Zagłada 2029 - Radosław Pydyś - ebook + audiobook + książka

Zagłada 2029 ebook i audiobook

Radosław Pydyś

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest rok 2029. Zakończyła się trzecia wojna światowa i cały glob pogrążył się w chaosie. Poupadały rządy niemal wszystkich państw, w tym największe światowe mocarstwa. Pod koniec konfliktu USA zdecydowały się na atak ostateczny – użyto nowo odkrytych szczepów wirusów, które miały zwiększyć siłę i możliwości wojsk amerykańskich. Niosło to jednak za sobą ryzyko i wywołało skutki uboczne… Całą Amerykę Północną opanowały hordy zombie i jeszcze groźniejszych łowców, które wkrótce przeniosły się także na pozostałe kontynenty.

Czy w skonfliktowanej, powojennej rzeczywistości człowiek może liczyć na kogokolwiek poza samym sobą? Jak wiele można znieść, kiedy coraz trudniej znaleźć sens życia i nadzieję? Czy można w ogóle mówić o zachowaniu człowieczeństwa w postapokaliptycznym świecie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 613

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 22 min

Lektor: Mateusz Drozda

Oceny
3,7 (51 ocen)
17
11
14
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fraktal

Całkiem niezła

Lubię postapokaliptyczne opowieści dlatego daję trzy gwiazdki. Za dużo dla mnie skupiania sie na pojedyńczych scenach( np. znalezienie szczeniaka, wyciąganie szkla z ran Allego), co bardzo rozwleka całą historię. Sluchałam audiobooka wiec dezorientowaly wmnie wtręty ze snów? bohatera. Jakie one miały za znaczenie dla opowiadanej historii? Nie wiem. A te "złote myśli" jak poniższa - "Śmierć nie usta­wia się w ko­lej­ce. Nie czeka. Nie musi. Po pro­stu po­ja­wia się i wy­ma­ga, by wszy­scy wo­ko­ło pod­po­rząd­ko­wy­wa­li się jej pra­wom. Tak jak ko­bie­ta. Bo śmierć jest ko­bie­tą" powodowaly u mnie tylko zniecierpliwienie. Zakończenie - no właśnie jakie zakończenie? Mamy pojmanego bohatera, przesłuchanie i ...tyle.
00
Pablogos

Dobrze spędzony czas

fajnie napisana ciekawe postacie,może się spodobać nie tylko fanom postapokaliptycznych opowieści, b.dobry lektor
00
Freezer50

Całkiem niezła

Ok
00
Kaugi

Dobrze spędzony czas

Nie tego się spodziewałem, sądziłem że ta opowieść będzie ciekawsza i bardziej dynamicznie napisana, ale pomimo tego nie uważam by czas spędzony w świecie "Zagłady 2029" był czasem straconym.
00
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Moja ocena wynika bardziej z faktu,że jednak postapo mnie nie kręci. Dla fanów,do tego fanów zmodyfikowanych zombiaków,może być wciągająca.
02

Popularność




Od Autora

Książka, którą trzymasz w ręku lub czytasz na komputerze, tablecie, telefonie czy gdziekolwiek indziej, może być o czym tylko chcesz. Można ją odebrać na wiele różnych sposobów. Jako postapokaliptyczną przygodę, dramat lub nawet jako komedię. Ludzie oczytani, inteligentni (mam nadzieję, że tacy jak Ty) będą w stanie dostrzec to, co zostało napisane między wierszami. Być może zauważysz nawiązanie do historii, której jestem pasjonatem, być może zwrócisz uwagę na psychologię postaci albo nawiązanie do… Nie będę zdradzał. Drogi Czytelniku, moim głównym celem jest to, abyś po przeczytaniu tej książki mógł powiedzieć: „Czas, który jej poświęciłem, nie był zmarnowany” – tego sobie i Tobie życzę.

W naszym życiu niemal każdego dnia pojawiają się nowe osoby. Większość z nich odchodzi od razu, a reszta… odchodzi nieco później. Życie idzie dalej, a my razem z nim. Ludzie, dla których dziś jesteśmy ważni – kiedyś zmienią o nas zdanie i vice versa. Z tym należy się pogodzić. To zawsze jest smutne i boli, gdy kiedyś tak bliscy nam ludzie stają się teraz tak obcymi. Bardzo często zadajemy sobie wtedy pytanie: z jakiego powodu znikają? A może przez nas? Może przez kogoś innego? Po pewnym czasie zazwyczaj dochodzimy do wniosku, że nic dla nich nie znaczyliśmy. Jest to błędny sposób myślenia i tak naprawdę „oni” zazwyczaj nie mają wyboru. Wszyscy jesteśmy w jednej rzece, a choć prąd niesie nas w tym samym kierunku, to siedzimy na różnych falach – a to sprawia, że czasem się zbliżamy, ba!, nawet w siebie uderzamy, lecz niedługo potem znikamy sobie z oczu. Czy się jeszcze kiedyś spotkamy? Nie wiadomo – tutaj wiele zależy od przypadku, a jego nie da się opisać matematycznym algorytmem.

Jest wielu ludzi, których spotkałem na drodze swojego życia. Każdy z nich coś do niego „wniósł”. Jedni więcej, inni prawie nic, ale zawsze coś po nich pozostawało. Mogę z całą stanowczością powiedzieć, że miałem zaszczyt poznać kilkoro tak wspaniałych ludzi, a gdy zdarzyło się, iż zniknęli, to pozostawili po sobie niewyobrażalną, wprost nie do opisania pustkę i wiele przemyśleń. Teraz, za każdym razem, gdy o nich pomyślę, zastanawiam się, gdzie są i co teraz robią – mogę się jedynie uśmiechnąć, bo najzwyczajniej w świecie tego nie wiem. Mam tylko nadzieję, że są szczęśliwi, i tego im z całego serca życzę.

CEL jest moją nadzieją, nie twoją, nie twoją ani nawet nie twoją. MOJĄ! NIKOGO WIĘCEJ! TYLKO I WYŁĄCZNIE MOJĄ!

 

 

8 listopada 2014 r.

WSTĘP

 

Mors malum non est, sola ius aequum generis humani.

Seneka Młodszy

 

 

 

2029 rok. Czerwiec. Gdzieś w północno-zachodniej Georgii. USA

 

Zaczynało już świtać. Pierwsze poranne promienie słońca powoli wychylały się zza horyzontu, leniwie rozpraszając tym samym poranną mgłę. To jeszcze nie był dzień, ale z pewnością też nie była to już noc. To pora przejściowa między światłością dnia i ciemnością nocy. Thomas oparł łopatę o jedną ze ścian stajni. Był to stary, lekko pordzewiały metalowy przedmiot z drewnianym trzonkiem. Łopata nosiła ślady niedawnego używania. Na jej ostrzu widniały jeszcze grudki czarnej ziemi. Po chwili obok łopaty wylądowała strzelba. Mężczyzna zaczął krzątać się po stajni, gdzie jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej trzymał kilka koni. Miotał się tam i z powrotem, przeszukując wszystkie kufry i skrzynie. Rozejrzał się po ścianach i nadal nie mógł znaleźć tego, czego szukał. – Cholera, żeby na ranczu nie było nawet kawałka sznurka – zaklął pod nosem i zmarszczył brwi. Wtedy przypomniał sobie, że na wybiegu za stodołą, na drewnianym ogrodzeniu kilka dni temu osobiście powiesił siodło, do którego przyczepione były długie lejce. Otworzył tylne drzwi stajni i wyszedł na zewnątrz.

Słońce oświetliło go na tyle dobrze, by można było dostrzec, że ręce aż do przedramion miał ubrudzone krwią, zresztą tak samo jak niemal cały przód koszuli. Czterdzieści pięć lat, no może pięćdziesiąt. Ciężko precyzyjnie określić, gdyż jego całkowicie wygolona głowa nieco go odmładzała. Wysoki, chudy, lecz jednocześnie umięśniony mężczyzna. Ciemne brwi, delikatny zarost i lekka opalenizna sprawiały, że było w nim coś, co przyciągało uwagę. Ręce miał pokryte odciskami i drobnymi ranami – z pewnością nie były to dłonie pianisty. Od razu było widać, że ciężka praca fizyczna nie jest mu obca. Wyglądał groźnie, ale pomimo tego coś w jego smutnych, szarozielonych oczach sprawiało pozytywne wrażenie. Ponura mina i butelka whisky, którą trzymał w ręku, nie bardzo do niego pasowały.

Świt był piękny, mgła leniwie unosiła się nad pastwiskiem, które już od dość dawna leżało odłogiem. Było coraz jaśniej. Około milę od stajni zaczynał się las i ciągnął się przez wiele, wiele mil na wschód. To tam młody Tom bawił się z rodzeństwem w Indian, a w tej stajni chował się przed swoim ojcem, by uniknąć kary, gdy coś przeskrobał. Teraz nieopodal lasu spacerowały niewyraźnie zarysowane sylwetki jakichś ludzi i to z tamtej strony dobiegały także dziwne odgłosy. – Tylko ich tu jeszcze brakowało, no cóż, spóźnią się na widowisko. Ich strata – westchnął głośno sam do siebie. Tom podszedł do starego siodła, przy którym leżały równie leciwe, zwinięte skórzane lejce. Miały parę ładnych metrów długości, a do ich wykonania użyto kilku pasów wysuszonej, skręconej krowiej skóry. Pierwotnie miały stać się specjalnym lassem. Może temu zawdzięczały swoją długość? Nieważne. Mężczyzna bez słowa wziął lejce do ręki i udał się z powrotem do stajni, lecz po kilku krokach zarzucił je sobie na ramię. Drzwi cicho zaskrzypiały. Thomas się tym nie przejął i stanął w samym środku pomieszczenia. Kolejny raz cicho westchnął. Bełkotał coś pod nosem, lecz w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć. Głośno zaklął.

Thomas wziął duży łyk whisky, potem następny i jeszcze jeden. Podniósł butelkę na wysokość swojej głowy i przyglądał się jej zawartości przez moment. Nie była opróżniona, no, najwyżej do połowy, lecz pomimo tego po chwili namysłu cisnął ją z ogromną siłą o ścianę, tak że rozbiła się z hukiem. Odłamki szkła rozbryzgiwały się na wszystkie strony, a płyn pozostawił po sobie na deskach mokry ślad. Nie minęła nawet sekunda, a Thomas sprawnym ruchem ręki zrzucił lejce z ramienia, złapał za jeden koniec, a drugi podrzucił do góry, usiłując zaczepić go o jedną z belek wiszących cztery metry nad ziemią. – Kurwa – skwitował nieudaną próbę osiągnięcia celu. Jęknął głośno, gdy poczuł ból w okolicy łopatki. Stara rana. Odezwała się jak zwykle, gdy uniósł za wysoko prawą rękę. Ból nie stanowił niemożliwej do pokonania bariery. Już nie, bo po tylu latach mężczyzna zdążył się do niego przyzwyczaić. Wiedział, że dolegliwość ustąpi za kilka minut. Wystarczy przeczekać. Thomas spróbował znowu przerzucić linę przez belkę, lecz ponownie mu się to nie udało. Za trzecim i czwartym razem lina także ześlizgiwała się lub spadała po niewłaściwej stronie. Sukces osiągnął dopiero przy piątej próbie. Lejce najpierw poszybowały w stronę stropu, a potem opadły z drugiej strony belki, aż zawisnęły z dwóch różnych krawędzi jednocześnie. – Nie można było tak od razu? – zapytał sam siebie. Następnie spod jednej ze ścian przytaszczył dużą drewnianą skrzynię i ustawił ją na środku stajni. Chwilę później wziął do ręki jeden z końców liny i kilkoma sprawnymi ruchami palców zrobił pętlę. Nie jest to najładniejsza pętla na świecie, ale musi wystarczyć – pomyślał. Przez chwilę się nad czymś zastanawiał. Nie wykonał żadnego, nawet najmniejszego ruchu. Mijały kolejne sekundy, a mężczyzna wreszcie chwycił za drugi koniec „krowiej liny”. Złapał go i odszedł z nim parę kroków, po czym przywiązał go do haka wbitego w jedną ze ścian. Dokonał korekty napięcia liny, podciągając pętlę na wysokość około trzech metrów. Dla pewności wykonał jeszcze jeden supeł. Jak coś robić, to robić to profesjonalnie – dodał w myślach, jednocześnie mimowolnie się uśmiechając w stronę kawałka sznura. Wdrapał się na skrzynię, zacisnął sobie pętlę na szyi i stanął na brzegu, palcami stóp wystając poza ogromne drewniane wieko. Czekał.

Znów nastała cisza. Tym razem trwała znacznie dłużej niż poprzednia. Thomas przez ten czas nawet nie drgnął, po prostu stał wyprostowany z założoną pętlą i czekał. Może się modlił, a może tylko zastanawiał – nie wiem. Impas został nagle przerwany. Z oddali, nie od strony lasu, ale od strony domu, zaczęły dobiegać czyjeś krzyki. Co prawda były jeszcze dość słabo słyszalne, ale nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że nie stanowiły objawów radości, lecz strachu. Chwilę później wzmogły się i były na tyle donośne, by móc bez problemu odróżnić głosy kilku osób. Jednocześnie znajdowały się zbyt daleko, aby dało się zrozumieć, co krzyczący chcą przekazać, ale raczej nie spotkało ich w tej chwili nic dobrego.

Nie minęło nawet pięć sekund, a ktoś użył broni. Poranne powietrze przeszył huk wystrzału ze strzelby. Po chwili padły kolejne strzały. Drugi. Trzeci. Czwarty. Piąty… Potem jeszcze parę następnych. Najwyraźniej ktoś do kogoś lub czegoś strzelał. Krzyki stawały się coraz wyraźniejsze. Jakaś kobieta wołała: „Pomocy! Ratunku, niech nam ktoś pomoże!”. Jakieś dziecko płakało. Męski głos z kolei wydawał polecenia: „Wycofujemy się tam”, „Szybciej, szybciej!”. Sytuacja nie kształtowała się najlepiej, przynajmniej sądząc po odgłosach walki, ale prawdopodobnie i tak była lepsza niż stojącego na skrzyni Thomasa z pętlą wykonaną z krowiej skóry założoną na szyi. Mężczyzna wyrwał się z letargu i także usłyszał niepokojące odgłosy. Pomóc im? – zastanawiał się przez moment. W jego głowie również toczyła się walka: zrobić krok do przodu i skoczyć, kończąc jednocześnie swój żywot, czy wykonać krok wstecz, by spróbować im pomóc? Cofnąć się i podjąć próbę zbadania źródła dziwnych odgłosów i ewentualnie pomóc bliźnim? Jednak i ten wyczyn mógłby mieć podobny finał jak w przypadku kroku naprzód – także mógł spowodować śmierć. Wariant pośredni nie istniał. Albo zachowa się jak tchórz, albo jak bohater. Trudny wybór.

Stał jeszcze krótki moment na krawędzi, a potem zdecydował. Chwilę później dokonał wyboru, wziął głęboki oddech i powiedział na głos: – A pierdolcie się! Możecie mnie wszyscy pocałować w dupę! – I jednocześnie delikatnie zsunął się do przodu, a lina momentalnie naprężyła się. Pętla natychmiast zacisnęła się do granic możliwości wokół szyi bezbronnego mężczyzny. Uniemożliwiła mu oddychanie. Wiedział, że umiera. Oczy zaszły mu łzami i to bynajmniej nie z powodu wyrzutów sumienia, a po prostu w wyniku bólu. Tom bezradnie wierzgał nogami w powietrzu, miotając się w lewo i w prawo, rękoma mimowolnie złapał za pętlę, próbując złapać haust życiodajnego powietrza. Umierał.

Ból się wzmógł. Sznur zaciskał się coraz bardziej i bardziej. Thomas czuł, że za chwilę zmiażdży mu krtań i uniemożliwi oddychanie, kończąc jednocześnie jego marny żywot. Ból narastał jeszcze bardziej. Dawno przekroczył granicę, która wydawała się być maksymalną. Wszystkie klapsy i kary, jakie łącznie otrzymał od swojego ojca za młodu, były niczym przy tym, co teraz czuł, a jego ojciec rękę miał ciężką. Słońce już niemal całe wychyliło się zza horyzontu. Wstawał nowy dzień. Na zewnątrz robiło się coraz jaśniej, lecz Thomas nie mógł tego dostrzec, bo przed jego oczami robiło się coraz ciemniej i ciemniej. Po chwili nie widział już nic. Nogi przestały mu wierzgać. Już nic się nie liczyło…

***

– Jak to się zaczęło? – zapytał młodzieniec.

– Mam powiedzieć od początku? – odparł starzec.

– Tak. Proszę.

– No więc na początku był chaos…

– Ha, ha. Bardzo śmieszne. Powiedz, jak TO wszystko się zaczęło.

– Dobrze. Ale uprzedzam, to tylko plotki. Pewny nie jestem. Prawda może być zupełnie inna niż w mojej opowieści.

– Rozumiem. No dalej. Nie mamy całego dnia. Nie każ się prosić.

– Dobra, już dobra. A więc zacznijmy tak: pod koniec 2027 roku wojskowi naukowcy z USA opracowali dwa wirusy bojowe o bardzo odmiennym działaniu. Pierwszy (wirus TW-905) po podaniu wywoływał wzmożoną chęć do walki, tak zwaną żądzę krwi, oraz zwiększał w znacznym stopniu odporność na ból. Drugi (DTW-132a) miał natomiast sparaliżować lub zabić. Jego celem było unieszkodliwienie wroga.

– To już wiem. Przejdź dalej.

– To ja opowiadam czy ty? No właśnie! Więc nie przeszkadzaj. Wirus TW-905 służył rzekomo „wyższym” celom. Przy jego pomocy chciano stworzyć żołnierza nowej epoki, silniejszego od innych, odważniejszego i w końcu bardziej morderczego. Substancje zawarte w tym szczepie oddziaływały na rdzeń kręgowy – dzięki nim organizm ssaków produkował siedemdziesiąt dziewięć razy więcej czegoś tam. Jakiś „molekuł emocji” czy coś. Wpływał na odczuwanie bólu, stan uczuć i świadomości. Istota, której podano taki medykament, przechodziła nieodwracalne zmiany. Okres od zainfekowania do pełnego przekształcenia trwał wtedy podobno od dwóch do sześciu godzin, w zależności od organizmu biorcy. Taka ilość endorfin w jednej części mózgu powodowała jej wzmożoną aktywność w tym obszarze, przy jednoczesnym spadku aktywności w rejonie odpowiedzialnym za pamięć, mowę, smak. Ponadto zainfekowany organizm miał z jakiegoś powodu zaburzenia w wytwarzaniu pigmentów. Tak więc owi „superżołnierze” stawali się albinosami, a co za tym idzie, byli bardzo wrażliwi na oddziaływanie promieniowania słonecznego. Zainfekowani mieli blady odcień skóry z wyraźnie widocznymi żyłami i tętnicami oraz w większości krwistoczerwone oczy. U zwyczajnych, naturalnych albinosów dochodzi do niewielkich podrażnień skóry w przypadku niedługiego oddziaływania promieni UV, lecz u zainfekowanych wirusem TW–905 zmiany okazały się wielokrotnie spotęgowane. Na ciałach nosicieli pojawiały się bąble, skóra im rogowaciała lub puchła. Osobnik wystawiony na promieniowanie słoneczne dłużej niż kilka sekund umierał. Niewątpliwe jest, że była to wada u kogoś, kto ma być narzędziem służącym do podboju świata – ale w połączeniu z drugą wadą i w sprzyjających warunkach eksperymenty dawały nieoczekiwanie zadowalający efekt. O tym za chwilę. Drugim minusem było to, iż zarażeni atakowali wszystko wokół – nawet siebie nawzajem, nie słuchali żadnych rozkazów i nie mogli się werbalnie porozumiewać (ich zdolność mowy ograniczała się do bełkotu, który rzadko kiedy sami rozumieli, choć zdarzały się wyjątki). Walczyli ze wszystkimi dookoła, aż zostawał jeden nosiciel, bo reszta już nie żyła. Naukowcy z czasem rozwiązali ten problem. Zmutowali szczepionkę tak, by zainfekowani nie atakowali siebie nawzajem, to znaczy, by byli w stanie tolerować swoją obecność, lecz nadal atakowali zdrowych ludzi.

– Jak to zrobili? Z tym, żeby się nawzajem nie zabijali?

– Nie wiem. To nieważne. Idźmy dalej. Poza tymi wadami „jednostki TW” – jak zaczęto ich nazywać – były szybsze, silniejsze, odporniejsze na ból, wytrwalsze i dokładniejsze niż tradycyjni żołnierze. Nie byli tak ładni, bo ich skóra pod wpływem promieni słonecznych łatwo ulegała oparzeniom, ale odpowiedni ubiór załatwiał sprawę. Właściwie poza tym, że dziwnie wyglądali, praktycznie nie byli w stanie mówić i dążyli do dewastacji wszelkich form życia wokół siebie – byli normalni. TW-905 miał za sobą pierwsze testy kliniczne na ludziach, lecz utrzymywano go w tajemnicy. Skąd brali się chętni? – zapytasz. Większość nie miała wyjścia, choć niektórzy nieuleczalnie chorzy pacjenci, bez najmniejszych szans na wyzdrowienie czy nawet stabilizację stanu zdrowia, zgłaszali się dobrowolnie do różnych programów medycznych, a wojsko… no cóż, wojsko miało do nich dostęp i go wykorzystywało. Nieświadomi niczego pacjenci sprawiają mniej kłopotów.

– A teraz coś o wojnie! Proszę.

– No ale został do omówienia ten drugi wirus…

– To nudne, a poza tym skąd wiadomo, że to prawda?

– Nie wiadomo, no ale wiesz. Ludzie tak mówią. A jak było naprawdę, to nie wiem. No dobra. To teraz trochę o historii, potem wrócimy do epidemii. Na wojnie wszystkie chwyty są dozwolone, a tak się składa, że od połowy lat 20. XX wieku otwarty konflikt zbrojny nie stanowił „jednej z możliwości”, lecz był raczej niezbyt odległą perspektywą. Europa i świat czekały na wojnę. Czekały, czekały i się doczekały. Najpierw wybuchł jeden konflikt, potem jeszcze kilka mniejszych i sposób prowadzenia wojny ewoluował. Można walczyć żołnierzami, można także ekonomią lub nawet ekologią, ale wszystko po kolei.

Wiek XX przyniósł ze sobą serię wojen. Użyto gazów bojowych, broni chemicznej i nawet zrzucono kilka bomb atomowych. Zginęły dziesiątki milionów ludzi. Potem fronty na chwilę opustoszały, lecz konflikt nie wygasł. Nastała zimna wojna. Zmieniły się metody prowadzenia wojen. Supermocarstwa z rzadka prowadziły otwarte konflikty, lecz coraz częściej sięgały po metody mniej konwencjonalne. Wiek XXI posunął się w tym kierunku znacznie dalej. Sabotaż, sabotaż i jeszcze raz pieniądze. Zaczęło się niewinnie. Tu się spalił jakiś most, tam zawaliła się kopalnia, gdzieś spadł samolot, gdzie indziej doszło do wypadku komunikacyjnego. Normalka. Z czasem częstotliwość podobnych wydarzeń wzrosła. Po paru miesiącach kilka elektrowni musiało przerwać pracę, tak samo jak kilka giełd. Podobne „kataklizmy” zdarzały się na całym świecie. Samonapędzająca się machina wzajemnych oskarżeń zbierała krwawe żniwo. Wszystko skończyło się tak nagle, jak się zaczęło. Nowy wiek ledwo się rozpoczął, a trzy wielkie wieżowce w trzech różnych krajach na trzech różnych kontynentach runęły tego samego dnia. To był zamach? Tak. Kto to zrobił? Do dziś nie wiadomo. Zginęły tysiące ludzi, lecz to miała być tylko niewielka preambuła do tragicznej elegii poświęconej gatunkowi ludzkiemu!

– Co się wydarzyło później?

– No właśnie tego nie da się dokładnie ustalić. Pewne jest jedno: świat stanął na granicy ogromnego konfliktu zbrojnego, lecz nikt nie zdecydował się uderzyć pierwszy. Podobno doszło do jakiegoś tajnego porozumienia na najwyższych szczeblach międzynarodowych. Pewne jest to, że od tamtej pory aż niemal do dnia wybuchu „wojny ostatecznej” panował względny spokój. Sabotażyści zawiesili swoje działania lub robili to jeszcze bardziej skrycie.

Właśnie wtedy USA znacznie przyspieszyły badania nad „nową bronią”. TW-905 nie stanowiło odosobnionego przypadku. Liczbę mu podobnych w samej Ameryce szacować można na co najmniej kilkanaście, lecz badania nad większością z tych broni nie były jeszcze na tyle zaawansowane, by nazwać je „zabójczo skutecznymi”. Niektórzy twierdzili, że podobne eksperymenty prowadziły także inne kraje – nie wiem, choć jest to możliwe. Czy inne państwa użyły podczas wojny swoich śmiercionośnych wynalazków? Pewnie tak, w końcu po to powstały.

Odpowiadający za projekt „TW-905” pułkownik Martin Dolton znalazł zastosowanie dla owego wirusa i jego wady przekuł w zalety. Opracował scenariusz ataku na wroga przy pomocy „udoskonalonych” żołnierzy, niwelujący ich wady i ograniczenia do minimum. Plan zakładał użycie ludzi zainfekowanych TW-905 w noc poprzedzającą atak konwencjonalnych wojsk amerykańskich. W strefie przyszłego natarcia należało zrzucić od czterdziestu do pięćdziesięciu zainfekowanych, by dokonali sabotażu, przestraszyli obrońców, zasiali w ich szeregach niepokój i zarazili tylu przeciwników, ilu byli w stanie. Na kilka godzin przed świtem nowi „zarażeni” mieli się już przemienić i być w stanie zarażać dalej. Osoby zainfekowane przez nosicieli wirusa TW-905 nie byłyby tak silne, jak główni nosiciele. Stawaliby się otępiali, agresywni oraz praktycznie utraciliby możliwość racjonalnego myślenia. Posługiwanie się przedmiotami odbywałoby się z wielkimi trudnościami, a wrażliwość na światło słoneczne skutecznie obniżałaby ich zdolność bojową. Wraz ze wschodem słońca istoty te zaczęłyby umierać (o ile do tej pory jakieś by przeżyły). Do południa teren powinien być całkowicie „czysty”, a zainfekowani nie powinni być zagrożeniem dla tradycyjnej i konwencjonalnej amerykańskiej armii. I właśnie wtedy, w godzinach wczesnopopołudniowych, miałaby nastąpić kolejna faza – wysłanie zwykłych żołnierzy. Teren byłby już oczyszczony, obrońcy przestraszeni (czynnik psychologiczny) i owszem, wezwaliby posiłki, lecz nowi zainfekowani (czynnik biologiczny) zaczęliby ich atakować. Zdezorientowałoby to ich zupełnie, nie byliby pewni, kto jest zarażony, a kto nie. Sytuacja stałaby się dla nich trudna i prawdopodobnie skuteczność ich działań bojowych spadłaby do trzydziestu procent – obrońcy byliby łatwiejsi do pokonania i nie stanowiliby żadnego wyzwania dla świeżych, wypoczętych oddziałów USA. Mniej więcej tak zakładał plan. Tyle w teorii.

– Ale to przecież niemożliwe? To tak nie działa?

– Niemożliwe? To wyjrzyj przez okno! Mogę kontynuować czy będziesz mi tak przerywał co chwila?

– Możesz. Przepraszam.

– Kiedy pułkownik Dolton zaprezentował ten scenariusz, wszyscy okazywali swoją aprobatę. Posępne twarze ludzi z Departamentu Obrony nieco się rozpogodziły na myśl o nowej zabawce. Wtedy głos zabrał jakiś „świeżak”. Młody, niespełna dwudziestopięcioletni chłopak z Nowego Jorku, który swoje szerokie uprawnienia i możliwości zawdzięczał znajomościom ojca. „Po co się męczyć i narażać się, infekując ich u nas?” – zapytał. I tak powstał drugi scenariusz. Zakładał zainfekowanie wody pitnej lub atmosfery w strefie zajmowanej przez wroga. Metoda tańsza, bardziej niebezpieczna i trudniejsza do wykonania, lecz równie skuteczna. Wirus został opracowany w październiku 2027 roku i był utrzymany w tajemnicy, choć praca nad nim trwała siedem lat i efekty były zadziwiające.

– Nadal twierdzę, że to nie mogło być tak… Ktoś, kto to opowiadał, musiał coś poprzekręcać.

– A ja nadal twierdzę, byś wyjrzał przez okno. No i teraz za karę opowiem o tym drugim wirusie. I zanim przejdziemy do trzeciej wojny światowej, będziesz musiał słuchać tych głupot!

– Oj, nie chciałem. To nudne.

– Nie przeszkadzaj, bo opowiem i o trzecim wirusie!

– No dobra. Przepraszam. Ale z ciebie szantażysta! Już nic nie mówię.

– Na drugim wybrzeżu USA, w słonecznej Kalifornii pracowano nad inną bronią: DTW-132a. Wirus ten został opracowany w przeciągu zaledwie dwóch lat – prace nad nim zakończono w listopadzie 2027 roku. Powstał z połączenia kilkunastu szczepów wirusów i bakterii atakujących bezpośrednio mózg (głównie płat czołowy, choć nie tylko). Laboranci użyli między innymi wirusa Rabies, szerzej znanego dzięki wywoływanej przezeń chorobie – wściekliźnie. DTW-132a powodował krótkotrwały, kilkusekundowy paraliż, a następnie śmierć. Wynalezienie go nie było trudne – obrazowo można przedstawić to tak: do wielkiego kotła (probówki) wrzucono kilka szczepów bakterii i wirusów, atakujących centralny układ nerwowy, i je wymieszano. Następnie naukowcy wyizolowali „to i owo” i gotowe.

– Brzmi banalnie. Chyba sobie sam coś takiego zmajstruję! To przecież niemożliwe. Przejdźmy do faktów! Opowiedz o wojnie!

– Może i tak nie było. Mówię to, co słyszałem, ale pamiętajmy, że to tylko bardzo, bardzo uproszczony schemat. No ale wracając do wirusa – aplikacja nawet niewielkiej, kilkumiligramowej jego dawki powodowałaby śmierć lub znaczne upośledzenie podstawowych czynności życiowych. Po kilku testach wynik był na tyle zadowalający, że postanowiono go ulepszyć. Zmiana upraszczała proces zarażania. Od tej pory nie trzeba było wprowadzać medykamentu do krwi za pomocą strzykawki, gdyż zmodyfikowano go tak, by wirus mógł się rozprzestrzeniać także drogą kropelkową oraz mógł zostać rozpylony w powietrzu. Zwiększało to jego śmiercionośne działanie. Badania nie zostały dokończone – przeszkadzała w tym wojna, ale bez wątpienia uzyskano stan użyteczności bojowej. W chwili największej słabości przyparci do ściany amerykańscy dowódcy odważyli się go użyć. Zmienili świat na zawsze.

– Nuda. No przecież sam mówiłeś, że nie wiadomo, jak to było z tymi wirusami. Przejdźmy do wojny.

– No dobra. Wygrałeś. A więc wojna! Zaczęła się 22 czerwca 2026 roku. Nie wiadomo, kto tak naprawdę zaczął – równie dobrze mógłby to być atak terrorystyczny. Pewne jest jedno – w słoneczny dzień 22 czerwca 2026 roku w Indiach, Izraelu, Iranie, Rosji, Chinach, Wielkiej Brytanii, USA i kilku innych państwach doszło do eksplozji małych ładunków nuklearnych. Były one na tyle silne, by zabić dziesiątki tysięcy ludzi, ale jednocześnie na tyle słabe, by miasta, w których zostały zdetonowane, to jest Londyn, San Francisco, Pekin i inne, nie zniknęły całkowicie z powierzchni ziemi. Ogłoszono najwyższy stopień gotowości. Odpowiedzialnością obarczano siebie nawzajem. Nikt nie przyznał się do ataku. Poszlaki wskazywały na Rosję, Chiny, Niemcy, USA, Polskę, Iran i Izrael jednocześnie! Każdy miał swoją rację. Każdy miał swój typ. Każdy miał jakiegoś wroga. To mógł być każdy! Zapanował chaos, lecz żadna ze stron nie zdecydowała się na atomowy odwet – zdawano sobie sprawę, że zbyt wiele krajów jest w posiadaniu głowic nuklearnych, a konsekwencje wojny prowadzonej w ten sposób byłyby nieprzewidywalne. Na arenie politycznej panował pat, a napięcie zdawało się już dawno przekroczyć punkt krytyczny. Zamknięto granice, ograniczono migrację ludności i przepływu towarów. Inflacja, która i tak już kilka tygodni wcześniej osiągnęła pułap „hiper”, teraz osiągała wartość wprost nieprawdopodobną, daleko przekraczającą nawet najbardziej pesymistyczne scenariusze. Świat i ekonomia oszalały, nikt nie wiedział, jak to naprawić, nic nie pomagało, żadne wypróbowane metody nie przynosiły pozytywnych skutków. Mówiono o celowych działaniach spekulantów, lecz z jakiego kraju mieli się wywodzić, skoro wszędzie było tak samo? Państwa posiadające złoża i zasoby mineralne wstrzymały dostawy do innych krajów. Wiedziały, że koszty i tak jeszcze wzrosną, a cena, która dziś wydaje się wysoka, jutro nie będzie pokrywała nawet w połowie nakładów na produkcję i transport. Rząd USA wstrzymał dodruk dolarów, a te, które były na rynku, zostały wycofane. Gospodarka cofnęła się do średniowiecza – zamiast waluty w wielu miejscach wprowadzono wymianę barterową. Było ciężko, ale ludzie powoli odnajdywali się w sytuacji i pomału wychodzili z kryzysu. Najgorsze miało dopiero nadejść.

– Teraz będzie najlepsze!

– Jak dla kogo! Dnia 17 września 2026 roku rosyjska atomowa łódź podwodna Mir 6 podczas rutynowego patrolu, pod wpływem sztormu i złych warunków pogodowych na Morzu Czukockim (tak podobno było, choć zdania są podzielone), wpłynęła przez przypadek na obszar wód Stanów Zjednoczonych niedaleko wybrzeży Alaski. Region ten jest bardzo bogaty w złoża rud i minerałów, a w dobie kryzysu stacjonowała tam sporej wielkości flota morska i powietrzna USA oraz niemały garnizon wojskowy. Wszystko to dla ochrony zaplecza surowcowego tego kraju. Amerykanie próbowali nawiązać łączność z Mirem 6, ale nie udało im się to, wobec czego naruszenie granicy uznali za próbę ataku i wstęp do zmasowanej inwazji na kontynent amerykański. Rosyjska łódź podwodna została zaatakowana i zatopiona. Na szczęście uderzono w tył okrętu i tym samym nie uszkodzono ładunku atomowego. Na chwilę przed atakiem rosyjska jednostka skontaktowała się z macierzystą bazą i powiadomiła ją o możliwym ataku sił amerykańskich. Nie podała swojego aktualnego położenia – prawdopodobnie sztorm utrudniał rozpoznanie go. Tak brzmiała oficjalna wersja. Rosjanie skierowali swoją flotę wojenną w stronę Alaski. Zabłąkana rosyjska łódź podwodna mogła nie być świadoma swojego położenia, ale mogła także zaaranżować całą tę sytuację… Nie wiadomo, ale pewnym jest, że w chwili ataku łódź ogłosiła kod 317 – co oznacza „atak na jednostkę rosyjską znajdującą się na terytorium Rosji”. Mir 6 zatonął, a Amerykanie na radarach zobaczyli zbliżającą się wrogą armadę – to utwierdziło ich w przekonaniu, iż właśnie zaczęła się inwazja. Rosjanie skierowali cały impet na wojska Jankesów, zatapiając trzy niszczyciele, jedną łódź podwodną i jeden lotniskowiec, zadając poważne obrażenia dwóm kolejnym jednostkom. Sami zaś ponieśli nieco mniejsze straty. Rosjanie nie kontynuowali natarcia i wrócili do baz, gdyż bali się nalotów z powietrza.

– Ale kto tak naprawdę zaczął?

– Nie wiem. I chyba nikt nie wie, ale jestem niemal pewien, że po tych wydarzeniach wieleset mil od Alaski jakiś wielogwiazdkowy generał, siedzący w ciepłym biurze przy kominku i popijający wódkę, otworzył teczkę oznaczoną wielokrotnie klauzulą tajności. Spojrzał pewnie na drugą stronę i przeczytał w myślach nagłówek: „Scenariusz działań wojennych w przypadku ataku USA na FR”. Uśmiechnął się i pewnie dodał już całkiem na głos: „Skoro nas już te Amerykańce zaatakowały, to pora przejść do drugiej fazy. Wiktorowicz, łącz natychmiast z Kremlem!”.

W ciągu niespełna dwóch godzin po starciu zimna wojna powróciła, a wraz z nią blokowy system bezpieczeństwa. Do Rosji (tak zwanego Bloku Czerwonego lub Paktu) dołączyły Chiny i kraje arabskie, Białoruś oraz afrykańskie państwa uchodzące za mało demokratyczne. Po stronie USA (czyli Bloku Niebieskiego lub Układu) opowiedziała się Unia Europejska i afrykańskie państwa nowej demokracji, Turcja i inne mniejsze kraje. Kanada, Meksyk, Skandynawia, Szwajcaria, Australia i RPA ogłosiły neutralność i oficjalnie nie pomagały żadnej ze stron. Ciekawą strategię obrały kraje Ameryki Południowej – wszystkie połączyły się w jeden sojusz, tak zwaną Unię Amazonki, i ogłosiły, że nie popierają żadnej ze stron i wzywają do zawieszenia broni. Zastrzegły także, że atak na któregokolwiek członka ich nowo powstałej organizacji spotka się z odwetem reszty.

– A co z Europą?

– Balon spekulacji, wzajemnych animozji i napięcia, który od prawie trzech miesięcy narastał – w jednej chwili pękł, a fala przemocy i terroru przelała się przez świat. Walki toczyły się ze zmiennym szczęściem. Żadna ze stron nie zyskiwała przewagi na dłużej niż chwilę. Linia frontu w Europie przesuwała się wielokrotnie między Paryżem a Moskwą, za każdym razem myślano, że to już koniec. Rosja i jej sojusznicy mieli przewagę, mogli wystawiać kolejne miliony ludzi – Unia Europejska nie. We wrześniu 2027 roku Europa kontynentalna upadła, kilkanaście dni później powiódł się desant połączonych sił chińsko-rosyjskich na terytorium Anglii.

Sytuacja na Starym Kontynencie była okropna. W lutym 2028 roku wschodni najeźdźcy ogłosili, że żadna religia poza prawosławiem i islamem nie będzie w Europie tolerowana, a kościoły będą adaptowane na meczety i cerkwie. To miał być ich największy błąd. Jeszcze tego samego dnia w zrujnowanej wojną stolicy Polski Warszawie wybuchło powstanie. W ślad za nadwiślańskim grodem poszły wszystkie większe i mniejsze miasta. Polakom można kazać się wyprzeć wszystkiego: rodziny, żony, majątku – zrobią to bez problemu, lecz gdy nakażesz im wyprzeć się wiary, narodowości i honoru, naplują ci w twarz i zrobią wszystko, by cię zniszczyć. Nie ma groźniejszego przeciwnika od Polaków, których usiłujesz zniewolić. W ciągu dwudziestu czterech godzin kraj znad Wisły został wyzwolony, a w ślad za nim ruszyły inne narody. W maju 2028 roku Europa wstawała z kolan. Spodziewano się kontrataku ze strony Chin i Rosji. Kontratak nigdy nie nadszedł…

– A oni wiedzieli, co się stało?

– Chyba wtedy jeszcze nie. Ale nawet gdyby wiedzieli, to prawdopodobnie nie byliby w stanie nic zrobić. No ale wracając do Europy – kontyngenty najeźdźców zamiast się zwiększać, zmniejszały się, a po świecie krążyła plotka o dziwnych żołnierzach i tajemniczym wirusie, lecz nikt nie brał tego poważnie – w końcu były to dni niepodległości.

Teraz Afryka. Amerykę zostawimy na koniec. Sytuacja na Czarnym Kontynencie przebiegała zgoła inaczej. Afryka podzieliła się mniej więcej na połowę według osi północ–południe. Panował impas. Północ, od Morza Śródziemnego aż do rzeki Kongo, opanowały kraje muzułmańskie i Blok Czerwony, a południe Blok Niebieski. Cała Afryka skąpana była we krwi. Zabijano setki tysięcy ludzi tylko dlatego, że ich rasa pochodziła z niewłaściwego miejsca. Wojna toczyła się tu w swój własny, brutalny, krwawy sposób. Konflikt prowadzony był z zapalczywością, bestialstwem i brutalnością, jakie prezentować może jedynie gatunek ludzki.

Sytuacja komplikowała się na terytorium Azji i Ameryki Północnej. Geograficznie ukształtowały się tam dwa stanowiska: azjatyckie (terytorium Rosji i Chin) i amerykańskie (terytorium Stanów Zjednoczonych). Wrogie obozy oddzielone były wodami Oceanu Spokojnego. USA poprosiły Kanadę o dołączenie do sojuszu i umożliwienie przemarszu wojsk i transportu towarów do broniącej się Alaski. Decyzja była odmowna. Sytuacja skomplikowała się, gdyż Amerykanie zdawali sobie sprawę, iż państwa „czerwone” będą chciały pokonać i podbić USA za wszelką cenę. Rosjanie będą dążyć do zdobycia przyczółku w Ameryce Północnej, by z niego wyruszyć na dalszy podbój kontynentu. Jedną wielką próbę już podjęli w lutym 2027 roku – podczas nieudanej inwazji na Kalifornię. Potem nastąpiło jeszcze kilka mniejszych. Również odpartych. Kolejna próba była tylko kwestią czasu. Najsłabszym miejscem na kontynencie były wybrzeża Kanady. Amerykański rząd doskonale wiedział, że neutralność nie powstrzyma „czerwonych”, więc ostrzegł kanadyjskie władze o takiej ewentualności i ponownie poprosił o przystąpienie tego kraju do Układu. Decyzja odmowna zmusiła Amerykanów do podjęcia dalszych kroków. Zaproponowali, że rozmieszczą swoje jednostki wzdłuż kanadyjskich granic, by „strzec jej neutralności”. Znowu usłyszeli odmowę. Niedługo później na tajnym posiedzeniu w Departamencie Bezpieczeństwa podjęto decyzję: „Całe wschodnie wybrzeże Ameryki Północnej ma zostać zabezpieczone, a Kanada musi zostać siłą ufortyfikowana przez USA, by móc to osiągnąć”. I teraz rusz głową i powiedz, co w takiej sytuacji zrobili Rosjanie i Chińczycy?!

– No to, co zwykle! Wyzwalali!

– Ha, ha. Masz rację. Ale zanim do nich przejdziemy, opowiem o tym, co się działo u nas. Niektórzy myślą, że wojnę wygrywa się głowicą nuklearną – tak było w XX wieku, lecz XXI wiek to zweryfikował. Sabotaż, sabotaż i jeszcze raz pieniądze. Kilka tygodni po rozpoczęciu wojny sabotażyści i tajni agenci dali ponownie o sobie znać. Działali w niemal każdym kraju, po każdej stronie, na każdym kontynencie. Drwili z neutralności i lojalności. Zatruwali zbiorniki z wodą. Wysadzali rafinerie, elektrownie i stacje benzynowe. Niszczyli produkcję. Lecz najczęstszym miejscem ataku były ścieżki komunikacyjne. Wysadzano mosty i tunele, zespawywano tory, uszkadzano drogi. Budowa sześciopasmowej autostrady kosztuje miliony, lecz żeby ją zniszczyć, wystarczy kilka worków nawozu lub dobry „pług” podczepiony do porządnego ciągnika. Nie sposób ochronić każdy metr szlaku komunikacyjnego w kraju. Rosyjska propaganda twierdziła, że w całych USA nie ma ani jednej nieuszkodzonej drogi. Propaganda amerykańska twierdziła tak samo, z tym że w stosunku do Azji. Można z całym przekonaniem powiedzieć, że po czterech miesiącach wojny obie strony miały rację. W normalnym świecie takie „usterki” można naprawić w miesiąc, lecz większość populacji walczyła czynnie na froncie. Młodzi i zdrowi nakładali mundur, a w domu i pracy zostawali najczęściej starzy i chorzy. To, co dotychczas zazwyczaj robili mężczyźni – teraz robiły kobiety. Za mało było ludzi i środków, by dbać o wszystko, regularnie naprawiano tylko najważniejsze szlaki komunikacyjne. Pozostałymi zajmowała się w miarę możliwości miejscowa ludność. To w kwestii dróg, ale tamy czy rafinerii nie da się naprawić w tydzień! No właśnie, i tu pojawił się problem. Każdy taki punkt stawał się krwawiącą raną na ciele kraju.

– A cywile?

– No cóż, ich pozycję najlepiej obrazuje fakt wywoływania sztucznych fal tsunami. Ludność mieszkająca na wybrzeżach ginęła milionami i jakoś nikt nie miał czasu się tym zająć. Liczba szkód rosła, znacząco przekraczała możliwości naprawcze zdesperowanych ludzi. Już nikt nie odbudowywał mostów, nawet nie było komu uprzątać z dróg powalonych wichurami drzew. Wielu uważa, że już wtedy państwa jako takie przestały istnieć, a ich dalsza walka była niczym pośmiertne skurcze u nieboszczyka. Bez znaczenia.

Wracając do Kanady. We wrześniu 2027 roku Kanada została zaatakowana przez USA. Rosja natychmiast ruszyła bronić jej „niepodległości”, a w ślad za sztandarem z dwugłowym orłem ruszył milion żołnierzy rosyjskich i cztery i pół miliona Chińczyków. Sytuacja Amerykanów gwałtownie się pogorszyła. Wysokie morale, świetne wyszkolenie i nowoczesny sprzęt nie mogły zapewnić Stanom Zjednoczonym zwycięstwa. Tylko bohaterska postawa obrońców amerykańskich granic i chęć walki o takie wartości jak niepodległość oraz wolność trzymały przy życiu wiarę w sukces. USA potrzebowały silniejszej i skuteczniejszej broni, by powstrzymać nawałę zza oceanu. Obawiano się powtórki scenariusza z działań w Europie, gdzie państwa Paktu pokonały aliantów i teraz zajmowały się wyniszczaniem i remodelingiem społeczeństw oraz całych narodów. Bano się czystek religijnych i prześladowań. Nie chciano, by w enklawie wolności, jaką swego czasu była Ameryka Północna, narzucano komukolwiek wiarę, język i kulturę. Odpowiedzią miała być broń biologiczna.

W październiku 2027 roku powstał wirus TW-905, a miesiąc później DTW-132a. Działanie tego drugiego nie było do końca sprawdzone, ale wiadomo było, że powodował śmierć. Na dokładniejsze badania nie starczyło czasu. Amerykanie musieli użyć tajnej broni, by odmienić losy wojny. I tak się stało, w styczniu 2028 roku alianci użyli broni biologicznej. W konwoju Czerwonego Krzyża ukryli butle z wirusem DTW-132a w formie gazowej. Po dotarciu do Jukonu, gdzie stacjonowały wojska chińskie, uwolniono szczep do atmosfery. Zadziałał tak, jak przypuszczano: najpierw paraliżował na kilka sekund, a potem zabijał siedemdziesiąt pięć procent ssaków (człowiek to też ssak), które miały styczność z wirusem. Pomimo tego oblężenie Alaski przez wojska Chin i Rosji nadal trwało, bo kraj, który ma ponad miliard mieszkańców, nie odczuł straty dwóch milionów osób. Sytuacja Układu się pogarszała. Zima była tego roku bardzo surowa. Grypa i przeziębienie, choć nie były śmiertelne, nękały sporą część ludzi. I do tego ta wojna!

W lutym 2028 roku ofensywa wojsk Paktu zmusiła Amerykanów do oddania Alaski. Otoczona ze wszystkich stron nie mogła się dłużej opierać. Po wkroczeniu do niej, w ramach odwetu za rozpylenie wirusa, utopiono, rozstrzelano, zostawiono na mrozie lub zabito w każdy inny sposób wszystkich amerykańskich oraz innych ludzi wiernych obozowi Niebieskich. Kobiety, starcy i dzieci ginęli tak samo jak żołnierze bohatersko broniący się przez kilka ostatnich miesięcy – z rękami związanymi z tyłu i z workiem na głowie. Czerwoni mieli w tym pewne doświadczenie, między innymi to z 1940 roku z Katynia. Ich metody prawie się nie zmieniły, no, może poza tym, że nikt nie grzebał ciał w masowych grobach, lecz zwłoki układano na kupy i palono. Po ludziach zostawały jedynie guziki. Katyń. Ameryka od 2028 roku miała swój własny, prywatny Katyń.

– A co to jest ten „Katyń”?

– Kiedyś ci opowiem. Teraz wróćmy do wojny. Z taktycznego punktu widzenia Czerwoni zrobili skuteczny ruch. Alaska nie była już zagrożeniem, została brutalnie spacyfikowana. Kanada pozostała neutralna i gościła coraz więcej rosyjskich i chińskich „przyjaciół”. Dzięki temu teraz można było przerzucić większość wojsk Paktu do granicy kanadyjsko-amerykańskiej, by przeprowadzić decydujące uderzenie. To miał być kolejny błąd, za który zapłacić musiał cały świat. Amerykanie w akcie desperacji 3 kwietnia 2028 roku użyli drugiego wirusa, TW-905. Postanowili zaatakować pierwsi, nie czekając na utworzenie drugiego frontu w Meksyku – gdyby powstał, USA zostałyby otoczone z każdej strony. Próby zainfekowania powietrza i wody nie powiodły się. Do walki chciano więc rzucić wszystkie konwencjonalne siły, wykorzystując przy tym pierwszy scenariusz pułkownika Doltona. W noc poprzedzającą główne uderzenie zdecydowano się wysłać w rejon największej koncentracji wojsk sojuszu rosyjsko-chińskiego tysiąc zainfekowanych, mających dokonać dywersji i sabotażu, oraz rozpylić wirusy na tyłach wojsk Paktu. Wtedy stała się rzecz niezwykła…

Plan Amerykanów początkowo się sprawdzał. Z tysiąca zarażonych spadochroniarzy czterystu zginęło od razu – nie zdążyli nawet postawić nogi na ziemi. Kolejnych stu poległo w walce zaraz po wylądowaniu, lecz pozostali przeżyli i zarazili kilkudziesięciu żołnierzy Paktu. Pech chciał, że były to oddziały z 34 pułku dywizji rosyjskich wojsk lądowych. Ten sam pułk został zdziesiątkowany w wyniku działania wirusa DTW-132a jeszcze w Jukonie, a wielu ze służących tam żołnierzy chorowało także na grypę. Gdy zostali zarażeni także wirusem TW-905, zaczęli przekształcać się, zgodnie z amerykańskim planem, w żądne krwi istoty siejące wszędzie śmierć, które miały niedługo potem ginąć. I tu kończy się zbieżność z tym, co miało nastąpić, a tym, co nastąpiło. Żołnierze zainfekowani oboma wirusami walczyli jak zwykli ludzie, byli nieco otępiali, odczuwali dziwną przyjemność z zadawania bólu – choć sami zdawali się nim nie przejmować. Czuli wstręt do światła, ale z zewnątrz nie dawało się poznać, że są zarażeni – o dziwo tylko niewielki odsetek z nich był albinosami, większość była po prostu blada, ale nie bardziej niż tysiące innych ludzi wstających rano do pracy czy szkoły. Różnica pojawiała się, gdy ginęli. Powinno być tak, że następuje śmierć, i tyle. To powinien być koniec, ale nie był. Nie w tym przypadku. Niedługo po śmierci coś w ciałach denatów dawało im ponowny impuls do życia. Wstawali i walczyli dalej. Nie byli już ludźmi, przypominali bardziej zombie ze starych amerykańskich filmów. Wyglądali trupio blado niemal od razu po przemianie. Byli nieczuli na ból, utracili umiejętność logicznego myślenia, mieli upośledzony ośrodek mowy i czasami częściowy niedowład kończyn. Choć nie byli zbyt szybcy (trucht to była ich maksymalna prędkość), to cechowała ich wytrzymałość i otępienie. Nie byli w stanie utrzymać broni w ręku, lecz mogli oderwać rękę ich ofierze, by potem obgryźć ją do kości i poszukać następnej. Istoty zarażone przez nosicieli nowego szczepu wirusa stawały się takie same jak ich napastnicy – ich transformacja nie trwała od dwóch do sześciu godzin, lecz odbywała się w mniej niż trzydzieści minut od śmierci. Fala zombie rozlała się po całej południowej Kanadzie w przeciągu jednej nocy. Nowo powstały wirus mutował się jeszcze bardziej, tworząc wiele nowych odmian. W rejonie stacjonowało kilka milionów żołnierzy i cywilów. Niedługo później wielu z nich było martwych, lecz zachowywali się tak, jakby o tym nie wiedzieli… Ale to nieco później. Nie wybiegajmy w przyszłość aż tak daleko…

– No ciekawe, czy naprawdę było tak, jak wszyscy mówią, bo to się nie za bardzo trzyma kupy.

– Nie wiem. Ale wiesz, życie nie zawsze trzyma się kupy. No ale jak to w życiu bywa, plan wziął w łeb. Na domiar złego z nastaniem pierwszego świtu po ataku promienie słoneczne nie zabiły tych nowo powstałych, zmutowanych potworów, jak zakładano. Okazało się, że są co najmniej dwa rodzaje zombie. Zależało to od tego, czy ofiara bezpośrednio przed zarażeniem lub podczas niego chorowała na grypę lub inne podobne choroby, czy nie. Pierwszy gatunek był niewrażliwy na promieniowanie słoneczne, jego skóra była lekko blada – uwydatniała żyły i inne naczynia krwionośne – i zachowywał się, jakby nie spał od kilku dni, bo przez ten czas ciągle pił alkohol. Był otępiały, powolny, nie kontaktował z otoczeniem. Jedyne, na czym mu naprawdę zależało, to zaatakowanie wszystkich ssaków w okolicy i zjedzenie możliwie największej ilości ich mięsa. Obojętne było mu, czy pada deszcz, świeci słońce, czy pada śnieg. Zainfekowani byli wrażliwi na dźwięk i często poruszali się w stadach, choć nie współpracowali ze sobą. Ich „taktyka” polegała na tym, by po prostu zaraz po zlokalizowaniu potencjalnej ofiary jak najszybciej zbliżyć się do niej i ją zjeść. Nie była to zbyt wyrafinowana metoda, a biorąc pod uwagę fakt, że ich prędkość poruszania się oscylowała w granicach ludzkiego truchtu, to w bezpośrednim pojedynku można by pokonać ich gołymi rękami. Problem polegał na tym, że rzadko kiedy poruszali się w pojedynkę. Nie cechowała ich inteligencja, lecz wytrwałość. Bardzo wolno się męczyli. I było ich wielu, zbyt wielu.

Drugi gatunek wyglądał inaczej. Światło słoneczne zabijało jego przedstawicieli, ale o dziwo, instynktownie zdawali sobie oni z tego sprawę i tuż przed świtem szukali schronień w okopach, domach, piwnicach i bunkrach, a w niektórych znanych mi przypadkach po prostu zakopywali się pod ziemię. Ponadto ten rodzaj zainfekowanych był wrażliwy na niskie temperatury, takie poniżej minus pięciu stopni Celsjusza. Wyglądali trupio blado, byli silniejsi i skoczniejsi od przeciętnego człowieka. Działali w małych, kilkuosobowych grupach, współpracując ze sobą. Inteligencję mieli wykształconą na poziomie dziesięciolatka. Zastawiali pułapki i choć nie potrafili używać prawie żadnych przedmiotów, byli bardzo sprytni i zarazem niebezpieczni. Nazwano ich później „Łowcami” lub „Myśliwymi”. Komunikowali się za pomocą przeraźliwych, krótkich odgłosów przypominających połączenie płaczu i krzyku jednocześnie, oprócz tego także sporadycznie warczeli. Jak można ich zabić? Tu akurat stare filmy mają rację – należy zniszczyć ich mózg, to zawsze działa – pośrednie metody często zawodzą. Nie ma miejsca na półśrodki, przynajmniej w sytuacji, kiedy zależy ci na przeżyciu.

– To akurat wiedziałem. Widziałem ich nie raz. Co było później?

– Co tu dużo mówić, sytuacja po prostu wymknęła się spod kontroli. Nikt nad tym nie panował, a sprawy potoczyły się w zastraszającym tempie. W przeciągu tygodnia fala zombie przetoczyła się zarówno przez Kanadę, jak i USA, a stamtąd wirus za pomocą zainfekowanych podróżnych, uciekających przed zarazą, pokonał morza i oceany. Miesiąc po ataku infekcja objęła dwie trzecie globu. Rządy kolejnych państw upadały. Trzy miesiące później wirus opanował cały świat. Trzecia wojna światowa zakończyła się, lecz nie podpisano żadnego traktatu, bo któż miałby to zrobić? Wszyscy albo nie żyli, albo chowali się w swoich imperialnych bunkrach. Gwoździem do trumny ludzkości okazał się brak komunikacji. Światłowody i inne łącza internetowe zostały uszkodzone lub całkowicie zerwane na samym początku konfliktu, podobnie jak linie telefoniczne. Satelity zestrzelono niedługo później, a elektrownie działały „nieregularnie” lub w ogóle. „Na początku był chaos…” – i na końcu, jak się okazało, również. Można pokusić się nawet o stwierdzenie, że chaos towarzyszy ludzkości cały czas i powinniśmy być do niego przyzwyczajeni. To tak jak z filmami puszczanymi na święta w telewizji. Co roku to samo, co roku jesteśmy tym zaskoczeni i prawie co roku to oglądamy! Wojna pochłonęła wieledziesiąt milionów ludzkich istnień, wirus wielokrotnie więcej, a najgorsze miało dopiero nadejść. Ludzkość straciła nadzieję. Ludzie podróżowali w małych grupkach w poszukiwaniu schronienia i zapasów. Podobno istniały gdzieś miejsca nietknięte i nieskażone, podobno w niektórych rejonach infekcja była już pod kontrolą, podobno – no właśnie, tylko ta złudna nadzieja trzymała nas przy życiu. Realnie rzecz biorąc, sytuacja była tragiczna…

Cóż pozostaje człowiekowi, który stracił wszystko? Nadzieja. Jedynie ona. Można być w najgorszej z możliwych sytuacji, lecz gdzieś w człowieku i tak będzie się tlić malutki żar nadziei. Może być całkowicie bezzasadny i niemalże niemożliwy. Może być naprawdę maciupki i prawie niezauważalny, ale zawsze tam będzie. Będąc w tarapatach, zawsze staraj się go odnaleźć, zawsze staraj się zajrzeć w głąb siebie. To tam znajdują się odpowiedzi lub przynajmniej wskazówki, gdzie tych odpowiedzi poszukać…

– Twoja opowieść ma kilka luk, a miejscami jest nawet pełna sprzeczności. Mówię ci, że musiało być nieco inaczej.

– A ja ci mówię: wyjrzyj przez okno!

– A skąd ty to wszystko wiesz?

– Bo ja w przeciwieństwie do ciebie wyglądałem przez okno…

IPERTURBACJA

 

Słowo do wszystkich depozytariuszy prawdy

Przyjdzie dzień, kiedy los to właśnie z was zadrwi

Eldo Granice

 

 

 

Słońce już niemal w całości wychyliło się zza horyzontu, wstawał nowy dzień, na zewnątrz robiło się coraz jaśniej, lecz Thomas nie mógł tego dostrzec, bo przed jego oczami robiło się coraz ciemniej i ciemniej, po chwili nie było już widać nic, nogi przestały mu wierzgać. Już nic się nie liczyło…

 

Popatrzyłem przez chwilę na własne ręce. Trzęsły się tak bardzo, że ledwo pozwalały mi stabilnie trzymać tarczę i miecz. Poranek był pochmurny, lecz i tak nie można było liczyć na deszcz. Słońce wisiało na nieboskłonie już od godziny, ale gęsta mgła ograniczała widoczność do kilku kroków. Dzień pamięci Jana Chrzciciela. Dwudziesty czwarty czerwca, tak, o tym dniu będą mówić moje wnuki. Tymczasem ja nawet nie wiem, kto to był ten Jan! Właśnie skończyła się odprawa Mieszka. Wszyscy są niecierpliwi. Teraz dowódca wraz z większością konnych ruszył w kierunku drogi prowadzącej na bród na Odrze. Większość łuczników i tarczowników oraz reszta jazdy pod wodzą Czcibora zajęła wzgórze górujące nad drogą prowadzącą do grodu. Ukryli się w gęstwinie boru. Ja także tam jestem. Niedługo zacznie się bitwa.

Kilka minut później mgła ustąpiła. Poranną ciszę przerwały odgłosy zbliżającego się wroga. Słyszę go, ale nie widzę. Sądząc po odgłosach, jazda margrabiego Hodo właśnie pokonywała z impetem bród. Są jeszcze daleko, ale słychać ich bardzo wyraźnie, musi być ich bardzo dużo. Nadal czuję niepokój. Po naszej stronie przeprawy powinny stać oddziały Mieszka. Wtem dobiega do mnie ryk ludzkich krzyków i jęków połączony ze specyficznym brzmieniem szczęku broni. Rozpoczęła się walka. Niedługo przyjdzie i na mnie kolej. Czekam.

Słyszę zamieszanie i nawoływania. Nagle wszystko to milknie w huku rozpędzonych koni. Odgłosy są coraz wyraźniejsze, a ich źródło coraz szybciej zbliża się ku naszym pozycjom. Nasza konnica zawraca. Ustępuje pola i wycofuje się drogą w kierunku grodu Cedynia. Ucieka. Tak mi się wydaje, a moje przypuszczenia oparte są na odgłosach kilku tysięcy wojów. Nie słychać szczęku oręża, lecz huk jest coraz bliżej. Nasze wojska się wycofują. Strach ustępuje całkowicie. Ręce przestają mi drżeć. Ja wiem. Ludzie stojący wokoło mnie także wiedzą. Niemal wszyscy wojownicy walczący po naszej stronie też wiedzą. Prawdę mówiąc, o niczym nie wie tylko nasz wróg, ale niedługo i on się dowie. Wtedy będzie dla niego za późno.

Nasz wódz Mieszko wraz z całą jego jazdą ucieka w stronę pobliskiej Cedyni. Powietrze przecinają coraz głośniejsze huki uderzeń końskich kopyt i pośpieszne nawoływania jeźdźców. Po kilku chwilach zauważam, jak nasza konnica przejeżdża traktem poniżej mojej pozycji. Nie trzyma szyku, bo w tym miejscu nie da się go utrzymać. Po lewej są bagna starego rozlewiska, a po prawej stronie wzniesienie, na którym siedzimy. Nie widzą nas. Mogą jechać tylko przed siebie, drogą szeroką na paru konnych, w stronę grodu Cedynia. Odwrót. Odwrót. Odwrót.

Pędzą, a w tej krzątaninie ludzi dostrzegam naszego wodza Mieszka. Jego ciemne, długie, włosy wystają spod metalowego hełmu. Pędzi co tchu na swoim koniu i nerwowo ogląda się za siebie, sprawdzając odległość dzielącą go od wroga. Ubrany w solidną zbroję wygląda dostojnie i mógłbym przysiąc, że się uśmiecha. Wokół niego jedzie kilkudziesięciu konnych, najlepszych, o jakich słyszałem. Oni nie uciekają z pola, gdy wróg napada na ich kraj, nie są tchórzami, lecz przeciwnik chyba o tym nie wie lub w swojej ignorancji nie bierze tego pod uwagę. Błąd, wielki błąd. Za błędy płaci się krwią, własną krwią. Wróg wpadnie za chwilę w naszą pułapkę. Oddziały Mieszka minęły mnie i pewnie dojeżdżają już do bramy grodu. Teraz widzę naszych konnych jadących na tyłach, uciekających i borykających się z wrogiem. Niedługo nadejdzie czas i na nas. Wycieram spocone dłonie o skórzane spodnie. Niedługo.

W ślad za ostatnimi jeźdźcami Mieszka podążają wrogowie. Ubrani w pancerze, wyposażeni w dobre żelazo. Ich jazda na widok odwrotu przeciwnika ruszyła w pogoń. Nie trzymają szyku, więc wytracili impet i skuteczność jeszcze przed pierwszym zakrętem. Niemiecka piechota nie wytrzymuje tempa jazdy i zostaje kilkaset kroków z tyłu, bez ochrony konnych. I wtedy powietrze przecina dźwięk naszych piszczałek. Zaczęło się.

Czcibor dał znak do ataku. Poprowadzi swoją konnicę bokiem wzniesienia, tak by zaatakować tyły wroga, czyli germańskich piechurów zmęczonych biegiem. Niedługo później słyszę kolejny sygnał. W tym momencie z naszego wzniesienia łucznicy oddają pierwszą salwę w kierunku jazdy przeciwnika. Spoglądam w dół na efekty. Niewielkie. Strzały nie zadały potężnych obrażeń, lecz zasiały zamęt w szeregach zdezorientowanego, konnego wroga chcącego zawrócić, by pomóc atakowanej piechocie. Nie zdążą.

Nasz dowódca wykrzykuje kolejny rozkaz. Ja, tarczownicy i reszta naszej piechoty ruszamy na wroga. Wstaję. Spoglądam w dół na kłębiącego się nieco dalej przeciwnika. Biegnę. Wyciągam miecz. Poprawiam tarczę i z okrzykiem na ustach nacieram. Daję upust emocjom i głośno ryczę. Wszyscy wokół krzyczą. Jesteśmy jak niedźwiedź wyłaniający się z gęstego boru. Potężni, gwałtowni, niepowstrzymani. Drzewa uniemożliwiają nam atak w jednej linii, więc porzucamy równe szyki i walczymy w małych grupach. Tak jak lubimy.

Przeskoczyłem nad powalonym konarem, a wraz ze mną kilkuset moich braci. Krzaczasta broda, brudny hełm i pełna blizn twarz musi trwożyć wrogów. Jako jeden z pierwszych wpadam na drogę. Zdezorientowany wrogi jeździec oniemiał. Przez krótką chwilę patrzymy sobie w oczy. Już nic się nie liczy. Tylko ja i on. Uderzenie serca, później mój wróg już czuł, że niedługo zginie. Nie czekam. Nie waham się ani chwili dłużej. Atakuję. Przeciwnik nie chciał lub nie zdążył sparować mojego uderzenia. Moja stal wbija mu się w ramię, a chwilę później powala go z konia na ziemię. Przebijam go jak psa, a jego twarz zamieniam w krwawą miazgę. Już nie wstaniesz. Niewiele myśląc, dopadam do drugiego przeciwnika. Właśnie zabija jednego z naszych. Spóźniam się, by uratować druha, lecz zdążam wysłać Germanina na spotkanie z przodkami. Wróg niemal odciął głowę mojemu ziomkowi, lecz nie zdąża wycofać ostrza po ciosie i mój niczym nieblokowany miecz wbija mu się w pachwinę. Krew wypływa z ust. Dwa uderzenia serca później Germanin wypuszcza swój oręż z bezwładnych rąk. Umarł. Kilkanaście kroków dalej walczy mój pierworodny syn. Jego potężne ramiona mielą przeciwników jak trawę. Jestem z niego dumny. Wspaniały wojownik, chluba rodziny. Nagle… czuję uderzenie i ból. Ogromny ból. Ucisk. Dostałem cios i lewa ręka pokrywa się krwią.

W tym samym momencie napierające wojska Czcibora łączą piechotę wroga z jazdą. To także było zaplanowane. Znów słychać straszliwy huk końskich kopyt. Tym razem to Mieszko przerywa odwrót i galopuje, by uderzyć na przeciwnika z trzeciej strony. Za chwilę wróg zostanie otoczony. Od wschodu Czcibor, od zachodu Mieszko, od południa my i wzgórze, a od północy bagna i rozlewiska. Potrzask. Pułapka. Wyrżniemy ich jak prosiaki. Przez głowę przebiega mi myśl, że wielka liczba wojów na nic się im zda. Są okrążeni, zbici w ciasną kupę, plątaninę ludzi i koni, bez szans na ratunek. Z każdym uderzeniem serca stoją coraz ciaśniej. Sami sobie ograniczają ruchy i my to wykorzystamy. Napieramy. Zacieśniamy okrążenie jeszcze bardziej. Teraz walczymy niemal bark w bark i całkowicie okrążamy wroga. Żołnierze przeciwnika, mogący walczyć jedynie na obrzeżach swojej formacji, giną pod naszym naporem, a ci wewnątrz okrążenia nie mogą nic zrobić poza czekaniem na własną kolej. A ona nadejdzie szybciej, niżby sobie tego życzyli. Gwarantuję. Nasi łucznicy ślą w ich kierunku coraz więcej strzał. Wróg nie ma się gdzie ukryć. Nie będzie litości.

Zaczyna się rzeź. Najlepsi zbrojni margrabiego Hodo zginęli, wrogów jest coraz mniej, a okrąg utworzony ze stłoczonych nieprzyjaciół coraz bardziej się zmniejsza. Po śmierci najlepszych konnych germański duch napastników się załamuje. Stracili dowódcę szarży i dowódcę piechoty. Ich morale pęka. W porównaniu do potęgi, jaką dysponowali rano, teraz nie pozostał po tym nawet ślad, nawet wspomnienie.

Została ich ledwie garstka. Początkowo wspaniali wrodzy wojownicy wiedzieli, że umrą, lecz nie poddawali się i nie było mi ich żal. Byli moimi wrogami. Teraz zostało ich już niewielu. Zaczynają skamleć o litość. Nie okazujemy im jej. Napadli na naszą ziemię. Zabijali naszych ludzi. Plądrowali i palili nasze wioski i osady przez wiele lat. Wojna zaczyna się wtedy, kiedy chcesz, lecz nie skończy się wtedy, kiedy o to poprosisz – pomyślałem.

Walczę zajadle, nie ustępując ani na krok. Nie okazuję litości i sam jej nie oczekuję. Ból w lewej ręce staje się tak silny, że muszę odrzucić tarczę. Ręka krwawi bardzo obficie, zaczyna mi się kręcić w głowie. Próbuję wycofać się z pierwszej linii, tak jak mnie uczono, lecz nie uchodzę zbyt daleko. Przeciskam się, brodząc po stratowanych ludziach i koniach. Krew, wnętrzności i oręż są wszędzie. Czuję, jak moje włosy zlepiły się krwią w nienaturalny sposób. Moje ubranie straciło już dawno swoją dotychczasową barwę i teraz jest krwistoczerwone. Blizna na policzku znów zaczyna krwawić. Znów próbuję odsunąć się jak najdalej od centrum walk, ale nadal nie mogę. Ludzie stoją tak gęsto, zbyt gęsto, by móc zrobić najmniejszy ruch. Ręka tak mocno boli. Twarz i ręce w miejscach niezachlapanych krwią stają się śnieżnobiałe. Ból się wzmaga. Stoję właśnie w jeszcze ciepłych końskich wnętrznościach i nagle czuję uderzenie przeszywające całe moje ciało. Krew tryska mi z głowy. Oczy zamyka mi ból. Upadłbym na ziemię, lecz stoimy zbyt gęsto i towarzysze samoistnie podtrzymują moje bezwładne ciało. Oczy mam zamknięte, a chwilę później czuję, jak powoli osuwam się w dół. Opadam na ziemię. Nic nie widzę, a smród, który wyczuwam, jest niesamowicie intensywny. Nie jestem w stanie podnieść powiek. Twarzą dotknąłem czegoś lepkiego i ciepłego. Chwilę później ktoś nadeptuje mi na nogę, która wygięła się w nienaturalny sposób. Ból już nie wzrasta. Osiąga maksimum i kurczowo utrzymuje się na tym poziomie. Ktoś próbuje mnie podnieść i ciągnie do góry. Słyszę krzyki. Głos wydaje mi się znajomy. Moja noga zostaje uwolniona, a bezwładna głowa unosi się do góry. Ktoś łapie mnie pod pachę i odciąga na bok. Ostatkiem sił otwieram oczy. Widzę swojego syna i zawieszoną na nim moją rękę. Była biała jak śnieg i czerwona od krwi wroga. Piękne barwy – myślę, a potem spoglądam w oczy syna i bełkoczę w jego kierunku: – Będzie z ciebie wspaniały wojownik. – Oczy znów mi się zamykają, tym razem na dobre. Umarłem.

***

Ciemność znów musiała ustąpić jasności. Thomas powoli otworzył oczy, lekko uniósł powieki. Szyja i gardło bardzo go piekły. Leżał na ziemi. Rozejrzał się wokoło. Znajdował się w stajni. Skoro się powiesiłem, to muszę być w piekle, ale to piekło wygląda zupełnie tak jak ziemia – pomyślał. Leżał tak jeszcze przez chwilę i nie wiedział, co ma myśleć o zaistniałej sytuacji, a potem zrozumiał, że lejce pękły, nie utrzymały jego ciężaru i tylko dlatego przeżył. Przypadek czy znak od Boga? Nie wiem, on sam tego nie wiedział, a co dopiero ja. Z trudem oddychał, zdjął pętlę z szyi i chrapliwym głosem powiedział nagle: – Thomasie Borowsky, ty pierdolone dziecko szczęścia, po co wyrzucałeś tę whisky, teraz byłaby jak znalazł. – W tej chwili przypomniał sobie o swoim dylemacie. Pomyślał, że skoro już przeżył i sam nie potrafi się zabić, to może ktoś lub coś zrobi to za niego. Postanowił, że sprawdzi, skąd dochodzą te niepokojące odgłosy walki, i jak zajdzie taka potrzeba, to pomoże. Nie wiem, ile Thomas leżał na ziemi, ale odgłosy nie były już „w oddali”, lecz stały się całkiem bliskie. Nie dalej niż dwieście, trzysta metrów. Mężczyzna postanowił działać. Powoli wstał, wziął broń, którą wcześniej oparł o ścianę, i ruszył ku wyjściu.

Ostrożnie otworzył drzwi od stajni, przekroczył próg, a potem wyszedł, trzaskając nimi z całej siły. Znalazł się na podwórzu. Był to wielki plac pomiędzy budynkami – stajnią i szopą z jednej strony oraz drewnianym domem z wielkim gankiem i garażami z drugiej, niedaleko były też jakieś spichlerze. Na środku tej wolnej przestrzeni stał maszt, a na nim dumnie powiewała flaga Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Nieco wyblakły, gwieździsty sztandar dumnie łopotał na wietrze. Co ciekawe, tuż nad gankiem wisiała kolejna flaga, ta sama, jakiej rządzący zakazali używać kilka lat wcześniej – flaga Konfederacji. Krzyż świętego Andrzeja. Krzyż Południa. Dla wielu „nowoczesnych” środowisk jednoznaczny symbol nietolerancji, dyskryminacji, nienawiści i rasizmu. To ich opinia, ale nie ma co się nią przejmować, bo ci ludzie wierzą, że wojna secesyjna wybuchła z powodu niewolnictwa! Dobry żart! Ale oni naprawdę w to wierzą. Uwierzcie! Na szczęście są jeszcze ludzie, którzy Krzyż Południa odbierają jako element tradycji, kultury, buntu wobec narzucania czegoś przez ludzi w garniturach siedzących za biurkiem wiele, wiele mil dalej. Wojna o niepodległość Południa została przegrana, a historię piszą zwycięzcy. Prawda, ale skoro ta flaga to taki rasistowski symbol, to dlaczego nie została zakazana zaraz po wojnie domowej? Albo po drugiej wojnie światowej? Co zmieniło się w świadomości ludzi, skoro kiedyś nie wypaczano tego symbolu, a teraz tak?!

Słońce wisiało jeszcze dość nisko na niebie, toteż cień rzucany przez maszt był bardzo długi i sięgał niemal do zabudowań. Wróćmy jednak do farmy. Farmy, jakich wiele na południu USA. Kilka budynków otaczających podwórze oraz drewniane ogrodzenie wzdłuż całej posiadłości. Widać, że lata świetności posesji przeminęły dość dawno temu. Ze ścian złaziła farba, w przydomowym płocie brakowało desek, okolicę zagracała sterta rupieci, maszyn i… ludzkich ciał. Tylko dom ostał się w bardzo dobrym stanie. Drewniany, duży, piętrowy. Gdyby nie brak kilku pojedynczych szyb i jedynego całego okna, to można by powiedzieć, że to zadbane, ładne lokum. Nie licząc krwi, tkanek i dziur po kulach, ale o tym później.

Thomas skierował się ku źródłu niepokojących odgłosów. Powoli wracał do siebie po niedawnym incydencie. Szyja nadal go piekła, lecz była szansa, że obędzie się bez blizny. Mężczyźnie zdawało się, że walka toczy się gdzieś kilkadziesiąt metrów za jego domem, i tam postanowił skierować swoje kroki. Nie słyszał odgłosów wystrzałów, tylko jakieś tłuczenie, a w miejsce nawoływań o pomoc teraz dało się usłyszeć przerażające nieludzkie odgłosy i płacz. Borowsky zdawał się tym nie przejmować, spokojnie masował swoją łysą, obolałą głowę. Gdy urwała się lina, musiał o coś uderzyć, gdyż czoło bardzo go bolało, a nad ciemnymi brwiami miał drobne rozcięcie. Ruszył w stronę domu, lecz po chwili cofnął się, głośno zaklął i wrócił do stajni. Wychodząc z niej, wziął broń, lecz zapomniał o zapasie amunicji. Nie minęło zbyt wiele czasu, a naprawił ten błąd i po raz wtóry opuścił stajnię. Teraz ruszył żwawiej. Na podwórzu przed domem leżało siedem ciał, pięć miało zdeformowane twarze od pocisków, a reszta była zupełnie pozbawiona głów. Te szczątki, jak i wiele innych, to pamiątka po nocnej jatce. Ciała były trupio blade i zmasakrowane w najróżniejszy sposób. Thomas ostrożnie wszedł do domu, na progu przeskakując nad jednym truposzem, z piersi którego wystawał kuchenny nóż. Poza raną kłutą korpusu nieszczęśnik miał także wyraźny ubytek w kościach czaszki, z której wylewało się trochę szarozielonego płynu, który teraz służył jako pożywienie dla much. Rana, najprawdopodobniej zadana młotkiem, skutecznie zakończyła jego żywot.

Wewnątrz domu panował bałagan. Musiała się tu rozegrać prawdziwa bitwa, bo kilka miejsc było dosłownie skąpanych we krwi, meble były porozwalane, w ścianach powstało mnóstwo dziur po kulach i śrucie. W środku leżało bardzo dużo ludzkich ciał (zainfekowanych) ze zdeformowaną głową lub nawet bez niej. Niektóre były bardzo blade, inne tylko trochę. W niektórych miejscach trupy leżały na stosie. Niektóre były podziurawione jak sito, inne nie miały kończyn, część miała wiele śladów po walce, choć większość tylko jeden – ten na głowie. Szkło z okiennych szyb i kuchennego regału zdobiło podłogę na niemal całym parterze. W pierwszych dwóch pomieszczeniach nie było miejsca, gdzie zmieściłaby się ludzka stopa, tak by nie musiała stykać się z ciałami, krwią lub szkłem. A w dalszych pokojach wcale nie było dużo lepiej. Dom był pusty, mężczyzna najwyraźniej zdawał sobie z tego sprawę, bo nie przetrząsał każdego pomieszczenia z osobna, lecz od razu skierował się do sypialni. Sięgnął do szafki nocnej i wziął z niej dwa pistolety oraz naboje do nich. Wszystko umieścił w pasie na amunicję i broń, który już miał założony, następnie pośpiesznie wyszedł tylnym wejściem, kierując się w stronę dziwnych odgłosów.

Po minięciu progu tylnych drzwi wchodziło się na drewnianą werandę, dość dużą i zadaszoną. Stał na niej stolik i dwa fotele, a nad barierkami wisiały kwiaty w doniczkach, które aktualnie kołysały się lekko w rytmie wiatru. Gdyby nie kolejne trupy, byłoby to niczym niewyróżniające się miejsce służące do odpoczynku po ciężkiej pracy. Thomas przeszedł wzdłuż całą werandę, nawet nie zwracając uwagi na leżące przy niej ciała. Doskonale wiedział, skąd się tu wzięły, lecz nie obchodziło go to w tej chwili. Miał zadanie do wykonania i nic nie mogło go powstrzymać. Po wyjściu na tyły domu widok, który zobaczył, zaskoczył go. W małym sadzie, znajdującym się niespełna dwieście metrów za budynkiem, kilkunastu zombie wszczęło atak na pięcioro ludzi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ocaleni wdrapali się na starą, wielką jabłoń, a na ziemi pod konarami zebrała się grupka zainfekowanych, chcących ich dopaść. Ludzie najwyraźniej nie mieli już amunicji lub uciekając, zgubili broń, gdyż nie strzelali do wrogów, tylko rzucali w nich jabłkami i uderzali gałęziami. Gdyby nie cholernie realne widmo brutalnej śmierci, to sytuacja wyglądałaby na zabawną.

Początkowo nikt nie zwracał uwagi na Toma. Mężczyzna zszedł z werandy drewnianymi schodami. Minął dwa świeżo usypane groby znajdujące się nieopodal kwietnika przy domu. Popatrzył na nie, smutno westchnął i nie zatrzymując się dłużej, niż to było konieczne, ruszył w stronę sadu. Szedł powoli, odwiesił strzelbę na ramię, wyciągnął dwa pistolety o sporym kalibrze i wycelował w stronę zainfekowanych. Gdy zbliżył się na odległość stu metrów, mężczyzna siedzący najwyżej, prawie na czubku drzewa, zauważył go i zaczął błagać o pomoc. Chwilę później już całe drzewo prosiło o ratunek. Widok był komiczny. Na siedmiometrowej, zielonej jabłoni siedziało pięć osób, a na ziemi tuż pod ich stopami kłębił się „komitet powitalny”. Thomas nie przywiązywał wielkiej wagi do religii, lecz nie wiedzieć czemu, widząc jabłoń i tych ludzi, pomyślał: To właśnie owoc tego drzewa wygonił nas z raju, a wdrapanie się na nie tego nie zmieni.

Na samym czubku jabłoni, w miejscu, gdzie gałęzie teoretycznie były już za cienkie, aby można było na nich bezpiecznie usiąść, o dziwo, siedział młody mężczyzna. Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Był szczupłym, niskim blondynem, który aktualnie trząsł się jak osika. Ubrany był w niebieską bluzę z kapturem, rozdartą i nieco zakrwawioną na lewym ramieniu, oraz krótkie spodenki moro z wielkimi kieszeniami po bokach. Na plecach miał malutki plecak, niemogący pomieścić nic więcej niż kilka kanapek i mały zapas wody. Mniej więcej w połowie wysokości drzewa siedziała reszta: dwie kobiety, kilkuletni chłopiec i mężczyzna po trzydziestce. Pierwsza kobieta miała także około trzydziestu lat. Była ładną brunetką z pociągłą twarzą i sięgającymi za ramiona, związanymi z tyłu włosami. Tuliła w ramionach małego chłopca. Dziecko miało nie więcej niż osiem lat. Już nie płakało, przytulało się do matki, znajdując w niej ukojenie. Obok nich siedziała kolejna kobieta. Jej długie, rude włosy przyciągały uwagę, tak samo jak specyficzne kości policzkowe i krótki nos. Miała nie więcej niż dwadzieścia trzy lata i z całą pewnością w normalnych okolicznościach złamałaby niejedno serce. Pomimo drobnej postawy i trudnej sytuacji nie sprawiała wrażenia słabej, a to za sprawą gałęzi, którą trzymała w ręku. Tę broń musiała niedawno oderwać ze starego drzewa, a zakrwawiona końcówka zdradzała, że „chrzest bojowy” miała już za sobą. Kobieta wdrapała się nieco wyżej i nawet teraz próbowała uderzyć zainfekowanych, lecz z mizernym skutkiem.