

 jest lekka tancerką, moją tancerką, i dlatego

 każdy człowiek jest dla mnie za ciężki,

 dlatego też proszę per deos obsecro niech

 nikt nie zaprasza mnie do tańca, ponieważ

 nie tańczę

Johannes Climacus

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok