Zacznij od nowa, Zuzanno - Krystyna Bartłomiejczyk - ebook + audiobook

Zacznij od nowa, Zuzanno ebook i audiobook

Bartłomiejczyk Krystyna

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kontynuacja powieści Sama tego chciałaś, Zuzanno.

Porzucona przez męża Zuzanna nie traci nadziei, że małżonek odzyska rozum i wróci na łono rodziny. W nowej sytuacji trzeba się jednak odnaleźć, co nie jest łatwe, bo w kierunku kochanki odpłynęły z mężem także i pieniądze. Zuzanna nie ma zatem wyjścia - zrzuca kapcie, zakłada buty na obcasie, wciska się w elegancki żakiet i rusza na podbój świata (biurowego, aplikując na najniższy szczebel). Kiedy udaje jej się stanąć na nogi (całkiem zgrabne, bo ze stresu zdążyła zeszczupleć) i zaczyna wszystko od nowa, pojawia się skruszony mąż...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 42 min

Lektor: Joanna Domańska

Oceny
3,6 (19 ocen)
4
8
3
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
melchoria

Całkiem niezła

Prawdopodobnie są takie kobiety jak Zuzia - dla mnie nie do zaakceptowania. Z tą postacią Autorka trochę poszalała.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by Kry­sty­na Bartłomiej­czyk

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o., 2014

Pro­jekt gra­ficz­ny okładki:

Ilo­na Go­styńska-Rym­kie­wicz

Skład i łama­nie:

Ma­rek Zin­kie­wicz

Re­dak­cja:

Małgo­rza­ta Ma­jew­ska

Ko­rek­ta:

Ju­sty­na Ja­kub­czyk

Wy­daw­nic­two Pro­za­mi Sp. z o.o.

www.pro­za­mi.pl

War­sza­wa 2014

ISBN e-book: 978-83-63742-16-4

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

1

– Co­dzien­nie to samo gówno. – Zu­zan­na spoj­rzała po­nu­ro na ka­len­darz wiszący na ścia­nie i zmełła w ustach so­czystą in­wek­tywę. Gdy­by płaco­no jej za każde prze­kleństwo, byłaby mi­lio­nerką.

Oczy­wiście li­czyła się z tym, że swo­je musi od­cier­pieć, ale nie tak miało być. To, co jej nie zabiło, miało ją wzmoc­nić, zmie­nić w lek­kie­go mo­tyl­ka, w wol­ne­go pta­ka bez­tro­sko la­tającego w prze­stwo­rzach. Miała nie oglądać się za sie­bie i iść swoją drogą, z wia­trem czy pod wiatr, ale iść. Miała w sie­bie in­we­sto­wać i wy­ci­skać życie jak cy­trynę. Tym­cza­sem trzy­mała się kur­czo­wo wspo­mnień jak posłuszny ra­tle­rek nogi swe­go pana i prze­kli­nając, od­ha­czała czar­nym fla­ma­strem ko­lej­ny dzień w ka­len­da­rzu.

A te­le­fon mil­czał jak zaklęty.

Wi­tek tkwił przy Wie­wiórze niezłomnie i ani myślał o po­wro­cie na łono ro­dzi­ny. Wbrew ocze­ki­wa­niom Zu­zan­ny nie eks­plo­do­wał skruchą, nie padł na ko­la­na i nie żebrał o prze­ba­cze­nie, prze­ciw­nie – oko­py­wał się przed nią z zapałem i uni­kał jak mo­ro­wej za­ra­zy. Jak­by składała się wyłącznie z sześćdzie­sięciu ki­lo­gramów fu­rii i stu sześćdzie­sięciu sześciu cen­ty­metrów przy­war. Gdy­by założyła podsłuch w jego głowie, z pew­nością usłyszałaby: spie­przaj w pod­sko­kach ty wred­na, skwa­szo­na ksan­ty­po. Albo coś w tym ro­dza­ju.

No do­brze, pomyślała, mrużąc wście­kle oczy. Do ru­dej We­ne­ry się nie umy­wam i mogę spie­przać, ale co z dziećmi? Im też to po­wiesz? Mu­siałbyś być zgniłym głąbem kapuścia­nym, gdy­byś również prio­ry­te­ty oj­cow­skie so­bie poplątał.

A jeśli poplątał?

Sęk w tym, że ta­kiej możliwości nie mogła wy­klu­czyć. Cóż, życie to niezła łamigłówka. Pi­sze dziw­ne sce­na­riu­sze, w których nie­możliwe sta­je się możliwe, a to, co jed­ne­go dnia jest prawdą, na dru­gi dzień oka­zu­je się kłam­stwem.

Ostry dźwięk te­le­fo­nu ode­rwał Zu­zannę od ka­len­da­rza. Z im­pe­tem rzu­ciła się do apa­ra­tu. Za­ha­czyła o kant ko­mo­dy i nabiła so­bie si­nia­ka na pół uda.

– Słucham? – wy­dy­szała w słuchawkę, z tru­dem po­wstrzy­mując sko­wyt.

– Hej, jak się masz? – Wesoły głos Teni ko­li­do­wał z na­stro­jem Zu­zan­ny, obo­lałej du­cho­wo, a te­raz i fi­zycz­nie.

Na twa­rzy Zu­zan­ny po­ja­wił się gry­mas, jak­by połknęła żabę.

– Nie na­rze­kam – od­parła z lek­kim wa­ha­niem.

– Och, to świet­nie. A co te­raz ro­bisz? Bar­dzo je­steś zajęta?

Zu­zannę zaj­mo­wały różne rze­czy. Ostat­nio przede wszyst­kim milczący te­le­fon, na zmianę z wie­le mówiącym ka­len­da­rzem ścien­nym, ale w żad­nym ra­zie nie były to cza­sochłonne czyn­ności na­tu­ry fi­zycz­nej.

– Te­nia, wiesz, że nie cier­pię an­kiet – po­wie­działa łagod­nie, roz­ma­so­wując udo. – Mów po ludz­ku, co się stało, póki się jesz­cze nie zde­ner­wo­wałam.

– Nie za­uważyłaś? Wio­sna się stała, ko­bie­to! I to pełną gębą! Pta­cy wrócili, krza­ki się za­zie­le­ni­li, a ja mam żółciut­kie jak słonecz­ko tu­li­pan­ki z własne­go ogródka. Przy­niosę ci. I pyszną drożdżową babę. Upiekłam spe­cjal­nie dla cie­bie, bo ty… No, nie­ważne. Na­staw wodę na kawę, okej?

Zu­zan­na już chciała się zgo­dzić, gdy na­gle sza­re komórki wszczęły alarm. Żadne ta­kie! Wi­zy­ty, na­wet naj­bar­dziej przy­ja­ciel­skie, nie wchodzą w ra­chubę! Byłaby to to­wa­rzy­ska ka­ta­stro­fa. Wpraw­dzie Te­nia nie była dro­bia­zgo­wa, ale brud, kurz i wszel­kie nie­czy­stości działały na nią jak czer­wo­na płach­ta na byka. Zakładając, że nie za­ki­chałaby się na śmierć, z pew­nością spędziłaby na­der pra­co­wi­te popołudnie, pu­cując miesz­ka­nie Dołęgów. A miałaby co robić, bo wokół Zu­zan­ny roz­ta­czało się po­bo­jo­wi­sko, które na­su­wało sko­ja­rze­nie z na­jaz­dem hor­dy Czyn­gis-cha­na. Podłogi kleiły się pod no­ga­mi, dy­wan ki­piał od pa­prochów, na sto­le So­do­ma i Go­mo­ra, a na me­blach war­stwa ku­rzu tak gru­ba, że byle kich­nięcie wywołałoby smog nad Bo­ro­wem.

O nie, mowy nie ma. Nikt jej nie będzie umie­rał ani od­wa­lał pra­cy ga­ler­ni­czej w jej domu.

– Nie! – za­pro­te­sto­wała sta­now­czo Zu­zan­na. – Zna­czy, tak, po­ga­dać możemy, owszem, ale może le­piej na grun­cie neu­tral­nym? Bo wiesz… – zająknęła się – bo ja po­czułam gwałtowną po­trzebę wyjścia. Od kil­ku dni siedzę ka­mie­niem w domu, przy­najm­niej mam pre­tekst, żeby się wy­rwać.

– A to jest ge­nial­ny po­mysł – ucie­szyła się Te­nia. – W ta­kim ra­zie za pół go­dzi­ny U Jaśka. Może być?

Zu­zan­na zerknęła w lu­stro i się skrzy­wiła. Sko­ro już musi wyjść, po­trze­bu­je więcej niż pół go­dzi­ny, żeby ten roz­czo­chra­ny ob­raz nędzy i roz­pa­czy na­brał ludz­kie­go wyglądu.

– Za go­dzinę – bąknęła.

Dokład­nie go­dzinę później, pre­zen­tując zupełnie przy­zwo­ity wygląd, ru­szyła na umówio­ne spo­tka­nie z przy­ja­ciółką. Szła po­wo­li, głęboko zamyślona, nie zwra­cając uwa­gi na licz­ne wio­sen­ne zwia­stu­ny. Na­wet nie za­uważyła, że przeszła na drugą stronę uli­cy na czer­wo­nym świe­tle.

Oczy­wiście pra­worządna po­li­cja w oso­bie Mie­czysława Ko­wal­czu­ka – do­brze jej zna­ne­go, bo miesz­kającego od lat w tym sa­mym blo­ku – zna­lazła się przy niej na­tych­miast.

– No, no, pani Dołęgowa. – Ko­wal­czuk spoj­rzał na nią służbo­wym wzro­kiem i pokręcił głową wyraźnie zde­gu­sto­wa­ny. – Pol­ska to nie An­glia, tu światła obo­wiązują.

– Wiem – od­parła skru­szo­na – i nie widzę dla sie­bie żad­nej oko­licz­ności łagodzącej. Ale Bóg mi świad­kiem, że zwy­czaj­nie się zamyśliłam i…

– A wie pani, ile będzie kosz­to­wała panią ta zwy­czaj­ność? – spy­tał su­ro­wo.

– Pięćdzie­siąt złotych?

– Niech pani doda dru­gie tyle – od­parł pra­wie z sa­tys­fakcją.

– Co?! Stówę?! Rany bo­skie! – Zu­zan­na zachłysnęła się z wrażenia. – No to cie­ka­wa je­stem bar­dzo, ile wle­pia­cie za praw­dzi­we przestępstwo… Pa­nie Mie­ciu ko­cha­ny, niech pan będzie człowie­kiem i przy­mknie oko…

– Po pierw­sze, Mie­ciem je­stem w cy­wi­lu, na służbie je­stem władzą, pani Dołęgowa – spro­sto­wał szorst­ko. – Po dru­gie, za przestępstwa wsa­dza­my do więzie­nia. A po trze­cie, ślepy mogę być pry­wat­nie, ale nie służbowo.

– A nie może władza służbowo oka­zać pra­worządne­mu oby­wa­te­lo­wi trochę ludz­kich uczuć i skończyć na po­ucze­niu?

– Gdy­by oby­wa­tel był pra­worządny, nie łaziłby po jezd­ni i nie łado­wał się pod ciężarówki – stwier­dził to­nem pełnym na­ga­ny. – Nie wstyd pani, pani Dołęgowa? Taki przykład daje dzie­ciom do­rosła ko­bie­ta?

Zu­zan­nie było bar­dzo wstyd. Z tego wsty­du go­to­wa była na­wet spa­lić się żyw­cem, pod wa­run­kiem że uchro­niłoby ją to przed wy­so­kim man­da­tem.

– Wca­le nie po jezd­ni – za­pro­te­sto­wała nie­zwy­kle uprzej­mie. – Po pa­sach szłam, pa­nie władzo. Więc czy nie ze­chciałby pan władza wziąć tego pod uwagę i puścić mnie wol­no? Za­pew­niam uro­czyście, że więcej tego nie zro­bię.

Ko­wal­czuk spoj­rzał na Zu­zannę jak na nie­wy­da­rzoną idiotkę i zro­bił gest, jak­by chciał puknąć się w czoło.

– Że też mu­siałem mieć służbę aku­rat dzi­siaj – wes­tchnął roz­dzie­rająco. – Pani le­piej już idzie, pani Zu­zan­no, bo za­pew­niam, też uro­czyście, że za­raz panią za­kne­bluję.

Zu­zan­nie nie trze­ba było dwa razy po­wta­rzać. Szyb­ko prze­ka­zała Mie­cio­wi wy­ra­zy wdzięczności do gro­bo­wej de­ski i odkręciła się na pięcie. Zro­biła kil­ka kroków, ale na­gle, jak­by jej nogi wrosły w zie­mię, za­trzy­mała się na chod­ni­ku. Wyjątko­wo nie­ko­rzyst­nym zbie­giem oko­licz­ności ja­kieś pięćdzie­siąt metrów da­lej stała Wie­wióra, wi­docz­na z każdego miej­sca ni­czym płonący Pałac Kul­tu­ry. Stała i pa­trzyła na nią wzro­kiem pełnym złośli­wej sa­tys­fak­cji.

Wszyst­ko, co nastąpiło po­tem, wy­da­rzyło się nie­za­leżnie od woli Zu­zan­ny. Wy­star­to­wała jak do pożaru, do­sko­czyła do Ja­go­dy i szarpnęła ją za rękaw tren­cza, omal go nie ob­ry­wając.

– Zgłupiałaś, babo?! – wrzasnęła hi­ste­rycz­nie Wie­wióra. – Na mózg ci, kur­de, padło?

– Ty mnie le­piej nie ty­kaj, ty… ty załgana lwi­co sa­lo­no­wa. Bru­dzia z tobą nie piłam – za­ko­mu­ni­ko­wała zim­nym głosem Zu­zan­na. – To­bie chy­ba padło. Na two­im miej­scu nie spa­ce­ro­wałabym tak spo­koj­nie na oczach żony, która aż się rwie, żeby dokończyć to, co zaczęła w noc syl­we­strową.

Wie­wióra uśmiechnęła się ja­do­wi­cie.

– A co dziś stoi na prze­szko­dzie? Gli­na za ple­ca­mi?

– Gli­na? – Zu­zan­na obej­rzała się ner­wo­wo.

Na par­kin­gu wciąż stał ra­diowóz, a siedzący w środ­ku Mie­czysław Ko­wal­czuk nie spusz­czał z nich chci­we­go wzro­ku. Nie ule­gało wątpli­wości, że tyl­ko cze­ka na ko­lej­ne ka­ral­ne wy­kro­cze­nie sąsiad­ki. Szyb­ko roz­luźniła uścisk.

– Głupi za­wsze ma szczęście – wes­tchnęła – i ab­so­lut­nie nie mam na myśli sie­bie. Chy­ba ci się udało, kwia­tusz­ku, ale wiesz co? Na przyszłość uni­kaj mnie jak dia­beł święco­nej wody, bo kie­dyś nie zdzierżę i na­prawdę za­sadzę ci so­lid­ne­go kopa. Choćbym miała za ple­ca­mi całą ko­mendę główną, co mi tam.

Chy­ba pierw­szy raz w życiu udało jej się kogoś tak roz­ba­wić, jak te­raz Wie­wiórę, która ze śmie­chu zgięła się wpół.

– Ty? Taka pu­cha mar­na? – za­gul­go­tała po do­brej chwi­li. – Ale ob­ciach… A po­tra­fisz pod­nieść nogę tak wy­so­ko?

– Nie zaj­muj się moją nogą, zaj­mij się swo­im tyłkiem, ty roz­anie­lo­na, ryżawa… wam­pi­rzy­co.

– Ha, ha. Daw­no doj­rzałaś, pora spa­dać, przy­więdła pru­kwo.

– Krówska mają pierw­szeństwo – syknęła bez na­mysłu Zu­zan­na.

Wie­wióra spoj­rzała na nią z głęboką od­razą.

– Moja głęboka men­tal­ność nie po­zwa­la mi na dłuższą kon­wer­sację z bro­dzi­kiem umysłowym – od­parła wy­niośle. Błysnąwszy in­te­lek­tem, z za­do­wo­le­niem od­no­to­wała roz­dzia­wioną buzię Zu­zan­ny, po czym zro­biła ostry zwrot na pięcie i… weszła pro­sto na wa­lec re­kla­mo­wy. – Ożeż ku­rza dupa w ząbek cze­sa­na!! – wrzasnęła, łapiąc się za czoło.

Zu­zan­na uznała, że w za­sa­dzie czu­je się usa­tys­fak­cjo­no­wa­na. W na­tu­rze na­prawdę nic nie gi­nie, bo­ska spra­wie­dli­wość roz­strzygnęła się dosłownie na jej oczach, a su­ro­wym narzędziem kary stał się be­to­no­wy słup. Na­wet nie mu­siała pod­no­sić pal­ca, nie wspo­mi­nając już o no­dze. Odwróciła się i bez słowa ru­szyła przed sie­bie, zo­sta­wiając za ple­ca­mi Wie­wiórę, która na zmianę kwi­liła i złorze­czyła.

Na wi­dok Zu­zan­ny Te­nia Ko­sik prze­rwała połącze­nie.

– No, na­resz­cie. – Wsunęła komórkę do kie­sze­ni swe­tra i od­sapnęła z ulgą. – Już myślałam, że na oko­licz­ność wyjścia z domu szar­piesz się sama ze sobą i złapały cię ja­kieś kom­pli­ka­cje fi­zjo­lo­gicz­ne.

Zu­zan­na się skrzy­wiła.

– Mie­cio mnie złapał… zna­czy pan władza, bo na służbie. Wtargnęłam na pasy jak kro­wa, a nie po­win­nam, bo po­dob­no czer­wo­ne się paliło. Ja nie wi­działam, no ale mogłam być ślepa, a władza prze­ciw­nie, no nie?

– Pew­nie tak. – Te­nia za­chi­cho­tała. – No, nie stercz mi jak kat nad głową, sia­daj… A dużo stra­ciłaś? – za­py­tała z za­in­te­re­so­wa­niem, kie­dy Zu­zan­na wresz­cie się usa­do­wiła.

– Zy­skałam. Po­ucze­nie, żeby nie dawać złego przykładu dzie­ciom. – Wzrok Zu­zan­ny za­trzy­mał się na dwóch szklan­kach z lat­te mac­chia­to. Obok, w słoiku z wodą, żółciły się tu­li­pa­ny z przy­do­mo­we­go ogródka Teni. – No rze­czy­wiście, cud­ne wy­ho­do­wałaś… A babę też przy­niosłaś?

– Aha. U mnie obie­can­ki nie ca­can­ki… Zuz­ka, nie chcę być na­chal­na, ale chy­ba odróżniasz czer­wo­ne od zie­lo­ne­go? I chy­ba wiesz, że miałaś szczęście? Skrzyżowa­nie to nie jest jakaś pierw­sza lep­sza dróżka osie­dlo­wa, po której…

Zu­zan­na łypnęła na przy­ja­ciółkę złym okiem.

– Nie rozpędzaj się tak, okej? Do­stałam, co mi się należało i na dziś chwa­tit. Le­piej po­dziel się ze mną świeżymi plo­tecz­ka­mi, bo trochę zdzi­czałam w czte­rech ścia­nach.

– Okej. – Te­nia skinęła głową. – Świeże plo­tecz­ki są ta­kie, że Mąko­sie są zdro­we i wy­je­chały na week­end do ro­dzi­ny Ant­ka, a u Ko­sików też wszyst­ko gra i bu­czy. A u cie­bie?

– U mnie nic nie gra, za to bu­czy do­niośle. – Zu­zan­na wes­tchnęła prze­ciągle i uśmiechnęła się smut­no. – Masz na to jakąś światłą radę?

– Może bym i miała, ale mu­siałabyś się spiąć i nie­co roz­winąć te­mat.

Zu­zan­na ze­brały siły i po­pi­jając wol­no kawę, za­po­znała Tenię ze swo­im sta­nem psy­chicz­nym w sposób ob­szer­ny, wy­czer­pujący i z uwy­pu­kle­niem ob­fi­tych ak­centów ka­san­drycz­nych.

– No i sama wi­dzisz. Wy­cho­dzi na to, że Wi­tek bawi się zna­ko­mi­cie, a mnie zo­stał płacz i zgrzy­ta­nie zębami – zakończyła wywód gorzką kon­kluzją.

Wzrok Teni spoczął na chwilę na świer­ku rosnącym za oknem pubu, po czym na­tych­miast prze­niósł się z po­wro­tem na Zu­zannę.

– Cóż mogę po­wie­dzieć… – odchrząknęła. – Wi­dzi mi się, że łatwiej diabła do du­szy wpuścić, niż go z niej wy­rzu­cić.

– Ty, afo­ryst­ka, nie bądź taka dow­cip­na – od­burknęła Zu­zan­na.

– No bo cze­goś tu nie łapię. Bo­isz się żyć w po­je­dynkę, bo­isz się dać mu po py­sku, bo­isz się po­ga­dać… Jest w ogóle coś, cze­go się nie bo­isz?

– Spy­taj o to mój cień, może ci od­po­wie… Jezu, ja na­prawdę nie wiem, co jesz­cze mogę zro­bić.

Z gardła Teni wy­do­był się głuchy po­mruk.

– Jesz­cze? A co ta­kie­go zro­biłaś do tej pory, hę? Zda­je się nic, oprócz ba­nia się. No i obwąchi­wa­nia te­le­fo­nu, zer­ka­nia w stronę drzwi i nasłuchi­wa­nia odgłosów z klat­ki scho­do­wej. To aku­rat możesz so­bie odpuścić, je­stem za. – Zmrużyła oczy i ści­szyła głos do su­fler­skie­go szep­tu. – Może wresz­cie prze­sta­niesz odbębniać de­prechę jak lek­turę obo­wiązkową. Jak sama za­uważyłaś, on i tak ma to w du­pie, bawi się w naj­lep­sze w ka­wa­le­ra z od­zy­sku…

– Pro­siłam o radę, tak? Jeśli jesz­cze raz zje­dziesz z te­ma­tu, to nie ręczę za sie­bie – za­gro­ziła rozzłoszczo­na Zu­zan­na. – I niech ci tyl­ko nie przyj­dzie do głowy ra­dzić mi za wie­le.

– Hm. A nie za wie­le będzie ru­szyć pal­cem, wy­stu­kać nu­mer i szcze­rze po­ga­dać? Możesz wy­ra­zić dusz­pa­sterską opi­nię, że za­cho­wu­je się jak wy­rod­ny oj­ciec i podły mąż, i jeśli nie prze­kra­cza to jego możliwości, chcesz, żeby za­cho­wał się od­wrot­nie. Nie oplu­je cię prze­cież. Człowiek nie dzi­cze­je w eks­pre­so­wym tem­pie, na­wet przy robiącej za bluszcz fla­mie… No co jest? – zdzi­wiła się, widząc oso­bliwą minę Zu­zan­ny. – Zła rada?

– Głupia. Od­wrot­ne za­cho­wa­nie ni­cze­go nie zmie­ni, z wyjątkiem tego, że oj­ciec będzie dla od­mia­ny podły, a mąż bez zmian wy­rod­ny.

Te­nia wle­piła w Zu­zannę okrągłe ze zdzi­wie­nia oczy.

– Co ty bre­dzisz… Och! – Kie­dy zro­zu­miała, o czym mówiła Zu­zan­na, par­sknęła śmie­chem, szcze­rze uba­wio­na. – Nie trać na mnie cza­su i nie łap za słówka. Łap le­piej Wit­ka.

Po chwi­li mil­cze­nia Zu­zan­na po­chy­liła się nad sto­li­kiem i posłała przy­ja­ciółce krzy­we spoj­rze­nie.

– Ależ ty je­steś upar­ta jak muł – wes­tchnęła. – Coś ci opo­wiem, Te­nia, i znaj­dziesz go­tową od­po­wiedź, bo je­steś osobą ro­zumną – oświad­czyła z należytą po­wagą. – Otóż kie­dyś chciałam, żeby zawiózł nas do Lu­bli­na. Agat­ka miała wi­zytę u or­to­pe­dy. Kazał nam je­chać bu­sem. Tak wcześniej za­mie­rzałam i z pew­nością bym to zro­biła, ale rano za­dzwo­niła re­cep­cjo­nist­ka i po­wie­działa, że wi­zyta zo­stała przełożona na późniejszą go­dzinę. Nie miałam wy­bo­ru… późna je­sień, szyb­ki zmrok, dwu­let­nie szkra­by… sama ro­zu­miesz.

Te­nia, wstrzy­mując od­dech, w mil­cze­niu skinęła głową.

– Cóż – kon­ty­nu­owała Zu­zan­na – ja też nie bar­dzo lubię, gdy ktoś mi mówi, jak mam żyć, ale wte­dy Wi­tek na­prawdę prze­sa­dził. Uznał, że go sta­wiam pod ścianą, miał inne pla­ny, a przez „moje chce­nie” mu­siałby je zmie­niać. „Moje chce­nie”, wy­obrażasz so­bie? Bo ja dla własnej przy­jem­ności kazałam mu prze­wieźć swoją… zna­czy moją dupę do Lu­bli­na i z po­wro­tem! – Ner­wo­wo po­tarła grzbiet nosa.

Te­nia wciąż mil­czała, wpa­trując się w Zu­zannę ze ściągniętymi brwia­mi.

– W końcu po­je­chał – podjęła Zu­zan­na po chwi­li – ale po­wiem ci szcze­rze, że wolałabym iść na pie­chotę, z dziećmi na ba­ra­na. Może mi się zda­wało, a może nie, lecz jak dla mnie szyb­kość była za­wrot­na. Je­chał, jak­by ścigał się z cza­sem. Albo chciał mi zro­bić na złość, bo wie, że boję się szyb­kiej jaz­dy. W każdym ra­zie je­chał z narażeniem na­sze­go życia. No więc kazałam mu na­tych­miast zwol­nić, a on… Wiesz, co on zro­bił?

– Hm… Przyśpie­szył?

– Właśnie. A sko­ro przyśpie­szył, kie­dy kazałam zwol­nić, to co zro­bi, według cie­bie, gdy oznaj­mię uro­czyście, że w na­tu­rze naj­ważniej­sze gniaz­da to gniaz­da ro­dzin­ne, a że na­tu­ry się nie po­pra­wia, pora wrócić do roli ojca i męża? No co?

– Krzyk­nie radośnie: Gniaz­da wszyst­kich krajów łączcie się? Boże, nie wiem, Zuz­ka. To twój mąż. Bar­dzo przy­kra ta hi­sto­ryj­ka. Na two­im miej­scu chy­ba bym Wit­ko­wi jaja ukręciła, ale nie ro­zu­miem, jak ona ma się do… – Na­gle Te­nia uniosła jedną brew. – Och, chy­ba wresz­cie za­czy­nam chwy­tać… Sta­wia­ny pod ścianą wście­ka się i robi na od­wyrtkę, tak?

– I właśnie dla­te­go żad­ne­go więcej chce­nia. Choćbyś okrzyknęła mnie arcyśmierdzącym tchórzem. – Zu­zan­na od­sunęła się na opar­cie krzesła i w zamyśle­niu po­pa­trzyła na słonecz­ne tu­li­pa­ny.

Te­nia wtu­liła głowę w ra­mio­na, jak­by próbowała opa­no­wać ogar­niającą ją roz­pacz.

– Oj Zu­zia, Zu­zia, pamięć może masz i dobrą, ale wybiórczą. Pamiętasz ze szczegółami, co było pra­wie dzie­sięć lat temu, a lekką rączką za­po­mi­nasz o zda­rze­niu sprzed roku? Więc przy­po­mi­nam ci, z żalem oczy­wiście, że zda­rzyła się wówczas sy­tu­acja, gdy na two­je chce­nie Wi­tek za­re­ago­wał wca­le nie na od­wyrtkę. Chciałaś, żeby przyjął do pra­cy Wie­wiórę, i właśnie tak zro­bił – wy­tknęła jej su­ro­wo. – W do­dat­ku uczy­nił to nad wy­raz ocho­czo, bez żad­ne­go wa­ha­nia i wście­ka­nia. Więc może jed­nak to nie jest u nie­go reguła?

– Nie­praw­da – za­opo­no­wała zde­ner­wo­wa­na Zu­zan­na. – Wahał się, wi­działam to wyraźnie w jego oczach.

– Może i się wahał, ale skąd wiesz, na jaki te­mat? Sie­działaś mu w głowie? Mógł w myślach wy­bie­rać między sier­pem a młotem i na­wet byś o tym nie wie­działa. Mnie tam bar­dziej praw­do­po­dob­ne wy­da­je się, że wie­dział, co zro­bi, bo wie­dział, co ty zro­bisz… O Jezu, po­widło ja­kieś mi z tego wyszło. W każdym ra­zie cho­dzi o to, że cię otu­ma­nił, per­fid­nie pod­puścił, a po­tem w du­chu dziękował za koło ra­tun­ko­we, które mu rzu­ciłaś.

– Nie­praw­da – za­prze­czyła po­now­nie Zu­zan­na. – Znam chy­ba własne­go męża, no nie? Po pro­stu tak się pe­cho­wo złożyło.

– Coś mi się zda­je, że on zna cie­bie o nie­bo le­piej – mruknęła Te­nia.

– Ty nie bądź taka in­te­li­gent­na, bo za­raz wyrwę ci ząb mądrości bez znie­czu­le­nia – za­pe­rzyła się Zu­zan­na. – A właśnie że znam Wit­ka, przy­najm­niej na tyle, żeby wie­dzieć, że moje A jest jego B i na odwrót. Za­wsze na odwrót. To taki typ człowie­ka, przy którym żeby coś zy­skać, należy od­dy­chać tym sa­mym po­wie­trzem, ro­zu­miesz?

Umysł Teni za­zwy­czaj działał spraw­nie, ale przy hi­sto­riach o Wit­ku i z Wit­kiem w tle za­wsze doświad­czał po­mrocz­ności.

– Kpisz czy o drogę py­tasz? – Wzru­szyła ra­mio­na­mi. – Nic z tego nie ro­zu­miem.

– Po pro­stu za­wsze musi być po jego myśli, ni­czy­jej in­nej. Nie­ludz­ko cho­ry się robi, jeśli nie jest… – Zu­zan­na przy­mknęła oczy, jak­by chciała uporządko­wać roz­bie­ga­ne na wszyst­kie stro­ny myśli. – Cze­kaj, po­wiem in­a­czej, bo sama się w tym po­gu­bię. Wy­obraź so­bie, że mówisz Kac­pro­wi: Ko­cha­nie, po­trze­bu­jesz no­wych maj­tek, idzie­my na za­ku­py. Co ci od­po­wia­da?

– Pyta: Pan­ta­lonów czy stringów, ko­cha­nie?

– A Wi­tek od­parłby: Nie po­trze­buję, bo gaci mam jak mro­wi­sko mrówek. Na­wet po­wie­ka by mu nie drgnęła, choćby nie miał ani jed­nej sztu­ki. Gdy­bym na­to­miast po­wie­działa, że ma ich aż nad­to, stwier­dziłby, że jest mu niezbędna jesz­cze jed­na para. Przez te wszyst­kie lata spędzo­ne z Wit­kiem na­uczyłam się wy­czu­wać, kie­dy na­prawdę chce, a kie­dy uda­je, że chce. Skąd mogłam przy­pusz­czać, że ten je­den je­dy­ny raz nos mnie za­wie­dzie? I to wyjątko­wo or­dy­nar­nie? Te­raz mogę tyl­ko ubo­le­wać, że ta zbieżność życzeń ob­ja­wiła się aku­rat w mo­men­cie, gdy naj­bar­dziej li­czyłam na roz­bieżność.

Te­nia nie­mal pod­sko­czyła z iry­ta­cji na krześle. Była głęboko prze­ko­na­na, że małżeństwo po­le­ga głównie na ko­cha­niu, mniej na niu­cha­niu. Że po­win­no być pio­ru­no-bu­rzo-desz­czo­chro­nem, nie wolną ame­ry­kanką. Ja­sne, tra­fiają mu się różne cy­ku­ty – zastój, własno­wol­ność, własno­myślność, za­mu­la­nie i inne roz­bieżności, ale jeśli ma moc­ne pod­sta­wy, znie­sie wszyst­ko. Na­wet te „wyjątko­we wyjątki”. Ale za Boga nie znie­sie bul­gocącego jak wul­kan ko­ciołka del­fic­kie­go. Abra­ka­da­bry są zbyt ry­zy­kow­ne. A jeśli Zu­zan­na odważyła się podjąć tę dzie­cinną grę pod tytułem Zga­duj-zga­du­la, w której ręce pa­ra­nor­mal­na kula, po­win­na była też prze­wi­dzieć, że nie tyl­ko po nit­ce do kłębka, ale że nici bar­dzo często stają się sidłami. I nig­dy nie wia­do­mo, kto w nie wpad­nie.

– A ja ci po­wiem, że trze­ba było li­czyć ra­czej na własny ro­zum, prze­cież masz głowę nie od pa­ra­dy. Po­wodów do nie­po­ko­ju miałaś aż nad­to – od­parła bru­tal­nie Te­nia. Dy­plo­ma­cja nig­dy nie była jej naj­moc­niejszą stroną.

Zu­zan­na przy­zwy­czaiła się do bez­względnej szcze­rości przy­ja­ciółki, na­wet na­uczyła się z nią żyć, ale te­raz z ja­kie­goś po­wo­du po­czuła się do­tknięta.

– Te­nia…! – syknęła. – Do­bro­wol­nie mi się pod­su­wasz pod pięści…

– Już do­brze, do­brze. – Te­nia machnęła ręką. – Więcej nie będę, bo nie dam rady. Do końca opadłam przy to­bie z sił fi­zycz­nych i umysłowych.

– Usiądź so­bie w po­zy­cji lo­to­su – po­ra­dziła jej życz­li­wie Zu­zan­na.

– A ty dla to­wa­rzy­stwa w ja­kiejś in­nej wy­du­ma­nej, z ba­ra­nią włącznie – od­pa­liła Te­nia. – Może uda ci się wy­du­mać jakąś klątwę na Wit­ka? Już słyszę ten skrzeczący wo­kal: Wiedźme­nie! Prze­kli­nam cię do trze­cie­go po­ko­le­nia wstecz za to, żeś mnie opuścił i do­pro­wa­dził do ner­wo­wej ru­iny. Obyście do spółki z Jagą-Babą do­sta­li prze­wlekłej sra­ki i no­si­li pie­lusz­ki Hap­py…

Zu­zan­na o mało nie udu­siła się ze śmie­chu.

– Cze­goś ta­kie­go na pew­no nie wy­skrzeczę, wróżko Szep­tu­cho – wy­krztu­siła. – Tyle pam­persów do­pro­wa­dziłoby mnie do fi­nan­so­wej ru­iny, dla od­mia­ny.

– To może: Tyś mnie po­rzu­cił, ale pora, byś powrócił? Tyle że do tego nie­po­trzeb­ne są zaklęcia, wy­star­czy te­le­fon. Nie wiem, czy pomoże, ale wiem, że nie za­szko­dzi.

Zu­zan­na na­gle spo­ważniała.

– Pew­nie masz rację, nie będę się z tobą spie­rać. – Twarz stężała jej w wy­ra­zie nie­za­do­wo­le­nia i de­ter­mi­na­cji. – Ale i tak nie za­dzwo­nię, bo… No owszem, mogłabym, tyl­ko pa­nicz­nie się boję. Za­po­mniałaś czy nie ro­zu­miesz? Coś we mnie krzy­czy wiel­kim głosem, że jeśli co­kol­wiek zmie­nię, to tyl­ko na gor­sze.

Te­nia nie za­po­mniała o oba­wach Zu­zan­ny, na­wet sta­rała się je zro­zu­mieć, ale jako oso­ba rozsądna nie mogła doj­rzeć w nich żad­ne­go sen­su. Toteż zde­ner­wo­wała się na nowo.

– Niech ja pęknę z hu­kiem. Ta zno­wu swo­je – po­wie­działa, tłumiąc roz­pacz­li­wy jęk i spoglądając na przy­ja­ciółkę z nie­sma­kiem. – Bo co? Da ci w łeb przez ka­bel? Je­den te­le­fon uzna za na­gonkę i za­miast po­wie­dzieć: Wy­szedłem na chwilę, za­raz wra­cam, oznaj­mi: W moim życiu nie ma dla was miej­sca? No to po­wie, bęcwał pa­ten­to­wa­ny, a ty będziesz przy­najm­niej wie­działa, na czym sto­isz.

– Dużo mi z tego przyj­dzie.

– No ra­czej dużo. Wiem… praw­da nie za­wsze jest święta, ale na­wet ta naj­gor­sza jest lep­sza od naj­piękniej­sze­go kłam­stwa, a jesz­cze lep­sza od… – Te­nia się za­wa­hała. Uczci­wość na­ka­zy­wała jej po­wie­dzieć, że od kar­mie­nia się własną na­iw­nością, ale uznała, że byłoby to zbyt okrut­ne. – Lep­sza od mil­cze­nia – dokończyła. – A jeśli tak bar­dzo bo­isz się spoj­rzeć praw­dzie w oczy, za­mknij swo­je oczęta, na­bierz głęboko po­wie­trza w płuca i wrzuć Wit­ko­wi do raju parę drzazg. Nie żałuj ich dup­ko­wi.

Zu­zan­na nie zdążyła za­re­ago­wać, bo w tym mo­men­cie ode­zwała się jej komórka. Pod­niosła klapkę, nie patrząc na wyświe­tlacz.

– Słucham – rzu­ciła lek­kim to­nem i były to je­dy­ne słowa, ja­kie zdążyła wy­po­wie­dzieć. Przez następne dwie mi­nu­ty bezgłośnie otwie­rała i za­my­kała usta, bladła prze­raźli­wie i czer­wie­niała jak in­dor oraz potrząsała głową z rosnącym zdu­mie­niem.

Te­nia była za­in­try­go­wa­na w naj­wyższym stop­niu. Ob­ser­wo­wała roz­gry­wającą się pan­to­mimę z Zu­zanną w roli głównej i usiłowała od­gadnąć, kto dzwo­ni oraz powód, dla którego jej przy­ja­ciółce odjęło mowę. Nie­ste­ty bez­sku­tecz­nie.

Po skończo­nej roz­mo­wie, choć traf­niej­szym określe­niem byłoby „ty­ra­dzie”, Zu­zan­na oparła łokcie na sto­li­ku i wtu­liła brodę w dłonie zwi­nięte w pięści. Ocza­mi błądziła gdzieś po sali i do­pie­ro po do­brej chwi­li jej spoj­rze­nie sku­piło się na Teni. Wzdrygnęła się, jak­by ktoś bru­tal­nie wy­bu­dził ją z le­tar­gu.

– Po­dob­no pobiłam Wie­wiórę – wybąkała od nie­chce­nia, uśmie­chając się po­nu­ro.

– Rany bo­skie!! – Te­nia pod­sko­czyła na krześle, wstrząśnięta do głębi du­szy. – Jak?! Kie­dy?!

Zu­zan­na obojętnie wzru­szyła ra­mio­na­mi.

– No właśnie nie bar­dzo pamiętam. Chy­ba po dro­dze do pubu, ale czy ja wiem… No bo owszem, trochę mnie po­niosło i możliwe, że szarpnęłam nią moc­niej, niż chciałam. Po­bi­cia jed­nak jakoś so­bie nie przy­po­mi­nam.

W oczach Teni po­ja­wił się szcze­ry nie­pokój. Biorąc pod uwagę nieświa­do­me prze­cho­dze­nie na czer­wo­nym świe­tle, a te­raz jesz­cze po­ra­cho­wa­nie Wie­wiórze kości, skle­ro­za Zu­zan­ny roz­wi­jała się w eks­pre­so­wym tem­pie.

– A pamiętasz cho­ciaż, z kim przed chwilą roz­ma­wiałaś? – spy­tała ostrożnie.

– No co ty… – Zu­zan­na spoj­rzała na nią zdzi­wio­na. – Masz mnie za kon­cer­to­we­go półgłówka? Z Wit­kiem roz­ma­wiałam… To zna­czy głównie go słuchałam, bo nie dał mi dojść do słowa. No i on mi właśnie po­wie­dział, że pobiłam klępę…

– Tak po­wie­dział?! Że klępę?!

– No skąd… Ja tak mówię, od sie­bie. – Zu­zan­na bez­wied­nie wzięła do ręki ser­wet­nik i zaczęła nim ob­ra­cać na wszyst­kie stro­ny. – Klępa po­skarżyła się Wi­tu­sio­wi, że ją na­pa­sto­wałam, a przy­sięgam na świętości, że tyl­ko szarpnęłam lek­ko za rękaw. No, może jesz­cze trochę jej na­ubliżałam. Ale o be­ton to już wyrżnęła sama, jak własne dzie­ci ko­cham.

Te­nia wyglądała na oszołomioną. Przez chwilę za­sta­na­wiała się nad tym, co usłyszała, po czym po­chy­liła się w stronę Zu­zan­ny.

– A czy byłabyś uprzej­ma, Zu­ziu, zacząć wszyst­ko od początku? – spy­tała łagod­nie i z ka­mien­nym spo­ko­jem. – Naj­le­piej od mo­men­tu, kie­dy wstałaś z łóżka, bo lek­ki zamęt mi się w głowie zro­bił…

Zu­zan­na była uprzej­ma. Grzecz­nie i dro­bia­zgo­wo zdała re­lację z całego dnia, nie opusz­czając żad­nych czyn­ności, łącznie z sa­ni­tar­no-fi­zjo­lo­gicz­ny­mi. Kie­dy skończyła, w oczach Teni po­ja­wiły się ja­kieś ru­chli­we błyski.

– Wred­ny jełop i załgana la­fi­ryn­da – pod­su­mo­wała, sta­rając się przy­brać poważną minę. Wyraźnie jed­nak było widać, że robi to z ogrom­nym wysiłkiem. – A ty go jesz­cze żałujesz.

– Żałować Wit­ka? To zna­czyłoby, że żałuję wszyst­kich fa­cetów świa­ta, a ja aż tak litościwa nie je­stem. – Zu­zan­na od­sta­wiła ser­wet­nik, prze­chy­liła głowę i chwilę przyglądała się przy­ja­ciółce uważnie. – Wiem, do cze­go zmie­rzasz, i po­wiem od razu. Owszem, kor­ci mnie, Te­niu, i to bar­dzo, żeby mu na­wrzu­cać, te­raz już podwójnie. Ale co mi to da? Ma tę prze­wagę, że może odłożyć słuchawkę, za­nim zdążę się ode­zwać. Albo w ogóle nie od­bie­rać.

– Czy­li co? Będziesz tak trwać w za­wie­sze­niu i cze­kać, aż łaska­wie uzna, że pora na dia­log? A jeśli długo jesz­cze nie uzna? Przez ten czas może za­po­mnieć nu­mer two­je­go te­le­fo­nu i…

Zu­zan­na za­chi­cho­tała.

– To na­prawdę po­biję Wie­wiórę. Przy­po­mni so­bie w try­mi­ga.

– Dużo różnych prze­dziw­nych rze­czy już od cie­bie słyszałam i jakoś szlag mnie od nich nie tra­fił, więc chy­ba nie tra­fi i te­raz – mruknęła Te­nia. – Gdy­by jed­nak tra­fił, prze­każ Kac­pro­wi, że mój te­sta­ment leży w to­reb­ce, którą noszę tyl­ko do kościoła.

– Nie cho­dzisz do kościoła, bez­bożnico.

– To­reb­ki z te­sta­men­tem też nie mam, żar­to­wałam, ale strzyżone­go Pan Bóg strzyże. Wy­bacz, Zuz­ka, ale przy­jaźniąc się z tobą, zna­lazłam się w gru­pie naj­wyższe­go ry­zy­ka, więc chy­ba jed­nak muszę pomyśleć o te­sta­men­cie. A może na­wet i o Bogu?

Zu­zan­nie błysnęła w oku żywa i złośliwa sa­tys­fak­cja na myśl, że nie ona jed­na kwa­li­fi­ku­je się na ko­zetkę w ga­bi­ne­cie Ro­man­ka.

– Chry­ste, i kto tu jest wa­riatką. – Po­pu­kała się w czoło. – Ja­kim cu­dem nie wykończyłaś jesz­cze Kac­pra, ko­bie­to? A dru­gim cu­dem, jak on się ulągł taki nie­przywódczy? Po mo­je­mu, każdy fa­cet to uro­dzo­ny przywódca sta­da, co to boi się przy­znać rację ko­bie­cie, bo myśli, że sta­nie się przez to mniej męski. A tu proszę, Kac­per, taki „wyjątko­wy wyjątek”. W głowie mi się nie mieści, że niby nie po tej sa­mej stro­nie smy­czy co inni, a kon­kret­ny twar­dziel… – Zu­zan­na za­milkła i zaj­rzała Teni w oczy. – A może jed­nak nie jest taki cha­rak­ter­niak, co? – spy­tała po chwi­li nie­co złośli­wie.

Te­nia wzru­szyła ra­mio­na­mi.

– Aku­rat jest, ale… No cóż, wyjątko­wo muszę się z tobą zgo­dzić, chy­ba się sta­rzeję. Bo glo­bal­nie rzecz biorąc, fa­ce­ci to tchórze, więksi od ko­biet, ale nie ma co wrzu­cać ich do jed­ne­go wor­ka. Tchórz tchórzo­wi nierówny. Są tchórze różnego au­to­ra­men­tu, uni­ka­cze, co­fa­cze, gry­za­cze, ciap­cia­ki i skru­sza­ki… – Uniosła twarz do słońca świecącego przez szybę i zmrużyła oczy. – Hm… Znasz przy­po­wieść o synu mar­no­traw­nym? – spy­tała nie­ocze­ki­wa­nie.

Po mi­nie Zu­zan­ny widać było, że zupełnie nie ro­zu­mie, o co jej cho­dzi.

– Że niby był skru­sza­kiem? – Spoj­rzała na Tenię nie­pew­nie.

– A nie był?

– Był po pro­stu sy­nem mar­no­traw­nym, który skru­szo­ny wrócił na łono… Och – puknęła się knyk­cia­mi w głowę – py­tasz, czy zamówię na za­przy­jaźnio­nej wsi pół wołu i zro­bię Wit­ko­wi hucz­ne przyjęcie po­wi­tal­ne, tak? Czy­li jed­nak wie­rzysz, że wcześniej czy później wróci…

Te­nia za­chi­cho­tała.

– Wierzę, że ty wie­rzysz. Ale nie o to mi cho­dziło, chciałam ci tyl­ko przy­po­mnieć, że w Sta­rym Te­sta­men­cie lu­dzie po­dob­no osiągali lekką rączką wiek ma­tu­za­le­mo­wy. Powrót Wit­ka mar­no­traw­ne­go może trochę po­trwać, a ty… no, bi­blijną bo­ha­terką ra­czej nie je­steś. – Z twa­rzy Teni zniknął psot­ny uśmie­szek. – Cóż, mar­twię… mar­twimy się o cie­bie, Zuz­ka. Ja i Niu­sia. Tyle so­bie na­obie­cy­wałaś, że weźmiesz się za sie­bie, i co ci z tego wyszło? Głupie cze­ka­nie Bóg wie na co i jesz­cze głupszy strach nie wia­do­mo przed czym. A ja ci mówię, nie da się żyć w za­wie­sze­niu i nie zdur­nieć przy oka­zji.

Zu­zan­na spo­koj­nie dopiła kawę i wstała od sto­li­ka.

– Okej. – Cmoknęła za­tro­skaną Tenię w po­li­czek. – Dla od­wie­sze­nia zro­bię so­bie dziś ma­ni­kiur i pe­di­kiur, a po­tem zażyję xa­nax i po­piję wódką. Ju­tro będę pro­mie­niała opty­mi­zmem.

Te­nia par­sknęła śmie­chem.

– Ra­czej le­czyła kaca… Cze­kaj, a czy to nie ju­tro wra­cają dziew­czyn­ki?

Zu­zan­na wyraźnie się spe­szyła, miała wrażenie, że jej żołądek fiknął ko­ziołka. Na­wet nie próbowała uda­wać, że nie ro­zu­mie, do cze­go zmie­rza Te­nia.

– Po­ju­trze – od­po­wie­działa ci­chym, jak­by sen­nym głosem. – Tak, wiem, daw­no po­win­nam była z nimi po­roz­ma­wiać, ale nie chciałam psuć im wy­jaz­du. Wy­mia­na uczniów to nie jest zwykła wy­ciecz­ka… a poza tym Rzym, bli­sko bab­ci… O Jezu, myślisz, że to ta­kie pro­ste?

Te­nia z re­zy­gnacją pokręciła głową.

– Nie chcesz wie­dzieć, co myślę. Po­wiem ci tyl­ko, że w ka­te­go­rii „mat­ka jako naj­większy tchórz i łgarz” zde­cy­do­wa­nie mogłabyś do­stać się do Księgi re­kordów Gu­in­nes­sa.

Zu­zan­na przy­znała jej rację w du­chu. Owszem, kil­ka razy zbie­rała się w so­bie, ale sama myśl o roz­mo­wie z córka­mi wpra­wiała ją w dzi­ki popłoch. Ser­ce za­czy­nało walić jak młot pneu­ma­tycz­ny, ad­re­na­li­na bu­zo­wała, w brzu­chu pul­so­wało nie­ryt­micz­nie. Była pew­na, że prędzej ze­mdle­je, niż wy­du­si z sie­bie choćby słowo. Mat­ko Bo­ska, miej mnie w swo­jej świętej opie­ce, pomyślała roz­pacz­li­wie któregoś dnia… i zaczęła łgać.

Przez ostat­nie półtora mie­siąca na­brała wiel­kiej wpra­wy w kon­fa­bu­lo­wa­niu, choć nie czuła się z tym naj­le­piej. Jak­by te­raz to ona do­pusz­czała się wiel­kiej zdra­dy. No i finał kłamstw był co­raz bliższy. Agat­ce i Oli chy­ba prze­sta­wał się po­do­bać cykl opo­wieści o ojcu, który wy­cho­dzi do pra­cy, kie­dy jesz­cze śpią, wra­ca z niej, gdy już śpią, a na week­en­dy wyjeżdża na nie­zmier­nie ważne kur­so­kon­fe­ren­cje.

– Ja… zro­bię z tym coś, na pew­no, ale… nie wiem jak.

– Po pro­stu po­wiedz im całą prawdę.

Zu­zan­na mil­czała przez chwilę, szu­kając właści­wych słów.

– Nie wiem, czy całą, ale po­wiem – oznaj­miła rze­czo­wo. – Obie­cuję.

– I bar­dzo do­brze. – Te­nia wyjęła ze słoika tu­li­pa­ny, bez­wied­nie starła ręka­wem plamę wody, która po­zo­stała na sto­li­ku, po czym pod­niosła się le­ni­wie z krzesła. – Jak chcesz, mogę cię od­pro­wa­dzić – bąknęła od nie­chce­nia.

– A po co? Znam drogę do domu.

– Ale nie rozróżniasz ko­lorów, więc…

– Nie martw się. – Zu­zan­na ode­brała kwia­ty z rąk Teni i sięgnęła po tek­tu­ro­we pudełko z babką. – Chy­ba trochę przej­rzałam na oczy. – Uśmiechnęła się, igno­rując nie­pokój w oczach przy­ja­ciółki, która wca­le nie wyglądała na prze­ko­naną.

Otu­liła się płasz­czem i z ulgą wyszła z gwar­ne­go, dusz­ne­go pubu. Bolała ją głowa, miała mdłości, czuła się zmęczo­na i z ja­kie­goś po­wo­du zła. Naj­bar­dziej w świe­cie pragnęła te­raz zna­leźć się w domu.

Zu­zan­na rzu­ciła płaszcz na fo­tel, prze­brała się w sta­re wy­god­ne dre­sy i boso po­drep­tała do kuch­ni. Ciężko usiadła na krześle i spoj­rzała w za­du­mie na list, który – wra­cając do domu – ode­brała na po­czcie. Dzi­wiło ją i jed­no­cześnie cie­ka­wiło, dla­cze­go Nina nadała po­le­co­ny, za­miast zwykły jak do­tych­czas? Od­po­wiedź zna­lazła po ro­ze­rwa­niu ko­per­ty. Znaj­do­wało się w niej sto do­larów ka­na­dyj­skich. Wpa­try­wała się z otwartą buzią w ber­niklę ka­na­dyjską umiesz­czoną na re­wer­sie bank­no­tu i ko­jarzącą się jej z wyrośniętą polską kaczką. W końcu ocknęła się i zaczęła czy­tać.

Mu­siała przy­znać, że Nina nie należała do osób wy­lew­nych. List był krótki i za­wie­rał naj­istot­niej­sze in­for­ma­cje, głównie na te­mat zdro­wia oraz zbliżających się świąt i związa­nych z nimi ge­ne­ral­nych porządków. Przy słowach o sprząta­niu Zu­zan­na od­ru­cho­wo odwróciła bose sto­py, uważnie się im przy­pa­trując. Zgod­nie z te­stem czy­stości, jeśli nic się do nich nie przy­kleiło, to zna­czyło, że był porządek i nie mu­siała się sprężać.

Przy­kleiło się, na­wet całkiem spo­ro.

– Su­per – mruknęła.

Odłożyła list na stół i skrzy­wiła się, gdy głośno za­bur­czało jej w brzu­chu. Uświa­do­miła so­bie, że od dwóch dni pra­wie nic nie jadła. Otwo­rzyła lodówkę, ale za­raz ją za­mknęła. Nie było tam nic, z wyjątkiem su­ro­wych wa­rzyw, skwaśniałego mle­ka oraz pusz­ki zie­lo­ne­go grosz­ku. Na szczęście miała babkę.

Tak się przy­najm­niej Zu­zan­nie zda­wało, bo kie­dy wróciła do przed­po­ko­ju, oka­zało się, że nie ma tam ani tek­tu­ro­we­go pudełka, ani tu­li­panów. Nie wie­rzyła, że stały się tro­fe­ami ja­kichś duchów, diabłów lub in­nych sił nad­przy­ro­dzo­nych, bar­dziej skłaniała się ku wer­sji o własnym roz­trze­pa­niu. Za­mknęła oczy, wytężyła pamięć i po chwi­li wszyst­ko stało się ja­sne. Bab­ka i kwia­ty zo­stały na po­czcie, dla­te­go posiłek mu­siała odłożyć na po­tem. Do rana na pew­no. A jeśli głód jej dziś nie za­bi­je, to już nic, nikt i nig­dy nie będzie w sta­nie tego do­ko­nać…

Prze­chodząc do po­ko­ju, od­ru­cho­wo spoj­rzała na te­le­fon i głośno wciągnęła po­wie­trze. Na jej twa­rzy ko­lej­no od­bi­jały się najróżniej­sze emo­cje – nie­do­wie­rza­nie, radość, pod­nie­ce­nie, nie­uf­ność, wresz­cie strach, biorąc pod uwagę nie­daw­ne zda­rze­nia. Wcześniej myśl, że będzie to wia­do­mość do Wit­ka, a nie od Wit­ka, z pew­nością w ogóle nie przyszłaby jej do głowy. Może Te­nia ma rację? Może nie ma co li­czyć na to, że śmierdząca spra­wa sama z sie­bie prze­sta­nie śmier­dzieć i zmie­ni się w bo­ski za­pach per­fum? W za­sa­dzie tego nie po­wie­działa, ale na pew­no to właśnie miała na myśli.

Zu­zan­na przyj­rzała się z na­mysłem słuchaw­ce. A po­tem po­wo­li sięgnęła po nią i wy­stu­kała nu­mer. Po trzech sy­gnałach ode­zwała się pocz­ta głoso­wa. Słysząc spo­koj­ny, ale pew­ny sie­bie głos Wit­ka, spa­ni­ko­wała i rozłączyła się.

No i po­ga­dał osioł z tchórzem. Odwróciła się twarzą do kuch­ni i utkwiła wzrok w oknie z krzy­wo pod­ciągniętą ro­letą. Słońce scho­wało się za kłębia­ste chmu­ry i po­go­da zmie­niła się dia­me­tral­nie. Wia­do­mo, kwie­cień. Prze­pla­ta zimę z la­tem… Te­raz padał wio­sen­ny deszcz. Spływał cien­ki­mi strużkami po szy­bie i zo­sta­wiał na niej brud­ne smu­gi. Zu­zan­na wzru­szyła ra­mio­na­mi. Prawdę mówiąc, nie było to dla niej nie­spo­dzianką. Ogólny bałagan, nie­umy­te szy­by… W kry­zy­so­wych sy­tu­acjach to chy­ba nie jest naj­większy pro­blem człowie­ka, praw­da?

Ta uspra­wie­dli­wiająca myśl spra­wiła jej pewną ulgę, ale jed­no­cześnie spotęgowała złość. Właści­wie w imię cze­go zapuściła dom od podłogi po su­fit? Ra­chunków su­mie­nia na ka­na­pie? Ma­so­chi­stycz­ne­go grze­ba­nia się we wspo­mnie­niach, chałowa­tych spe­ku­la­cji i den­nych teo­rii spi­sko­wych, z których nic nie wy­ni­kało? Oprócz przy­jaźni z ku­rzo­wy­mi pajączka­mi i podłogo­wym wy­sy­pi­skiem, rzecz ja­sna.

Były to cho­ler­nie do­bre py­ta­nia. Jed­ne z tych, na które zdołowa­na ko­bie­ta nie znaj­du­je od­po­wie­dzi. Zu­zan­na czuła jed­nak, że w końcu musi odciąć się od ka­na­py, jeśli nie chce do niej przy­rosnąć na amen.

Ale jesz­cze nie dziś. Ju­tro. Dziś wybędzie z pu­ste­go, zim­ne­go, brud­ne­go miesz­ka­nia… Du­chem wybędzie…

No do­brze. Zwy­czaj­nie się ulu­la. Ona będzie pić, a oni niech wy­ku­wają so­bie wspólny los i niech im prześlicz­ny krzy­wu­lec z tego wyj­dzie. Dziś jest jej to ryb­ka. Oślep­nie, ogłuchnie, onie­mie­je, a po­tem… A po­tem będzie spać pół dnia i całą noc jak za­bi­ta. Odeśpi za jed­nym za­ma­chem wszyst­kie nie­prze­spa­ne noce.

A jeśli Wi­tek się po­ja­wi? Co mu wte­dy po­wie? Wy­bacz, ale właśnie zalałam się w tru­pa, więc może le­piej przyjdź na po­ga­dusz­ki ju­tro? Przyj­dzie, aku­rat… Gdy świ­nie za­czną latać…

Na wszel­ki wy­pa­dek po­sta­no­wiła zro­bić w miesz­ka­niu porządek, bo kto wie? Strzyżone­go Pan Bóg strzyże, jak po­wie­działby Mąkoś. Bo jeśli jed­nak Wi­tek ja­kimś cu­dem się po­ja­wi, ona spa­li się ze wsty­du za tę staj­nię Au­gia­sza.

Zu­zan­na po­biegła do schow­ka ze środ­ka­mi czyszczącymi, ale zapału star­czyło jej za­le­d­wie na otwar­cie drzwi­czek. Z nie­obec­nym wy­ra­zem twa­rzy stała przez chwilę przy paw­la­czu, jak­by za­po­mniała, po co tu w ogóle przyszła, po czym wzru­szyła ra­mio­na­mi i wróciła do kuch­ni.

Na te­mat swo­ich po­rywów mogłaby na­pi­sać pracę dok­torską. Tym ra­zem jed­nak to na­prawdę nie było ta­kie pro­ste. Mogłaby od­ku­rzać na­wet dzie­sięć razy dzien­nie, każdego ran­ka zmie­niać pościel, usta­wiać kub­ki ucha­mi na południe, ubra­nia zaś układać ko­lo­ra­mi i długością rękawa, tyl­ko po co? Czy dzięki temu wyj­dzie z ne­ga­tyw­nej prze­strze­ni, w której utknęła, z taką samą łatwością, jak wyszłaby z bałaga­nu? Ład­nie to so­bie wy­kom­bi­no­wała, ale nie, nie wyj­dzie. Nadal będzie w niej tkwić, więc co za różnica – brud­nej czy czy­stej, sko­ro wciąż ne­ga­tyw­nej…

Nie wy­ma­gasz od sie­bie zbyt wie­le, pomyślała, drepcząc od ścia­ny do ścia­ny jak lwi­ca, która dość ma cia­snej klat­ki i pra­gnie wy­do­stać się na wol­ność.

A po co mi zbyt wie­le? Sa­mot­ność z przy­działu, stres na­by­ty i potężna daw­ka do­bro­wol­ne­go wysiłku fi­zycz­ne­go za jed­nym za­ma­chem? Aż tyle – to prze­sa­da. Zu­zan­na wzru­szyła ra­mio­na­mi. Za­trzy­mała się przy oknie i po­pra­wiła krzy­wo pod­ciągniętą ro­letę. Z ra­mio­na­mi skrzyżowa­ny­mi na pier­siach spoj­rzała w dal po­nu­rym wzro­kiem, a po­tem prze­niosła go na krzak for­sy­cji roz­kwitły żółtymi kwia­ta­mi.

Ju­tro po­sprzątam, na bank, zde­cy­do­wała nie­ocze­ki­wa­nie dla sa­mej sie­bie. Po­dob­no gdy jest porządek w domu, to jest i w życiu. Kupi też kwia­ty, naj­le­piej żółte tu­li­pa­ny, bo prze­cież nie przy­zna się Teni, że te od niej tkwią w cu­dzym fla­ko­nie. No i będzie wio­sen­nie, świeżo i radośnie. Czy mogła zro­bić coś więcej?

Och, mogła wie­le. Hi­po­te­tycz­nie. Potrząsnąć pięścią na przykład i krzyknąć: Ja wam pokażę! a po­tem prze­kuć życiową porażkę w suk­ces. Już to so­bie obie­cy­wała i… sku­tek, jaki jest, każdy wi­dzi. Ale tak już bywa, że kie­dy człowiek ni­cze­go nie wi­dzi za zakrętem, to nig­dzie mu się nie śpie­szy, bo i nie ma do cze­go…

Zu­zan­na znów po­czuła się bar­dzo zmęczo­na. I prze­gra­na.

Ode­rwała się od ku­chen­ne­go okna i poczłapała do po­ko­ju. Naj­wy­raźniej uznała, że naj­lep­sza jest za­wsze pierw­sza myśl. A jej się aku­rat pomyślało z sa­me­go rana o za­grze­ba­niu się w koc i spędze­niu dnia na ka­na­pie bez­kon­flik­to­wo i bez­piecz­nie. Dru­ga myśl, ta o kie­lisz­ku wódki, też była niezła…

Przy­cisnęła do brzu­cha po­duszkę i sku­liła się w kłębek, patrząc spod wpółprzy­mkniętych po­wiek na ślubną fo­to­gra­fię stojącą na seg­men­cie.

To była krótka chwi­la, ale miała trwać całą wiecz­ność. Ona, On i Miłość…

Miłość? Jaka zno­wu miłość… Zu­zan­na bez­wied­nie za­cisnęła pal­ce na po­pla­mio­nej kawą po­dusz­ce. Nie do­zna­li wstrząsu na swój wi­dok, nie było drżeń i trze­po­tań ser­ca, mo­tylków w brzu­chu, gwiazd w oczach, elek­trycz­ności zmysłów przy do­ty­ku i pod­nieb­ne­go szy­bo­wa­nia na skrzydłach eu­fo­rii. Nie byli połówka­mi tego sa­me­go jabłka, bar­dziej jak… chleb i masełko. Ona chle­bem po­wsze­dnim, on do­dat­kiem. W połącze­niu są ape­tycz­ne, ale z osob­na nie mają już ta­kie­go sma­ku…

Czy to się mogło udać? Chy­ba się udało. Coś, cze­go nie umiała na­zwać, po­ja­wiło się pod­czas małżeństwa i spra­wiło, że wpłynęli na spo­koj­ne ro­dzin­ne wody, bez tych wszyst­kich burz i pio­runów.

Nie trwało to jed­nak zbyt długo, bo czymże jest dwa­naście lat w sto­sun­ku do wiecz­ności, drgnie­niem oka za­le­d­wie. Chy­ba za­brakło ich małżeństwu kom­bi­na­cji olśnie­nia, lo­jal­ności, sza­cun­ku, namiętności i wszyst­kich tych najróżniej­szych smaków, które sta­no­wią o jego isto­cie. A może nie­ustan­nej opie­ki, ciągłego pod­sy­ca­nia, kon­tro­li…

No, jeśli o to cho­dzi, to ona już so­bie skon­tro­lo­wała. I prze­do­brzyła. A te­raz za chińskie­go boga tego nie odwróci…

A tak w ogóle, po co te głupie przy­sięgi, że ty je­steś mój, a ja je­stem two­ja, w słońcu i w bu­rzy, we mgle i w przej­rzy­stym po­wie­trzu, na pro­stych ścieżkach i na zakrętach, póki śmierć nas nie rozłączy? Nie le­piej przy­siąc: Ty je­steś mój, a ja two­ja, ciałem od pasa w dół i du­chem od pasa w górę, w ro­man­tycz­nej otocz­ce i w dra­ma­cie ero­tycz­no-wo­jen­nym, póki wia­rołomstwo nas nie rozłączy? Byłoby przy­najm­niej szcze­rze…

Zu­zan­na krzy­wo się uśmiechnęła. Łamie so­bie głowę nad czymś, przed czym ka­pi­tu­lują naj­więksi fi­lo­zo­fo­wie. Za­miast spoj­rzeć praw­dzie w oczy, że to, co przy za­po­zna­niu wy­da­wało się cia­chem, przy roz­po­zna­niu oka­zało się obcia­chem. Ko­niec, krop­ka.

K o n i e c.   K r o p k a.

Z ka­mien­nym wy­ra­zem twa­rzy spoj­rzała na kie­li­szek wódki, za­sta­na­wiając się, czym mogłaby za­początko­wać ry­tuał pi­cia. Bo pi­cie pi­ciem, ale pod­trzy­mać wie­lo­wie­kową kul­turę należy bez­sprzecz­nie. Na­tu­ral­nie żadne tam: chluśniem, bo uśniem, pier­dyk­niem, bo od­wyk­niem, lub po­lo­ne­za czas zacząć. Kul­tu­ral­ne pi­cie wy­ma­ga kul­turalnych to­astów. No więc ona wy­pi­je za…

Hm, za co? Oprócz tego, że za swo­je pie­niądze?

Wy­pi­je za zdro­wy ro­zum Wit­ka, bo mu go za­brakło.

Nie. To ślepy kla­wi­cym­bał, na oplu­cie i wzgardę zasługu­je, nie zdro­wot­ne to­a­sty.

No to za Wie­wiórę, żeby jak naj­szyb­ciej puściła go kan­tem.

Szko­da trun­ku, i tak go puści, bo to mszak, który ob­ra­sta swo­ich kar­mi­cie­li i trzy­ma, aż wyciśnie jak cy­trynę.

A może za cier­pli­wość?

Tak. Cier­pli­wość niewątpli­wie by się przy­dała…

Ni z tego, ni z owe­go Zu­zan­na przy­po­mniała so­bie matkę, która w po­dob­nej sy­tu­acji za­miast rwać włosy z głowy, cier­pli­wie piłowała pa­znok­cie. Zużyła dwa pil­ni­ki, nim spiłowała je do krwi. No i olśniło ją, choć trud­no po­wie­dzieć, czy na sku­tek owej cier­pli­wej czyn­ności, czy pod wpływem bólu. W każdym ra­zie ze sto­ic­kim spo­ko­jem po­in­for­mo­wała, że dru­gie pa­znok­cie może do­stać na gwiazdkę, a dru­giego życia nikt jej nie po­da­ru­je…

Zu­zan­na zaczęła chi­cho­tać jak opętana, jak ktoś, komu za­brakło kil­ku kle­pek ważnych dla równo­wa­gi psy­chicz­nej. Wca­le nie było jej do śmie­chu, a jed­nak chi­cho­tała jak głupia, dopóki nie do­stała czkaw­ki. Chy­ba po raz pierw­szy w życiu mu­siała przy­znać mat­ce rację. Nie­za­leżnie od licz­by pil­ników i spiłowa­nych pa­znok­ci życie jest tyl­ko jed­no. Należy zmie­nić w nim co się da, a z tym, cze­go się nie da, na­uczyć się żyć.

Taki jest porządek wszechświa­ta i ona się do nie­go do­sto­su­je.

– Za cier­pli­wość. – Wzniosła to­ast i golnęła do dna.

A za­raz po­tem nogi, bez udziału woli i na przekór to­a­sto­wi, po­niosły ją do te­le­fo­nu. Było jej ganc po­ma­da, co Wi­tek so­bie pomyśli i co po­wie. Wygląda na to, że z nich dwoj­ga to ona jest ta przy­tom­na, myśląca i go­to­wa do przejęcia ini­cja­ty­wy.

Z pamiętni­ka Zu­zan­ny

Najłagod­niej­szy z czynów, do ja­kich je­stem te­raz zdol­na, to prze­puścić Wit­ka przez ma­szynkę do mięsa i prze­ro­bić na ko­tle­ty dla Nie­bo­ja Bry­sio­wej, bo Do­mysła byłoby szko­da. Roz­mo­wa trwała rap­tem dwie mi­nu­ty. Tyle, ile po­trze­ba, żeby wy­sy­czeć, że je­stem awan­tur­nicą i nie będzie ze mną roz­ma­wiać. A w ogóle, to jesz­cze nie ta chwi­la. „Nie je­stem go­to­wy na kon­fron­tację”, tak właśnie oświad­czył. Głosem, w którym brzmiała śmier­tel­na ura­za. A ja się py­tam, kie­dy w ta­kim ra­zie będzie od­po­wied­nia chwi­la, do ja­snej cho­le­ry?!

Miałam o wie­le więcej szcze­rych pytań, ale Wi­tek sku­tecz­nie nie po­zwo­lił mi ich zadać. Mało sub­tel­nie odłożył słuchawkę.

W miłości i małżeństwie nie po­win­no wy­strze­gać się słowa „nig­dy”. Nig­dy nie za­wiodę cię, ko­cha­nie; nig­dy cię nie zdradzę; nig­dy nie za­mie­nię cię na młod­szy mo­del…

No więc nig­dy ci tego nie wy­baczę, ty pod­le­cu! A kie­dy przyj­dzie czas roz­ra­chun­ku, oby ogień namiętności spa­lił cię na skwarkę. Obyś po­legł w łóżku Łako­mej Pur­chaw­ki, sta­ry i głupi grzy­bie!

Mąkoś mówi, że Kon­fu­cjusz mówi, że wszyst­kie grzy­by są ja­dal­ne, ale niektóre tyl­ko raz. Zga­dzam się.

Zu­zan­na spała jak za­bi­ta.

Obu­dziły ją do­pie­ro pro­mie­nie słońca wpa­dające do sy­pial­ni przez nie­za­ciągniętą ro­letę. Była na pew­no ósma dwa­dzieścia, co do resz­ty to chy­ba piątek, trzy­na­ste­go. Nie szko­dzi, jak ją spo­tka pech, przy­najm­niej będzie mogła zrzu­cić winę na ka­len­darz.

Pod­niosła głowę i ci­cho syknęła. No tak. Wczo­raj nie skończyło się na jed­nym kie­lisz­ku, tym od cier­pli­wości. Dru­gi był wzmac­nia­czem, bo po roz­mo­wie z Wit­kiem ogarnęła ją nie­moc, trze­ci – nie­od­par­tym przy­mu­sem, by w al­ko­ho­lo­wym unie­sie­niu na­pi­sać do nie­go ese­me­sa: „Wal się”, czwar­ty zaś sam jej się we­pchał w ręce i ode­grał rolę usy­pia­cza.

I bar­dzo do­brze. Przy­najm­niej była wy­spa­na.

Wy­sunęła się spod małżeńskiej kołdry, pod­nie­sio­na nie­co na du­chu i go­to­wa na przyjęcie no­we­go dnia z całym do­bro­dziej­stwem in­wen­ta­rza. Żeby nie było wątpli­wości: od­czu­wała wstyd, że się upiła, ale wałko­wa­nie błędów i roztrząsa­nie skutków na kacu uznała za bez­ce­lo­we.

Dwie ta­blet­ki aspi­ry­ny i chłodny prysz­nic ukoiły tępy ból głowy.

W ocze­ki­wa­niu na kawę ro­zej­rzała się dokoła z męczącym przeświad­cze­niem, że za­nim się ulu­lała, coś ważnego miała zro­bić. Nie mu­siała długo szu­kać znaków z nie­ba ani żad­nych in­nych dro­go­wskazów. Po­roz­rzu­ca­ne ubra­nia, pra­nie cze­kające, aż ktoś je wy­pra­su­je, brud­ne na­czy­nia, lepiące się bla­ty i podłogi, nie­opłaco­ne ra­chun­ki, nie­prze­czy­ta­na ko­re­spon­den­cja urzędowa – to było ta­kie oczy­wi­ste. Miała prze­cież z gnuśnego trut­nia zmie­nić się w pra­co­witą pszczółkę. Sądząc po wyglądzie miesz­ka­nia, cze­kała ją so­lid­na, be­ne­dyk­tyńska wręcz ro­bo­ta. Obie­cała so­bie jed­nak, że nie spo­cznie, dopóki nie skończy. Choćby miała zasnąć przy­tu­lo­na do de­ski se­de­so­wej.

Przez naj­bliższych kil­ka go­dzin Zu­zan­na myła, czyściła, szo­ro­wała, pu­co­wała i glan­co­wała z pasją, jak­by czy­sty do nie­przy­zwo­itości dom miał się stać ważnym ele­men­tem ja­kiejś całości. Jak­by to nie nad nim chciała za­pa­no­wać, lecz nad swo­im życiem. A kie­dy wresz­cie skończyła, w miesz­ka­niu lśniło i pach­niało, przy­po­mi­nając stan sprzed odejścia Wit­ka.

Zro­biło jej się jakoś przy­jem­niej na du­szy. Uśmiechnęła się sze­ro­ko i miała ochotę so­bie po­gra­tu­lo­wać.

„Te­nia pew­nie zdążyła już zdać Ci re­lację ze spo­tka­nia. Nie wiem, co po­wie­działa, ale nie przej­muj się. Za­pew­niam, że odróżniam ko­lo­ry, Wie­wióry nie pobiłam i nie topię się w mo­rzu łez z tęskno­ty za Wit­kiem. A na­wet gdy­by, też się nie martw, bo je­stem nie­za­ta­pial­na. Za­bra­niam Ci myśleć, że je­stem jak Ti­ta­nic!

PS Wiem, że pod­kie­lec­kie wsie są ma­low­ni­cze, ale wra­caj szyb­ko. Bu­ziacz­ki. Z”.

Zu­zan­na prze­biegła wzro­kiem po ekra­nie lap­to­pa i wysłała mej­la do Niu­si. Ko­lej­ny do­brze spełnio­ny obo­wiązek. Zwinęła się w kłębek, przy­kryła ko­cem bose nogi i sięgnęła po książkę leżącą obok lap­to­pa.

Nie wie, jak długo czy­tała. Za­pa­dał już zmierzch, gdy do­tarło do niej na­chal­ne dzwo­nie­nie do drzwi. Za­sko­czo­na uniosła głowę. Ni­ko­go się nie spo­dzie­wała, ab­so­lut­nie. Chy­ba że… Wi­tek? Nie. Biorąc pod uwagę wczo­raj­szy przypływ bo­jo­we­go du­cha i tego cho­ler­ne­go ese­me­sa, którego mu wysłała, Wi­tek nie mógł…

A może właśnie mógł? I chciał od­po­wie­dzieć, nie­ko­niecz­nie słownie?

No nie, bez prze­sa­dy. Może sub­tel­ności i za­ka­mar­ki męskiej psy­che są dla niej nie­zba­daną ta­jem­nicą, ale za­war­tość tego kon­kret­nie męskie­go mózgu była jej zna­na w miarę do­brze. Treści za­czep­ne, owszem, występowały w nim na­wet w dużej ilości, ale ude­rze­nio­wych jakoś nie za­uważyła.

Zu­zan­na nie­co się uspo­koiła i w jej ser­cu na­tych­miast zakołatała nieśmiała wia­ra w Wit­ka i jego zdro­wy rozsądek. Że prze­myślał jed­nak całą sprawę, oce­nił sy­tu­ację właści­wie i oto nad­cho­dzi, jeśli na­wet nie jako mąż mar­no­traw­ny, to przy­najm­niej oj­ciec… Drgnęła, gdy w całym miesz­ka­niu roz­legła się ko­lej­na se­ria ostrych i nie­cier­pli­wych dźwięków. Roz­pro­sto­wała zdrętwiałe nogi i lek­ko uty­kając, po­deszła do drzwi. Otwo­rzyła je, spoj­rzała w obce ciem­ne oczy i wia­ra zdechła w tej sa­mej chwi­li.

– Dzień do­bry.

Zu­zan­na skinęła w mil­cze­niu głową i uścisnęła wyciągniętą dłoń z krótki­mi, ciepłymi pal­ca­mi. A po­tem zmie­rzyła wzro­kiem in­tru­za. Kąciki jej ust drgnęły spa­zma­tycz­nie, a na twa­rzy odbił się wi­docz­ny nie­pokój wyrażający nie­wiarę w zdro­we zmysły. Przed sobą miała im­po­nujący, płomien­no­ru­dy ta­pir z grubą warstwą la­kie­ru, prze­ni­kli­we, moc­no pod­kreślone czarną kreską oczy i kro­gul­czy nos. Bra­ko­wało tyl­ko miotły i czar­ne­go kota.

Zu­zan­na do­znała wstrząsu.

Należy tu za­zna­czyć ko­niecz­nie, że właści­wie nie miała pro­ble­mu z ak­cep­to­wa­niem inności, co­kol­wiek ona zna­czyła. Nie hołdowała żad­nym przesądom i była całkiem wy­ro­zu­miała dla przeróżnych krążących po całym świe­cie dzi­wactw, bzików, eks­tra­wa­gan­cji, cza­row­nic, wy­eks­plo­ato­wa­nych lam­pu­cer i in­nych ku­riozów. Pod wa­run­kiem że nie na­depnęły jej na od­cisk.

Do ru­dych też w za­sa­dzie nic nie miała, zwłasz­cza że sama była… mie­dzia­nowłosa. Ale rudy ru­de­mu nierówny i nie każda ruda miesz­ka w dom­ku na ku­rzej łapce, tak jak nie każda blon­dyn­ka ma ni­skie IQ. Weźmy taką Niu­się na przykład. Jest naj­bar­dziej blondwłosą blon­dynką, i to od uro­dze­nia, a może spo­koj­nie świe­cić przykładem mądrości. Nie mówiąc o tym, że może też spo­koj­nie spać. Za blond grzywę ra­czej się nie przy­wiązuje do słupa i nie pali na sto­sie.

Ale grzy­wy de­monów. O, to już całkiem inna spra­wa.

Grzy­wy de­monów mają ko­lor świeżej krwi i za­pach grze­chu, fałszu, zdra­dy oraz in­nych nie­cnych uczynków… jak grzy­wa ko­chan­ki ojca czy ko­chan­ki męża, żeby da­le­ko nie szu­kać. Ogni­sto­grzy­we de­mony były nie tyl­ko podłe i fałszy­we, ale także prze­biegłe, bez­czel­ne i bez­kom­pro­mi­so­we.

Mówiąc krótko, płomien­no­ru­de Baby i Jagi do­piekły Zu­zan­nie w życiu. Wy­pi­sa­na w jej oczach niechęć na wi­dok jesz­cze jed­nej Baby z de­mo­nicz­nej ko­lek­cji była za­tem jak naj­bar­dziej uspra­wie­dli­wio­na.

– Męża nie ma – zdo­była się na uprzej­me burk­nięcie Zu­zan­na, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że skądś tę pa­skudną fi­zycz­nie, a być może i psy­chicz­nie, ko­bietę zna. Pośpiesz­nie po­szu­kała w pamięci, ale ni­cze­go tam nie wy­szpe­rała. – I nie będzie… przez ty­dzień – dodała szyb­ko.

Spod go­rejącej grzy­wy łypnęły chłodno wiel­kie ciem­ne oczy, ale wąskie usta roz­ciągnęły się w sze­ro­kim uśmie­chu. Za­pew­ne miał on prze­ko­nać Zu­zannę, że jego właści­ciel­ka ab­so­lut­nie nie należy do osób, które spra­wiają kłopo­ty i przy­kre nie­spo­dzian­ki. Zu­zanna jed­nak na uśmie­chach trochę się znała, a temu do szcze­rości dużo bra­ko­wało.

– A, nic nie szko­dzi. Zupełnie nic. Bo ja właści­wie do pani… Mogę?

– To zależy, kto pyta…

– Oj, prze­pra­szam… Fi­li­pek je­stem… Róża – dodała tytułem wyjaśnie­nia.

Zu­zan­nie nie udało się za­ma­sko­wać za­sko­cze­nia. Na Boga miłego, co też może chcieć od niej osławio­na córka Zu­ba­lo­wej? Prze­cież na pew­no nie przyszła prze­pra­szać za ro­dzinną czarną owcę (no, chy­ba ra­czej rudą). Sądząc po do­tych­cza­so­wym za­in­te­re­so­wa­niu ro­dziną, to nie było jej ba­jor­ko i nie jej ryb­ki.

Dla zy­ska­nia na cza­sie zaczęła maj­stro­wać przy ry­glach, gorączko­wo za­sta­na­wiając się, ja­kiej użyć wia­ry­god­nej wymówki, żeby zakończyć nie­chcia­ne spo­tka­nie. Nie­ste­ty, w głowie miała próżnię w czy­stej po­sta­ci. Nie znaj­dując in­ne­go roz­wiąza­nia, od­sunęła się od drzwi. Uczy­niła to z wewnętrzny­mi opo­ra­mi, wi­docz­ny­mi gołym okiem i ja­sno dającymi do zro­zu­mie­nia, że w tej chwi­li na­wet przy­by­cie królo­wej Wik­to­rii nie spra­wiłoby jej żad­nej przy­jem­ności.

Róża albo była nie­do­widząca, albo nic so­bie nie robiła z ma­ni­fe­sta­cji nie­przy­ja­znych uczuć. Wśli­zgnęła się do miesz­ka­nia ocho­czo, wręcz nie­cier­pli­wie.

– Nie zajmę pani dużo cza­su, na­prawdę, proszę się nie oba­wiać… – Za­tarła radośnie pulch­ne dłonie. – Tyl­ko jedną dosłownie chwi­leczkę… Ja… – prze­rwała, rozglądając się wokół uważnie.

Wścib­ski wzrok Róży nie zdzi­wił Zu­zan­ny. W końcu każda baba lubi po­pa­trzeć so­bie na miesz­ka­nie dru­giej baby. Zu­zan­na od ta­kich porównań albo wpędzała się w de­presję, albo się wzmac­niała. Pojęcia nie miała, jak lu­stra­cja za­działała w przy­pad­ku Fi­lip­ko­wej, ale chy­ba wy­padła pomyślnie, bo przez bladą twarz Róży prze­mknął jak wi­cher naj­pierw wy­raz nabożnego sza­cun­ku, a za­raz po­tem błogie­go szczęścia. Po czym oba na­tych­miast ustąpiły wy­razowi pełnej obojętności. Jak­by przy­po­mniała so­bie, że jej wi­zy­ta ma określony cel i z całą pew­nością nie służy mu wyciąga­nie na wierzch własnych stanów emo­cjo­nal­nych.

Zu­zan­na też miała własne od­czu­cia, oczy­wiście nie­zbyt przy­ja­zne, lecz mimo to stanęła na wy­so­kości za­da­nia.

– Zro­bić pani her­batę? – spy­tała nad wy­raz uprzej­mie.

– Za her­batkę dziękuję, ale nie. Za kawkę też dziękuję, dwóch dzien­nie ra­czej nie pi­jam, więc proszę nie na­le­gać. Nie będę zmie­niać przy­zwy­cza­jeń, tak?

Zu­zan­na za­re­ago­wała głupim uśmie­chem, bo na­wet do głowy jej nie przyszło, żeby na­ci­skać.

– To może cho­ciaż do stołowe­go przejdźmy? – za­pro­po­no­wała, Bogu składając dziękczy­nie­nie za sprząta­czy zryw, który prze­isto­czył chlew w sa­lon.

– A tak, tak. To świet­ny po­mysł jest… Ja bar­dzo chętnie. – Róża jak­by na to cze­kała. Wpa­ro­wała do po­ko­ju jak tor­pe­da, strze­lając po dro­dze roz­bie­ga­ny­mi ocza­mi na pra­wo i lewo. Zu­zan­na miała wrażenie, że za chwilę wy­padną jej z oczo­dołów. – Hm… – chrząknęła po chwi­li nie­pew­nie, jak­by roz­cza­ro­wa­na, obie­rając azy­mut z po­wro­tem na przed­pokój. – Ład­nie tu, ale chy­ba wolę przed­pokoik… Lubię przed­pokoiki, są ta­kie… No, bar­dziej do roz­mo­wy…

Zu­zan­na, i tak już skołowa­na, te­raz miała jesz­cze większy zamęt w głowie. Na jej twa­rzy po­wo­li za­czy­nał ry­so­wać się wy­raz śmier­tel­ne­go ogłupie­nia.

– A pani re­pre­zen­tu­je, prze­pra­szam, co, że roz­mo­wa w przed­po­ko­iku? – spy­tała su­cho. – Biu­ro an­kie­to­we? Opiekę so­cjalną? Fi­skus? Jak­by co, nie lubię skarbówki.

– Och nie, no co też pani… – Róża roześmiała się nie­szcze­rze, uka­zując równy rząd bie­lut­kich i bez szczerb zębów (też chy­ba ro­dzin­ne). – Ja także nie lubię, mało kto lubi… – zająknęła się i za­mknęła usta, za­sta­na­wiając się nad czymś porządnie. – Hm, całkiem nie­brzyd­kie miesz­kan­ko… Ale zda­je się, że to już mówiłam, tak…?

Zu­zan­nie błysnęło w głowie, że Ba­bom-Ja­gom i wa­ria­tom le­piej się nie sprze­ci­wiać.

– Mówiła – zgo­dziła się ostrożnie.

– Taa… A mówiłam, że me­bel­ki sfa­ty­go­wa­ne i wy­ma­gają obo­wiązko­wo kon­ser­wa­cji? No ale do tego po­trzeb­ne spo­re pie­niążki, wiem coś o tym… – Róża z lubością we­tknęła kro­gul­czy nos w lu­stro Waw­rzyńca.

W tym też Zu­zan­na nie