Zachód niewart zachodu - Ewelina Malinowska - ebook

Zachód niewart zachodu ebook

Ewelina Malinowska

3,2

Opis


Zachód niewart zachodu” Eweliny Malinowskiej to zbiór refleksji na temat jednego z polskich kompleksów, a mianowicie kompleksu wobec Europy Zachodniej.

Autorka przez dwa lata studiowała w Glasgow i w tym czasie uważnie obserwowała życie rodowitych mieszkańców Wysp Brytyjskich, porównując je z życiem Polaków i przedstawicieli innych narodowości. Jak wypadamy w tych porównaniach? Na pewno lepiej, niż sami się oceniamy, szczególnie z perspektywy pobytu w Polsce. Zachód jawi się nam jako świat lepszy i godny naśladowania. Zresztą nawet autorka pisze, że w efekcie pierwszego wrażenia, tamtejsza rzeczywistość wydaje się lepsza od naszej. Pokazuje nam drugą stronę tego, co wzbudza naszą zazdrość, jednak aby ją dogłębniej poznać trzeba trochę na Wyspach pomieszkać.

Autorka w lekki sposób próbuje nam pokazać, że daliśmy się wmanipulować w wizję polskiej zaściankowości i poczucia bycia gorszymi obywatelami zachodniego świata. To prawda, że Zachód ma swoje dobre strony, które możemy powielać, ale nie może to się odbywać kosztem redukcji naszych dobrych cech. Swoje konkluzje opiera na analizie codziennego życia młodych Brytyjczyków, ich potencjału intelektualnego, pragnień, ale i kondycji służby zdrowia, transportu publicznego i innych elementów brytyjskiej codzienności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 65

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (13 ocen)
3
3
3
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ewelina Malinowska "Zachód niewart zachodu"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Ewelina Malinowska, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Ewelina Malinowska Zdjęcie okładki: © Fotolia-Remains Korekta: Paweł Markowski

ISBN: 978-83-7900-339-6

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Ewelina Malinowska
Zachód
niewart zachodu
Wydawnictwo

Wujkowi Jarkowi Łoskot, Rodzicom oraz Przyjaciołom. 

Bez względu na to, co przeczytacie lub nie przeczytacie w tej książce, chcę, abyście wiedzieli, że jestem szczęśliwa i wdzięczna za każde doświadczenie, które zainspirowało mnie do napisania tych kilkudziesięciu stron. 

Jest ciepłe majowe popołudnie, kiedy przechadzam się ulicami mojego małego miasta. Wiele się tu zmieniło, odkąd wyjechałam na studia ponad pięć lat temu. Przechodzę przez odnowiony, mławski park. Mijam starszą parę, która wygrzewa się w słońcu na jednej z nowych ławek. Słyszę radosny krzyk dzieci, bawiących się na kolorowym placu zabaw. Jedyną atrakcją, jaką ten park mógł zaoferować dziecku, kiedy jeszcze ja nim byłam, była stara, nieczynna fontanna w kształcie stożka ułożonego z kamieni, po których można było się wspinać, zapewniając przy tym wszystkim babciom i dziadkom niemało stresu. Budka z lodami, przed którą stały długie kolejki podczas każdej szkolnej przerwy, przesunęła się o jakieś dwadzieścia merów. Idę dalej, mijając nowe sklepy, odrestaurowane kamienice i ludzi, których rozmowy zagłuszane są przez kościelne dzwony. Mam wrażenie, jakby to miasto, chociaż tak dobrze mi znane, grało teraz nieco inną melodię, której z zaciekawianiem słucham, przywołując myślami pierwsze wagary, pierwszą miłość czy pierwszego kaca. Za każdym zakrętem pojawia się jakaś znajoma twarz. Co chwila padają słowa „dzień dobry”, dające poczucie, że bez względu na to, jak rzadko odwiedza się rodzinne miasto, na zawsze pozostaje się jego częścią. Mijam ogólniak, wielki, wzbogacony o nową salę gimnastyczną, gmach najbardziej renomowanej szkoły średniej w mieście, nazywanej Wyspianem. To my, uczniowie tej właśnie szkoły, należeliśmy do intelektualnej elity młodego pokolenia.

Większość z nas trafiła na najlepsze uczelnie. Już wtedy było wiadomo kto zostanie prawnikiem, kto nauczycielem, a komu marzy się zawód lekarza. Mieliśmy ambitne plany na przyszłość. Lecz to, co cieszyło nas – maturzystów najbardziej, to perspektywa wydostania się z prowincjonalnego, małego miasta i zamieszkania w warszawskiej metropolii. To „wielki świat” oraz możliwości stolicy miały nam zapewnić dobry start i wyznaczyć naszą drogę do szczęścia.

Odwiedzam kilka sklepów, które niczym nie różnią się od tych w wielkich, warszawskich centrach handlowych.

– Na jaką to okazję? – pyta troskliwie ekspedientka, kiedy przymierzam elegancką, biało–czarną sukienkę.

– Niedługo mam ceremonię rozdania dyplomów, więc potrzebuję coś eleganckiego i oficjalnego.

– Studiowałaś w Warszawie? – dopytuje.

– W Warszawie ukończyłam studia licencjackie, a teraz kończę magisterskie w Glasgow, w Szkocji.

W oczach ekspedientki pojawia się blask.

– Jak tam jest? Dobrze ci się tam żyje? Na pewno lepiej niż w Polsce! Gdybym ja znała język, już dawno by mnie tu nie było. Nie zamierzasz wrócić, prawda? – pyta z podekscytowaniem w głosie.

Często odnoszę wrażenie, że dla niektórych Polaków życie na Zachodzie oznacza pewnego rodzaju sukces, gdyż sukces, przez wielu z nas rozumiany jest jako dobre zarobki. Ja nie należę jednak do tej ogromnej grupy Polaków, która wyjechała z kraju „za chlebem”. Wierzyłam, że dzięki międzynarodowej edukacji i doświadczeniom, będą na mnie czekać lepsze możliwości wszędzie, gdzie zapragnę jeszcze w życiu zamieszkać. Chciałam poznawać języki oraz ludzi pochodzących z różnych krajów i kultur. Jako cel moich studiów wybrałam Wielką Brytanię, czyli jeden z najbardziej zamożnych i rozwiniętych krajów naszego kontynentu. I teraz, dwa lata później, stoję przed zaciekawioną ekspedientką, która ma zapewne w swojej głowie piękne wyobrażenie o „wyspach szczęśliwych”. Po cóż miałabym ją tego pozbawiać, nie ma na to ani czasu, ani możliwości, gdyż sklep powoli wypełnia coraz większy tłum.

– Na pewno nie zostanę dłużej w Szkocji. Ciągle pada i jedzenie jest niesmaczne – odpowiadam jakby żartem. Ekspedientkę zagaduje nowy klient.

Pierwsze wrażenia

Mój pierwszy wyjazd na Wyspy Brytyjskie był zupełnie niezaplanowany. Nigdy nie postrzegałam tego skrawka Ziemi jako interesującego celu moich podróży. Po pierwszym roku studiów na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, mój wujek zaproponował, żebym pojechała do Wielkiej Brytanii na choćby miesiąc, aby podszkolić angielski. Cały miesiąc za granicą, z dala od rodziny i znajomych, wydawał mi się wtedy dość długim okresem czasu. Decyzję o wyjeździe podjęłam jednak jeszcze tego samego wieczoru. Kolejnego dnia miałam już w ręku bilet lotniczy z Warszawy do Glasgow i z powrotem. Nie wiedziałam wiele o celu mojego wyjazdu, nie miałam pojęcia, czego mogę się tam spodziewać, ale to wszystko jedynie powiększało moją ekscytację. Wujek wiele podróżuje po świecie i przypadkiem znał pewnego Tajwańczyka, który posiada salon manicure w Glasgow. Mężczyzna z chęcią przyjął mnie do pracy na czas mojego pobytu, przekonując, że w czasie wakacji jest najwięcej pracy, więc każda pomoc się przyda. Dostałam pokój w mieszkaniu jego przyjaciół z Tajwanu. Było to sympatyczne małżeństwo, które co wieczór zapraszało mnie na pyszną, azjatycką kolację. Niestety, zwykle jedliśmy w zupełnej ciszy, gdyż para ta znała zaledwie kilka słów w języku angielskim.

Salon manicure znajdował się w dzielnicy Partick, położonej w zachodniej części miasta. To przyjemna i popularna wśród Polaków dzielnica, o czym świadczą dwa duże, polskie sklepy przy głównej ulicy. Pod jednym z wiaduktów przecinających ulicę Dumbarton widniała nazwa salonu: „USA Nails”. Witryna salonu przyozdobiona była tandetnymi, azjatyckimi ozdobami i nie wyglądała zbyt zachęcająco. To jednak wydawało się nie być problemem, gdyż biznes paznokciowy kręcił się rewelacyjnie od rana do około godziny osiemnastej. W salonie pracowali głównie imigranci z Tajwanu i w większości mężczyźni, co nie szokowało tak bardzo jak sam efekt ich pracy. Zdumiewające było tempo i precyzja z jaką wykonywali najbardziej skomplikowane ozdoby na paznokciach, zdobywając tym samym popularność wśród szkockich klientek.

Szef salonu nie był zbyt rozmowny, ale podjął wiele starań, aby należycie przywitać mnie w Glasgow. Z dumą pokazał mi swój salon, przedstawił wszystkim pracownikom i zaprosił do rodzinnego domu na posiłek. Zanim więc dowiedziałam się, co jedzą Szkoci, miałam okazję spróbować kilku tradycyjnych dań z Dalekiego Wschodu. Drugi dzień mojego pobytu wypadał w niedzielę, kiedy salon był zamknięty. Dało mi to możliwość, aby zapoznać się z okolicą. Wybrałam się na długi spacer przez dzielnicę Partick w kierunku centrum miasta. Minęłam ogromny gmach muzeum Kelvingrove oraz park o tej samej nazwie. Zza drzew parku wystawała piękna wieża piętnastowiecznego budynku Uniwersytatu w Glasgow, położonego na niewielkim wzgórzu. Kierowałam się dalej na wschód, wzdłuż ulicy Sauchiehall, która prowadzi do ulicy Buchanan, uznawanej za ścisłe centrum miasta. Na twarzach ludzi widać było zadowolenie z powodu słońca, które o dziwo utrzymywało się prawie przez cały czas mojego pobytu, dodając temu zwykle ponuremu miastu, wiele uroku. Nie trudno było dostrzec różnice pomiędzy szkockimi i polskimi miastami. Tam od razu rzuciły mi się w oczy liczne salony gier, lombardy, bary Fish & Chips, kawiarnie, a także restauracje indyjskie, przynajmniej jedna na każdej ulicy. Zapachy smażonych frytek, indyjskiego curry oraz smród wystawianych na chodniki worków ze śmieciami mieszał się z powiewem świeżego wiatru, próbując wydostać się z tych jakże wąskich ulic. Brak przestrzeni, to cecha chyba wszystkich brytyjskich miast. Aż strach pomyśleć jak ogromny byłby Londyn, gdyby wszystkie ulice i chodniki były tak szerokie jak w Warszawie. W Glasgow poczucie braku przestrzeni pogłębiają jeszcze bardziej ciemne mury budynków, dające dużo cienia, podczas gdy każdy promień słońca, to nie lada skarb.

Przed przejściem dla pieszych spójrz w lewo, w prawo i jeszcze raz w lewo, tak uczono mnie w przedszkolu. Już pierwszego dnia musiałam wyrzec się zasady, która była dla mnie czymś zupełnie naturalnym i oczywistym. Wyrzec musiałam się także małomiasteczkowego nawyku gapienia się na kogoś, kto wygląda inaczej niż ja, ma inny kolor skóry, dziwny styl ubierania się, czy też strojem manifestuje swoją religię. Bycie innym, z całym swoim dobytkiem osobistych wartości oraz narodowych, czy rodzinnych tradycji, wydawało się tutaj być czymś normalnym. Tak, jakby bycie innym było warunkiem, aby być częścią pewnej całości.

Szybko