25,61 zł
Tom przynosi specjalny blok materiałów poświęconych 70. Rocznicy Akcji Reinhardt: unikatowy reportaż Racheli Auerbach Na polach Treblinki, napisany w 1946 w języku jidysz i dopiero teraz po raz pierwszy tłumaczony na polski, oraz odkrywcze studium Caroline Strudy Colls ze Staffordshire University w Anglii o prowadzonych przez nią obecnie badaniach archeologicznych na terenie byłego obozu Zagłady w Treblince. Pozostałe teksty numeru układają się wokół kilku ogniw tematycznych, m.in. obozy pracy przymusowej, ukrywanie Żydów i związane z tym dylematy moralne, kolaboracja i rozliczanie sprawców Zagłady, niemieccy Żydzi w łódzkim getcie, ludzkie szczątki w Muzeum Auschwitz-Birkenau, fotograficzne reprezentacje doświadczenia Zagłady. W związku z Rokiem Korczaka przedstawiamy nigdy dotąd nie publikowany zespół listów pisanych w Domu Sierot w latach 1940-1941 oraz losy tekstów Korczaka ocalałych z getta.
W numerze stałe działy:
Studia
Z warsztatów badawczych
Wywiady
Materiały
Małe formy
Omówienia, recenzje, przeglądy
Wydarzenia
Curiosa
a w nich między innymi:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1252
Publikacja została zrealizowana dzięki wsparciu:
Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu operacyjnego „Wydarzenia artystyczne”, Priorytet „Czasopisma” zarządzanego przez Instytut Książki
This publication has been supported by a grant from the Conference on Jewish Material Claims Against Germany
The Rothschild Foundation Europe
Rada Naukowa:
Michał Głowiński, Israel Gutman, Jan Jagielski, Szymon Rudnicki, Paweł Śpiewak, Nechama Tec, Jerzy Tomaszewski, ks. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel, Feliks Tych
Redakcja:
Barbara Engelking (zastępca redaktora naczelnego), Jan Grabowski, Jacek Leociak, Dariusz Libionka (redaktor naczelny), Alina Skibińska
Sekretariat redakcji:
Agnieszka Haska, Jakub Petelewicz
Copyright © by Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów Warszawa 2012
ISSN 1895-247X
Wydawca
Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów
„Zagłada Żydów. Studia i Materiały”
Centrum Badań nad Zagładą Żydów, IFiS PAN
ul. Nowy Świat 72, pok. 120
00-330 Warszawa, POLAND
www.zagladazydow.org
e-mail:redakcja@holocaustresearch.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
W roku bieżącym mija 70. rocznica rozpoczęcia masowej eksterminacji Żydów europejskich przez niemieckich nazistów. Od początku stycznia 1942 r. rozpoczęły się deportacje z getta łódzkiego do obozu zagłady w Chełmnie nad Nerem. W Generalnym Gubernatorstwie transporty z Lublina i Lwowa do obozu zagłady w Bełżcu ruszyły w połowie marca, w Warszawie w lipcu rozpoczęły się trwające dwa miesiące wywózki do Treblinki. Do końca roku Niemcy i ich pomocnicy zamordowali większość polskich Żydów. Kontekst rocznicowy skłania do kilku gorzkich obserwacji. Dotychczasowe obchody, poza pojawieniem się w prasie okazjonalnych tekstów i różnych oddolnych przeważnie inicjatyw, wywołały raczej niewielki rezonans. Nawet zorganizowane pod patronatem Żydowskiego Instytutu Historycznego uroczystości upamiętniające mord Żydów warszawskich miały charakter lokalny, w przeciwieństwie choćby do urządzonych niedługo później obchodów kolejnej rocznicy powstania warszawskiego. Wprawdzie prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Bronisław Komorowski objął honorowym patronatem wystawę „Dziennik Getta – Rysunki. Z Podziemnego Archiwum Getta Warszawskiego”, przygotowaną przez ŻIH, ale prezydencki list pełen słusznych i zacnie brzmiących ogólników odczytał oddelegowany urzędnik z kancelarii, co podkreśliło tylko fasadowy charakter całości. Nie odnotowaliśmy w zasadzie żadnej znaczącej wypowiedzi przedstawicieli władz, żadnego istotnego gestu o charakterze politycznym i o wymiarze ogólnopolskim w związku z 70. rocznicą wymordowania trzech milionów obywateli Rzeczypospolitej pochodzenia żydowskiego. Wyjątkiem były jedynie przedsięwzięcia organizowane w ramach roku Janusza Korczaka. Przez wiele tygodni uwagę większości mediów przykuwała natomiast zapowiedź uhonorowania Prezydenckim Medalem Wolności Jana Karskiego, emisariusza, który w listopadzie 1942 r. przybył z okupowanego kraju do Londynu i potwierdził informacje o zbrodniach Niemców w okupowanej Polsce. Niezależnie od szlachetnych intencji rzeczników wysunięcia takiej inicjatywy skutkowało to niepokojącym rozłożeniem akcentów w doniesieniach prasowych i telewizyjnych. Tragedia polskich Żydów sprowadzona została do roli tła pozwalającego wyeksponować polski heroizm i zasługi, bo misja Karskiego, podobnie jak swego czasu działalność Ireny Sendlerowej, przedstawiona została w wersji dramatycznie uproszczonej. Przekaz ten można streścić w tezie o bezskuteczności polskich wysiłków wobec obojętności świata. Rzeczywistość była jednak daleko bardziej złożona. Kolejną, całkowicie zresztą niespodziewaną, odsłoną tej sprawy, stała się burza medialna wywołana niefortunnym, lecz niemającym większego znaczenia lapsusem Baracka Obamy podczas uroczystości w Białym Domu. W szumie informacyjnym pośród rytualnych oskarżeń, potępień i pouczeń pojawiających się przy okazji publicznego zaistnienia frazy „Polish death camps” zabrakło głębszej refleksji nad znaczeniem Zagłady w historii Polski i świata. Powtórzmy – szczególnie dojmujący był brak wypowiedzi przedstawicieli władz państwowych. Nie pojawiły się żadne wątpliwości odnośnie do postaw i zachowań Polaków, reprezentantów konspiracyjnych władz w kraju, rządu na emigracji czy Kościoła. Próżno też szukać zapowiedzi podjęcia nowych badań historycznych czy inicjatyw edukacyjnych. Cała ta sytuacja stanowi wyzwanie dla organizacji społecznych, placówek edukacyjnych i instytucji badawczych zajmujących się pamięcią o zgładzonych żydowskich obywatelach Rzeczypospolitej. Centrum Badań nad Zagładą Żydów stara się to wyzwanie podejmować.
Spośród bogatej oferty tematów zawartych w oddawanym do rąk czytelnika ósmym tomie naszego pisma na pierwszy plan wybija się złożony z dwóch tekstów blok poświęcony 70. rocznicy rozpoczęcia masowej eksterminacji polskich Żydów. Pierwszy z nich to przetłumaczony z jidysz i publikowany po raz pierwszy w języku polskim reportaż Racheli Auerbach z wizji lokalnej na terenie obozu zagłady w Treblince, wydany na początku 1947 r. Drugi to obszerny komentarz do prac archeologicznych prowadzonych po wojnie w Treblince, autorstwa brytyjskiej archeolożki Caroline Sturdy Colls, która sama niedawno prowadziła badania na terenie obozu. Oba teksty, których powstanie dzieli 65 lat, uzmysławiają, jak wiele pozostaje jeszcze do zrobienia w zakresie poznania historii tego miejsca i właściwego jego upamiętnienia. Z wielką akcją w getcie warszawskim łączy się zawartość działu „Materiały”. Znalazły się tam teksty poświęcone postaci i spuściźnie Janusza Korczaka oraz Domowi Sierot w getcie: Marta Ciesielska przedstawia nigdy dotąd niepublikowany zbiór 20 listów czy zapisów diarystycznych pisanych w Domu Sierot w latach 1940–1941 przez niezidentyfikowaną kobietę (być może Esterę Winogronównę), Agnieszka Witkowska-Krych pisze zaś o losach tekstów Korczaka ocalałych z getta. Publikujemy także nieznaną dotychczas relację z pierwszych dni deportacji z getta warszawskiego.
Teksty zamieszczone w dziale „Studia” układają się wokół kilku ognisk tematycznych. Dotyczą one obozów pracy przymusowej w Poznaniu (Anna Ziółkowska), dylematów moralnych i egzystencjalnych dramatów związanych z ukrywaniem żydowskich uciekinierów (Justyna Kowalska-Leder), badań nad życiem codziennym getta białostockiego (Katrin Stoll). Na szczególną uwagę zasługuje artykuł amerykańskiej badaczki Wendy Lower o ściganiu i sądzeniu zbrodni nazistowskich w Niemieckiej Republice Demokratycznej w pierwszym powojennym dwudziestoleciu. Studium Marty Zawodnej, stypendystki Stowarzyszenia Centrum Badań nad Zagładą Żydów, poświęcone jest etycznym i muzealniczym dylematom dotyczącym różnych sposobów postępowania ze szczątkami ludzkimi na terenie byłego KL Auschwitz-Birkenau. Z kolei w dziale „Z warsztatów badawczych” prezentujemy dwa teksty dotyczące historii getta łódzkiego. Ewa Wiatr i Adam Sitarek piszą o losach Żydów niemieckich deportowanych do tego getta. Tekstem innego łódzkiego historyka, Jacka Walickiego, powracamy do tematu kolaboracji (temat przewodni tomu drugiego z 2006 r.).
W cyklu „Omówienia” zamieszczamy dwa materiały o zagranicznych badaniach nad Zagładą. Pierwszy z nich to relacja o pionierskich inicjatywach prowadzonych pod egidą Państwowego Instytutu Badań nad Zagładą w Rumunii im. Eliego Wiesela. Obok prezentujemy kolejny (pierwszy ukazał się w 2005 r.) raport ze Stanów Zjednoczonych, zawierający ogólną charakterystykę funkcjonowania, zakresu i celów Holocaust studies, których skala, z najrozmaitszych rzecz jasna powodów, jest całkowicie nieporównywalna z analogiczną działalnością w Polsce. W tym kontekście groteskowo jawi się najnowsza inicjatywa IPN, będąca przejawem emocjonalnej reakcji na niefortunny zwrot użyty przez prezydenta Obamę, by dostarczyć Amerykanom odpowiednio sformatowanej porcji wiadomości o Zagładzie. Odnosimy się do tej sprawy szczegółowo w dziale „Curiosa”.
W „Punktach widzenia” wiele miejsca poświęcamy jednej z najbardziej intrygujących publikacji ostatnich miesięcy – Festung Warschau Elżbiety Janickiej. Jest to do pewnego stopnia dyskusja wewnątrzredakcyjna, gdyż na temat tej książki piszą Jacek Leociak i Jan Grabowski. Z tym ostatnim polemizuje autorka książki. Teologiczną i filozoficzną refleksję znajdziemy w eseju Tadeusza Bartosia, który stawia pytania o religijny sens (nie)obecności Boga w doświadczeniu Zagłady.
Na zakończenie, w dziale „Wydarzenia”, znajdzie czytelnik krytyczne oceny dotyczące jakości polskiego przekładu monumentalnej syntezy Czas eksterminacji autorstwa Saula Friedländera (wnikliwą analizę tego dzieła publikowaliśmy w roku 2009, nr 5). Jest nam szczególnie przykro, iż wkradły się tam również pewne błędy rzeczowe, zwłaszcza że konsultantem naukowym tej książki był Andrzej Żbikowski, członek Centrum Badań nad Zagładą Żydów IFiS PAN.
EDWARD KOSSOY(1913–2012)
„W przeddzień wybuchu powstania warszawskiego w okupowanej przez Niemców stolicy jedynie więźniowie KZ Warschau – zwanego popularnie Gęsiówką – oraz żydowscy więźniowie Pawiaka oficjalnie istnieli jako Żydzi. Ci drudzy – z wyjątkiem tak zwanych «funkcyjnych» – oczekiwali na egzekucję […]” – pisał w 6. numerze naszego pisma Edward Kossoy, omawiając książkę Barbary Engelking i Dariusza Libionki pt. Żydzi w powstańczej Warszawie. Nie był to przypadek, że redakcja zwróciła się z prośbą o zrecenzowanie tej książki właśnie do Niego. Przez wiele lat z pasją, głęboką wiedzą historyczną i prawniczą dociekliwością zgłębiał dzieje żydowskich uczestników powstania warszawskiego. Z ogromnym zaangażowaniem opisywał wyzwolenie Gęsiówki przez żołnierzy harcerskiego batalionu „Zośka” oraz dalsze losy żydowskich więźniów. Zadbał też o upamiętnienie tego epizodu. Dzięki jego staraniom w 2003 r. ówczesny ambasador Izraela w Polsce Szewach Weiss uhonorował specjalnym dyplomem żołnierzy biorących udział w akcji wyzwolenia Gęsiówki.
We wrześniu 1939 r. miał 26 lat. Podobnie jak tysiące innych młodych mężczyzn opuścił Warszawę na skutek radiowego apelu płk. Romana Umiastowskiego (szefa propagandy Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego) i udał się na linię Bugu. W Warszawie pozostali jego ojciec oraz żona i córka. Ten pierwszy zginął na początku wielkiej akcji, natomiast żona i córka po likwidacji getta trafiły do obozu pracy w Poniatowej, gdzie obie straciły życie podczas akcji „Erntefest” 4 listopada 1943 r. Kossoy, zatrzymany po znalezieniu się na ziemiach zajętych przez ZSRR, aresztowany i przesłuchiwany przez NKWD, w 1940 r. pod zarzutem „działalności kontrrewolucyjnej” został skazany na 8 lat więzienia i trafił do łagru na Uralu. Po dwóch latach wyszedł na wolność w wyniku układu Sikorski–Majski. Wspominał: „Do swobodnego wyboru stały: zgłoszenie do służby wojskowej w Armii Czerwonej albo też w Wojsku Polskim. […] Do Armii Czerwonej nie zgłosił się ani jeden ochotnik. Trochę mnie to zdziwiło, bo wiedziałem, że między nami było co najmniej kilku przedwojennych komunistów. Najwidoczniej jednak doświadczenia Pieczorłagu zmieniły ich światopogląd”. Przez Kujbyszew i Buzułuk trafił do armii gen. Władysława Andersa, z którą opuścił ZSRR. Na skutek malarii i tyfusu, którymi zaraził się jeszcze w łagrze, zapadł na zapalenie wątroby. Skutkiem tego było zwolnienie z armii w Teheranie. Stamtąd trafił do mandatowej Palestyny, po latach tak wspominał tamten okres: „w 1948 roku byłem członkiem podziemnej organizacji rewizjonistycznej, która wyznawała ideologię Begina […]. W tym charakterze brałem też udział w wojnie o niepodległość. Do 1954 roku byłem w Izraelu. Od 1954 roku w Europie”. Zamieszkał w Genewie, kontynuował studia prawnicze (magisterium uzyskał w 1938 r. na Uniwersytecie Warszawskim) w Monachium, Kolonii i Genewie, uzyskując stopień doktora praw i nauk politycznych. Po wojnie ożenił się ponownie, a w 1951 r. urodziła mu się córka Karin. Swoje życie poświęcił niesieniu pomocy ofiarom nazizmu. Od 1949 r. wiedzą prawniczą, popartą wielką empatią i poświęceniem służył poszkodowanym przez nazistowskie Niemcy Żydom, Romom i Polakom, skutecznie reprezentując przed sądami niemal 60 tys. osób! Mimo że mieszkał w Szwajcarii, był obywatelem szwajcarskim i izraelskim, nigdy nie stracił kontaktu ze swoją pierwszą ojczyzną. Mawiał, że należy do trzech wspólnot narodowych, ale jest Polakiem, bo czuje, myśli i mówi po polsku. Była to zresztą przepiękna polszczyzna, czego ślady odnajdujemy w jego obszernej publicystyce historycznej, m.in. na łamach paryskich „Zeszytów Historycznych”, a także w dwóch opublikowanych w Polsce książkach – poświęconej przeżyciom w sowieckich łagrach Stołypince1 oraz przywołanych już autobiograficznych zapiskach zatytułowanych Na marginesie…2, nominowanych w roku 2007 do nagrody literackiej Nike. W kontaktach osobistych zawsze był człowiekiem niezwykle otwartym, ciepłym, pełnym humoru i dystansu do siebie, a jednocześnie zrozumienia dla otaczającego świata. Część jego serca na zawsze pozostała w Polsce, w jego ukochanym Radomiu, z którym utrzymywał bliskie więzi. Jako prawnik, publicysta i filantrop aktywnie działał na rzecz dialogu polsko-żydowskiego. Wspierał polską kulturę i edukację młodzieży. 3 maja 2012 r. w czasie uroczystości w Stałym Przedstawicielstwie RP w Genewie został odznaczony Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej.
W ostatniej części swoich wspomnień Na marginesie… kreślił: „Rozpisałem się. Po prawie dwóch latach […] doszedłem do połowy roku 1945. Miałem wówczas 32 lata, a dziś jestem w końcu 93. roku życia. Kontynuowanie w tym tempie z zatrzymywaniem się na wielu szczegółach byłoby bezzasadnym optymizmem i wyzwaniem losu”. Nie było! Edward Kossoy opuścił nas w setnym roku swojego życia.
Odszedł wspaniały człowiek.
Jakub Petelewicz
1 Edward Kossoy, Stołypinka, Warszawa: Ikar, 2003.
2 Edward Kossoy, Na marginesie…, Gdańsk: Słowo/obraz terytoria, 2006.
Rachela Auerbach urodziła się 18 grudnia 1903 r. w Łanowcach na Podolu. Otrzymała polskojęzyczne wychowanie i wykształcenie, ale władała też biegle językiem jidysz. W okresie studiów na lwowskim Uniwersytecie Jana Kazimierza szczególnie zajmowała ją filozofia, historia i psychologia. Znalazła się wśród słuchaczy wykładów profesora Kazimierza Twardowskiego. Należała do Towarzystwa Żydowskich Studentów filozofii UJK. W okresie międzywojennym była jedną z ważnych postaci jidyszystycznego środowiska Lwowa. Redagowała dodatki literackie do gazet codziennych, a także przyczyniła się do powstania pisma „Cusztajer”, gromadzącego na swych łamach galicyjskich twórców piszących w jidysz. W 1933 r. przeniosła się do Warszawy, gdzie aż do wybuchu wojny pracowała jako dziennikarka i krytyczka literacka (pisała między innymi do „Naszego Przeglądu” i do „Literarisze Bleter”) oraz tłumaczka1.
W czasie wojny pozostała w Warszawie. Kiedy trafiła do getta, związała się z grupą „Oneg Szabat”, której twórca – historyk Emanuel Ringelblum – postawił sobie za cel jak najskrupulatniejsze udokumentowanie Zagłady Żydów polskich. W ramach prac wykonywanych dla Podziemnego Archiwum Getta Warszawskiego Auerbach zbierała relacje o postępującym wyniszczeniu społeczności żydowskiej. Równolegle prowadziła dziennik, a także angażowała się w działalność Żydowskiej Organizacji Kulturalnej propagującej kulturę jidysz. W 1943 r. Auerbach przeszła na aryjską stronę, nie przestając tam dokumentować Zagłady.
Po wojnie za swoją misję uznała uświadamianie środowisku żydowskiemu w Polsce i za granicą, że pod ruinami warszawskiego getta znajduje się ukryte archiwum „Oneg Szabat”. Kierowała nią bolesna świadomość, że spośród jego współpracowników przy życiu pozostały tylko trzy osoby – ona oraz Hersz Wasser i jego żona Bluma. Jej słowa na początku nie budziły zainteresowania. Na rozpoczęcie prac brakowało pieniędzy, ocaleńcy mieli inne priorytety. Zaprzyjaźniony z Rachelą Mendel Man2 wspominał, iż ofiary Zagłady sądziły, że to, co się stało, nie wymaga historycznych analiz3. Auerbach była jednak nieustępliwa. Odzyskanie materiałów archiwalnych oznaczało dla niej pokazanie prawdy o katastrofie, której, jak uważała, groziło zniekształcenie. Wraz z Herszem Wasserem zdobyła pieniądze z Jewish Labor Committee w Nowym Jorku. Poszukiwania rozpoczęły się latem 1946 r. Zostały uwieńczone sukcesem. 18 września tego roku Auerbach i Wasser spoglądali na wydobytą z ziemi tak zwaną pierwszą część archiwum. Znajdowały się w niej między innymi zapisy Eliasza Gutkowskiego oraz testament Izraela Lichtensztajna, Dawida Grabera i Nachuma Grzywacza – deponentów tej części zbiorów.
Do końca życia Rachela Auerbach chroniła to ocalałe dziedzictwo Ringelbluma. Angażowała się też w inne prace dokumentacyjno-archiwizacyjne. Pracowała dla Komisji Historycznej Centralnego Komitetu Żydów w Polsce. Wraz z Filipem Friedmanem, Józefem Kermiszem i Nachmanem Blumentalem zbierała dzienniki, wspomnienia i świadectwa ocalałych. W 1947 r. pod szyldem Komisji wydała Af di felder fun Treblinke (Na polach Treblinki). Był to efekt wyprawy do obozu, którą odbyła 7 listopada 1945 r. Pojechała tam jako członek wspólnej delegacji Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej i Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce. W czasie wizji lokalnej delegaci obu instytucji mieli potwierdzić istnienie ośrodka zagłady, przesłuchać świadków i zebrać dowody niemieckiej zbrodni. Zwrócili przy tym uwagę na stan byłego obozu. Zastali w nim rozkopane doły, porozrzucane wokół nich ludzkie kości oraz przedmioty należące do ofiar – efekt trwającego wówczas już kilkanaście miesięcy procederu przeszukiwania i grabienia przez okoliczną ludność tego największego żydowskiego cmentarzyska. Po powrocie z Treblinki Rachela Auerbach, wstrząśnięta zarówno zebranymi zeznaniami świadków zdarzeń, jak i bezkarnym bezczeszczeniem terenu obozu, napisała tekst, który nie mieścił się w sztywnych ramach historycznego sprawozdania z miejsca zbrodni. Auerbach odrzuciła relacyjną neutralność i sięgnęła po formę reportażu – dostatecznie pojemną, by zawrzeć i połączyć w niej to, co osobiste i emocjonalne, z tym, co obiektywne i faktograficzne. W getcie warszawskim mistrzem tego gatunku był kolega Racheli Auerbach, współpracownik „Oneg Szabat”, pisarz i dziennikarz Perec Opoczyński. Po reportaż jako formę zdolną jednocześnie unieść ciężar emocji oraz sprostać nakazowi rzetelności sięgnęli też inni żydowscy pisarze i dziennikarze, którzy w pierwszych powojennych latach odwiedzali Polskę, próbując oddać ogrom Zagłady. Do najbardziej przejmujących relacji reportażowych – również z terenów byłych obozów – należą zbiory tekstów Jankiela Zerubawela Barg churbn (1946) oraz Mordechaja Canina Iber sztejn un sztok (1952).
Po emigracji do Izraela w 1950 r. Auerbach pomagała zorganizować kolekcję świadectw oraz wsparcie dla Instytutu Yad Vashem. Za wszelką cenę starała się nadać znaczenie zeznaniom ocalonych. Wierna metodzie Ringelbluma, chciała dowieść wagi ich opowieści, które przez zawodowych historyków były często lekceważone. W 1958 r. ówczesny dyrektor Yad Vashem Ben Cijon Dinur zaatakował Auerbach za rzekome słabe wyniki osiągane przez nią w pracy i ją zwolnił. Auerbach zareagowała na to publicznym oskarżeniem Dinura oraz reszty kierownictwa YV o zaniedbywanie podstawowego obowiązku instytucji, czyli badania Zagłady. Zarzuciła im między innymi przeznaczanie większych sum na zbieranie niemieckojęzycznych relacji i zaniedbywanie języka jidysz. Bolała nad tym, że nie studiuje się materiałów zebranych w czasie wojny i nie opracowuje się poszczególnych tematów z jej dziejów. W szkicu do wspomnieniowego artykułu o Filipie Friedmanie napisała, że choć w powojennej Warszawie udało się jej i jej kolegom opublikować niewiele świadectw, to w porównaniu z sytuacją w Izraelu należałoby tamten okres nazwać złotą erą badań nad Zagładą4.
Niepokoiła ją też przedwczesna normalizacja stosunków żydowsko-niemieckich. W 1952 r. opublikowała nawet broszurę zatytułowaną Unzer cheszbn mitn dajczn folk (Nasz rozrachunek z narodem niemieckim)5, w której pisała o konieczności naznaczenia wszystkich Niemców hańbiącym znamieniem Kaina. Z tego też powodu odmówiła umieszczenia swojego biogramu w zachowującym do dziś ważność Leksikon fun der najer jidiszer literatur6. Jego wydanie zostało częściowo sfinansowane z niemieckich reparacji. Auerbach bardzo zaangażowała się w przygotowania do procesu niemieckiego zbrodniarza Adolfa Eichmanna. Jako szefowa działu świadectw Yad Vashem sporządziła dla głównego oskarżyciela Gideona Hausnera listę świadków, dbając przy ich wyborze o klarowność i wyrazistość zeznania7. W 1966 r. Auerbach powróciła do tematu Treblinki. Stało się to za sprawą opublikowanej przez Jeana-François Steinera fabularyzowanej opowieści o obozie8. Pisarka oskarżyła go o deformowanie prawdy i bezczeszczenie pamięci ofiar obozu. Do czasu swej śmierci 31 maja 1976 r. opublikowała jeszcze In land Jisroel, reportażn, esejen, dercejlungen (W kraju Izraela, reportaże, eseje i opowiadania)9 orazWarszewer cawoes (Warszawskie testamenty)10 – zbiór przeredagowanych (nieznacznie lub gruntownie) jej wojennych zapisków.
Monika Polit
1 O przedwojennych losach Racheli Auerbach zob. Karolina Szymaniak, Kilka słów o tłumaczce [w:] Zusman Segałowicz, Noce krymskie. Nowele, tłum. Rachela Auerbach, posłowie Karolina Szymaniak, Kraków–Budapeszt: Wydawnictwo Austeria, 2010, s. 199–207; Karolina Szymaniak, Szkic fragmentu. Kilka słów o Racheli Auerbach, „Znak” 2012, nr 3, s. 54–55. O losach wojennych i powojennych zob. Samuel D. Kassow, Kto napisze naszą historię? Ostatni rozdział zagłady warszawskiego getta. Ukryte Archiwum Emanuela Ringelbluma, tłum. Grażyna Waluga, Olga Zienkiewicz, Warszawa: Amber, 2010.
2 Mendel Man (1916–1975) – żydowski pisarz, dziennikarz, malarz. Autor m.in. zbioru poezji Di sztilkajt mont. Lider un baladen, Łódź: Borochow-Farlag, 1945. Po wojnie zamieszkał w Izraelu, a potem we Francji.
3 Mendel Man, Rochl Ojerbach cu ir bazuch in Pariz, „Unzer Wort”, 6 VII 1966.
4 Archiwum Yad Vashem, Rachel Auerbach Collection, P-16-32, Rachela Auerbach, „Dr Filip Friedman – dermonung un gezegenung”.
5 Rachela Auerbach, Unzer cheszbn mitn dajczn folk, Tel Awiw: Sifriat ha-Poalim, 1952.
6Szmuel Niger, Jankew Szacki, Leksikon fun der najer jidiszer literatur, Niu Jork: Alweltlecher Jidiszer Kultur Farband, 1956–1981.
7 „Jedijot Jad Waszem” 1961, nr 28, s. 35.
8 Jean-François Steiner, Treblinka, Paris: Fayard, 1966.
9Rachela Auerbach, In land Jisroel, reportażn, esejen, dercejlungen, Tel Awiw: Farlag I.L. Perec, 1964. Przekład wybranych reportaży, autorstwa Natalii Krynickiej, ukazał się w „Cwiszn” 2011, nr 4, s. 54–59.
10 Rachela Auerbach, Warszewer cawoes, Tel Awiw: Isroel Buch, 1974.
Moim nigdy niepoznanym
Karolina Szymaniak
Reportaż Racheli Auerbach powstał w zeszłym roku. Stanowi zapis wrażeń z wizji lokalnej na terenie byłego obozu śmierci w Treblince. W reportaż o tej ekspedycji, która została przeprowadzona 7 listopada 1945 roku, zostały wplecione obrazy i refleksje dotyczące tego, czym była Treblinka. Chcemy podkreślić, że autorka zajmowała się przesłuchiwaniem świadków i badaniem problematyki obozu śmierci w Treblince już od 1942 roku. Choć jej reportaż ma bardziej literacki niż naukowy charakter, fakty w nim opisane pozostają w zgodzie z dzisiejszym stanem naszych badań dotyczących Treblinki.
Kolegium redakcyjne
Informacja
7 listopada 1945 roku z inicjatywy państwowej Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce odbyła się wizja lokalna w Treblince z udziałem siedleckiego sędziego śledczego Z[dzisława] Łukaszkiewicza, prokuratora [Jerzego] Maciejewskiego, mierniczego przysięgłego [Karola] Trautsolta, przedstawicieli Centralnej Żydowskiej Komisji Historycznej – Racheli Auerbach i kpt. dra Józefa Kermisza, przedstawicieli Koła byłych więźniów Treblinki – [Samuela]1 Rajzmana, [Henryka] Reichmana2, [Szymona] Friedmana, [M./R.] Mitelberga3 i [Tanchuma] Grinberga4. Uczestniczyli w niej także: przewodniczący siedleckiej Powiatowej Rady Narodowej J. Ślebzak5, sołtys sąsiedniej wsi Wólki Okrąglik ob. Kucharek i fotoreporter [Jakub] Byk.
W czasie wizji lokalnej dokładnie obejrzano teren byłego obozu śmierci i przygotowano dokumentację fotograficzną. Po powrocie do Warszawy Żydzi biorący udział w wyprawie do Treblinki złożyli w Centralnym Komitecie Żydów Polskich6 memoriał dotyczący stanu, w którym znaleźli miejsce, gdzie dokonano największego mordu na Żydach polskich. Memoriał zakończono apelem o zwrócenie się do właściwych czynników z prośbą, by podjęły należne kroki, które położyłyby kres profanacji tego miejsca, uznawanego za świętość przez miliony Żydów na całym świecie7.
Wstęp
Wiem, że to, co przekazuję tu do druku, nie jest wcale łatwą lekturą. Nie jest to lektura dla ludzi o słabych nerwach, ale jeśli coś takiego mogło się zdarzyć Żydom, jeśli Żydzi, którzy to widzieli, mogli o czymś takim opowiedzieć, a ja mogłam to zapisać – inni Żydzi nie powinni dbać o swoje dobre samopoczucie i winni zapoznać się z jedną setną jednej setnej tego, co uczyniono ich narodowi.
Niech wiedzą o tym wszyscy Żydzi, to ich narodowy obowiązek – znać prawdę8.
Czy tego chcą, czy nie, także nie-Żydów należy na wszelkie sposoby skłaniać do poznania prawdy.
Niech wreszcie ludzie na całym świecie zyskają pełną świadomość tego, do czego prowadzi faszyzm, totalitaryzm, właściwie indyferentyzm polityczny i polityczna inercja mas…
Do czego może doprowadzić ponowne ustanowienie władzy niemieckiej.
Temu celowi niech służy ta niewielka, pełna bólu książeczka.
Reportaż mój, czy jakkolwiek inaczej nazwałabym tę pracę, jest – jako próba oddania pełnego obrazu Treblinki – dalece niepełny.
Nie mówię tego, by uniknąć krytyki. Chcę tylko wskazać na niedostatki, które sama dostrzegam, z czego nie wynika, że mogłam ich uniknąć. Mam więcej niż jedno wytłumaczenie, dlaczego nie mogłam tego tymczasem napisać inaczej, niż napisałam.
Bardziej refleksyjnie niż obrazowo, więcej mówiąc, niż pokazując. Nie oddając realizmu konkretnego przeżycia obozu śmierci.
Brakuje zasadniczych rzeczy. Jest w tekście coś z bólu, nie ma uwznioślenia żydowskiego człowieka.
Brakuje Halinki Czechowicz, siedmioletniej dziewczynki z treblińskiego protokołu9, tego rezolutnego dziecka, które dojrzało na chwilę przed śmiercią.
Przy rozdzielaniu kładzie głowę na ramieniu ojca, nie dlatego, że szuka u niego pocieszenia, chwilowego azylu dla oczu, które widzą już jasno zagładę. Nie, ona chce uspokoić ojca, to ona chce go pocieszyć i dodać mu sił.
„Tatusiu, nie bój się! Tatusiu, nie martw się!”.
I: „Weź, tatusiu, zegarek. Przeżyjesz, przyda ci się”.
Ojciec rzeczywiście „przeżył” i „żyje”, a gdy kończy opowiadać tę historię i zamyśla się, z jego twarzy można wyczytać, że wciąż wsłuchuje się w głos swojego dziecka, czuje dotyk drobnych dłoni, wręczających mu ten kawałek złota, którego kazano jej strzec jak oka w głowie: na wypadek gdyby to ona miała się uratować. Ale ona wie, że jej już nie będzie potrzebny…
I ja widzę i słyszę tę dziewczynkę. Łzy, których nie wypłakała, by ojciec nie pogrążył się w smutku, będą we mnie płakać aż do końca moich dni.
I widzę je w setkach i tysiącach podobnych dziewczynek, jeszcze w czasie, gdy rozkwitały jak kwiaty w zamkniętym getcie, choć wokół nich nie było już ani źdźbła trawy. Spotykałam je codziennie na nabitych ulicach, patrzyłam na tę ich wiosnę na żydowskich podwórzach. Aż naraz wszystkie zniknęły mi z oczu. By ponownie zamigotać cieniem podobieństwa w jakiejś twarzy, którą dziś spotykam. W nowych miastach, które bez Żydów stały się obce, na nowych drogach.
Gdzie to ja już widziałam u rudego dziecka takie oczy, zielono-złote, głębokie, pucułowate policzki i różowy nosek usłany małymi piegami? Gdzie już zatrzymał mój wzrok urok tego, co słowiańskie, zmieszanego z tym, co żydowskie, w zawstydzonym uśmiechu na buzi malucha?
Zatrzymuję się i patrzę za nim: może to nasze, uratowane? A może to tylko jakiś znak, zbłąkany, który będzie tu się tułał we krwi przez pokolenia, ku pamięci.
Kim jest ów mężczyzna o jasnych brwiach, który pojawia się od czasu do czasu w mojej pamięci? Z przestraszoną, zarośniętą, ale jakoś dziwnie znajomą twarzą? Niewysoki, zwinny w zielono-szarym, znoszonym płaszczu deszczowym. Czy to dawny, nieznany mi sąsiad ze Lwowa albo z Warszawy? Może sprzedawał mi fasolkę, gdy prowadziłam w getcie kuchnię? A może stał – Żyd wśród Żydów – przy stoliczku z pietruszką na bazarze? Wiele już godzin spędziłam, rozmyślając o tym, wstawałam nocą i starałam się sobie przypomnieć, ale wciąż nie wiem, kim jest.
Ale jedno wiem na pewno.
Że już nigdy, przenigdy go nie spotkam, nie zatrzymam go na środku ulicy wśród tłumu innych. Kamień spadłby mi serca: Niech mi pan powie, kim pan jest, że zdaje mi się pan tak dobrze znany?
A czyj jest ten nieokrzesany tłuścioszek, mówiący niewyraźnie, na poły chłopak, na poły dziecko? Z włosami ostrzyżonymi na jeża, jak futerkiem młodego zwierzęcia. Z rozchełstanym niebieskim szalikiem. Taki, co wszędzie biega, skacze i nie ma czasu zatrzymać się zjeść.
Ogień i wiatr.
Kim jesteś, chłopcze? Czyjś jest, że plączesz się wokół cmentarza mojej pamięci?
Powinnam ich wszystkich pokazać w Treblince. Tam zostali unicestwieni. Cały żywioł.
I tej rosłej kobiety też nie pokazałam – zogerki, prowadzącej modły. Rebecyn czy straganiarki z transportu z prowincji. Stała w rozbieralni niczym baal tfile na ambonie, niczym przodownik modłów i głośno, donośnie, słowami żydowskimi i języka świętego, wraz z innymi kobietami zmawiała przedśmiertną modlitwę. Wzniosła do góry ramiona i krzyczała do Boga, by je dojrzał, usłyszał i pomścił…
I innych jeszcze mężczyzn i kobiet, którzy zapłonęli jak światło całym swym żydowskim i ludzkim jestestwem na chwilę przed zgaśnięciem.
Jaką też wagę mają moje słowa o obozowcach z Treblinki, gdy brak między nimi dra Chorążyckiego10 – serca treblińskiej konspiracji?! I innych głównych postaci odbierającego dech dramatu treblińskiego buntu – którzy powstali i padli w walce. Inżyniera Galewskiego11, Moszego Orlanda12, kapitana Zelo-Blocha z Czech13. Twarze i charaktery, które wyłaniają się spomiędzy całego mnóstwa anonimowych, odsłoniły się w ostatniej godzinie swego życia – wielcy Żydzi.
Obraz konspiracji i buntu w Treblince nie mógł się zmieścić w tak wąskich ramach. Należy to opisać osobno.
Tak więc to, co oddaję obecnie do druku, nie jest w żadnym razie obrazem Treblinki, jak ją widzę i jak ją znam.
To zaledwie szkic do fragmentu obrazu, którego namalowaniu mogłabym poświęcić te niewiele lat, jakie mi jeszcze pozostało. Obrazu tego, jak żywy, krzyczący, buzujący życiem świat osuwa się w przepaść.
Będę to próbowała uczynić jeszcze dziesiątki razy, choć nie wiem, czy mi się to uda.
Ale będę próbować.
Rachela Auerbach
Łódź, styczeń 1946 roku
Droga tam
Oto ona – najsmutniejsza ze wszystkich żydowskich dróg. Trasa, którą pokonały setki tysięcy Żydów w zadrutowanych, wypełnionych po brzegi wagonach towarowych, w gorszych warunkach niż bydlęta wiezione na rzeź.
– Wody!!! – wołali ludzi z przejeżdżających tędy transportów śmierci, a ten – jeśli jest człowiekiem – kto słyszał ich głos, nigdy już go nie zapomni. W środku, z pragnienia, ludzie zlizywali z siebie nawzajem pot. U młodych matek ze strachu wysychało w piersiach mleko i nie mogły się już doprosić, ani dla siebie, ani dla swoich maluchów, by choć raz przed śmiercią zwilżyć czymś spierzchnięte usta. Dla tych skazanych na śmierć nie było prawa do ostatnich życzeń. Zbyt wielki był pośpiech: w ciągu miesięcy skończyć z milionami. Już w drodze całe grupy ludzi umierały uduszone w ścisku.
I z powodu chloru, którym gdzieniegdzie dla „dezynfekcji” posypywano wagony.
W zasadzie i my powinniśmy jechać tam koleją, a może nawet pójść pieszo. Jak pobożni pielgrzymi wędrujący do świętych miejsc. Powtórzyć wszystkie stacje żydowskiej drogi śmierci. Ale kamienie milowe tej Golgoty nie zostały jeszcze rozmieszczone. Na razie nie jedziemy jeszcze do Treblinki jak na groby naszych bliskich. Jedziemy po prostu z komisją śledczą obejrzeć samo miejsce. Jedyny ból, jaki bierzemy na siebie bez żalu, to uderzenia zimnego wiatru smagającego nasze sino-czerwone twarze w pędzącym aucie.
Ludzie z Treblinki
W samochodzie jedzie nas w sumie ośmioro Żydów. Dwoje członków Żydowskiej Komisji Historycznej, fotoreporter i pięciu byłych więźniów Treblinki. Trzech z nich uratowało się z powstania w obozie, czwartego wysłano stamtąd do innych obozów (notabene był on świadkiem śmierci dra Jicchoka Schipera14 na Majdanku), kolejny znalazł się w obozie karnym Treblinka I, a nie w lepiej znanym obozie śmierci Treblinka II. Tam, latem 1944 roku, już „zlikwidowany”, trafiony dwiema kulami, powstał nocą z martwych i dzięki pomocy miejscowego chłopa przetrwał w okolicy do czasu wkroczenia Armii Czerwonej.
Każdy z byłych więźniów, a nawet z naszej trójki – którzy nie byliśmy w Treblince – ma swoją historię. Zazębiające się ogniwa, splot historii, jakie mogłyby wypełnić wiele tomów powieści przygodowych. Czytałoby się je w napięciu i z przerażeniem, jak rzeczy bardzo fantastyczne. Dziś dla nas samych mogłyby one brzmieć dziwacznie i nieprawdopodobnie, gdybyśmy jednak nie wiedzieli nazbyt dobrze, że są po prostu najzwyklejszą w świecie, najczystszą prawdą.
W każdej gospodzie, w której się zatrzymujemy, jak też w zajeździe, gdzie zostajemy na noc, i w miejscach, gdzie czekamy na połączenia, ocaleni z Treblinki wciąż opowiadają. Kieruje nimi instynkt, potężny przymus przekazania, utrwalenia tragicznych i potwornych przeżyć, rzeczy, które widzieli na własne oczy. Z tych czterech dni opowiadań naszej ósemki powstaje makabryczny tetrameron.
Warto byłoby, by daleki świat – który gotowy już niejedno zapomnieć – nieco dokładniej zapoznawał się z takimi relacjami.
Wspomnienie
Jeszcze raz staje mi przed oczami obraz obozu śmierci, którego opisów wysłuchałam już tyle dziesiątków razy. Nowocześnie zorganizowana fabryka trupów, niemieckie przedsiębiorstwo mordu, które przerobiło na popiół, złote zęby, materace i stare ubrania ponad milion żydowskich istnień. Patrzę na pięciu treblinkarzy, ale w wyobraźni widzę i słyszę pierwszego, który stamtąd uciekł. Tego, którego wspomnienia o osiemnastu dniach spędzonych w Treblince zapisywałam i opracowywałam przez długie tygodnie jeszcze zimą przełomu 1942–1943 roku.
Nazywał się Abram Krzepicki15.
Oboje pracowaliśmy w fabryce sztucznego miodu, mieszkaliśmy w tym samym „bloku mieszkalnym”. Teraz widzę go w pamięci – jeszcze żywego – stojącego w moim mieszkaniu. Niskiego wzrostu, z głową czarnych włosów i błyszczącymi niczym czarne diamenty młodymi oczami. Dwudziestopięcioletniego, krew z mlekiem: sam ogień. Ale mądrego niczym starzec, pewnego swych decyzji. Jak dojrzały człowiek. Dzięki temu udało mu się wydostać z obozu śmierci.
Jego twarz jaśnieje szczęściem. Trzyma w dłoni rewolwer, który żydowska szmuglerka przemyciła w bochenku chleba z polskiej strony. Jedna z pierwszych „dostaw broni” dla organizacji bojowej.
I już mamy pierwsze rezultaty – Niemców zastrzelonych podczas drugiej akcji wysiedleńczej, w styczniu 1943 roku. Opowiada mi opierwszych walkach i zachłystuje się z podniecenia.
Służył w Wojsku Polskim, posługuje się fachową terminologią. Najgorętszym jego marzeniem jest, by w porozumieniu z leśnymi zorganizować napad na Treblinkę. Teraz dowiaduję się, że to samo marzenie mieli żydowscy robotnicy w obozie śmierci, w środku. Liczyli na sowiecki desant. Na atak partyzantów. Liczyli, że skuszą ich pokaźne środki, które mogą tu zdobyć dla swojej sprawy. Niestety, kalkulacje te zawiodły.
Krzepicki planował dołączyć do grupy, która przebijała się na Węgry. Później, w marcu, wychodzę na polską stronę, chcę mu pomóc się tu przedostać, wierząc, że należy ratować go jako świadka. Wszystkie plany spełzają jednak na niczym. Już stał się zdyscyplinowanym członkiem Organizacji Bojowej. Jego miejsce jest w getcie. Jego losem jest zginąć w powstaniu jako bojowiec.
W ten sposób Abram Krzepicki, jeden z pionierów zbrojnego oporu, nie dożył ani powstania w Treblince, ani późniejszego – dla nas zbyt późnego – upadku Hitlera. Nie dożył, by stać się przewodnikiem dzisiejszej ekspedycji do Treblinki. Jednego tylko dożył. Pasywną, zrezygnowaną męczeńską śmierć w Treblince zamienił na śmierć aktywną, bohaterską i piękną – jako bojownik powstania w getcie warszawskim.
Niech jego imię będzie wspominane wśród imion bojowników.
Literatura o Treblince
Jeszcze dzięki Krzepickiemu i innym uciekinierom z 1942 roku poznaliśmy istotę treblińskiego Mordbetriebu16. W naszym archiwum, pod ruinami getta17, znajdują się materiały zebrane jesienią i zimą 1942–1943 roku i moje opracowanie pt. Ich bin antlofn fun Treblinke [Uciekłem z Treblinki]18. Później doszła opublikowana w podziemiu broszura autorstwa Jankiela Wiernika A jor in Treblinke [Rok w Treblince], która została wysłana za granicę, przedrukowana przez gazety jidysz i hebrajskie, a następnie wydana w języku żydowskim i w tłumaczeniu na angielski w Nowym Jorku19.
Po wyzwoleniu Polski pojawiło się wiele publikacji o Treblince. W Związku Radzieckim ukazała się broszura W[asilija] Grossmana Piekło Treblinki20, jak również reportaże w „Nowych Widnokręgach” i innych czasopismach. Krakowskie „Odrodzenie” wydrukowało dwa artykuły Sz[muela] Rajzmana21. „Dos Naje Lebn” – opisy powstania w obozie. Literackie opracowanie działalności konspiracyjnej i buntu ma gotowe do druku prokurator J. Leszczyński. Większe i mniejsze artykuły o obozie śmierci w Treblince pokazały się w rozmaitych polskich dziennikach.
Latem 1945 roku w Łodzi zorganizowało się Koło byłych więźniów obozu, które dłuższy czas pomagało Żydowskiej Komisji Historycznej we wszystkich pracach związanych z badaniem historii Treblinki. Przede wszystkim w zrozumieniu świadectw osób, które przeszły przez obóz. Rozmowy ze świadkami zbierała polska psycholożka Janina Bukolska22, mająca wielkie zasługi dla ratowania Żydów po tzw. aryjskiej stronie Warszawy.
Jankiel Wiernik nosi się z projektem stworzenia modelu obozu, który odzwierciedlałby wszystkie szczegóły machiny zagłady23.
Obecnie Centralna Żydowska Komisja Historyczna dysponuje paroma dziesiątkami protokołów byłych treblinkarzy. Plany obozu, piosenki, które śpiewano w Treblince i o Treblince, jak również inne materiały są właśnie opracowywane i zostaną wydane w osobnej publikacji24.
Jednym słowem – tragiczna sława obozu, który jest największym symbolicznym i faktycznym masowym grobem polskich Żydów, miejscem najstraszniejszej z niemieckich masowych zbrodni, bardzo się rozrosła.
Treblinke dort…
Far ale jidn doshejlike ort
[Treblinka, tam to wiedzcie/Dla wszystkich Żydów święte/pochówku miejsce25].
Tak o Treblince mówi ludowa piosenka, powstała już po pierwszej akcji w Warszawie, jesienią 1942 roku Dos lid fun di wagonen [Pieśń wagonów] – śpiewana w szopach i w innych miejscach, gdzie pracowali Żydzi między pierwszą a drugą akcją, między drugą a trzecią.
I owa pieśń warszawskich Żydów – ich pożegnalny wkład w żydowski folklor – należy do zbioru treblińskiej literatury.
„To nic, nic, nic”
Z treblinkarzy, z którymi rozmawiałam, a którzy nie znajdują się dziś tu z nami, przypominam sobie teraz jeszcze jednego.
Szorstkiego, surowego mężczyznę, może niebezpiecznego. Jego szorstkość należy jednak do tego gatunku, który podnosi na duchu, daje nowe siły.
Sceptyk, sarkasta, milczek, który wszelako wiele mówi przez sposób, w jaki wydmuchuje dym papierosa.
Jeśli się nie mylę, z zawodu jest rzeźnikiem, najzwyklejszy śmiertelnik26.
Spotkałam go krótko po wyzwoleniu, niecałe dwa lata po jego ucieczce z obozu śmierci. Rana-Treblinka jeszcze się prawie w ogóle w nim nie zabliźniła. Wciąż zachowuje się jak zwierzyna łowna. Pewnie już zawsze będzie się tak zachowywał. Zupełnie inaczej niż pozostali – nie chciał mówić o przeżyciach, nie chciał opowiadać.
– Nie była tam pani, to niech się pani cieszy. Na co pani ta wiedza? Chce pani to opisać?! Niech sobie pani pisze na zdrowie, kto tam nie był, ten nigdy nie zrozumie.
I dodał jeszcze:
– To wciąż Treblinka.
– Treblinka jeszcze się nie skończyła. Prześladuje nas, jak nas prześladowała do teraz. W lesie, na strychach, w każdej dziurze, z której trzeba było uciekać z powodu najmniejszego nawet donosiciela. Teraz jest tu, na ulicy, w restauracji, gdzie przesiaduję ze swoim żydowskim nosem, choć powinienem od dawna już być na tamtym świecie.
Każdy człowiek jest zbrodniarzem, ja też. Też chciałbym zabijać i tłuc, zabijać i tłuc…
– To nic, nic, nic…
Ta pustynia bez lasu, ani drzewa…
Być może miał na myśli pustynię, która pozostała w jego duszy, spustoszonej przez tajfun.
Czy dojdziemy jeszcze do tego poziomu, by domagać się rozliczenia za spustoszenia dokonane w duszy?
Wy, którzy chcecie tu zajrzeć, zapomnijcie o uśmiechu!
Zapomnijcie o uśmiechu na zawsze!
I zapomnijcie też, że imię wasze „człowiek”, jeśli ludźmi nazywali się ci, którzy coś takiego mogli stworzyć!
W eposie Gilgamesz czytamy, jak bosko piękny i potężny Enkidu, król Babilonu27, zmienia się po tym, jak zstąpił do królestwa zmarłych, by odnaleźć tam cień swojego ojca. I gdy powrócił pomiędzy żywych, nie mógł już rozkoszować się wodą ze źródeł i radować swego serca słodyczą owoców. Przestał całować piersi kobiet i cieszyć się – młody i dziki – pięknem dziewic. Pałał gniewem do wszystkich bogów i bogiń i wpadł w melancholię.
Jako to nasz żydowski król z Koheleta.
Nad bramą do średniowiecznego piekła Dantego wyryto słowa: „Wy, którzy wchodzicie, żegnajcie się z nadzieją”.
Jaki napis powinien był się znaleźć nad bramą wejściową do Treblinki?
Wisiały na niej tylko ogłoszenia o konieczności oddania walorów w depozyt, a ubrań do dezynfekcji…
_ _ _
Gdy tylko Żydzi z transportów śmierci, na wpół uduszeni z ciasnoty i braku powietrza, wymieszani ze zwłokami tych, którzy padli po drodze, wychodzą na treblińską „rampę”, rzuca się na nich chmara niemieckich i ukraińskich esesmanów z kijami, nahajkami i automatami w rękach. Zaczyna się wypędzanie z wagonów, przepychanki, poganianie, potworne bicie. Nie można dopuścić, by choć na sekundę zorientowali się w sytuacji.
Mimo to przybyli zauważają kilka rzeczy. Wmówiono im, że jadą daleko „na wschód”, „na roboty”, „na osiedlenie”. Tymczasem, choć dużo czasu spędzili w drodze, widzą, że nie zajechali za daleko. Widzą też system ogrodzeń z drutu kolczastego zamaskowanego zielonymi gałęziami. Ciężką broń maszynową na dachach baraków, na wieżach strażniczych, gotową, by w każdej chwili wystrzelić serię kul…
Tak ma wyglądać miejsce, gdzie można się osiedlić. Może to obóz pracy, może kacet28?
Nie: wrażenie każe iść w innym kierunku. Chce się im wmówić, że chodzi o przesiadkę. Mistyfikacja należy do najpowszechniejszych taktycznych zasad reżimu i stosowana jest we wszystkich komórkach. W późniejszym czasie pojawiają się napisy po niemiecku i po polsku, które mówią o zmianie pociągu.
„Stazion Ober-Majdan, przesiadka w stronę Białegostoku i Wołkowysk”.
Nazwa „Treblinka” jest już wówczas skompromitowana, więc się ją ukrywa29. Na ścianach baraków zrobiono kasę, okienko bagażowe, fikcyjny zegar, coś w rodzaju dekoracji teatralnych30. Jeszcze na wczesnym etapie, latem 1942 roku, przed wysiadającymi z pociągu sterczą jakieś dziwne tablice – całe elaboraty zapisane po niemiecku i polsku. O kąpieli i dezynfekcji, o pieniądzach i biżuterii, o dokumentach.
Są dni, gdy przychodzi mniej transportów, gdy jest więcej czasu, rozgrywa się wówczas cała ta komedia, szczególnie z Żydami z zagranicy, przygnanymi z tak daleka – nie tylko odbiera się im walory wedle kolejki, w okienku kasowym, ale daje się nawet na nie pokwitowania. Są tacy, szczególnie Żydzi niemieccy, jekes31, którzy trzęsą się nad tymi kwitami, zwracają uwagę, by wszystko było dokładnie wymienione, żeby „potem” nic im nie przepadło. Wielu jednak wkrótce przestaje się ośmieszać. Sami zaczynają rozumieć, że tablice z napisami to straszydła, maszkary, które mają ich oślepić. Widzą przede wszystkim sterty ubrań i butów, które wszędzie tu się walają. Niemal każdy, kto próbuje opisać swoje pierwsze wrażenie po zobaczeniu Treblinki, opowiada o ukłuciu w sercu pojawiającym się po przyjeździe:
– Tyle odzieży, a gdzie są ludzie?
Odpowiedź przynosi częściowo zmysł węchu. Zanim zwłoki zaczęto palić, nad przedsiębiorstwem śmierci unosił się zwyczajny fetor śmierci. Potem zmieszał się z zapachem palonego mięsa…
Potem… potem… od jesieni 1942 roku polscy Żydzi nie mieli już w każdym razie złudzeń.
Nie mieli, a jednak może właśnie mieli je jeszcze trochę? Nie zważając na najstraszniejsze wiadomości, chwytali się każdego cienia, okrucha nadziei, byle tylko nie musieć wierzyć, że to tak straszliwie niemożliwe i niesamowite jest prawdą. Że dotyczy to zatem ich samych. Takie jest prawo instynktu życia, samoodczucia zdrowego ciała. Takie jest prawo zdrowej duszy, która chroni się w ten sposób przed szaleństwem. Przed daremną rozpaczą. Może jest to nieświadoma, zamaskowana forma rezygnacji.
Niemcy potrafili to wszystko błyskotliwie wykorzystać. W strategii mordu narodów, jak go dziś nazywamy, psychotechnika odgrywała nie mniejszą rolę niż zwykła technika. Mechanizmy psychiczne i psychospołeczne ofiar zostały wprzęgnięte w machinę ich własnej śmierci. Te same zasady stosuje się w czasie akcji w gettach, w drodze i na miejscu, w samym obozie śmierci. Zabić jak największą liczbę osób, w jak najkrótszym czasie, zarobić na tym jak najwięcej przy jak najmniejszych nakładach, zagrożeniu i stratach własnych! Oto cel. Wszystko inne to środki jego osiągnięcia. Złamać fizycznie i moralnie, zarówno masę, jak i jednostkę. Stępić wszelkie odruchy obronne, zwabić jak największy procent ludzi, niemal dobrowolnie, w objęcia śmierci. Rozpraszać, dezorganizować, rozdzielać i rozszczepiać każdą grupę, każdą rodzinę. Głód i pragnienie, ścisk, pośpiech, terror – wszystko służy temu samemu celowi – gigantycznemu mordowi na Żydach. Ale najmocniej ze wszystkich tych rzeczy służy temu kłamstwo.
Usypianie zdrowej czujności, zdrowego i zdolnego do walki elementu fałszywymi obietnicami, że nie o nich chodzi. Zaprzęganie energii najbardziej aktywnych w pustą pogoń za mirażami bezpieczeństwa, za papierami i skrawkami papieru, za innymi każdego dnia numerami i stemplami…
Niemcy wcześniej niż my zrozumieli siłę rozpaczy, niebezpieczeństwo żydowskiego oporu. Ale też, jak długo to było możliwe, potrafili go uniknąć. Jeśli chodzi o ich wynalazczość w obszarze psychicznego wytępiania ludzi, pierwsi zastosowali nieznane dotychczas metody. I były to metody skuteczne. Zanim znaleziono sposób obrony przeciw tej nowej psychospołecznej broni, dziewięćdziesiąt procent Żydów już nie żyło. Reszta nie zdołała uratować niczego oprócz honoru.
Konsekwentnie – aż do ostatnich konsekwencji – nie nazywa się rzeczy po imieniu. Nawet na terenie obozu śmierci, kilkaset metrów od mechanicznej fabryki trupów, nie rezygnuje się, jak dalece to możliwe, z pozorów.
Połowę Żydów urabia się batem, drugą – mowami „sympatycznych” esesmanów. Obietnicami pracy, poszukiwaniem fachowców. Kobietom każe się czasem brać „do łaźni” ręczniki.
Oczywiście wszystkie te rzeczy robi się w dni, gdy jest więcej czasu. Najczęściej jednak pośpiech jest zbyt wielki. Robota pali się w rękach. Nie ma czasu na zabawę. W sierpniu–wrześniu 1942 roku jest szczyt sezonu. Z Warszawy wywozi się od sześciu do dziesięciu tysięcy ludzi dziennie. Wywozi się z innych miast. Przybywają tutaj sześćdziesięciowagonowe transporty, dzieli się je na trzy porcje po dwadzieścia wagonów. Każda musi być gotowa w wyznaczonym krótkim czasie.
Transporty przychodzą kilka razy dziennie.
Hitler się spieszy. Obiecał skończyć z Żydami w Europie, nawet jeśli miałby przegrać. I jak to ujął Stefan Szende w tytule swojej książki, jest to „obietnica, której Hitler dotrzymał”32.
Przygotowanie
„Mężczyźni na prawo, kobiety i dzieci na lewo!”.
Z kobietami i dziećmi nie czyniono żadnych ceregieli, nie wybierano. Sto procent na szmelc. „Giezło”.
Kobiety i dzieci idą na pierwszy ogień. Najpierw rozebrać się w baraku. Zostawić dobytek, samemu zrzucić z siebie wszystko, do ostatniej koszuli. Samemu zawiązać buty przygotowanymi sznurkami, para do pary, żeby potem przy remanencie nie brakowało prawego czy lewego buta. Obsługa jest również odpowiedzialna za to, żeby w otworach nagiego ciała nie zostało nic z dobytku. U kobiet – z tyłu i z przodu. Pod ramieniem, pod językiem. Złote zęby wyrywa się dopiero po śmierci. Oczywiście nie po to, żeby oszczędzić Żydom cierpień, ale żeby oszczędzić na czasie.
W późniejszym okresie, gdy komercyjna eksploatacja trupiego interesu przybiera właściwe rozmiary, dochodzi jeszcze obcinanie włosów kobiet. Włosy paruje się w kotłach, suszy i dopiero takie wysyła frachtami kolejowymi do fabryk mebli. Wypełnienie materacy prima sort, albo, jak sądzą inni, materiał na maty izolacyjne w statkach podwodnych. Treblinka dostarczyła 25 wagonów tego towaru…33
Polacy mówią jeszcze coś o wyciskaniu z Żydów… mydła. O transportach Żydów do Treblinki, Bełżca czy Sobiboru zwykli się wyrażać: „Poszli na mydło”. Słuszności ich intuicji dowodzi odkrycie fabryczki mydła profesora Spannera we Wrzeszczu34. Są świadkowie, którzy mówią, że podczas palenia zwłok na rusztach podstawiano zbiorniki na spływający tłuszcz. Nie zostało to ustalone w sposób pewny. Jeśli jednak Niemcy nie robili tego w Treblince czy w innych przedsiębiorstwach śmierci i zmarnowali tyle ton wartościowego tłuszczu, to jest to najwidoczniej przeoczenie, nieporozumienie. Mogli to zrobić. Wpisywało się to w linię ich działań. Winna jest tu tylko nowość całej gałęzi produkcji. Jeśli Niemcy znów urządzą drive po Europie, już pewnie nie popełnią tego godnego ubolewania błędu.
Mężczyźni rozbierają się na zewnątrz, przed barakiem. Włosów im się nie odbiera. Nie warto się trudzić! Ledwo jakieś paręset albo parę tysięcy Żydów ma „artystyczne”, długie czupryny! Jacyś nieco ekscentryczni poeci i profesorowie. Nie opłaca się! Dlatego z mężczyzn inny robi się pożytek. Nago każe im się galopem zanieść ubrania do specjalnego punktu zbiórki. W miejscu rozbierania nie może zostać żaden ślad. Jedna szychta nie może się mieszać z drugą. Także przybyłe wagony i rampę trzeba w błyskawicznym tempie oczyścić ze zwłok. Z plecaków i paczek, z ekskrementów. Wagony muszą wrócić po nowy „surowiec” czyste i pachnące. Gdy przychodzi nowa szychta, nie może się natknąć na nic „podejrzanego”. Czy ma to jeszcze naprawdę jakieś znaczenie, czy nie, zasada pozostaje zasadą. Słynna niemiecka dokładność.
Trzy grupy żydowskiej obsługi, z czerwonymi, niebieskimi i różowymi winklami35, odpowiedzialne są za przestrzeganie tej zasady w wagonach, na rampie, w rozbieralni.
Podział pracy. Organizacja.
Droga do nieba
Robota wre: bez przerw, sprawnie, szybko.
Rozebrani do naga, zrewidowani, ogoleni – hajda dalej!
– Los!!!
Otwierają się drzwiczki na drugim końcu placu rozbierania i tłum zostaje wypchnięty na drogę, która wije się między drutami kolczastymi. Droga ma trzysta metrów długości. Prowadzi przez kępę rzadko rozrzuconych drzewek iglastych. Przez słynny „zagajnik”, który zostawiono tu podczas wycinki lasu i budowy obozu. Drogę tę nazywa się „szlauchem”. Niemcy obdarzyli ją również dowcipną nazwą Himmelstraße. Bieganie po niej nago nazwano nie mniej dowcipnie – Himmelfahrt36.
Na końcu drogi do nieba, którą Żydzi szli prosto na tamten świat, znajdowały się nowe drzwi. Drzwi do „Badeanstalt”37. Szarobiały betonowy budynek z prawdziwą instalacją łaźni publicznej w kabinach w środku i kilkoma, ach, jakże podejrzanymi małymi kominami na dachu.
Do kabin wchodzi się z korytarza, przez wąskie drzwiczki, przez które przecisnąć się może tylko jedna osoba. Wszystko po to, by w momencie, gdy ludzie będą już w środku, nie zachciało im się wyłamać drzwi i próbować się wydostać. Kabiny są wyłożone do połowy wysokości ściany białymi kafelkami. Podłoga opada ku szerokiej, hermetycznie zamkniętej blaszanej klapie, która otwiera się naprzeciw drzwi, z zewnątrz. Na suficie – prawdziwe prysznice. I tyle – nie są połączone z żadnym dopływem wody. Połączone są z czym innym…
Kabin początkowo było trzy, w pierwszym budynku. Później, gdy okazało się, że przedsiębiorstwo „może się utrzymać”, rozrosło się. Postawiono drugą „Badeanstalt” tego samego rodzaju, jeszcze większą i piękniejszą od pierwszej, z całymi dziesięcioma kabinami.
Po obu stronach drogi do nieba stoją Niemcy i Ukraińcy z psami. Słynny stał się szczególnie pies o imieniu Barry, tresowany do chwytania mężczyzn za organy płciowe. Sami esesmani też mają szczególną skłonność do bicia organów płciowych, głów, piersi, brzuchów – tych miejsc, w których sprawia to najdotkliwszy ból. Uderzenia nahajek i kijów po nagim ciele, ciosy kolb, czasami ukłucia bagnetów, szczególnie przy ostatecznym wpychaniu do środka. Ostatnią drogę muszą skazani na śmierć Żydzi przebyć galopem, pośród dzikich krzyków, lżenia, upokorzeń.
Ani odrobiny dystansu w obliczu misterium śmierci. Nie dość, że Żydom zbrodniczo odbiera się życie i wszystko, co posiadali, razem z tym, co zostaje z ich ciał. Odziera się ich też z resztek ludzkiej godności, z prawa do ludzkiego szacunku.
Totalny rabunek, totalny mord, totalna podłość!!!
Cała Himmelfahrt stylizowana jest nieco na wzór średniowiecznych antyżydowskich hec. Można również podejrzewać, że zmęczenie fizyczne, zasapanie, utrata tchu to sposób na przyspieszenie działania gazu w komorach. Aby szybciej oddać ducha.
„Humanitarnie”!?
Ostatni akt
Himmelfahrt niebawem się skończy.
Grad uderzeń ze wszystkich stron. Po głowach, po plecach…
Żydzi pędzą już sami. Komora gazowa staje się jedynym schronieniem przed uderzeniami kija po nagim ciele, przed lżeniem, przed chłodem w zimowe dni. I biegną, skaczą jeden przez drugiego, aby tylko czym prędzej dożyć chwili śmierci. Wielkiej, wyzwalającej śmierci.
O egzekucjach przez rozstrzelanie odpowiadał jeden ze świadków, że Żydzi (mężczyźni) nie jęczeli, nie lamentowali. Tylko straszliwie się spieszyli. Już w drodze zzuwali z siebie ubrania. Ci, którzy za życia byli pierwsi, i tu chcieli być pierwsi, żeby jak najszybciej życia się pozbyć.
To samo z ludźmi w Treblince. Już zrezygnowani, wolni od wszelkich iluzji. Jeśli ktoś miał jeszcze jakieś, podczas Himmelfahrt zupełnie się rozwiały.
Dotarcie do komór gazowych to wciąż jeszcze nie ostatni akt. Strachu przed śmiercią i jej bólu muszą Żydzi doświadczyć w straszliwej ciasnocie. Ciżbę wpycha się szybko, bardzo szybko, w liczbie trzykrotnie przekraczającej to, co komory mogą właściwie zmieścić. Ci, którzy mimo przepełnienia nie zmieścili się do komór, muszą stać na zewnątrz – i czekać. Czekać na swoją kolej do komory gazowej.
Podłoga w komorze gazowej jest pochyła i śliska. Pierwsi upadają i już się więcej nie podniosą. Kolejni upadają na nich, o nich się potykają. Jedni leżą, drudzy stoją. Pełno, pełno aż po brzegi. Tak się upycha ludzi, że jedni wypychają drugich. Niektórzy świadkowie mówią, że w komorach gazowych trzeba było trzymać ręce w górze, wciągać brzuchy, żeby więcej osób mogło wejść. I gdy już tak stali ściśnięci, na głowy wkładano im, jak tobołki, małe dzieci.
Gaz to drogi towar i trzeba go wykorzystywać jak należy.
Wreszcie zamyka się drzwi.
Szychta gotowa do zatrucia. Motor wbudowany w szopę obok łaźni można puścić w ruch. Najpierw pracuje pompa ssąca, która rozrzedza powietrze, następnie zostaje nawiązane połączenie ze zbiornikiem gazu spalinowego.
– Po paru minutach – opowiadają Żydzi, którzy pracowali w tej części obozu – z budynku zaczynają dochodzi przerażające głosy. Krzyk ludzkiego bólu, strachu i rozpaczy. W ostatnim momencie – wygląda na to – gdy pompa zaczyna wysysać powietrze do oddychania, nie obowiązywały już żadne normy zachowań. Wybuch zbiorowego szaleństwa był nieunikniony.
Następnie, następnie – wszystko powoli ucichało…
Po 25–45 minutach można było już otwierać klapy z drugiej strony i z komór wypadały gotowe trupy. Nagie ciała, czasami białe, czasami sine i spuchnięte. Zawsze wilgotne, pokryte ostatnim potem, uwalane w ekskrementach. Z ust i nosów skapywała zakrwawiona ślina.
Jak mówi Jankiel Wiernik, który przypatrywał się temu najdłużej:
– Gdy wbiegali z jednej strony, jeszcze słyszałem ich krzyki – krzyczeli różnie – jeden „Szma Jisroel!”, inny „Nider mit Hitlern!” albo „Precz z Hitlerem!”, ktoś znowu „Oj wej mir, mame!”. Ale gdy otwierano klapę z drugiej strony, wszyscy leżeli cicho, spokojnie, wszyscy – tacy sami…
Teraz truchtem ruszają grabarze – chwytają trupy i uciekają z nimi dalej.
Niekiedy po otwarciu klapy trupy stoją niczym kukły z martwymi oczami… Zwykle są tak pozaplatane rękami i nogami o siebie, tak mocno zbite w jedną masę, że dobrze się trzeba zamęczyć, by wyciągnąć pierwszych. Kolejni wypadają już sami na rampę pod klapą. Grabarzy popędza się i bije niemiłosiernie. Praca tu należy do najcięższych i najniebezpieczniejszych w całym obozie. Tragarze wytrzymują tylko kilka dni. Gdy już się nie nadają do pracy, zostają zlikwidowani, a na ich miejsce bierze się świeżych z transportów.
W drodze do grobu przegląda się jeszcze usta trupów. Złote i sztuczne zęby zostają szybko wyciągnięte przez żydowskich „dentystów”, a zwłoki – głowa do nóg i nogi do głowy – ułożone w przygotowanych dołach. Później, zimą 1943 roku, będą od razu, jeszcze świeże, zanoszone na ruszty. Czasem zdarza się, że jakiś trup budzi się w połowie drogi i zdarza się, że ukraiński esesman wyraża zgodę, by „wykończyć” go kulą.
Jeśli nie, i tak trzeba go pogrzebać jak należy.
Komora gazowa wyczyszczona.
Szychta gotowa, można wpuścić kolejną.
Lazaret
Aby nic nie przeszkadzało przeganianiu przez drogę do nieba, zbyt słabi, by biegać, zostają zawczasu „zlikwidowani” w przedniej części obozu, w tzw. lazarecie.
Tę dowcipną nazwę nadano jednemu z dołów – długiemu i zawsze otwartemu – do których wrzuca się gotowetrupy, zmarłych w transportach. Do tych samych dołów wrzuca się śmieci i odpady z baraków. Wszystko razem spala się na bieżąco w dołach. Już w pierwszych miesiącach treblińskiej produkcji. To obozowy stos. Wieczny ogień. Tutaj prowadzi się też na rozstrzelanie chorych bądź robotników wyselekcjonowanych na apelu albo za jakiś „grzech” popełniony przy pracy, albo nawet bez grzechu. Du kommst ins Lazaret38 znaczy w języku obozowym: „Będziesz zastrzelony” (we lwowskiej brygadzie śmierci analogiczna instytucja nazywała się Krankenhaus, czyli „szpital”39), ale żeby dowcip należycie uwypuklić, Treblinka obmyśliła coś oryginalnego. Jako że w lazarecie powinien być lekarz, kręci się tu jakiś typ z opaską z czerwonym krzyżem na ramieniu. Jego funkcja ogranicza się do doprowadzania starców i chorych do dołu, ustawienia ich twarzą do ognia, a gdy otrzymują strzał z tyłu w kark, pilnowania, by jak należy wpadli do dołu. Przed wyprowadzaniem na „zabieg”40, dzięki któremu zostają raz na zawsze, za sprawą uniwersalnego środka leczniczego, uwolnieni od chronicznych i niechronicznych dolegliwości, chorzy przechodzą przez izbę przyjęć w specjalnie na ten cel zorganizowanej budce. Na zewnątrz powiewa na niej flaga Czerwonego Krzyża. W środku znajduje się odpowiednie wyposażenie – małe sofki41 obite czerwonym pluszem, okienko ambulatoryjne. To tutaj rozbierają się chorzy.
W lazarecie likwiduje się też często dzieci. Berbecie, które same jeszcze nie potrafią biegać. Dzieci zaciągnięte do Treblinki bez matek, których nie miałby kto rozebrać i poprowadzić za rękę w czasie „jazdy do nieba”. Dzieci matek, które mają zajęte ręce kilkorgiem pociech i nie mogą sobie z nimi dać rady. Zabrane od nich, by uniknąć trudności przy biegu „do łaźni”. Wszystkie tego rodzaju dziecięce odpryski zostają załatwione w lazarecie. Jeśli „załatwiający” jest człowiekiem zręcznym i litościwym, bierze takie dziecko za nóżki, rozbija mu główkę o ścianę lazaretowej budy i dopiero potem wrzuca do płonącego dołu. Jeśli nie – ciska je żywcem, bez ceregieli. Z dziećmi nie ma niebezpieczeństwa, że będą próbowały się wydostać z dołu i trzeba się będzie nimi znów zajmować. Dlatego w Treblince, jak i w innych miejscach, w wielu przypadkach wrzuca się je do ognia albo do zwykłych grobów żywcem. Po pierwsze, słuszne jest po prostu zaoszczędzić kulę albo trochę gazu tam, gdzie można się bez tego obyć. Po drugie, możliwe, że od kuli albo gazu dzieci nie umierają tak łatwo i szybko jak dorośli. Lekarze pochylali się już nad tym fenomenem i doszli do wniosku, że przyczyną jest tu lepsze krążenie krwi u dzieci, które mają jeszcze niezatkane żyły.
Dygresja. Nauka o wyniszczaniu
Warto dodać, że w Treblince, jak w innych podobnych miejscach, dokonuje się dalszych odkryć naukowych w dziedzinie wyniszczania. Dla przykładu, taka naprawdę oryginalna obserwacja jak ta, że kobiety palą się lepiej niż mężczyźni.
„Mężczyźni bez kobiet nie chcą się palić”.
To nie jest jakiś niesmaczny dowcip, dwuznaczna gra słów na makabryczny temat. To po prostu autentyczny cytat z rozmów, które prowadzono w Treblince. Stwierdzenie faktu.
Łatwo też zrozumieć przyczynę. Kobiety mają więcej tkanki tłuszczowej. Dlatego też bierze się je na podpałkę albo, lepiej – rozpałkę stosów zwłok.
Jak używa się węgla kamiennego do rozpalenia koksu…
I krew jest pierwszego gatunku materiałem palnym.
Inne empiryczne rewelacje z tej dziedziny:
Młode zwłoki palą się szybciej niż stare. Bardziej miękkie mięso – jasne. Różnica taka sama jak między cielęciną a wołowiną. Ale świadomość tego faktu zawdzięczamy niemieckiemu przemysłowi trupów.
Dość długo trwało, zanim wypracowała się zarówno technika, jak i terminologia tej nowej gałęzi przemysłu. Zanim wykształcili się biegli specjaliści w niszczeniu ludzi, a następnie zwłok. W treblińskim protokole znajdujemy takie wyrażenie: „Spalanie zwłok nabrało właściwego impetu, gdy przybył tu instruktor z Oświęcimia”42. Specjaliści tego nowego fachu wzięli się do roboty rzeczowo, praktycznie, z oddaniem. Instruktora od palenia nazywali treblińscy Żydzi Tadellos, bo słowo „tadellos” było jego „zawołaniem”. „Gott sei dank, nun brennt es tadellos” [Bogu dzięki, pali się bez zarzutu] – zwykł mówić, gdy udało się już, z pomocą co tłustszych kobiet i ropy naftowej rozpalić stos trupów. Na lwowskich „piaskach” żydowska brygada śmierci mogła przy takiej okazji otrzymać od komendanta beczułkę piwa. Zawołaniem tamtego było: „Nur anständig und sauber” [Tylko czysto a przyzwoicie]. Zwłoki wszędzie nazywano „figurami”43. Charakterystyczne jest, że w wielu obozach eufemizmem tym określano nie tylko martwych już Żydów, ale też tych jeszcze żyjących. Już zawczasu widząc w nich trupy, które tymczasowo spełniają, wedle niemieckiej woli, określone funkcje. Później też na rozkaz rozbiorą się, dostaną swoją kulkę albo porcję gazu i położą się razem z innymi „figurami”…
Jak dziwna, jak osobliwa jest nowa niemiecka rzeczywistość! I w sumie nie trzeba więcej niż abstrahować od określonych refleksów psychicznych – w tym niemieckim jenseits, po „drugiej stronie” drutów, poza zwykłymi ludzkimi uczuciami, Nietzscheańskie Jenseits von Gut und Böse44 wreszcie się ziściło. Niemiecki przemysł wyniszczania przeżył w ten sposób w ciągu kilku lat wojny naprawdę imponujący rozwój.
Poszczególne bazy wyniszczania prowadzą wymianę doświadczeń. Dba się o stałą racjonalizację i ujednolicanie metod pracy.
Poza teoretycznym zapoznaniem się z ogólnymi zasadami terroru i destrukcji esesmani odbywają przede wszystkim praktyczne kursy bestialstwa w różnych „Sonderkommandach”. Tak słynne jednostki, jak „Einsatz[stab] Reinhardt” w centralnej Polsce albo „Rollkommando” w Galicji ze swoimi pierwszej klasy specjalistami w dziedzinie przeprowadzania „akcji”, „likwidacji”, egzekucji bronią palną i w dziedzinie organizacji obozów śmierci – troszczą się także o następców, o kształcenie nowych kadr.
Gałąź palenia zwłok rozkwita po klęsce pod Staliningradem. Od lutego 1943 roku, gdy już zawczasu zaczynają się przygotowania do opuszczenia w przyszłości zajętych terenów Europy Wschodniej – Goebbelsowskich Faustpfänder45 – i Niemcy chcą zatrzeć ślady masowych mordów. Ta nowa gałąź, zarządzana z Berlina, zainaugurowana we wszystkich ważnych miejscach z wielkimi masowymi dołami osobistą wizytą Himmlera, wywiera wpływ na zmianę metody egzekucji przy likwidacji resztek Żydów z okupowanych terenów. Żydów nigdzie już teraz nie zakopuje się w dołach, nie strzela się do nich w otwartych grobach czy nad nimi. Aby nie trzeba było taszczyć trupów, dwa razy wykonywać tej samej roboty, do Żydów strzela się teraz tuż obok płonących stosów, twarzą do ognia. Zastrzelony dostaje kopa z tyłu, żeby nie upadł na plecy, ale przed siebie – prosto w ogień. Większe grupy rozstrzeliwuje się też niedaleko, a obsługa wrzuca zabitych do ognia w specjalny sposób. Gazuje się także w najnowszych zakładach `a la Oświęcim, rzut kamieniem od krematorium. O drodze na śmierć nie mówi się już teraz, że „idzie się do gazu” albo „do komory”, ale „do komina”. W Treblince, gdzie nie ma krematorium, tylko ogromne ruszty, też już w tym okresie nikogo się nie zakopuje. Każdy, kto idzie do komory, widzi już zawczasu płomienie, które tego samego dnia strawią jego ciało.
Dygresja psychologiczna
Kilka lat po pierwszej wojnie światowej ukazała się – jeśli się nie mylę w dwóch tomach – wyczerpująca Sittengeschichte des [ersten] Weltkrieges [Historia obyczajów (pierwszej) wojny światowej], opracowana przez żydowsko-niemieckiego psychiatrę i seksuologa Magnusa Hirschfelda. Wiele miejsca zajmowała w tej pracy analiza zbrodni wojennych. Zresztą, w większości zbrodni niemieckich.
Byłoby więcej niż warto, by pewnymi zjawiskami z [czasu] ostatniej wojny zaczęli się zajmować niemieccy badacze. Są bliżej obiektu badawczego i przyjdzie im może łatwiej wyjaśnić psychologiczne i psychospołeczne mechanizmy niemieckich zbrodni masowych. My możemy raczej zadawać pytania, niż na nie odpowiadać. Notować fakty.
W Treblince znajduje się od 30 do 40 niemieckich esesmanów, do tego od 200 do 30046 ukraińskich strażników, i to wszystko. Oto cała katowska drużyna zmotoryzowanego, zautomatyzowanego Mordbetriebu, do którego sprawnej obsługi nie trzeba wielu ludzi.
Co to za ludzie?
Jak – oni mogą?!
Fakt: widok przerażającego żywiołu katastrofy, obraz najbardziej wstrząsającej masowej tragedii, na jaką patrzyło kiedykolwiek ludzkie oko, nie robi na Niemcach, którzy są tu „zatrudnieni”, najmniejszego wrażenia. Otchłanie ludzkiego cierpienia, które otwierają się tu co chwila, rozdzierające sceny rodzinne, jakie rozgrywają się tu na każdym kroku, nie wywołują w nich żadnego oddźwięku, nie odciskają na ich duszy żadnego piętna. Wydaje się, że prosty, elementarny refleks współczucia całkiem u nich zanikł. Ich nerwy doskonale znoszą to, co najstraszliwsze.
A nie są przecież tylko pasywnymi widzami rozgrywającej się tu tragedii…
Ich nie dotyka to nieszczęście i to wystarczy, by zapewnić im doskonałe samopoczucie. Właśnie wobec czeluści ludzkiego upodlenia, w którą osuwają się na ich oczach całe gromady Żydów, czują się nieskończenie wspaniali i uwzniośleni.
Słowem „sadysta” albo zarzutami: degeneraci, przestępcy, niewiele tu wyjaśnimy. Owszem, element przestępczy został przez ten „system” całkiem szeroko wykorzystany. Najosobliwsze antyspołeczne namiętności typów z półświatka, wszelkiej maści rzeczywistych lub potencjalnych kryminalistów, zostały wykorzystane jako siła napędowa reżimu. Niczym siła wody do poruszania turbin. Staatswichtige i Kriegswichtige źródło energii wyniszczenia. Narodowy skarbiec zła.
Do wielu obozów i więzień w krajach okupowanych sprowadzono niemieckich przestępców kryminalnych, którzy zostali zatrudnieni jako „kapo”, „starsi baraku” itp., z zadaniem terroryzowania więźniów rekrutujących się z okolicznej ludności. Dano im w tym zakresie wolną rękę i nie trzeba ich było zbytnio zachęcać do pełnienia tej funkcji… Ochota i pomysły przyszły razem z władzą i zapałem własnym. Dalece przekroczyły wymaganą „normę” mordu i zbrodni.
Nie nazbyt też ciężko przyszło przekształcenie w narzędzia terroru niemieckich „przestępców politycznych”, którzy w wielu przypadkach, najpierw ze strachu, później z rozbudzonej żądzy sadyzmu i władzy, pospołu z profesjonalnymi przestępcami dokonywali w więzieniach i obozach dzieła szpiegowania, maltretowania i terroryzowania „nie-Niemców”. Rzecz jasna główną ofiarą każdego typu zbrodni padali wszędzie Żydzi.
Także okoliczny element z półświatka wypływał wszędzie w krajach okupowanych i stawał się najważniejszym „kolaboracjonistą” niemieckiego „nowego porządku”. Agent, donosiciel, szpieg – narzędzia terroru, pałka nad głową ludności. Nawet wśród nas, Żydów, alfons i przestępca Szmaja Grajer47 w roli żydowskiego dyktatora, kata i likwidatora lubelskiego getta – nie jest odosobnionym przypadkiem. Niemal każde getto miało swego większego czy mniejszego Szmaję Grajera. Nawet u nas Niemcy nauczyli się mobilizować półświatek, który w posępnej orgii mordu i prześladowań znalazł środek, by raz na zawsze policzyć się z „frajerem”; wyładować całą swą nienawiść i zazdrość wobec inteligenta, wobec człowieka społecznie produktywnego i społecznie zabezpieczonego. Próbować na jego rachunek utrzymać się przy życiu.
Ale to nie profesjonalni przestępcy, nie urodzeni lub inni sadyści, którzy w takiej czy innej roli siali postrach przede wszystkim w więzieniach i obozach koncentracyjnych, stanowią wielki psychologiczny i psychospołeczny problem największych hitlerowskich masowych zbrodni: obozów śmierci i masowych egzekucji. Problemem są właśnie zwykli, prości, normalni Niemcy, którzy ze zrozumieniem i cichym opanowaniem porządnych funkcjonariuszy państwowych dokonali najpotworniejszych czynów, jakich kiedykolwiek dopuszczono się na świecie.
Ich udział w masowych mordach jest procentowo największy!
Beznamiętnie, trzeźwo, z zimną krwią. I właśnie dlatego tak niebezpiecznie. Właśnie dlatego tak niezrozumiale.
Czytamy i słuchamy, co ci „normalni Niemcy” zwykli czynić i myślimy: może ci ich rasiści mają jednak rację? Może Niemcy to naprawdę ludzie z innej krwi i z innych kości, jakiejś innej rasy?
Jasne, że frazesy z Rosenbergowskich teorii i gładkie zdania z Goebbelsowskiej propagandy nie mogły dokonać takiej przemiany w naturze ludzkiej. Ich tezy o „misji niemieckiego ducha” i wszystkiego innego, co niemieckie, były jedynie bardzo przezroczystym żargonem wewnętrznym, który każdy Niemiec obdarzał całkiem innym znaczeniem, i to znacząco prostym48. Tezy te celowo i podstępnie nie odwołują się do żadnego idealizmu, ale do drapieżnej żądzy rabunku, do narodowego i osobistego egoizmu, do narodowej i osobistej megalomanii. To także są pierwotne uczucia. Jak w przypadku społeczno-kolektywnego organizmu hitleryzm wspiera swą władzę na najniższym i najgorszym elemencie, tak w przypadku jednostki odwołuje się do najniższych instynktów, do najniższych impulsów.
Niewolnicze podporządkowanie niemieckiej jednostki reżimowi z jednej strony, a z drugiej – przyznanie jej w okupowanych krajach nieograniczonej władzy nad całymi grupami ludności, nad śmiercią i życiem tysięcy, dziesiątek i setek tysięcy ofiar – tworzy szczególną koniunkturę psychospołeczną. I to wystarczyło. Niemiecka propaganda bezgranicznego narodowego egoizmu i megalomanii, wychowanie do szataństwa albo w każdym razie do tchórzliwego wykonywania najpodlejszych i najbardziej zbrodniczych rozkazów wywarły wpływ niemal na każdego Niemca.
Wygląda na to, że im więcej się zabija, tym bardziej samemu chce się pozostać przy życiu. Tym ważniejsza staje się własna, nędzna egzystencja.
Nic bardziej banalnego w Treblince niż śmierć. Ale nie ich śmierć, śmierć katów – o nie! Trzęsą się tu nad swoim życiem bardziej niż gdzie indziej. Cały ich zapał do „pracy” bierze się w znacznej mierze z tego, że dzięki przybyciu do „Sonderkommando Treblinka” esesmanom udało się uniknąć wysłania na front. To jest istotą. Ale przybycie do komanda to nie wszystko. Trzeba jeszcze dowieść, że jest się godnym tu pozostać. Jeśli pokażą się jako wyjątkowo biegli i uzdolnieni w branży tępienia, będą mogli tu zostać, awansować. To szansa i o tę szansę konkurują ze sobą esesmani, licytując się jeden z drugim w bestialstwie.
Strach to jeden z najpotężniejszych i najbardziej deprawujących instynktów. Na strachu też, albo przede wszystkim na strachu, hitleryzm opiera swoją władzę nad niemieckim narodem. I jako architektonikę, hierarchię strachu można też rozpatrywać ten system.
Wśród morza bezgranicznej brutalności, sadyzmu, cynizmu słyszałam tylko o jednym przypadku, by jakiś Niemiec z Treblinki wyraził się, że woli raczej iść na front, niż przyglądać się temu, co tam się odbywa. Było to jednak zapewne na początku jego kariery. Tydzień później mógł już należeć do najgorszych ze złych. Słyszałam o takiej metamorfozie pewnego pastora, a także nauczyciela. Nie brakowało też przedstawicieli niemieckiej arystokracji (baron [Theo] von Eupen w Treblince)49. Jak również nauki, medycyny (w innych obozach). Wszyscy, w zgoła szybkim tempie, pogodzili się z „nową niemiecką rzeczywistością”. I całkiem nieźle się w niej czuli.
Bylibyż oni wszyscy choć zawołanymi antysemitami, hitlerowcami, demonami, mordercami? Nie! Nawet to, co diabelskie jest tu bardzo trywialne i małe. Demoniczne i makabryczne zostaje rozmienione na drobne codziennego życia. Największą hańbą narodu niemieckiego jest to, że prześladowali niewinnych, bezbronnych ludzi, mordowali mężczyzn i kobiety, starców i chorych, maleńkie dzieci wyrwane gwałtem z matczynych ramion – najczęściej z powodu niskich i najmniejszych motywów. Tchórzliwi i do bólu pospolici – małe trybiki kolosalnej zbrodniczej maszyny.
A my byliśmy jej przedmiotem. Oko w oko z obłąkanym i tępym, płaskim i pospolitym diabłem. Bezsilni i bezbronni. Zostawieni samym sobie, samotni, zgubieni. Ze związanymi rękami i nogami i sparaliżowaną duszą.
Niemiecka idylla
Zawsze krzepcy, zawsze sprawni, żwawi, rześcy. Tacy są Niemcy w Treblince.
„Młody naród o świeżych instynktach, sprawny biologicznie” – nazywa się to w ich języku.
Aby nieco ubarwić monotonię morderczego rzemiosła śmierci, Niemcy instalują w Treblince, na wzór innych obozów, żydowską orkiestrę. Z podwójnym celem. Po pierwsze, by zagłuszyć, jak dalece to możliwe, krzyk i płacz pędzonych na śmierć ludzi. Po drugie, by dostarczyć muzycznej rozrywki obsłudze obozu. Dwa muzykalne narody – Niemcy i Ukraińcy! Własna kapela potrzebna jest też na częste zabawy i uroczystości, które się tu odbywają. Z czasem zostanie zorganizowany chór, pojawią się też amatorskie przedstawienia teatralne, tylko wybuch powstania zaburzył ten piękny plan rozwoju kultury i sztuki w Treblince.
Wśród skazanego na śmierć Juden-Scheisse50 można znaleźć wszystko, czego tylko dusza zapragnie. W dawnych czasach żaden dowódca, podbiwszy jakiś lud, nie mógł cieszyć swego serca takim bogactwem. Prawdziwe Schlaraffenland51 niewolników ze specjalnymi umiejętnościami.