Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja powieści Sama tego chciałaś, Zuzanno.
Porzucona przez męża Zuzanna nie traci nadziei, że małżonek odzyska rozum i wróci na łono rodziny. W nowej sytuacji trzeba się jednak odnaleźć, co nie jest łatwe, bo w kierunku kochanki odpłynęły z mężem także i pieniądze. Zuzanna nie ma zatem wyjścia - zrzuca kapcie, zakłada buty na obcasie, wciska się w elegancki żakiet i rusza na podbój świata (biurowego, aplikując na najniższy szczebel). Kiedy udaje jej się stanąć na nogi (całkiem zgrabne, bo ze stresu zdążyła zeszczupleć) i zaczyna wszystko od nowa, pojawia się skruszony mąż...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 11 godz. 42 min
Lektor: Joanna Domańska
Copyright © by Krystyna Bartłomiejczyk
Copyright © by Wydawnictwo Prozami Sp. z o.o., 2014
Projekt graficzny okładki:
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Skład i łamanie:
Marek Zinkiewicz
Redakcja:
Małgorzata Majewska
Korekta:
Justyna Jakubczyk
Wydawnictwo Prozami Sp. z o.o.
www.prozami.pl
Warszawa 2014
ISBN e-book: 978-83-63742-16-4
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
– Codziennie to samo gówno. – Zuzanna spojrzała ponuro na kalendarz wiszący na ścianie i zmełła w ustach soczystą inwektywę. Gdyby płacono jej za każde przekleństwo, byłaby milionerką.
Oczywiście liczyła się z tym, że swoje musi odcierpieć, ale nie tak miało być. To, co jej nie zabiło, miało ją wzmocnić, zmienić w lekkiego motylka, w wolnego ptaka beztrosko latającego w przestworzach. Miała nie oglądać się za siebie i iść swoją drogą, z wiatrem czy pod wiatr, ale iść. Miała w siebie inwestować i wyciskać życie jak cytrynę. Tymczasem trzymała się kurczowo wspomnień jak posłuszny ratlerek nogi swego pana i przeklinając, odhaczała czarnym flamastrem kolejny dzień w kalendarzu.
A telefon milczał jak zaklęty.
Witek tkwił przy Wiewiórze niezłomnie i ani myślał o powrocie na łono rodziny. Wbrew oczekiwaniom Zuzanny nie eksplodował skruchą, nie padł na kolana i nie żebrał o przebaczenie, przeciwnie – okopywał się przed nią z zapałem i unikał jak morowej zarazy. Jakby składała się wyłącznie z sześćdziesięciu kilogramów furii i stu sześćdziesięciu sześciu centymetrów przywar. Gdyby założyła podsłuch w jego głowie, z pewnością usłyszałaby: spieprzaj w podskokach ty wredna, skwaszona ksantypo. Albo coś w tym rodzaju.
No dobrze, pomyślała, mrużąc wściekle oczy. Do rudej Wenery się nie umywam i mogę spieprzać, ale co z dziećmi? Im też to powiesz? Musiałbyś być zgniłym głąbem kapuścianym, gdybyś również priorytety ojcowskie sobie poplątał.
A jeśli poplątał?
Sęk w tym, że takiej możliwości nie mogła wykluczyć. Cóż, życie to niezła łamigłówka. Pisze dziwne scenariusze, w których niemożliwe staje się możliwe, a to, co jednego dnia jest prawdą, na drugi dzień okazuje się kłamstwem.
Ostry dźwięk telefonu oderwał Zuzannę od kalendarza. Z impetem rzuciła się do aparatu. Zahaczyła o kant komody i nabiła sobie siniaka na pół uda.
– Słucham? – wydyszała w słuchawkę, z trudem powstrzymując skowyt.
– Hej, jak się masz? – Wesoły głos Teni kolidował z nastrojem Zuzanny, obolałej duchowo, a teraz i fizycznie.
Na twarzy Zuzanny pojawił się grymas, jakby połknęła żabę.
– Nie narzekam – odparła z lekkim wahaniem.
– Och, to świetnie. A co teraz robisz? Bardzo jesteś zajęta?
Zuzannę zajmowały różne rzeczy. Ostatnio przede wszystkim milczący telefon, na zmianę z wiele mówiącym kalendarzem ściennym, ale w żadnym razie nie były to czasochłonne czynności natury fizycznej.
– Tenia, wiesz, że nie cierpię ankiet – powiedziała łagodnie, rozmasowując udo. – Mów po ludzku, co się stało, póki się jeszcze nie zdenerwowałam.
– Nie zauważyłaś? Wiosna się stała, kobieto! I to pełną gębą! Ptacy wrócili, krzaki się zazielenili, a ja mam żółciutkie jak słoneczko tulipanki z własnego ogródka. Przyniosę ci. I pyszną drożdżową babę. Upiekłam specjalnie dla ciebie, bo ty… No, nieważne. Nastaw wodę na kawę, okej?
Zuzanna już chciała się zgodzić, gdy nagle szare komórki wszczęły alarm. Żadne takie! Wizyty, nawet najbardziej przyjacielskie, nie wchodzą w rachubę! Byłaby to towarzyska katastrofa. Wprawdzie Tenia nie była drobiazgowa, ale brud, kurz i wszelkie nieczystości działały na nią jak czerwona płachta na byka. Zakładając, że nie zakichałaby się na śmierć, z pewnością spędziłaby nader pracowite popołudnie, pucując mieszkanie Dołęgów. A miałaby co robić, bo wokół Zuzanny roztaczało się pobojowisko, które nasuwało skojarzenie z najazdem hordy Czyngis-chana. Podłogi kleiły się pod nogami, dywan kipiał od paprochów, na stole Sodoma i Gomora, a na meblach warstwa kurzu tak gruba, że byle kichnięcie wywołałoby smog nad Borowem.
O nie, mowy nie ma. Nikt jej nie będzie umierał ani odwalał pracy galerniczej w jej domu.
– Nie! – zaprotestowała stanowczo Zuzanna. – Znaczy, tak, pogadać możemy, owszem, ale może lepiej na gruncie neutralnym? Bo wiesz… – zająknęła się – bo ja poczułam gwałtowną potrzebę wyjścia. Od kilku dni siedzę kamieniem w domu, przynajmniej mam pretekst, żeby się wyrwać.
– A to jest genialny pomysł – ucieszyła się Tenia. – W takim razie za pół godziny U Jaśka. Może być?
Zuzanna zerknęła w lustro i się skrzywiła. Skoro już musi wyjść, potrzebuje więcej niż pół godziny, żeby ten rozczochrany obraz nędzy i rozpaczy nabrał ludzkiego wyglądu.
– Za godzinę – bąknęła.
Dokładnie godzinę później, prezentując zupełnie przyzwoity wygląd, ruszyła na umówione spotkanie z przyjaciółką. Szła powoli, głęboko zamyślona, nie zwracając uwagi na liczne wiosenne zwiastuny. Nawet nie zauważyła, że przeszła na drugą stronę ulicy na czerwonym świetle.
Oczywiście praworządna policja w osobie Mieczysława Kowalczuka – dobrze jej znanego, bo mieszkającego od lat w tym samym bloku – znalazła się przy niej natychmiast.
– No, no, pani Dołęgowa. – Kowalczuk spojrzał na nią służbowym wzrokiem i pokręcił głową wyraźnie zdegustowany. – Polska to nie Anglia, tu światła obowiązują.
– Wiem – odparła skruszona – i nie widzę dla siebie żadnej okoliczności łagodzącej. Ale Bóg mi świadkiem, że zwyczajnie się zamyśliłam i…
– A wie pani, ile będzie kosztowała panią ta zwyczajność? – spytał surowo.
– Pięćdziesiąt złotych?
– Niech pani doda drugie tyle – odparł prawie z satysfakcją.
– Co?! Stówę?! Rany boskie! – Zuzanna zachłysnęła się z wrażenia. – No to ciekawa jestem bardzo, ile wlepiacie za prawdziwe przestępstwo… Panie Mieciu kochany, niech pan będzie człowiekiem i przymknie oko…
– Po pierwsze, Mieciem jestem w cywilu, na służbie jestem władzą, pani Dołęgowa – sprostował szorstko. – Po drugie, za przestępstwa wsadzamy do więzienia. A po trzecie, ślepy mogę być prywatnie, ale nie służbowo.
– A nie może władza służbowo okazać praworządnemu obywatelowi trochę ludzkich uczuć i skończyć na pouczeniu?
– Gdyby obywatel był praworządny, nie łaziłby po jezdni i nie ładował się pod ciężarówki – stwierdził tonem pełnym nagany. – Nie wstyd pani, pani Dołęgowa? Taki przykład daje dzieciom dorosła kobieta?
Zuzannie było bardzo wstyd. Z tego wstydu gotowa była nawet spalić się żywcem, pod warunkiem że uchroniłoby ją to przed wysokim mandatem.
– Wcale nie po jezdni – zaprotestowała niezwykle uprzejmie. – Po pasach szłam, panie władzo. Więc czy nie zechciałby pan władza wziąć tego pod uwagę i puścić mnie wolno? Zapewniam uroczyście, że więcej tego nie zrobię.
Kowalczuk spojrzał na Zuzannę jak na niewydarzoną idiotkę i zrobił gest, jakby chciał puknąć się w czoło.
– Że też musiałem mieć służbę akurat dzisiaj – westchnął rozdzierająco. – Pani lepiej już idzie, pani Zuzanno, bo zapewniam, też uroczyście, że zaraz panią zaknebluję.
Zuzannie nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko przekazała Mieciowi wyrazy wdzięczności do grobowej deski i odkręciła się na pięcie. Zrobiła kilka kroków, ale nagle, jakby jej nogi wrosły w ziemię, zatrzymała się na chodniku. Wyjątkowo niekorzystnym zbiegiem okoliczności jakieś pięćdziesiąt metrów dalej stała Wiewióra, widoczna z każdego miejsca niczym płonący Pałac Kultury. Stała i patrzyła na nią wzrokiem pełnym złośliwej satysfakcji.
Wszystko, co nastąpiło potem, wydarzyło się niezależnie od woli Zuzanny. Wystartowała jak do pożaru, doskoczyła do Jagody i szarpnęła ją za rękaw trencza, omal go nie obrywając.
– Zgłupiałaś, babo?! – wrzasnęła histerycznie Wiewióra. – Na mózg ci, kurde, padło?
– Ty mnie lepiej nie tykaj, ty… ty załgana lwico salonowa. Brudzia z tobą nie piłam – zakomunikowała zimnym głosem Zuzanna. – Tobie chyba padło. Na twoim miejscu nie spacerowałabym tak spokojnie na oczach żony, która aż się rwie, żeby dokończyć to, co zaczęła w noc sylwestrową.
Wiewióra uśmiechnęła się jadowicie.
– A co dziś stoi na przeszkodzie? Glina za plecami?
– Glina? – Zuzanna obejrzała się nerwowo.
Na parkingu wciąż stał radiowóz, a siedzący w środku Mieczysław Kowalczuk nie spuszczał z nich chciwego wzroku. Nie ulegało wątpliwości, że tylko czeka na kolejne karalne wykroczenie sąsiadki. Szybko rozluźniła uścisk.
– Głupi zawsze ma szczęście – westchnęła – i absolutnie nie mam na myśli siebie. Chyba ci się udało, kwiatuszku, ale wiesz co? Na przyszłość unikaj mnie jak diabeł święconej wody, bo kiedyś nie zdzierżę i naprawdę zasadzę ci solidnego kopa. Choćbym miała za plecami całą komendę główną, co mi tam.
Chyba pierwszy raz w życiu udało jej się kogoś tak rozbawić, jak teraz Wiewiórę, która ze śmiechu zgięła się wpół.
– Ty? Taka pucha marna? – zagulgotała po dobrej chwili. – Ale obciach… A potrafisz podnieść nogę tak wysoko?
– Nie zajmuj się moją nogą, zajmij się swoim tyłkiem, ty rozanielona, ryżawa… wampirzyco.
– Ha, ha. Dawno dojrzałaś, pora spadać, przywiędła prukwo.
– Krówska mają pierwszeństwo – syknęła bez namysłu Zuzanna.
Wiewióra spojrzała na nią z głęboką odrazą.
– Moja głęboka mentalność nie pozwala mi na dłuższą konwersację z brodzikiem umysłowym – odparła wyniośle. Błysnąwszy intelektem, z zadowoleniem odnotowała rozdziawioną buzię Zuzanny, po czym zrobiła ostry zwrot na pięcie i… weszła prosto na walec reklamowy. – Ożeż kurza dupa w ząbek czesana!! – wrzasnęła, łapiąc się za czoło.
Zuzanna uznała, że w zasadzie czuje się usatysfakcjonowana. W naturze naprawdę nic nie ginie, boska sprawiedliwość rozstrzygnęła się dosłownie na jej oczach, a surowym narzędziem kary stał się betonowy słup. Nawet nie musiała podnosić palca, nie wspominając już o nodze. Odwróciła się i bez słowa ruszyła przed siebie, zostawiając za plecami Wiewiórę, która na zmianę kwiliła i złorzeczyła.
Na widok Zuzanny Tenia Kosik przerwała połączenie.
– No, nareszcie. – Wsunęła komórkę do kieszeni swetra i odsapnęła z ulgą. – Już myślałam, że na okoliczność wyjścia z domu szarpiesz się sama ze sobą i złapały cię jakieś komplikacje fizjologiczne.
Zuzanna się skrzywiła.
– Miecio mnie złapał… znaczy pan władza, bo na służbie. Wtargnęłam na pasy jak krowa, a nie powinnam, bo podobno czerwone się paliło. Ja nie widziałam, no ale mogłam być ślepa, a władza przeciwnie, no nie?
– Pewnie tak. – Tenia zachichotała. – No, nie stercz mi jak kat nad głową, siadaj… A dużo straciłaś? – zapytała z zainteresowaniem, kiedy Zuzanna wreszcie się usadowiła.
– Zyskałam. Pouczenie, żeby nie dawać złego przykładu dzieciom. – Wzrok Zuzanny zatrzymał się na dwóch szklankach z latte macchiato. Obok, w słoiku z wodą, żółciły się tulipany z przydomowego ogródka Teni. – No rzeczywiście, cudne wyhodowałaś… A babę też przyniosłaś?
– Aha. U mnie obiecanki nie cacanki… Zuzka, nie chcę być nachalna, ale chyba odróżniasz czerwone od zielonego? I chyba wiesz, że miałaś szczęście? Skrzyżowanie to nie jest jakaś pierwsza lepsza dróżka osiedlowa, po której…
Zuzanna łypnęła na przyjaciółkę złym okiem.
– Nie rozpędzaj się tak, okej? Dostałam, co mi się należało i na dziś chwatit. Lepiej podziel się ze mną świeżymi ploteczkami, bo trochę zdziczałam w czterech ścianach.
– Okej. – Tenia skinęła głową. – Świeże ploteczki są takie, że Mąkosie są zdrowe i wyjechały na weekend do rodziny Antka, a u Kosików też wszystko gra i buczy. A u ciebie?
– U mnie nic nie gra, za to buczy doniośle. – Zuzanna westchnęła przeciągle i uśmiechnęła się smutno. – Masz na to jakąś światłą radę?
– Może bym i miała, ale musiałabyś się spiąć i nieco rozwinąć temat.
Zuzanna zebrały siły i popijając wolno kawę, zapoznała Tenię ze swoim stanem psychicznym w sposób obszerny, wyczerpujący i z uwypukleniem obfitych akcentów kasandrycznych.
– No i sama widzisz. Wychodzi na to, że Witek bawi się znakomicie, a mnie został płacz i zgrzytanie zębami – zakończyła wywód gorzką konkluzją.
Wzrok Teni spoczął na chwilę na świerku rosnącym za oknem pubu, po czym natychmiast przeniósł się z powrotem na Zuzannę.
– Cóż mogę powiedzieć… – odchrząknęła. – Widzi mi się, że łatwiej diabła do duszy wpuścić, niż go z niej wyrzucić.
– Ty, aforystka, nie bądź taka dowcipna – odburknęła Zuzanna.
– No bo czegoś tu nie łapię. Boisz się żyć w pojedynkę, boisz się dać mu po pysku, boisz się pogadać… Jest w ogóle coś, czego się nie boisz?
– Spytaj o to mój cień, może ci odpowie… Jezu, ja naprawdę nie wiem, co jeszcze mogę zrobić.
Z gardła Teni wydobył się głuchy pomruk.
– Jeszcze? A co takiego zrobiłaś do tej pory, hę? Zdaje się nic, oprócz bania się. No i obwąchiwania telefonu, zerkania w stronę drzwi i nasłuchiwania odgłosów z klatki schodowej. To akurat możesz sobie odpuścić, jestem za. – Zmrużyła oczy i ściszyła głos do suflerskiego szeptu. – Może wreszcie przestaniesz odbębniać deprechę jak lekturę obowiązkową. Jak sama zauważyłaś, on i tak ma to w dupie, bawi się w najlepsze w kawalera z odzysku…
– Prosiłam o radę, tak? Jeśli jeszcze raz zjedziesz z tematu, to nie ręczę za siebie – zagroziła rozzłoszczona Zuzanna. – I niech ci tylko nie przyjdzie do głowy radzić mi za wiele.
– Hm. A nie za wiele będzie ruszyć palcem, wystukać numer i szczerze pogadać? Możesz wyrazić duszpasterską opinię, że zachowuje się jak wyrodny ojciec i podły mąż, i jeśli nie przekracza to jego możliwości, chcesz, żeby zachował się odwrotnie. Nie opluje cię przecież. Człowiek nie dziczeje w ekspresowym tempie, nawet przy robiącej za bluszcz flamie… No co jest? – zdziwiła się, widząc osobliwą minę Zuzanny. – Zła rada?
– Głupia. Odwrotne zachowanie niczego nie zmieni, z wyjątkiem tego, że ojciec będzie dla odmiany podły, a mąż bez zmian wyrodny.
Tenia wlepiła w Zuzannę okrągłe ze zdziwienia oczy.
– Co ty bredzisz… Och! – Kiedy zrozumiała, o czym mówiła Zuzanna, parsknęła śmiechem, szczerze ubawiona. – Nie trać na mnie czasu i nie łap za słówka. Łap lepiej Witka.
Po chwili milczenia Zuzanna pochyliła się nad stolikiem i posłała przyjaciółce krzywe spojrzenie.
– Ależ ty jesteś uparta jak muł – westchnęła. – Coś ci opowiem, Tenia, i znajdziesz gotową odpowiedź, bo jesteś osobą rozumną – oświadczyła z należytą powagą. – Otóż kiedyś chciałam, żeby zawiózł nas do Lublina. Agatka miała wizytę u ortopedy. Kazał nam jechać busem. Tak wcześniej zamierzałam i z pewnością bym to zrobiła, ale rano zadzwoniła recepcjonistka i powiedziała, że wizyta została przełożona na późniejszą godzinę. Nie miałam wyboru… późna jesień, szybki zmrok, dwuletnie szkraby… sama rozumiesz.
Tenia, wstrzymując oddech, w milczeniu skinęła głową.
– Cóż – kontynuowała Zuzanna – ja też nie bardzo lubię, gdy ktoś mi mówi, jak mam żyć, ale wtedy Witek naprawdę przesadził. Uznał, że go stawiam pod ścianą, miał inne plany, a przez „moje chcenie” musiałby je zmieniać. „Moje chcenie”, wyobrażasz sobie? Bo ja dla własnej przyjemności kazałam mu przewieźć swoją… znaczy moją dupę do Lublina i z powrotem! – Nerwowo potarła grzbiet nosa.
Tenia wciąż milczała, wpatrując się w Zuzannę ze ściągniętymi brwiami.
– W końcu pojechał – podjęła Zuzanna po chwili – ale powiem ci szczerze, że wolałabym iść na piechotę, z dziećmi na barana. Może mi się zdawało, a może nie, lecz jak dla mnie szybkość była zawrotna. Jechał, jakby ścigał się z czasem. Albo chciał mi zrobić na złość, bo wie, że boję się szybkiej jazdy. W każdym razie jechał z narażeniem naszego życia. No więc kazałam mu natychmiast zwolnić, a on… Wiesz, co on zrobił?
– Hm… Przyśpieszył?
– Właśnie. A skoro przyśpieszył, kiedy kazałam zwolnić, to co zrobi, według ciebie, gdy oznajmię uroczyście, że w naturze najważniejsze gniazda to gniazda rodzinne, a że natury się nie poprawia, pora wrócić do roli ojca i męża? No co?
– Krzyknie radośnie: Gniazda wszystkich krajów łączcie się? Boże, nie wiem, Zuzka. To twój mąż. Bardzo przykra ta historyjka. Na twoim miejscu chyba bym Witkowi jaja ukręciła, ale nie rozumiem, jak ona ma się do… – Nagle Tenia uniosła jedną brew. – Och, chyba wreszcie zaczynam chwytać… Stawiany pod ścianą wścieka się i robi na odwyrtkę, tak?
– I właśnie dlatego żadnego więcej chcenia. Choćbyś okrzyknęła mnie arcyśmierdzącym tchórzem. – Zuzanna odsunęła się na oparcie krzesła i w zamyśleniu popatrzyła na słoneczne tulipany.
Tenia wtuliła głowę w ramiona, jakby próbowała opanować ogarniającą ją rozpacz.
– Oj Zuzia, Zuzia, pamięć może masz i dobrą, ale wybiórczą. Pamiętasz ze szczegółami, co było prawie dziesięć lat temu, a lekką rączką zapominasz o zdarzeniu sprzed roku? Więc przypominam ci, z żalem oczywiście, że zdarzyła się wówczas sytuacja, gdy na twoje chcenie Witek zareagował wcale nie na odwyrtkę. Chciałaś, żeby przyjął do pracy Wiewiórę, i właśnie tak zrobił – wytknęła jej surowo. – W dodatku uczynił to nad wyraz ochoczo, bez żadnego wahania i wściekania. Więc może jednak to nie jest u niego reguła?
– Nieprawda – zaoponowała zdenerwowana Zuzanna. – Wahał się, widziałam to wyraźnie w jego oczach.
– Może i się wahał, ale skąd wiesz, na jaki temat? Siedziałaś mu w głowie? Mógł w myślach wybierać między sierpem a młotem i nawet byś o tym nie wiedziała. Mnie tam bardziej prawdopodobne wydaje się, że wiedział, co zrobi, bo wiedział, co ty zrobisz… O Jezu, powidło jakieś mi z tego wyszło. W każdym razie chodzi o to, że cię otumanił, perfidnie podpuścił, a potem w duchu dziękował za koło ratunkowe, które mu rzuciłaś.
– Nieprawda – zaprzeczyła ponownie Zuzanna. – Znam chyba własnego męża, no nie? Po prostu tak się pechowo złożyło.
– Coś mi się zdaje, że on zna ciebie o niebo lepiej – mruknęła Tenia.
– Ty nie bądź taka inteligentna, bo zaraz wyrwę ci ząb mądrości bez znieczulenia – zaperzyła się Zuzanna. – A właśnie że znam Witka, przynajmniej na tyle, żeby wiedzieć, że moje A jest jego B i na odwrót. Zawsze na odwrót. To taki typ człowieka, przy którym żeby coś zyskać, należy oddychać tym samym powietrzem, rozumiesz?
Umysł Teni zazwyczaj działał sprawnie, ale przy historiach o Witku i z Witkiem w tle zawsze doświadczał pomroczności.
– Kpisz czy o drogę pytasz? – Wzruszyła ramionami. – Nic z tego nie rozumiem.
– Po prostu zawsze musi być po jego myśli, niczyjej innej. Nieludzko chory się robi, jeśli nie jest… – Zuzanna przymknęła oczy, jakby chciała uporządkować rozbiegane na wszystkie strony myśli. – Czekaj, powiem inaczej, bo sama się w tym pogubię. Wyobraź sobie, że mówisz Kacprowi: Kochanie, potrzebujesz nowych majtek, idziemy na zakupy. Co ci odpowiada?
– Pyta: Pantalonów czy stringów, kochanie?
– A Witek odparłby: Nie potrzebuję, bo gaci mam jak mrowisko mrówek. Nawet powieka by mu nie drgnęła, choćby nie miał ani jednej sztuki. Gdybym natomiast powiedziała, że ma ich aż nadto, stwierdziłby, że jest mu niezbędna jeszcze jedna para. Przez te wszystkie lata spędzone z Witkiem nauczyłam się wyczuwać, kiedy naprawdę chce, a kiedy udaje, że chce. Skąd mogłam przypuszczać, że ten jeden jedyny raz nos mnie zawiedzie? I to wyjątkowo ordynarnie? Teraz mogę tylko ubolewać, że ta zbieżność życzeń objawiła się akurat w momencie, gdy najbardziej liczyłam na rozbieżność.
Tenia niemal podskoczyła z irytacji na krześle. Była głęboko przekonana, że małżeństwo polega głównie na kochaniu, mniej na niuchaniu. Że powinno być pioruno-burzo-deszczochronem, nie wolną amerykanką. Jasne, trafiają mu się różne cykuty – zastój, własnowolność, własnomyślność, zamulanie i inne rozbieżności, ale jeśli ma mocne podstawy, zniesie wszystko. Nawet te „wyjątkowe wyjątki”. Ale za Boga nie zniesie bulgocącego jak wulkan kociołka delfickiego. Abrakadabry są zbyt ryzykowne. A jeśli Zuzanna odważyła się podjąć tę dziecinną grę pod tytułem Zgaduj-zgadula, w której ręce paranormalna kula, powinna była też przewidzieć, że nie tylko po nitce do kłębka, ale że nici bardzo często stają się sidłami. I nigdy nie wiadomo, kto w nie wpadnie.
– A ja ci powiem, że trzeba było liczyć raczej na własny rozum, przecież masz głowę nie od parady. Powodów do niepokoju miałaś aż nadto – odparła brutalnie Tenia. Dyplomacja nigdy nie była jej najmocniejszą stroną.
Zuzanna przyzwyczaiła się do bezwzględnej szczerości przyjaciółki, nawet nauczyła się z nią żyć, ale teraz z jakiegoś powodu poczuła się dotknięta.
– Tenia…! – syknęła. – Dobrowolnie mi się podsuwasz pod pięści…
– Już dobrze, dobrze. – Tenia machnęła ręką. – Więcej nie będę, bo nie dam rady. Do końca opadłam przy tobie z sił fizycznych i umysłowych.
– Usiądź sobie w pozycji lotosu – poradziła jej życzliwie Zuzanna.
– A ty dla towarzystwa w jakiejś innej wydumanej, z baranią włącznie – odpaliła Tenia. – Może uda ci się wydumać jakąś klątwę na Witka? Już słyszę ten skrzeczący wokal: Wiedźmenie! Przeklinam cię do trzeciego pokolenia wstecz za to, żeś mnie opuścił i doprowadził do nerwowej ruiny. Obyście do spółki z Jagą-Babą dostali przewlekłej sraki i nosili pieluszki Happy…
Zuzanna o mało nie udusiła się ze śmiechu.
– Czegoś takiego na pewno nie wyskrzeczę, wróżko Szeptucho – wykrztusiła. – Tyle pampersów doprowadziłoby mnie do finansowej ruiny, dla odmiany.
– To może: Tyś mnie porzucił, ale pora, byś powrócił? Tyle że do tego niepotrzebne są zaklęcia, wystarczy telefon. Nie wiem, czy pomoże, ale wiem, że nie zaszkodzi.
Zuzanna nagle spoważniała.
– Pewnie masz rację, nie będę się z tobą spierać. – Twarz stężała jej w wyrazie niezadowolenia i determinacji. – Ale i tak nie zadzwonię, bo… No owszem, mogłabym, tylko panicznie się boję. Zapomniałaś czy nie rozumiesz? Coś we mnie krzyczy wielkim głosem, że jeśli cokolwiek zmienię, to tylko na gorsze.
Tenia nie zapomniała o obawach Zuzanny, nawet starała się je zrozumieć, ale jako osoba rozsądna nie mogła dojrzeć w nich żadnego sensu. Toteż zdenerwowała się na nowo.
– Niech ja pęknę z hukiem. Ta znowu swoje – powiedziała, tłumiąc rozpaczliwy jęk i spoglądając na przyjaciółkę z niesmakiem. – Bo co? Da ci w łeb przez kabel? Jeden telefon uzna za nagonkę i zamiast powiedzieć: Wyszedłem na chwilę, zaraz wracam, oznajmi: W moim życiu nie ma dla was miejsca? No to powie, bęcwał patentowany, a ty będziesz przynajmniej wiedziała, na czym stoisz.
– Dużo mi z tego przyjdzie.
– No raczej dużo. Wiem… prawda nie zawsze jest święta, ale nawet ta najgorsza jest lepsza od najpiękniejszego kłamstwa, a jeszcze lepsza od… – Tenia się zawahała. Uczciwość nakazywała jej powiedzieć, że od karmienia się własną naiwnością, ale uznała, że byłoby to zbyt okrutne. – Lepsza od milczenia – dokończyła. – A jeśli tak bardzo boisz się spojrzeć prawdzie w oczy, zamknij swoje oczęta, nabierz głęboko powietrza w płuca i wrzuć Witkowi do raju parę drzazg. Nie żałuj ich dupkowi.
Zuzanna nie zdążyła zareagować, bo w tym momencie odezwała się jej komórka. Podniosła klapkę, nie patrząc na wyświetlacz.
– Słucham – rzuciła lekkim tonem i były to jedyne słowa, jakie zdążyła wypowiedzieć. Przez następne dwie minuty bezgłośnie otwierała i zamykała usta, bladła przeraźliwie i czerwieniała jak indor oraz potrząsała głową z rosnącym zdumieniem.
Tenia była zaintrygowana w najwyższym stopniu. Obserwowała rozgrywającą się pantomimę z Zuzanną w roli głównej i usiłowała odgadnąć, kto dzwoni oraz powód, dla którego jej przyjaciółce odjęło mowę. Niestety bezskutecznie.
Po skończonej rozmowie, choć trafniejszym określeniem byłoby „tyradzie”, Zuzanna oparła łokcie na stoliku i wtuliła brodę w dłonie zwinięte w pięści. Oczami błądziła gdzieś po sali i dopiero po dobrej chwili jej spojrzenie skupiło się na Teni. Wzdrygnęła się, jakby ktoś brutalnie wybudził ją z letargu.
– Podobno pobiłam Wiewiórę – wybąkała od niechcenia, uśmiechając się ponuro.
– Rany boskie!! – Tenia podskoczyła na krześle, wstrząśnięta do głębi duszy. – Jak?! Kiedy?!
Zuzanna obojętnie wzruszyła ramionami.
– No właśnie nie bardzo pamiętam. Chyba po drodze do pubu, ale czy ja wiem… No bo owszem, trochę mnie poniosło i możliwe, że szarpnęłam nią mocniej, niż chciałam. Pobicia jednak jakoś sobie nie przypominam.
W oczach Teni pojawił się szczery niepokój. Biorąc pod uwagę nieświadome przechodzenie na czerwonym świetle, a teraz jeszcze porachowanie Wiewiórze kości, skleroza Zuzanny rozwijała się w ekspresowym tempie.
– A pamiętasz chociaż, z kim przed chwilą rozmawiałaś? – spytała ostrożnie.
– No co ty… – Zuzanna spojrzała na nią zdziwiona. – Masz mnie za koncertowego półgłówka? Z Witkiem rozmawiałam… To znaczy głównie go słuchałam, bo nie dał mi dojść do słowa. No i on mi właśnie powiedział, że pobiłam klępę…
– Tak powiedział?! Że klępę?!
– No skąd… Ja tak mówię, od siebie. – Zuzanna bezwiednie wzięła do ręki serwetnik i zaczęła nim obracać na wszystkie strony. – Klępa poskarżyła się Witusiowi, że ją napastowałam, a przysięgam na świętości, że tylko szarpnęłam lekko za rękaw. No, może jeszcze trochę jej naubliżałam. Ale o beton to już wyrżnęła sama, jak własne dzieci kocham.
Tenia wyglądała na oszołomioną. Przez chwilę zastanawiała się nad tym, co usłyszała, po czym pochyliła się w stronę Zuzanny.
– A czy byłabyś uprzejma, Zuziu, zacząć wszystko od początku? – spytała łagodnie i z kamiennym spokojem. – Najlepiej od momentu, kiedy wstałaś z łóżka, bo lekki zamęt mi się w głowie zrobił…
Zuzanna była uprzejma. Grzecznie i drobiazgowo zdała relację z całego dnia, nie opuszczając żadnych czynności, łącznie z sanitarno-fizjologicznymi. Kiedy skończyła, w oczach Teni pojawiły się jakieś ruchliwe błyski.
– Wredny jełop i załgana lafirynda – podsumowała, starając się przybrać poważną minę. Wyraźnie jednak było widać, że robi to z ogromnym wysiłkiem. – A ty go jeszcze żałujesz.
– Żałować Witka? To znaczyłoby, że żałuję wszystkich facetów świata, a ja aż tak litościwa nie jestem. – Zuzanna odstawiła serwetnik, przechyliła głowę i chwilę przyglądała się przyjaciółce uważnie. – Wiem, do czego zmierzasz, i powiem od razu. Owszem, korci mnie, Teniu, i to bardzo, żeby mu nawrzucać, teraz już podwójnie. Ale co mi to da? Ma tę przewagę, że może odłożyć słuchawkę, zanim zdążę się odezwać. Albo w ogóle nie odbierać.
– Czyli co? Będziesz tak trwać w zawieszeniu i czekać, aż łaskawie uzna, że pora na dialog? A jeśli długo jeszcze nie uzna? Przez ten czas może zapomnieć numer twojego telefonu i…
Zuzanna zachichotała.
– To naprawdę pobiję Wiewiórę. Przypomni sobie w trymiga.
– Dużo różnych przedziwnych rzeczy już od ciebie słyszałam i jakoś szlag mnie od nich nie trafił, więc chyba nie trafi i teraz – mruknęła Tenia. – Gdyby jednak trafił, przekaż Kacprowi, że mój testament leży w torebce, którą noszę tylko do kościoła.
– Nie chodzisz do kościoła, bezbożnico.
– Torebki z testamentem też nie mam, żartowałam, ale strzyżonego Pan Bóg strzyże. Wybacz, Zuzka, ale przyjaźniąc się z tobą, znalazłam się w grupie najwyższego ryzyka, więc chyba jednak muszę pomyśleć o testamencie. A może nawet i o Bogu?
Zuzannie błysnęła w oku żywa i złośliwa satysfakcja na myśl, że nie ona jedna kwalifikuje się na kozetkę w gabinecie Romanka.
– Chryste, i kto tu jest wariatką. – Popukała się w czoło. – Jakim cudem nie wykończyłaś jeszcze Kacpra, kobieto? A drugim cudem, jak on się ulągł taki nieprzywódczy? Po mojemu, każdy facet to urodzony przywódca stada, co to boi się przyznać rację kobiecie, bo myśli, że stanie się przez to mniej męski. A tu proszę, Kacper, taki „wyjątkowy wyjątek”. W głowie mi się nie mieści, że niby nie po tej samej stronie smyczy co inni, a konkretny twardziel… – Zuzanna zamilkła i zajrzała Teni w oczy. – A może jednak nie jest taki charakterniak, co? – spytała po chwili nieco złośliwie.
Tenia wzruszyła ramionami.
– Akurat jest, ale… No cóż, wyjątkowo muszę się z tobą zgodzić, chyba się starzeję. Bo globalnie rzecz biorąc, faceci to tchórze, więksi od kobiet, ale nie ma co wrzucać ich do jednego worka. Tchórz tchórzowi nierówny. Są tchórze różnego autoramentu, unikacze, cofacze, gryzacze, ciapciaki i skruszaki… – Uniosła twarz do słońca świecącego przez szybę i zmrużyła oczy. – Hm… Znasz przypowieść o synu marnotrawnym? – spytała nieoczekiwanie.
Po minie Zuzanny widać było, że zupełnie nie rozumie, o co jej chodzi.
– Że niby był skruszakiem? – Spojrzała na Tenię niepewnie.
– A nie był?
– Był po prostu synem marnotrawnym, który skruszony wrócił na łono… Och – puknęła się knykciami w głowę – pytasz, czy zamówię na zaprzyjaźnionej wsi pół wołu i zrobię Witkowi huczne przyjęcie powitalne, tak? Czyli jednak wierzysz, że wcześniej czy później wróci…
Tenia zachichotała.
– Wierzę, że ty wierzysz. Ale nie o to mi chodziło, chciałam ci tylko przypomnieć, że w Starym Testamencie ludzie podobno osiągali lekką rączką wiek matuzalemowy. Powrót Witka marnotrawnego może trochę potrwać, a ty… no, biblijną bohaterką raczej nie jesteś. – Z twarzy Teni zniknął psotny uśmieszek. – Cóż, martwię… martwimy się o ciebie, Zuzka. Ja i Niusia. Tyle sobie naobiecywałaś, że weźmiesz się za siebie, i co ci z tego wyszło? Głupie czekanie Bóg wie na co i jeszcze głupszy strach nie wiadomo przed czym. A ja ci mówię, nie da się żyć w zawieszeniu i nie zdurnieć przy okazji.
Zuzanna spokojnie dopiła kawę i wstała od stolika.
– Okej. – Cmoknęła zatroskaną Tenię w policzek. – Dla odwieszenia zrobię sobie dziś manikiur i pedikiur, a potem zażyję xanax i popiję wódką. Jutro będę promieniała optymizmem.
Tenia parsknęła śmiechem.
– Raczej leczyła kaca… Czekaj, a czy to nie jutro wracają dziewczynki?
Zuzanna wyraźnie się speszyła, miała wrażenie, że jej żołądek fiknął koziołka. Nawet nie próbowała udawać, że nie rozumie, do czego zmierza Tenia.
– Pojutrze – odpowiedziała cichym, jakby sennym głosem. – Tak, wiem, dawno powinnam była z nimi porozmawiać, ale nie chciałam psuć im wyjazdu. Wymiana uczniów to nie jest zwykła wycieczka… a poza tym Rzym, blisko babci… O Jezu, myślisz, że to takie proste?
Tenia z rezygnacją pokręciła głową.
– Nie chcesz wiedzieć, co myślę. Powiem ci tylko, że w kategorii „matka jako największy tchórz i łgarz” zdecydowanie mogłabyś dostać się do Księgi rekordów Guinnessa.
Zuzanna przyznała jej rację w duchu. Owszem, kilka razy zbierała się w sobie, ale sama myśl o rozmowie z córkami wprawiała ją w dziki popłoch. Serce zaczynało walić jak młot pneumatyczny, adrenalina buzowała, w brzuchu pulsowało nierytmicznie. Była pewna, że prędzej zemdleje, niż wydusi z siebie choćby słowo. Matko Boska, miej mnie w swojej świętej opiece, pomyślała rozpaczliwie któregoś dnia… i zaczęła łgać.
Przez ostatnie półtora miesiąca nabrała wielkiej wprawy w konfabulowaniu, choć nie czuła się z tym najlepiej. Jakby teraz to ona dopuszczała się wielkiej zdrady. No i finał kłamstw był coraz bliższy. Agatce i Oli chyba przestawał się podobać cykl opowieści o ojcu, który wychodzi do pracy, kiedy jeszcze śpią, wraca z niej, gdy już śpią, a na weekendy wyjeżdża na niezmiernie ważne kursokonferencje.
– Ja… zrobię z tym coś, na pewno, ale… nie wiem jak.
– Po prostu powiedz im całą prawdę.
Zuzanna milczała przez chwilę, szukając właściwych słów.
– Nie wiem, czy całą, ale powiem – oznajmiła rzeczowo. – Obiecuję.
– I bardzo dobrze. – Tenia wyjęła ze słoika tulipany, bezwiednie starła rękawem plamę wody, która pozostała na stoliku, po czym podniosła się leniwie z krzesła. – Jak chcesz, mogę cię odprowadzić – bąknęła od niechcenia.
– A po co? Znam drogę do domu.
– Ale nie rozróżniasz kolorów, więc…
– Nie martw się. – Zuzanna odebrała kwiaty z rąk Teni i sięgnęła po tekturowe pudełko z babką. – Chyba trochę przejrzałam na oczy. – Uśmiechnęła się, ignorując niepokój w oczach przyjaciółki, która wcale nie wyglądała na przekonaną.
Otuliła się płaszczem i z ulgą wyszła z gwarnego, dusznego pubu. Bolała ją głowa, miała mdłości, czuła się zmęczona i z jakiegoś powodu zła. Najbardziej w świecie pragnęła teraz znaleźć się w domu.
Zuzanna rzuciła płaszcz na fotel, przebrała się w stare wygodne dresy i boso podreptała do kuchni. Ciężko usiadła na krześle i spojrzała w zadumie na list, który – wracając do domu – odebrała na poczcie. Dziwiło ją i jednocześnie ciekawiło, dlaczego Nina nadała polecony, zamiast zwykły jak dotychczas? Odpowiedź znalazła po rozerwaniu koperty. Znajdowało się w niej sto dolarów kanadyjskich. Wpatrywała się z otwartą buzią w berniklę kanadyjską umieszczoną na rewersie banknotu i kojarzącą się jej z wyrośniętą polską kaczką. W końcu ocknęła się i zaczęła czytać.
Musiała przyznać, że Nina nie należała do osób wylewnych. List był krótki i zawierał najistotniejsze informacje, głównie na temat zdrowia oraz zbliżających się świąt i związanych z nimi generalnych porządków. Przy słowach o sprzątaniu Zuzanna odruchowo odwróciła bose stopy, uważnie się im przypatrując. Zgodnie z testem czystości, jeśli nic się do nich nie przykleiło, to znaczyło, że był porządek i nie musiała się sprężać.
Przykleiło się, nawet całkiem sporo.
– Super – mruknęła.
Odłożyła list na stół i skrzywiła się, gdy głośno zaburczało jej w brzuchu. Uświadomiła sobie, że od dwóch dni prawie nic nie jadła. Otworzyła lodówkę, ale zaraz ją zamknęła. Nie było tam nic, z wyjątkiem surowych warzyw, skwaśniałego mleka oraz puszki zielonego groszku. Na szczęście miała babkę.
Tak się przynajmniej Zuzannie zdawało, bo kiedy wróciła do przedpokoju, okazało się, że nie ma tam ani tekturowego pudełka, ani tulipanów. Nie wierzyła, że stały się trofeami jakichś duchów, diabłów lub innych sił nadprzyrodzonych, bardziej skłaniała się ku wersji o własnym roztrzepaniu. Zamknęła oczy, wytężyła pamięć i po chwili wszystko stało się jasne. Babka i kwiaty zostały na poczcie, dlatego posiłek musiała odłożyć na potem. Do rana na pewno. A jeśli głód jej dziś nie zabije, to już nic, nikt i nigdy nie będzie w stanie tego dokonać…
Przechodząc do pokoju, odruchowo spojrzała na telefon i głośno wciągnęła powietrze. Na jej twarzy kolejno odbijały się najróżniejsze emocje – niedowierzanie, radość, podniecenie, nieufność, wreszcie strach, biorąc pod uwagę niedawne zdarzenia. Wcześniej myśl, że będzie to wiadomość do Witka, a nie od Witka, z pewnością w ogóle nie przyszłaby jej do głowy. Może Tenia ma rację? Może nie ma co liczyć na to, że śmierdząca sprawa sama z siebie przestanie śmierdzieć i zmieni się w boski zapach perfum? W zasadzie tego nie powiedziała, ale na pewno to właśnie miała na myśli.
Zuzanna przyjrzała się z namysłem słuchawce. A potem powoli sięgnęła po nią i wystukała numer. Po trzech sygnałach odezwała się poczta głosowa. Słysząc spokojny, ale pewny siebie głos Witka, spanikowała i rozłączyła się.
No i pogadał osioł z tchórzem. Odwróciła się twarzą do kuchni i utkwiła wzrok w oknie z krzywo podciągniętą roletą. Słońce schowało się za kłębiaste chmury i pogoda zmieniła się diametralnie. Wiadomo, kwiecień. Przeplata zimę z latem… Teraz padał wiosenny deszcz. Spływał cienkimi strużkami po szybie i zostawiał na niej brudne smugi. Zuzanna wzruszyła ramionami. Prawdę mówiąc, nie było to dla niej niespodzianką. Ogólny bałagan, nieumyte szyby… W kryzysowych sytuacjach to chyba nie jest największy problem człowieka, prawda?
Ta usprawiedliwiająca myśl sprawiła jej pewną ulgę, ale jednocześnie spotęgowała złość. Właściwie w imię czego zapuściła dom od podłogi po sufit? Rachunków sumienia na kanapie? Masochistycznego grzebania się we wspomnieniach, chałowatych spekulacji i dennych teorii spiskowych, z których nic nie wynikało? Oprócz przyjaźni z kurzowymi pajączkami i podłogowym wysypiskiem, rzecz jasna.
Były to cholernie dobre pytania. Jedne z tych, na które zdołowana kobieta nie znajduje odpowiedzi. Zuzanna czuła jednak, że w końcu musi odciąć się od kanapy, jeśli nie chce do niej przyrosnąć na amen.
Ale jeszcze nie dziś. Jutro. Dziś wybędzie z pustego, zimnego, brudnego mieszkania… Duchem wybędzie…
No dobrze. Zwyczajnie się ulula. Ona będzie pić, a oni niech wykuwają sobie wspólny los i niech im prześliczny krzywulec z tego wyjdzie. Dziś jest jej to rybka. Oślepnie, ogłuchnie, oniemieje, a potem… A potem będzie spać pół dnia i całą noc jak zabita. Odeśpi za jednym zamachem wszystkie nieprzespane noce.
A jeśli Witek się pojawi? Co mu wtedy powie? Wybacz, ale właśnie zalałam się w trupa, więc może lepiej przyjdź na pogaduszki jutro? Przyjdzie, akurat… Gdy świnie zaczną latać…
Na wszelki wypadek postanowiła zrobić w mieszkaniu porządek, bo kto wie? Strzyżonego Pan Bóg strzyże, jak powiedziałby Mąkoś. Bo jeśli jednak Witek jakimś cudem się pojawi, ona spali się ze wstydu za tę stajnię Augiasza.
Zuzanna pobiegła do schowka ze środkami czyszczącymi, ale zapału starczyło jej zaledwie na otwarcie drzwiczek. Z nieobecnym wyrazem twarzy stała przez chwilę przy pawlaczu, jakby zapomniała, po co tu w ogóle przyszła, po czym wzruszyła ramionami i wróciła do kuchni.
Na temat swoich porywów mogłaby napisać pracę doktorską. Tym razem jednak to naprawdę nie było takie proste. Mogłaby odkurzać nawet dziesięć razy dziennie, każdego ranka zmieniać pościel, ustawiać kubki uchami na południe, ubrania zaś układać kolorami i długością rękawa, tylko po co? Czy dzięki temu wyjdzie z negatywnej przestrzeni, w której utknęła, z taką samą łatwością, jak wyszłaby z bałaganu? Ładnie to sobie wykombinowała, ale nie, nie wyjdzie. Nadal będzie w niej tkwić, więc co za różnica – brudnej czy czystej, skoro wciąż negatywnej…
Nie wymagasz od siebie zbyt wiele, pomyślała, drepcząc od ściany do ściany jak lwica, która dość ma ciasnej klatki i pragnie wydostać się na wolność.
A po co mi zbyt wiele? Samotność z przydziału, stres nabyty i potężna dawka dobrowolnego wysiłku fizycznego za jednym zamachem? Aż tyle – to przesada. Zuzanna wzruszyła ramionami. Zatrzymała się przy oknie i poprawiła krzywo podciągniętą roletę. Z ramionami skrzyżowanymi na piersiach spojrzała w dal ponurym wzrokiem, a potem przeniosła go na krzak forsycji rozkwitły żółtymi kwiatami.
Jutro posprzątam, na bank, zdecydowała nieoczekiwanie dla samej siebie. Podobno gdy jest porządek w domu, to jest i w życiu. Kupi też kwiaty, najlepiej żółte tulipany, bo przecież nie przyzna się Teni, że te od niej tkwią w cudzym flakonie. No i będzie wiosennie, świeżo i radośnie. Czy mogła zrobić coś więcej?
Och, mogła wiele. Hipotetycznie. Potrząsnąć pięścią na przykład i krzyknąć: Ja wam pokażę! a potem przekuć życiową porażkę w sukces. Już to sobie obiecywała i… skutek, jaki jest, każdy widzi. Ale tak już bywa, że kiedy człowiek niczego nie widzi za zakrętem, to nigdzie mu się nie śpieszy, bo i nie ma do czego…
Zuzanna znów poczuła się bardzo zmęczona. I przegrana.
Oderwała się od kuchennego okna i poczłapała do pokoju. Najwyraźniej uznała, że najlepsza jest zawsze pierwsza myśl. A jej się akurat pomyślało z samego rana o zagrzebaniu się w koc i spędzeniu dnia na kanapie bezkonfliktowo i bezpiecznie. Druga myśl, ta o kieliszku wódki, też była niezła…
Przycisnęła do brzucha poduszkę i skuliła się w kłębek, patrząc spod wpółprzymkniętych powiek na ślubną fotografię stojącą na segmencie.
To była krótka chwila, ale miała trwać całą wieczność. Ona, On i Miłość…
Miłość? Jaka znowu miłość… Zuzanna bezwiednie zacisnęła palce na poplamionej kawą poduszce. Nie doznali wstrząsu na swój widok, nie było drżeń i trzepotań serca, motylków w brzuchu, gwiazd w oczach, elektryczności zmysłów przy dotyku i podniebnego szybowania na skrzydłach euforii. Nie byli połówkami tego samego jabłka, bardziej jak… chleb i masełko. Ona chlebem powszednim, on dodatkiem. W połączeniu są apetyczne, ale z osobna nie mają już takiego smaku…
Czy to się mogło udać? Chyba się udało. Coś, czego nie umiała nazwać, pojawiło się podczas małżeństwa i sprawiło, że wpłynęli na spokojne rodzinne wody, bez tych wszystkich burz i piorunów.
Nie trwało to jednak zbyt długo, bo czymże jest dwanaście lat w stosunku do wieczności, drgnieniem oka zaledwie. Chyba zabrakło ich małżeństwu kombinacji olśnienia, lojalności, szacunku, namiętności i wszystkich tych najróżniejszych smaków, które stanowią o jego istocie. A może nieustannej opieki, ciągłego podsycania, kontroli…
No, jeśli o to chodzi, to ona już sobie skontrolowała. I przedobrzyła. A teraz za chińskiego boga tego nie odwróci…
A tak w ogóle, po co te głupie przysięgi, że ty jesteś mój, a ja jestem twoja, w słońcu i w burzy, we mgle i w przejrzystym powietrzu, na prostych ścieżkach i na zakrętach, póki śmierć nas nie rozłączy? Nie lepiej przysiąc: Ty jesteś mój, a ja twoja, ciałem od pasa w dół i duchem od pasa w górę, w romantycznej otoczce i w dramacie erotyczno-wojennym, póki wiarołomstwo nas nie rozłączy? Byłoby przynajmniej szczerze…
Zuzanna krzywo się uśmiechnęła. Łamie sobie głowę nad czymś, przed czym kapitulują najwięksi filozofowie. Zamiast spojrzeć prawdzie w oczy, że to, co przy zapoznaniu wydawało się ciachem, przy rozpoznaniu okazało się obciachem. Koniec, kropka.
K o n i e c. K r o p k a.
Z kamiennym wyrazem twarzy spojrzała na kieliszek wódki, zastanawiając się, czym mogłaby zapoczątkować rytuał picia. Bo picie piciem, ale podtrzymać wielowiekową kulturę należy bezsprzecznie. Naturalnie żadne tam: chluśniem, bo uśniem, pierdykniem, bo odwykniem, lub poloneza czas zacząć. Kulturalne picie wymaga kulturalnych toastów. No więc ona wypije za…
Hm, za co? Oprócz tego, że za swoje pieniądze?
Wypije za zdrowy rozum Witka, bo mu go zabrakło.
Nie. To ślepy klawicymbał, na oplucie i wzgardę zasługuje, nie zdrowotne toasty.
No to za Wiewiórę, żeby jak najszybciej puściła go kantem.
Szkoda trunku, i tak go puści, bo to mszak, który obrasta swoich karmicieli i trzyma, aż wyciśnie jak cytrynę.
A może za cierpliwość?
Tak. Cierpliwość niewątpliwie by się przydała…
Ni z tego, ni z owego Zuzanna przypomniała sobie matkę, która w podobnej sytuacji zamiast rwać włosy z głowy, cierpliwie piłowała paznokcie. Zużyła dwa pilniki, nim spiłowała je do krwi. No i olśniło ją, choć trudno powiedzieć, czy na skutek owej cierpliwej czynności, czy pod wpływem bólu. W każdym razie ze stoickim spokojem poinformowała, że drugie paznokcie może dostać na gwiazdkę, a drugiego życia nikt jej nie podaruje…
Zuzanna zaczęła chichotać jak opętana, jak ktoś, komu zabrakło kilku klepek ważnych dla równowagi psychicznej. Wcale nie było jej do śmiechu, a jednak chichotała jak głupia, dopóki nie dostała czkawki. Chyba po raz pierwszy w życiu musiała przyznać matce rację. Niezależnie od liczby pilników i spiłowanych paznokci życie jest tylko jedno. Należy zmienić w nim co się da, a z tym, czego się nie da, nauczyć się żyć.
Taki jest porządek wszechświata i ona się do niego dostosuje.
– Za cierpliwość. – Wzniosła toast i golnęła do dna.
A zaraz potem nogi, bez udziału woli i na przekór toastowi, poniosły ją do telefonu. Było jej ganc pomada, co Witek sobie pomyśli i co powie. Wygląda na to, że z nich dwojga to ona jest ta przytomna, myśląca i gotowa do przejęcia inicjatywy.
Z pamiętnika Zuzanny
Najłagodniejszy z czynów, do jakich jestem teraz zdolna, to przepuścić Witka przez maszynkę do mięsa i przerobić na kotlety dla Nieboja Brysiowej, bo Domysła byłoby szkoda. Rozmowa trwała raptem dwie minuty. Tyle, ile potrzeba, żeby wysyczeć, że jestem awanturnicą i nie będzie ze mną rozmawiać. A w ogóle, to jeszcze nie ta chwila. „Nie jestem gotowy na konfrontację”, tak właśnie oświadczył. Głosem, w którym brzmiała śmiertelna uraza. A ja się pytam, kiedy w takim razie będzie odpowiednia chwila, do jasnej cholery?!
Miałam o wiele więcej szczerych pytań, ale Witek skutecznie nie pozwolił mi ich zadać. Mało subtelnie odłożył słuchawkę.
W miłości i małżeństwie nie powinno wystrzegać się słowa „nigdy”. Nigdy nie zawiodę cię, kochanie; nigdy cię nie zdradzę; nigdy nie zamienię cię na młodszy model…
No więc nigdy ci tego nie wybaczę, ty podlecu! A kiedy przyjdzie czas rozrachunku, oby ogień namiętności spalił cię na skwarkę. Obyś poległ w łóżku Łakomej Purchawki, stary i głupi grzybie!
Mąkoś mówi, że Konfucjusz mówi, że wszystkie grzyby są jadalne, ale niektóre tylko raz. Zgadzam się.
Zuzanna spała jak zabita.
Obudziły ją dopiero promienie słońca wpadające do sypialni przez niezaciągniętą roletę. Była na pewno ósma dwadzieścia, co do reszty to chyba piątek, trzynastego. Nie szkodzi, jak ją spotka pech, przynajmniej będzie mogła zrzucić winę na kalendarz.
Podniosła głowę i cicho syknęła. No tak. Wczoraj nie skończyło się na jednym kieliszku, tym od cierpliwości. Drugi był wzmacniaczem, bo po rozmowie z Witkiem ogarnęła ją niemoc, trzeci – nieodpartym przymusem, by w alkoholowym uniesieniu napisać do niego esemesa: „Wal się”, czwarty zaś sam jej się wepchał w ręce i odegrał rolę usypiacza.
I bardzo dobrze. Przynajmniej była wyspana.
Wysunęła się spod małżeńskiej kołdry, podniesiona nieco na duchu i gotowa na przyjęcie nowego dnia z całym dobrodziejstwem inwentarza. Żeby nie było wątpliwości: odczuwała wstyd, że się upiła, ale wałkowanie błędów i roztrząsanie skutków na kacu uznała za bezcelowe.
Dwie tabletki aspiryny i chłodny prysznic ukoiły tępy ból głowy.
W oczekiwaniu na kawę rozejrzała się dokoła z męczącym przeświadczeniem, że zanim się ululała, coś ważnego miała zrobić. Nie musiała długo szukać znaków z nieba ani żadnych innych drogowskazów. Porozrzucane ubrania, pranie czekające, aż ktoś je wyprasuje, brudne naczynia, lepiące się blaty i podłogi, nieopłacone rachunki, nieprzeczytana korespondencja urzędowa – to było takie oczywiste. Miała przecież z gnuśnego trutnia zmienić się w pracowitą pszczółkę. Sądząc po wyglądzie mieszkania, czekała ją solidna, benedyktyńska wręcz robota. Obiecała sobie jednak, że nie spocznie, dopóki nie skończy. Choćby miała zasnąć przytulona do deski sedesowej.
Przez najbliższych kilka godzin Zuzanna myła, czyściła, szorowała, pucowała i glancowała z pasją, jakby czysty do nieprzyzwoitości dom miał się stać ważnym elementem jakiejś całości. Jakby to nie nad nim chciała zapanować, lecz nad swoim życiem. A kiedy wreszcie skończyła, w mieszkaniu lśniło i pachniało, przypominając stan sprzed odejścia Witka.
Zrobiło jej się jakoś przyjemniej na duszy. Uśmiechnęła się szeroko i miała ochotę sobie pogratulować.
„Tenia pewnie zdążyła już zdać Ci relację ze spotkania. Nie wiem, co powiedziała, ale nie przejmuj się. Zapewniam, że odróżniam kolory, Wiewióry nie pobiłam i nie topię się w morzu łez z tęsknoty za Witkiem. A nawet gdyby, też się nie martw, bo jestem niezatapialna. Zabraniam Ci myśleć, że jestem jak Titanic!
PS Wiem, że podkieleckie wsie są malownicze, ale wracaj szybko. Buziaczki. Z”.
Zuzanna przebiegła wzrokiem po ekranie laptopa i wysłała mejla do Niusi. Kolejny dobrze spełniony obowiązek. Zwinęła się w kłębek, przykryła kocem bose nogi i sięgnęła po książkę leżącą obok laptopa.
Nie wie, jak długo czytała. Zapadał już zmierzch, gdy dotarło do niej nachalne dzwonienie do drzwi. Zaskoczona uniosła głowę. Nikogo się nie spodziewała, absolutnie. Chyba że… Witek? Nie. Biorąc pod uwagę wczorajszy przypływ bojowego ducha i tego cholernego esemesa, którego mu wysłała, Witek nie mógł…
A może właśnie mógł? I chciał odpowiedzieć, niekoniecznie słownie?
No nie, bez przesady. Może subtelności i zakamarki męskiej psyche są dla niej niezbadaną tajemnicą, ale zawartość tego konkretnie męskiego mózgu była jej znana w miarę dobrze. Treści zaczepne, owszem, występowały w nim nawet w dużej ilości, ale uderzeniowych jakoś nie zauważyła.
Zuzanna nieco się uspokoiła i w jej sercu natychmiast zakołatała nieśmiała wiara w Witka i jego zdrowy rozsądek. Że przemyślał jednak całą sprawę, ocenił sytuację właściwie i oto nadchodzi, jeśli nawet nie jako mąż marnotrawny, to przynajmniej ojciec… Drgnęła, gdy w całym mieszkaniu rozległa się kolejna seria ostrych i niecierpliwych dźwięków. Rozprostowała zdrętwiałe nogi i lekko utykając, podeszła do drzwi. Otworzyła je, spojrzała w obce ciemne oczy i wiara zdechła w tej samej chwili.
– Dzień dobry.
Zuzanna skinęła w milczeniu głową i uścisnęła wyciągniętą dłoń z krótkimi, ciepłymi palcami. A potem zmierzyła wzrokiem intruza. Kąciki jej ust drgnęły spazmatycznie, a na twarzy odbił się widoczny niepokój wyrażający niewiarę w zdrowe zmysły. Przed sobą miała imponujący, płomiennorudy tapir z grubą warstwą lakieru, przenikliwe, mocno podkreślone czarną kreską oczy i krogulczy nos. Brakowało tylko miotły i czarnego kota.
Zuzanna doznała wstrząsu.
Należy tu zaznaczyć koniecznie, że właściwie nie miała problemu z akceptowaniem inności, cokolwiek ona znaczyła. Nie hołdowała żadnym przesądom i była całkiem wyrozumiała dla przeróżnych krążących po całym świecie dziwactw, bzików, ekstrawagancji, czarownic, wyeksploatowanych lampucer i innych kuriozów. Pod warunkiem że nie nadepnęły jej na odcisk.
Do rudych też w zasadzie nic nie miała, zwłaszcza że sama była… miedzianowłosa. Ale rudy rudemu nierówny i nie każda ruda mieszka w domku na kurzej łapce, tak jak nie każda blondynka ma niskie IQ. Weźmy taką Niusię na przykład. Jest najbardziej blondwłosą blondynką, i to od urodzenia, a może spokojnie świecić przykładem mądrości. Nie mówiąc o tym, że może też spokojnie spać. Za blond grzywę raczej się nie przywiązuje do słupa i nie pali na stosie.
Ale grzywy demonów. O, to już całkiem inna sprawa.
Grzywy demonów mają kolor świeżej krwi i zapach grzechu, fałszu, zdrady oraz innych niecnych uczynków… jak grzywa kochanki ojca czy kochanki męża, żeby daleko nie szukać. Ognistogrzywe demony były nie tylko podłe i fałszywe, ale także przebiegłe, bezczelne i bezkompromisowe.
Mówiąc krótko, płomiennorude Baby i Jagi dopiekły Zuzannie w życiu. Wypisana w jej oczach niechęć na widok jeszcze jednej Baby z demonicznej kolekcji była zatem jak najbardziej usprawiedliwiona.
– Męża nie ma – zdobyła się na uprzejme burknięcie Zuzanna, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że skądś tę paskudną fizycznie, a być może i psychicznie, kobietę zna. Pośpiesznie poszukała w pamięci, ale niczego tam nie wyszperała. – I nie będzie… przez tydzień – dodała szybko.
Spod gorejącej grzywy łypnęły chłodno wielkie ciemne oczy, ale wąskie usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Zapewne miał on przekonać Zuzannę, że jego właścicielka absolutnie nie należy do osób, które sprawiają kłopoty i przykre niespodzianki. Zuzanna jednak na uśmiechach trochę się znała, a temu do szczerości dużo brakowało.
– A, nic nie szkodzi. Zupełnie nic. Bo ja właściwie do pani… Mogę?
– To zależy, kto pyta…
– Oj, przepraszam… Filipek jestem… Róża – dodała tytułem wyjaśnienia.
Zuzannie nie udało się zamaskować zaskoczenia. Na Boga miłego, co też może chcieć od niej osławiona córka Zubalowej? Przecież na pewno nie przyszła przepraszać za rodzinną czarną owcę (no, chyba raczej rudą). Sądząc po dotychczasowym zainteresowaniu rodziną, to nie było jej bajorko i nie jej rybki.
Dla zyskania na czasie zaczęła majstrować przy ryglach, gorączkowo zastanawiając się, jakiej użyć wiarygodnej wymówki, żeby zakończyć niechciane spotkanie. Niestety, w głowie miała próżnię w czystej postaci. Nie znajdując innego rozwiązania, odsunęła się od drzwi. Uczyniła to z wewnętrznymi oporami, widocznymi gołym okiem i jasno dającymi do zrozumienia, że w tej chwili nawet przybycie królowej Wiktorii nie sprawiłoby jej żadnej przyjemności.
Róża albo była niedowidząca, albo nic sobie nie robiła z manifestacji nieprzyjaznych uczuć. Wślizgnęła się do mieszkania ochoczo, wręcz niecierpliwie.
– Nie zajmę pani dużo czasu, naprawdę, proszę się nie obawiać… – Zatarła radośnie pulchne dłonie. – Tylko jedną dosłownie chwileczkę… Ja… – przerwała, rozglądając się wokół uważnie.
Wścibski wzrok Róży nie zdziwił Zuzanny. W końcu każda baba lubi popatrzeć sobie na mieszkanie drugiej baby. Zuzanna od takich porównań albo wpędzała się w depresję, albo się wzmacniała. Pojęcia nie miała, jak lustracja zadziałała w przypadku Filipkowej, ale chyba wypadła pomyślnie, bo przez bladą twarz Róży przemknął jak wicher najpierw wyraz nabożnego szacunku, a zaraz potem błogiego szczęścia. Po czym oba natychmiast ustąpiły wyrazowi pełnej obojętności. Jakby przypomniała sobie, że jej wizyta ma określony cel i z całą pewnością nie służy mu wyciąganie na wierzch własnych stanów emocjonalnych.
Zuzanna też miała własne odczucia, oczywiście niezbyt przyjazne, lecz mimo to stanęła na wysokości zadania.
– Zrobić pani herbatę? – spytała nad wyraz uprzejmie.
– Za herbatkę dziękuję, ale nie. Za kawkę też dziękuję, dwóch dziennie raczej nie pijam, więc proszę nie nalegać. Nie będę zmieniać przyzwyczajeń, tak?
Zuzanna zareagowała głupim uśmiechem, bo nawet do głowy jej nie przyszło, żeby naciskać.
– To może chociaż do stołowego przejdźmy? – zaproponowała, Bogu składając dziękczynienie za sprzątaczy zryw, który przeistoczył chlew w salon.
– A tak, tak. To świetny pomysł jest… Ja bardzo chętnie. – Róża jakby na to czekała. Wparowała do pokoju jak torpeda, strzelając po drodze rozbieganymi oczami na prawo i lewo. Zuzanna miała wrażenie, że za chwilę wypadną jej z oczodołów. – Hm… – chrząknęła po chwili niepewnie, jakby rozczarowana, obierając azymut z powrotem na przedpokój. – Ładnie tu, ale chyba wolę przedpokoik… Lubię przedpokoiki, są takie… No, bardziej do rozmowy…
Zuzanna, i tak już skołowana, teraz miała jeszcze większy zamęt w głowie. Na jej twarzy powoli zaczynał rysować się wyraz śmiertelnego ogłupienia.
– A pani reprezentuje, przepraszam, co, że rozmowa w przedpokoiku? – spytała sucho. – Biuro ankietowe? Opiekę socjalną? Fiskus? Jakby co, nie lubię skarbówki.
– Och nie, no co też pani… – Róża roześmiała się nieszczerze, ukazując równy rząd bielutkich i bez szczerb zębów (też chyba rodzinne). – Ja także nie lubię, mało kto lubi… – zająknęła się i zamknęła usta, zastanawiając się nad czymś porządnie. – Hm, całkiem niebrzydkie mieszkanko… Ale zdaje się, że to już mówiłam, tak…?
Zuzannie błysnęło w głowie, że Babom-Jagom i wariatom lepiej się nie sprzeciwiać.
– Mówiła – zgodziła się ostrożnie.
– Taa… A mówiłam, że mebelki sfatygowane i wymagają obowiązkowo konserwacji? No ale do tego potrzebne spore pieniążki, wiem coś o tym… – Róża z lubością wetknęła krogulczy nos w lustro Wawrzyńca.
W tym też Zuzanna nie