Zacheuszu! - Halik Tomas - ebook + książka

Zacheuszu! ebook

Halik Tomas

4,0

Opis

Muszę przyznać, że nie upatruję swojej misji w tym, by "nawracać nawróconych", troszczyć się o porządne owce w stadzie, ani też w prowadzeniu ustawicznych polemik i sporów z przeciwnikami. Czuję, że jestem tu przede wszystkim po to, by zaproponować rozumiejącą bliskość tym, którzy mają opory przed włączeniem się w szeregi rozradowanych tłumów i pod rozwinięte sztandary jakichkolwiek barw.
Owi Zacheusze, ludzie poszukujący i pełni ciekawości, chcą równocześnie zachować dystans i obserwować wszystko z lotu ptaka; jednak dziwna mieszanina pytań i oczekiwań, zainteresowania i nieśmiałości, a czasem może nawet poczucia winy i jakiejś niestosowności trzyma ich za zasłoną liści sykomory.
Lubię Zacheuszów; myślę, że posiadam dar ich rozumienia. Być może wielu ludziom wydają się "wyniośli", ale moje doświadczenie mówi, że nie czynią tego z pychy, lecz raczej z jakiegoś zażenowania; być może ich niechęć do tłumów oraz haseł i sztandarów bierze się z przeświadczenia, że prawda jest zbyt krucha, by można ją było skandować na ulicach.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 479

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ks. Tomáš Halík

ZACHEUSZU!

44 kazania o sensie życia

Przekład: Andrzej Babuchowski

Wydawnictwo WAM

Kraków

W drodze do Zacheusza

Łk 19,1–10

Potem wszedł do Jerycha i przechodził przez miasto. A [był tam] pewien człowiek, imieniem Zacheusz, zwierzchnik celników i bardzo bogaty. Chciał on koniecznie zobaczyć Jezusa, kto to jest, ale nie mógł z powodu tłumu, gdyż był niskiego wzrostu. Pobiegł więc naprzód i wspiął się na sykomorę, aby móc Go ujrzeć, tamtędy bowiem miał przechodzić. Gdy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę i rzekł do niego: „Zacheuszu, zejdź prędko, albowiem dziś muszę się zatrzymać w twoim domu”. Zszedł więc z pośpiechem i przyjął Go rozradowany. A wszyscy, widząc to, szemrali: „Do grzesznika poszedł w gościnę”. Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie”. Na to Jezus rzekł do niego: „Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. Albowiem Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło”.

Pewnego razu, a było to w połowie lat dziewięćdziesiątych, zostałem zaproszony przez Parlament Republiki Czeskiej, żeby wygłosić przemówienie podczas spotkania posłów przed świętami Bożego Narodzenia. Na zakończenie swoich adwentowych rozważań przypomniałem scenę z Ewangelii św. Łukasza: Jezus przechodzi w Jerychu pośród tłumów i nagle zwraca się do czołowego celnika, który obserwował Go, ukryty w gałęziach sykomory.

Następnie porównałem to zdarzenie z postawą chrześcijan i obywateli w naszym kraju.

Kiedy wraz z upadkiem komunizmu uczniowie Chrystusa wznowili po długim czasie publiczną działalność, wszędzie wokół siebie widzieli mnóstwo ludzi bijących im brawo; wśród nich było też może trochę takich, którzy wcześniej wygrażali im pięściami. Nie zauważyli chyba jednak, że pobliskie drzewa pełne były Zacheuszów. Tych, którzy nie chcieli czy nie mogli wmieszać się w tłum starych lub całkiem nowych wiernych i którzy nie byli przy tym obojętni ani wrogo nastawieni. Owi Zacheusze, ludzie poszukujący i pełni ciekawości, chcieli równocześnie zachować dystans i obserwować wszystko z lotu ptaka; jednak dziwna mieszanina pytań i oczekiwań, zainteresowania i nieśmiałości, a czasem może nawet poczucia winy i jakiejś niestosowności trzymała ich za zasłoną liści sykomory.

Jezus przemówił do Zacheusza po imieniu, zachęcił go, by wyszedł z ukrycia, i zaskoczył go zamiarem przyjścia pod jego dach; choć musiał liczyć się z tym, że natychmiast będzie za to obmawiany i krytykowany. Wprawdzie nie ma wzmianki o tym, że Zacheusz został zaliczony w poczet uczniów Jezusa, że ruszył za Nim w drogę, ale wiemy, że zmienił swoje życie, a jego dom dostąpił zbawienia.

Coś podobnego wydarzyło się nie tylko na płaszczyźnie religijnej, lecz także obywatelskiej i politycznej. Wielu ludzi patrzyło na nowe początki demokracji w naszym kraju – po pewnym okresie pierwotnej powszechnej euforii – wprawdzie z ciekawością i swego rodzaju tęsknotą, ale też, z różnych powodów, z pewną rezerwą i wahaniem; być może wielu z nich podświadomie czekało na chwilę, kiedy rzeczywiście coś czy ktoś do nich przemówi i zawezwie ich. Ilu polityków, zajętych organizowaniem swego elektoratu lub sporem z przeciwnikami, gotowych było zrozumieć owych Zacheuszów, rozmawiać z nimi, przemówić do nich po imieniu? Może także z powodu tego zaniedbania wielu „celników” nie zmieniło swojego życia, wiele krzywd nie zostało naprawionych, wiele oczekiwań spełzło na niczym.

***

Skończyłem swoją przemowę, ale opowieść o Zacheuszu nie dawała mi spokoju. A potem uświadomiłem sobie, że właśnie to zdarzenie pomogło mi głębiej i jaśniej zrozumieć i nazwać coś, co od dawna odczuwałem jako swoje najbardziej osobiste zadanie oraz misję, jako podświadomy, przez lata uporczywie postrzegany motyw, łączący wiele moich rzekomo z trudem dających się pogodzić działań.

Muszę przyznać, że nie upatruję swojej misji – chodzi tu zarówno o moje powołanie kapłańskie, jak i działalność obywatelską – w tym, by „nawracać nawróconych”, troszczyć się o porządne owce w stadzie, ani też w prowadzeniu ustawicznych polemik i sporów z przeciwnikami. Nie sądzę, by moim głównym zadaniem miała być klasyczna „misja”, jeśli pod tą nazwą kryje się chęć pozyskiwania jak największej liczby ludzi dla własnej, kościelnej czy politycznej, wspólnoty.

Czuję, że jestem tu przede wszystkim po to, by zaproponować rozumiejącą bliskość tym, którzy mają opory przed włączeniem się w szeregi rozradowanych tłumów i pod rozwinięte sztandary jakichkolwiek barw; tym, którzy zachowują dystans. Lubię Zacheuszów; myślę, że posiadam dar ich rozumienia. Być może wielu ludziom wydają się „wyniośli”, ale moje doświadczenie mówi, że nie czynią tego z pychy, lecz raczej z jakiegoś zażenowania; być może ich niechęć do tłumów oraz haseł i sztandarów bierze się z przeświadczenia, że prawda jest zbyt krucha, by można ją było skandować na ulicach. Być może trzymają się na uboczu także dlatego, że – podobnie jak Zacheusz – dobrze wiedzą, iż nie posprzątali jeszcze przed swoim własnym domem. Wyczuwają jednak, kiedy obok nich dzieje się coś istotnego, przyciąga ich to, tak jak Zacheusza, który pragnął zobaczyć Jezusa; ale czasem swoje duchowe tęsknoty i pragnienia tak jak on zakrywają liśćmi sykomory – przed innymi, a niekiedy i przed samymi sobą.

***

Przemówić do Zacheusza może tylko ten, kto „zna jego imię” – zna jego tajemnicę. Ten, komu taki typ człowieka nie jest obcy, kto potrafi wczuć się w skomplikowane przyczyny jego nieśmiałości. Do Zacheuszów dzisiejszej epoki może się tak naprawdę przybliżyć tylko ten, kto sam był i w pewnym stopniu nadal pozostaje Zacheuszem. Ludzie, którzy najlepiej czują się pośród rozradowanego tłumu, z trudem rozumieją Zacheusza.

Skoro jesteśmy uczniami Chrystusa, chcemy, aby On był tym, z którym spotykają się Zacheusze naszych czasów. Treścią tej książki jest właściwie próba odpowiedzi na pytanie, co to znaczy przybliżyć dziś kogoś do Chrystusa. Nie sądzę, żeby to było takie proste, jak się niektórym entuzjastom wydaje. Być może nastał czas, w którym wiele wzniosłych słów nie musi, a nawet nie powinno pojawiać się w naszych ustach i na naszych transparentach. Jeśli chcemy, aby dzisiejsi Zacheusze spotkali się z Chrystusem, nie możemy przyciągać ich pobożnymi hasłami: w ten sposób do nich nie przemówimy i nie skłonimy ich do przełamania dystansu i wyjścia z ukrycia.

Jezus przemienił życie Zacheusza, ponieważ dał mu do zrozumienia, że go zna, że uważa go za swego bliźniego i że chce być blisko niego. Tym sposobem wprowadził w czyn to, co przy innej okazji wyraził swoją odpowiedzią na pytanie, kto jest, a kto nie jest naszym bliźnim: sami uczyńcie siebie bliźnimi, starajcie się być blisko innych.

Apostoł, który najgłębiej był przeniknięty duchem Jego radosnej nowiny, powiedział:„Stał się wszystkim dla wszystkich”. Być może w dzisiejszych czasach najskuteczniej zaoferujemy Chrystusową bliskość wtedy, gdy sami, jako Jego uczniowie, staniemy się szukającymi wśród szukających i pytającymi wśród pytających. Tych, którzy głoszą, że już doszli do celu, i proponują gotowe, często jednak uproszczone odpowiedzi, jest nadmiar – niestety, są wśród nich także tacy, którzy powołują się na imię Jezusa. Być może Zacheuszom naszych czasów przybliżymy Jezusa przez to, że staniemy się im bliscy na sposób Jezusowy, kiedy „wychylać się będą zza korony drzewa”.

***

Wezwanie: „Zacheuszu!” również w formie książkowej towarzyszy mi już od dłuższego czasu przy moim biurku. W końcu postanowiłem opatrzyć nim teksty, które mają bezpośredni związek z moim kapłańskim powołaniem, a więc wybór kazań wygłoszonych w ciągu trzynastu lat działalności w kościele Najświętszego Salwatora w Pradze.

Zbiory kazań traktowane są czasem jako inspirujące „pomoce naukowe dla kaznodziei”; ta książka czymś takim nie chce i nie może być. Kazania tu zamieszczone zostały wygłoszone w określonym czasie i do bardzo określonego środowiska i niosą na sobie trudną do przeoczenia pieczęć autora – w dobrym i złym sensie – a także atmosfery salwatorskiego kościoła, gdzie regularnie gromadzi się społeczność, która swoją strukturą różni się dość znacznie od tradycyjnych wspólnot odwiedzających większość czeskich i morawskich kościołów czy zborów. „Salwatorska społeczność” ma jednak wiele wspólnego z wielką rzeszą ludzi poszukujących, którzy do kościoła regularnie nie przychodzą albo – jeśli go z różnych powodów jednak odwiedzają – nie czują się wśród tych tłumów jak u siebie. Zacheusze ci należą do stale rosnącej liczby ludzi, których kiedyś nazwałem „szarą strefą” pomiędzy tradycyjnie wierzącymi katolikami a zdeklarowanymi ateistami. Dziś jednak dobrze wiem, że właśnie ta „strefa” wcale nie jest szara, lecz mieni się wieloma barwami. „Przemówić do Zacheusza” znaczy także dostrzegać różnorodność poglądów i życiowych postaw ludzi, którzy są „wierzącymi z zastrzeżeniami” albo „niewierzącymi z zastrzeżeniami”.

Kiedy stwierdziłem, że przede wszystkim wśród tych właśnie ludzi w różnych zakątkach naszego kraju – a nawet wśród naszych rodaków za granicą – krąży wiele „salwatorskich kazań”, czy to na taśmach magnetofonowych, czy w amatorskich – i często oczywiście bardzo niedokładnych – odpisach, przyspieszyłem swoją decyzję o wydaniu niniejszego zbioru.

Książkę tę poświęcam trzem kaznodziejom, którzy we mnie przemówili do Zacheusza: zwłaszcza Jiříemu Reinsbergowi oraz pamięci nieżyjących już Zdeňka Bonaventury ­Boušego i Josefa Hermacha.

Tomáš Halík

I. ADWENT I BOŻE NARODZENIE

PIERWSZA NIEDZIELA ADWENTU

Człowiek, który czuwa

Iz 63,16b–17,19b; 64,2b–7

1 Kor 1,3–9

Mk 13,33–37

[Jezus powiedział do swoich uczniów:] „Uważajcie, bo nie wiecie, kiedy czas ten nadejdzie. Bo rzecz ma się podobnie jak z człowiekiem, który udał się w podróż. Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko, każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał. Czuwajcie więc, bo nie wiecie, kiedy pan domu przyjdzie: z wieczora czy o północy, czy o pianiu kogutów, czy rankiem. By niespodzianie przyszedłszy, nie zastał was śpiących. Lecz co wam mówię, mówię wszystkim: Czuwajcie!”

Zaczął się nowy rok liturgiczny:„łaska i pokój od Tego, Który był, Który jest i Który przychodzi”, niech przez cały ten rok będzie z wami i waszymi bliskimi!

Przesłanie dzisiejszej Ewangelii moglibyśmy wyrazić słowami: żyjcie pełnią życia, ponieważ nie wiecie, w jakim momencie zakończy się wasza życiowa przygoda ani w jakiej chwili ustanie bieg ludzkich dziejów.

Poczucie kruchości i braku odporności ludzkiej egzystencji na zadawane rany, a także niepewności trwania życia na ziemi jest jednym z podstawowych doświadczeń naszego pokolenia. Ileż to razy w ostatnich miesiącach słyszeliśmy o ludziach, którzy nieoczekiwanie stali się ofiarami ataków terrorystycznych i różnych katastrof; obserwujemy, jak znowu nad naszą planetą w różnych miejscach zbierają się potężne chmury obaw przed wybuchem kolejnej wojny; uświadamiamy sobie, jak bardzo zagrożony jest los ludzkości, samego jej przetrwania. Być może słyszeliśmy już to wszystko tyle razy, że staliśmy się całkiem obojętni i nie chcemy po prostu o tym myśleć. Nie jest to chyba postawa właściwa ani rozsądna; z drugiej jednak strony musimy się mocno wystrzegać szerzenia apokaliptycznych nastrojów i zbijania religijnego kapitału na ludzkim strachu, jak to czynią sekciarze wszelkiej maści.

Być może zaskoczył was zwrot „żyjcie pełnią życia”. Słuszne byłoby wasze zdziwienie, gdybyśmy pełnię życia pojmowali wedle zasady „wykorzystaj każdy dzień”, staraj się jak najwięcej użyć i przeżyć, czerp z życia pełnymi garściami, ponieważ nicość szczerzy już kły za twoimi plecami. Wiadomo, że gdybyśmy pozwolili zapędzić się w tę stronę, oznaczałoby to utknięcie na mieliźnie życia. A przecież także Ewangelii nie jest obce wezwanie do życia w pełni – tyle że w nieco innym sensie.

Pismo Święte powiada, że celem przyjścia Jezusa do nas było, abyśmy mieli życie i mieli je w obfitości, abyśmy mieli radość, a nasza radość była pełna. Jeszcze bardziej powszechnym wyrazem najwyższej wartości, jaką proponuje wiara chrześcijańska, jest życie wieczne. Oczywiście, wierzymy, że życie wieczne – albo raczej: życie w pełni, życie pełne, życie pogłębione – przekracza i relatywizuje granice naszego biologicznego wymiaru, ale to tylko jeden z jego aspektów. Wieczność nie zaczyna się dopiero w miejscu, gdzie zamykają się za nami drzwiczki krematorium.

Życie w pełni jest życiem w teraźniejszości. Jeśli wieczność w znaczeniu chrześcijańskim jest spokrewniona z jakimś wymiarem ludzkiego czasu, to, o dziwo, daleko bardziej dotyczy to teraźniejszości niż przyszłości. Przypomnijmy tu choćby piękną wypowiedź Augustyna o modlitwie: „Modlić się to znaczy uświadamiać sobie, że Bóg teraz tworzy świat!”. My z teraźniejszością – która jest ową „najrzeczywistszą rzeczywistością” oraz prawdziwą pełnią i głębią życia – zbyt często się mijamy; żyjemy albo w przeszłości, złączeni z nią więzami wspomnień, a nierzadko także więzami winy, albo w przyszłości – w naszych marzeniach, planach i obawach. Do teraźniejszości trzeba się przebudzić, ocknąć ze snu, być czujnym – właśnie do tego wzywa nas okres Adwentu i dzisiejsza Ewangelia.

***

W Adwencie – jak sama nazwa tego okresu liturgicznego wskazuje – mówimy o przyjściu Pana. Bóg przychodzi i odchodzi, Bóg się ukrywa, Bóg się zbliża – te określenia, które spotykamy w wielu miejscach zwłaszcza Starego Testamentu, często skłonni jesteśmy traktować z rezerwą jako „wyłącznie metafory”, jako projekcje ludzkich ruchów, ograniczonych czasoprzestrzennie, na niebo, na Boga. Ale przecież wszystko, co mówimy i co możemy powiedzieć o Bogu, to „wyłącznie metafory”! Baczmy pilnie, żebyśmy nie wpadli w taką samą pułapkę, w jaką wpadło wielu teologów, którzy Arystotelesowską metafizyczną definicję Boga jako „nieporuszonego Pierwszego Poruszyciela” zaczęli uważać za swego rodzaju „naukowy opis Boga”. Zapomnieli, że w tym wypadku także mają do czynienia jedynie z ludzkimi konstrukcjami i niedoskonałymi wyobrażeniami, za pomocą których staramy się przybliżyć naszemu rozumowi Kogoś, kto całkowicie przerasta wszystkie nasze wyobrażenia. Może weźmy – przynajmniej na jakiś czas – w nawias wszystko, co o Bogu opowiadała nam teologia scholastyczna, i wsłuchajmy się bardzo uważnie w to, co proponują nam historie biblijne – zastąpmy statyczne postrzeganie Boga dynamicznym, ruchomym.

Bóg przychodzi i Bóg odchodzi, Bóg się zjawia i Bóg się ukrywa. Wyobrażenia te są bardzo bliskie myśli hebrajskiej – ale być może także naszemu ludzkiemu i historycznemu doświadczeniu. Prawdopodobnie z tych mocnych biblijnych obrazów więcej zdołała wydobyć mistyka żydowska, a zwłaszcza kabała, aniżeli klasyczna duchowość chrześcijańska. Mamy tam opis, jak Boża Obecność (Szechina) dobrowolnie udaje się na wygnanie – Bóg się ukrywa i w ten sposób tworzy przestrzeń, aby człowiek mógł w pełni i dojrzale rozwinąć swoją wolność i wszystkie swoje możliwości – mając jednak świadomość, że kiedyś z używania tak wielkiej wolności będzie się musiał rozliczyć.

A teraz przeczytajmy w tym duchu na nowo Jezusowe porównanie z dzisiejszej Ewangelii:„Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko, każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał”.

***

„Bóg zostawił swój dom” – czyż w zdaniu tym nie zostało wyrażone najostrzej jak tylko można uczucie, które już tak długo towarzyszy milionom ludzi na naszej planecie?

Niemało ludzi – włącznie z filozofami wcale niemałego formatu – owo doznanie pustki i opuszczenia doprowadziło do wniosku, że Bóg umarł, że jest martwy. Niektórzy zrozumieli te słowa – jak powiada i swoim dziełem potwierdza Dostojewski: Bóg umarł, a więc wszystko jest dozwolone. Inni z kolei doszli do przekonania – w proteście przeciwko wykorzystywaniu owej „pełni władzy” i okrucieństwom, jakich dopuścili się ludzie w opuszczonym domu naszego świata – „że Boga nie ma i nigdy nie było”: bo przecież nie mógłby patrzeć na takie rzeczy, nie mógłby na nie pozwolić.

Być może jednak te zrozumiałe po ludzku opinie są jedynie pochopnymi wnioskami. Doświadczanie Bożej nieobecności nie musi koniecznie prowadzić nas do twierdzenia o Jego nieistnieniu lub śmierci. Pozostańmy więc w duchu mistyki żydowskiej i słów Jezusa z dzisiejszej Ewangelii przy bardzo trzeźwym stwierdzeniu: „Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko, każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał”.

***

A kim jest ów odźwierny i jaka jest jego odpowiedzialność?

Przed kilku laty w tym samym miejscu i w związku z tym samym tekstem powiedziałem, że my, chrześcijanie, jesteśmy odźwiernymi całego stworzenia, ponieważ zostaliśmy wyznaczeni przez Pana, aby go strzec. I dlatego mamy stale być „przy bramie” – ponieważ mamy być tam, gdzie świat, społeczeństwo, ludzkie serca i myśli są otwarte ku górze i ku głębi. Mamy wypatrywać owych miejsc otwarcia, troszczyć się i czuwać, aby świat był i pozostał otwarty na tajemnicę. Aby nie zamknął się na możliwość przyjścia czegoś radykalnie nowego i nieoczekiwanego albo już zapomnianego i wypartego – na adwentowe chwile dziejów, na przybywanie Boga, który odchodzi i przychodzi w sposób tak swobodny i tajemniczy jak powiew wiatru. Mamy troszczyć się także o to, aby i nasz wewnętrzny świat nie zamknął się w sobie, a przez to także nie zamknął się na żywego Boga.

Dziś w swoich sformułowaniach byłbym bardziej ostrożny – nie rozciągałbym słów o odźwiernym tak jednoznacznie na chrześcijan. Powiedziałbym, że „odźwierny” – w przypadku naszych rozważań nad Jezusową przypowieścią – to człowiek duchowy.

Z pewnością jest dla was czymś oczywistym, że kiedy mówię „duchowy”, to nie mam na myśli jedynie tych, których w Kościele nazywa się osobami duchownymi, czyli księży, zakonników czy innych „religijnych profesjonalistów”. Jest niewątpliwie sprawą kłopotliwą, kiedy „religijny profesjonalista” nie jest jednocześnie człowiekiem duchowym – ale i takie rzeczy nierzadko się zdarzają. Być człowiekiem duchowym to nie zawód. Nie oznacza to także zajmowania się wyłącznie sprawami religijnymi, chodzenia do kościoła i przekonania o istnieniu Boga. Apostoł Paweł mówi o ludziach według Ducha i o ludziach według ciała – psychikoi i somatikoi; może dałoby się to wyrazić w taki sposób, że ludzie duchowi są ludźmi życiowej głębi, a ludzie podlegli ciału trzymają się powierzchni; ci pierwsi są otwarci, drudzy natomiast zamknięci na powiew Ducha Bożego. Moglibyśmy też powiedzieć, że ci pierwsi są przebudzeni, czuwający, podczas gdy drudzy to śpiący. Nie tylko w tekstach gnostyków i we wschodnich naukach o przebudzeniu i oświeceniu, ale również w Ewangelii, a zwłaszcza we wczesnych pismach chrześcijańskich znajdziemy wiele wezwań do przebudzenia i czujności, powstania ze snu, przejścia z ciemności do światła.

Zadaniem i obowiązkiem „odźwiernego” jest czuwać, aby dom­-świat nie był zamknięty, ponieważ Ten, do kogo należy, nie odszedł przecież na zawsze. Czujna egzystencja jest przeciwieństwem „snu” – mętnego, leniwego, osiadłego na mieliznach życia, w cieniach przeszłości czy chimerach przyszłości. Czujny człowiek jest obecny, jest przy tym, co się dzieje [czeskie přítomný znaczy: „obecny” – mamy więc tu do czynienia z grą słów – przyp. tłum.], żyje „teraz”, przeżywa w pełni każdą chwilę życia, przebudził się ze stanu mętnego istnienia, w którym unoszony był jedynie porywami marzeń, biernie pozwalając się manipulować przez okoliczności zewnętrzne. Żyjmy w pełni – jak powiedzieliśmy na początku.

Być może każdy z nas odniósł kiedyś wrażenie, jakby się nagle obudził, zobaczył życie inaczej… Wszyscy wiemy, że po takich chwilach mamy skłonność do ponownego zasypiania; dlatego ową czujność trzeba w sobie ciągle na nowo wskrzeszać, podtrzymywać i odnawiać. „Teraz nadeszła godzina, abyśmy się przebudzili” – powiada Apostoł. Wkraczamy w okres Adwentu, gdy liturgia będzie nam to wezwanie kilkakrotnie powtarzać. Nie prześpijmy tego czasu. Amen.

Grudzień 2002

DRUGA NIEDZIELA ADWENTU

Zapowiedź, która się staje

Iz 40,1–5.9–11

2 P 3,8–14

Mk 1,1–8

Początek Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym. Jak jest napisane u proroka Izajasza: Oto Ja posyłam wysłańca mego przed Tobą; On przygotuje drogę Twoją. Głos wołającego na pustyni: Przygotujcie drogę Panu, Dla niego prostujcie ścieżki!

Wystąpił Jan Chrzciciel na pustyni i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów. Ciągnęła do niego cała judzka kraina oraz wszyscy mieszkańcy Jerozolimy i przyjmowali od niego chrzest w rzece Jordan, wyznając [przy tym] swe grzechy. Jan nosił odzienie z sierści wielbłądziej i pas skórzany około bioder, a żywił się szarańczą i miodem leśnym. I tak głosił: „Idzie za mną mocniejszy ode mnie, a ja nie jestem godzien, aby się schylić i rozwiązać rzemyk u Jego sandałów. Ja chrzciłem was wodą, On zaś chrzcić was będzie Duchem Świętym”.

Wysłuchaliśmy „początku Ewangelii o Jezusie Chrystusie, Synu Bożym” według świętego Marka. Marek opowiada nam, jak się to wszystko zaczęło. Początek, wstęp „radosnej nowiny” (eu­-angelion) wiąże się z przyjściem Jana. W greckim oryginale pojawia się zwrot „stało się, że Jan Chrzciciel wystąpił na pustyni”. Określenie „stało się” (egeneto) nieustannie dynamizuje tekst Marka. Przypomina to język proroków: „Stało się Słowo Pana”. Dla proroków wypowiedź Pana nie jest tylko „wiadomością, która informuje”, ale także wydarzeniem, które formuje – akcją i siłą, przetwarzającą ludzkie serca i zmieniającą również bieg rzeki dziejów, jeśli słowu temu nie pozwolimy ugrzęznąć w bagnie naszej obojętności.

Jan jest prorokiem. Jan niesie w sobie zachłanne oczekiwanie ludu Starego Testamentu. Jan jest człowiekiem pustyni, miejsca surowego, miejsca doskonalenia się i prób – widać to w całym jego żarliwym postępowaniu. Jan chce na pustyni zgromadzić cały nowy Izrael. Motyw pustyni wywołuje w ludzie Izraela wspomnienie kluczowego rozdziału jego świętych dziejów – kiedy naród izraelski został wyprowadzony z niewoli, musiał przejść przez pustynię. Tu uformował się jako naród, jako wybrany lud Boży. Pustynia jest okrutna i pusta, ludzie idą przez nią i nigdy nie wiedzą, czym ukoją swój głód i pragnienie, idą, nie mając wydeptanych wcześniej szlaków; kierunek wyznacza jedynie sam Pan, który jest przy nich, w nocy jako słup ognia, w dzień jako słup obłoku.

Pan, Bóg Izraela – jak wiemy z opowieści o Abrahamie – bywa z tymi, którzy wyruszają w drogę. A teraz Jan znowu przynosi ludowi wezwanie do drogi. Mówi do Izraela, który już rozleniwił się, ochłódł, i zaczyna do niego przemawiać słowem mocnym jak on sam. Jest człowiekiem zahartowanym w samotności pustyni jak Boża strzała, która potrafi dosięgnąć i zranić; przemawia językiem apokaliptycznym, językiem katastrof. Czyni tak po to, by zapobiec innej, jeszcze większej katastrofie – żeby lud Boży „nie utył na duchu”, nie tkwił w więzach swoich grzechów. Dlatego mówi do niego o nadchodzącym sądzie Bożym: Bóg przyjdzie jako płomień. Używa mocnych obrazów Starego Testamentu, opisujących sąd i zniszczenie. Jednak na końcu tych katastrof, o których powiada Pismo, nie znajdują się spustoszenie i nicość, lecz „nowe niebo i nowa ziemia”. To wszystko uczyni Bóg, o którym napisano, że „czyni wszystko nowe”; Bóg, który jest blisko. Ta właśnie bliskość w ustach Jana jest przede wszystkim bliskością sądu.

Ale Jan równocześnie przynosi obietnicę. Markowi Ewangeliście bardzo zależy na tym, by tę wyrazistą postać przedstawić jako człowieka, który nie wskazuje wyłącznie na zbliżające się katastrofy i przede wszystkim nie wskazuje na siebie. Opisuje go jako „człowieka jednego gestu”, jakim jest wyciągnięty palec, wskazujący na Tego, który ma przyjść. Latem ubiegłego roku widziałem we francuskim Colmar oryginał słynnego obrazu Matthiasa Grünewalda, jedną z najbardziej przejmujących i dramatycznych scen Ukrzyżowania; legenda głosi, że malarz do farby dodawał własnej krwi. Grünewald umieścił na Golgocie także Jana Chrzciciela, który nienaturalnie wielkim palcem wskazuje na krzyż. Jest to niewątpliwie jedno z najznakomitszych przedstawień Jana zgodnie z opisem w Ewangelii – Jan jest dla autora obrazu przede wszystkim owym palcem wskazującym na Chrystusa.

W następną niedzielę będziemy mówili o ogromnej różnicy między Janem a Chrystusem, między groźnym przesłaniem Jana a Jezusową Dobrą Nowiną, między dwoma stylami ich życia a stylami głoszenia kazań, między ich wyobrażeniami Boga. Nie zapominajmy jednak: w tradycji hebrajskiej bardzo często się zdarza, że w tym samym czasie występują dwaj nauczyciele, którzy głoszą wiarę w całkowicie odmienny sposób. Najsławniejszym takim duetem są rabini Szamaj i Hillel, którzy żyli na krótko przed Jezusem i o których możemy wiele przeczytać w Talmudzie. A było zwyczajem, że jeden z tych dwóch rabinów mówił do swoich uczniów: To, czego was uczę, jest prawdą; ale idźcie i posłuchajcie też tego drugiego, który sprawy Boże ukazuje z innej strony!

Chrześcijaństwu nikt bardziej nie zaszkodził niż ci, którzy z wiary usiłowali zrobić bezkonfliktowy system zdań, logicznie do siebie przystających w duchu Arystotelesowskich sylogizmów. Według Biblii prawdą nie jest zgodność rzeczy pomyślanej z zamierzoną; w duchowym świecie Biblii prawda się dzieje, jest wydarzeniem, dramatyczną akcją, która zawiera także to, co wielki filozof chrześcijański Paul Ricoeur nazywa „konfliktem interpretacji”. Prawda, podobnie jak wedle słów Jezusa królestwo Boże, nie jest „tu czy tam”, ale „wśród nas” – jest żywa jak iskra wykrzesana przez potarcie dwóch kamieni; nie spoczywa nieruchomo na bezpiecznej mieliźnie, ale znajdziemy ją raczej w głębi i w żywym nurcie. Jeśli chcemy być wierni dynamice Bożego Słowa, musimy je wyzwolić z katechizmowych gorsetów, ze zbyt uczesanych i zharmonizowanych konstrukcji myślowych i nie bać się wejść w napięcie, które znajdujemy w biblijnym przesłaniu. Napięcie między Janem a Jezusem jest jednym z wielu przykładów – możemy w ten sposób przejść przez cały Nowy Testament aż do napięcia między Piotrem i Pawłem, o którym mówią Dzieje Apostolskie, lub do napięcia między nauczaniem Pawła i Jakuba, które tyle kłopotów sprawiało Marcinowi Lutrowi.

Wróćmy jednak do Jana Chrzciciela, tak jak mówi o nim Ewangelia i jak uchwycił go pędzel Grünewalda. Jan jest żywym palcem wskazującym. Cała wielkość jego osobistego autentyzmu, jego asceza i jego heroizm nie wskazują na niego, lecz na coś, co jest poza nim. To bardzo ważna wskazówka także dla nas, właśnie w Adwencie. W tym okresie liturgicznym, podobnie jak w czasie przedwielkanocnego postu, jesteśmy zachęcani przynajmniej do niektórych przejawów ascezy, dyscypliny, samozaparcia i opanowania. Jest to z pewnością dobre i pożyteczne – jest to bardzo potrzebne, zwłaszcza w naszej hedonistycznejepoce, z jej naciskiem na zdobywanie przyjemności i wrażeń.

Ale nie możemy równocześnie zapominać o jednym: asceza dla samej tylko ascezy, jako sztuka dla sztuki, nie ma sensu. Gdybyśmy stali się mistrzami opanowania (na przykład „artystami głodówek”, jeśli mogę posłużyć się zwrotem wziętym z opowiadania [Głodomór] Franza Kafki) i swoją ascezę traktowali jak wyczyn, byłoby to zaprzeczenie tego, czego Bóg od nas oczekuje – czyli umniejszenia własnego ja, którego symbolem jest Jan Chrzciciel. Jako temat do rozważań na najbliższy tydzień proponuję wam namalowany przez Grünewalda wizerunek Jana Chrzciciela z nieproporcjonalnie wielkim palcem wskazującym, który jednak nie wskazuje na siebie, natomiast jako „mantrę” – zdanie Jana: „On musi rosnąć, a ja się umniejszać”. Amen.

Grudzień 2002

UROCZYSTOŚĆ NIEPOKALANEGO POCZĘCIA NAJŚWIĘTSZEJ MARYI PANNY

Odnaleźć w sobie Maryję

Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła…

Ósmego grudnia, na początku drugiego tygodnia Adwentu, obchodzimy jedno z dwóch największych świąt maryjnych w roku; do niedawna noszące tradycyjną nazwę „Uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny”. Sam termin „Niepokalane Poczęcie” wielu ludzi wokół doprowadza do najwyższej irytacji. „Wszystko w tym chrześcijaństwie mogłabym przyjąć, tylko tego Niepokalanego Poczęcia nie mogę przełknąć!” – ileż to razy słyszeliśmy już coś podobnego. Jest to więc jeszcze jeden powód, aby spokojnie się zastanowić nad tą prawdą wiary katolickiej, którą dopiero w dziewiętnastym wieku uznano za dogmat.

Kiedy byłem młodym, zapalonym konwertytą, do moich ulubionych zabaw intelektualnych należały spory religijne – dlatego zawsze cieszyło mnie, gdy słyszałem, jak ktoś w podobny sposób podważał dogmat o Niepokalanym Poczęciu. Było dla mnie oczywiste, że przy następnym ruchu szybko i łatwo dam mojemu przeciwnikowi mata. Nietrudno bowiem udowodnić takim ludziom, że w ogóle nie wiedzą, o czym mówią: mylą oni bowiem zazwyczaj dogmat o Niepokalanym Poczęciu z zupełnie inną prawdą wiary, a mianowicie o dziewictwie Maryi i narodzinach Bożego Syna z Dziewicy. Są to jednak dwie całkowicie różne sprawy.

Niepokalane Poczęcie nie irytuje ludzi dlatego, że jest to nauczanie „nienaukowe” – czyli mówiąc dokładnie, nie można go zaliczyć do pozytywistycznej wizji świata, domagającej się potwierdzenia w nowożytnych naukach przyrodniczych. Z tą scjentystyczną wizją świata, stanowiącą pozostałość po dziewiętnastym stuleciu, nie zgadza się zresztą, mówiąc szczerze, absolutna większość prawd wiary – i nie ma nic bardziej żałosnego niż teologiczne próby przykrawania wiary do wymogów tego rodzaju „naukowości”. Trzeba jednak dodać, że nade wszystko nie mieści się w niej pełnia i wielowymiarowość życia jako takiego, włącznie z tym, co wydarzyło się już w nauce w ostatnim stuleciu. Do nauki trzeba mieć szacunek, ale ten tak zwany naukowy obraz świata, na który przysięgę składały stary pozytywizm i marksizm, dziś już nawet nie zasługuje na poważną polemikę.

Główna przyczyna oporu wobec samej idei Niepokalanego Poczęcia ma jednak charakter bardziej emocjonalny niż racjonalny, a jej korzenie tkwią w przypuszczeniu, że nauczanie to w jakiś sposób pomniejsza ludzką seksualność; co jest wręcz niewybaczalne, ponieważ seksualność od czasów „rewolucji seksualnej” lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku stała się jedną ze świętych krów naszej cywilizacji. Jeden z przenikliwych analityków społeczeństwa postmodernistycznego – wydaje mi się, że Lipovetsky – zauważa dowcipnie, iż we współczesnej kulturze seksualność jest wszędzie – z wyjątkiem samej seksualności; jej skomercjalizowanie wydrążyło ją i zbanalizowało. A przecież nauka o Niepokalanym Poczęciu nie ma nic wspólnego z seksualnością, dziewiczym narodzeniem i poczęciem Jezusa. To nauczanie dotyczy wyłącznie roli Maryi w dziejach zbawienia: mówi ono, że Maryi, ze względu na Jej posłannictwo bycia Matką Odkupiciela, oszczędzona została „egzystencjalna blizna”, jaką dotknięte jest człowieczeństwo każdego człowieka na skutek upadku Adama. Dlatego dziś, aby wyjaśnić wszelkie nieporozumienia, to właśnie święto maryjne nazywane bywa „Świętem uchronienia Panny Maryi od grzechu pierworodnego” – co jest wprawdzie teologicznie poprawne, ale brzmi trochę chropowato.

***

Dziś podczas liturgii śpiewana jest przepiękna gregoriańska antyfona: Tota pulchra es, Maria – „Cała piękna jesteś, Maryjo”. Gdy słucham tej pieśni, to myślę, że uroczystość Niepokalanego Poczęcia mogłaby bez przeszkód stać się świętem feministek. Nie mogę się bowiem oprzeć wrażeniu, że psychologicznym źródłem tego właśnie dogmatu wiary jest przekonanie, iż skoro Bóg stworzył człowieka jako mężczyznę i kobietę, to owo nienaruszone, doskonałe człowieczeństwo chcemy widzieć nie tylko w jego męskiej wersji, w Jezusie, ale i wersji żeńskiej – czyli w Jego Matce. Rozumiem, że może to stwarzać pewne problemy tym, którzy bardzo sztywno trwają przy chrystocentrycznym charakterze naszej wiary, jak na przykład nasi ewangeliccy bracia i siostry, natomiast feministki i feminiści, na odwrót, mogliby wykazać w tym względzie pełne zrozumienie…

Jeśli o Janie Chrzcicielu powiedziano w Piśmie, że Bóg go uświęcił już w łonie matki, to maryjna pobożność spieszy z twierdzeniem, że Maryja jest jeszcze ważniejsza, że została uświęcona jeszcze „wcześniej”, na samym początku, w chwili poczęcia przez swoich rodziców. Dlatego jest tam mowa o „poczęciu”, choć Kościołowi nigdy nie przyszło na myśl, by twierdzić, że Maryja została poczęta inaczej niż pozostali ludzie. Głosi on raczej, że Maryja jest w pełni „Boża” całym swoim jestestwem i całym swoim życiem, „od początku do końca” – a więc na przykład nie na podstawie jakiejś dramatycznej konwersji, jak ukazują to żywoty „świętych z grzeszników”. Ten dogmat stwierdza, że jeśli patrzymy na Maryję, widzimy nienaruszony obraz kobiecości; widzimy kobietę taką, jaka była w Bożych planach. Na przykładzie wielu kobiet możemy obserwować, co z sobą – z większym lub mniejszym powodzeniem – zrobiły wedle własnych gustów czy wedle gustów swojej epoki lub swego środowiska.

***

Zechciejmy dziś jeszcze przez chwilę pomedytować w ciszy na temat pobożności maryjnej. W uroczej książce pewnego znanego biologa przeczytałem taką oto refleksję: gdyby nasza planeta miała się spotkać z jakąś pozaziemską cywilizacją, jakby to było pięknie i dobrze, gdybyśmy jako pierwszy sygnał wysłali muzykę Bacha, ponieważ muzyka ta jest z pewnością czymś najwspanialszym i najwznioślejszym, co na tej planecie w ciągu całych jej dziejów zostało stworzone przez ludzkiego ducha. Byłaby więc ta muzyka czymś, co mogłoby owe nieznane istoty od razu do nas przekonać i czym moglibyśmy się wobec nich pochlubić. Przyszedł mi do głowy jeszcze jeden szalony pomysł: gdybyśmy się teraz dowiedzieli, że nasze dzieje dobiegają już końca, to co lub kogo wybralibyśmy, aby w naszym imieniu wyszedł na spotkanie Sędziego świata?

Kiedy Pan zechciał sam przemówić do ludzkości i posłać w nasze dzieje swoje Słowo, znalazł na naszej planecie jedno miejsce, do którego mógł wejść: a miejscem tym była Maryja, niepozorna dziewczyna z galilejskiej wioski. Prastary hymn chrześcijański Te Deum głosi dosłownie: Non horruisti Virginis uterum – „Nie wzgardziłeś Panny łonem”. Nie powinniśmy jednak mylić Bożego odezwania się do Maryi, o którym czytamy w dzisiejszej Ewangelii, z zalotami bogów olimpijskich do pięknych ziemianek. Bóg wybrał Maryję, aby stała się Matką Odkupiciela rodzaju ludzkiego, błogosławioną między niewiastami, z powodu Jej wiary; jest błogosławiona, ponieważ uwierzyła, że u Boga nie ma nic niemożliwego.

Szukając, którędy by mógł do nas wejść, Pan znalazł Jej otwarte serce. A kiedy chce przemówić do nas, do każdego z nas – choćby w tym nadchodzącym czasie Bożego Narodzenia – to być może szuka właśnie owego maryjnego punktu w naszym życiu. Być może nie interesuje Go, jak bardzo jesteśmy pobożni, moralni, sprytni, ascetyczni i zdyscyplinowani – chce raczej wiedzieć, jak bardzo jesteśmy otwarci, otwarci na Jego Słowo i Jego wolę. Otwartość ta jest prawdopodobnie „Archimedesowym punktem oparcia”, który trzeba odnaleźć, aby rzeczy w nas i wokół nas ruszyły w końcu ku dobremu.

Brama, przez którą wchodzi Pan, jest bramą Maryjnego FIAT, „stań się” – „Niech mi się stanie według Słowa Twego!”. U początków dzieła stworzenia znajduje się Boże FIAT – Niech się stanie! Niech się stanie światłość! Niech się stanie ziemia! Niech się staną słońce i gwiazdy! To mocne Boże słowo wyraża Jego władczą i stwórczą potęgę, powołuje rzeczy z niebytu do bytu – tak było na początku. Potem, gdy Pan rozpoczyna swoje drugie dzieło, dzieło naszego odkupienia, przez które dziełu stworzenia dopiero nadaje ostateczną głębię i sens, również na początku stoi FIAT – będące ludzką odpowiedzią na Boże wezwanie. Słowo wiary ­Maryi: FIAT mihi secundum verbum Tuum – „Niech mi się stanie według słowa Twego”. Owo „stań się” wypowiada Maryja całym swoim jestestwem.

Owszem, także prorocy przyjmowali Boże słowo – jednak Maryja przyjmuje je, by tak rzec, w sposób bardziej egzystencjalny, bardziej intymny, do swego serca i do swego łona. Wie, że natychmiast znajdzie się w niezwykle ryzykownej sytuacji, gdyż zwrócą się na nią oczy całego Nazaretu. Nazaret nie jest tylko jakimś miłym, idyllicznym miasteczkiem, Nazaret jest pełen tych samych podejrzliwych ludzi, którzy potem wypędzą Jej syna. To oni będą na Nią patrzeć: „Co się z nią dzieje? Skąd to dziecko? Kto się za tym kryje?”. A Maryja gotowa jest to wszystko przyjąć i zaryzykować, oddaje się całkowicie Bogu do dyspozycji.

Maryja jest uosobieniem trzech wielkich cnót, które z tradycji Kościoła znamy jako trzy śluby zakonne, ale ich wartość jest niepomiernie szersza i bardziej uniwersalna: czystość, ubóstwo, posłuszeństwo. Czystość – to całkowitość, całkowitość Jej decyzji: ze wszystkim, czym jest, oddaje się do dyspozycji. Podobnie ma się rzecz z ubóstwem: jest to wyzucie się z wszelkiego samozabezpieczenia. A także – z posłuszeństwem: uważnie wsłuchuje się w Bożą wolę i na nią odpowiada, jest ciszą, w której może zabrzmieć mocne słowo Boże.

Czystość, ubóstwo i posłuszeństwo – podobnie jak wiara, nadzieja i miłość oraz podobnie jak osiem błogosławieństw – nie są właściwie odmiennymi i oddzielnymi wartościami; są raczej różnymi aspektami tej samej postawy życiowej. Pismo Święte ustami Elżbiety wielbi Maryję jako błogosławioną, która uwierzyła – jako bohaterkę wiary. Wystarczy wsłuchać się w Jej Magnificat, hymn, którym Maryja w drugim rozdziale Ewangelii Łukasza odpowiada na słowa Elżbiety. W tym prawdziwie heroicznym – powiedzielibyśmy „rewolucyjnym”, gdyby to słowo nie było tak bardzo zbanalizowane – hymnie, sławiącym Boga niczym bohatera wojennego i mściciela uciśnionych, „który strąca władców z tronu, a wywyższa pokornych, głodnych nasyca dobrami, a bogatych z niczym odprawia”, możemy rozpoznać duchowość podobną raczej do tej, jaką przedstawia prorokini Deborah i inne dzielne kobiety Izraela, aniżeli owa cukierkowata panienka, jaką uczyniła z Maryi sentymentalna pobożność baroku czy wieku dziewiętnastego.

A skoro powiedzieliśmy to wszystko o Maryi i maryjnej duchowości, to pozostaje jeszcze jedno wezwanie: szukajmy „maryjnego punktu” w naszym życiu – owych otwartych drzwiczek, przez które może przyjść do nas Bóg i Jego Słowo. Anioł Ślązak, subtelny mistyk i poeta, napisał piękne i głębokie słowa: „Maryją stać się muszę i Boga rodzić ze mnie”. Prośmy więc, abyśmy mieli w sobie tyle oddania, czystości i posłuszeństwa, tyle odwagi i wiary, by tak jak Maryja otworzyć bramy Temu, który przychodzi. Amen.

Grudzień 2000

TRZECIA NIEDZIELA ADWENTU

Radość wypływa z wolności

Iz 61,1–2a.10–11

So 3,14–18a

J 1,6–8.19–28

Pojawił się człowiek posłany przez Boga – / Jan mu było na imię. / Przyszedł on na świadectwo, / aby zaświadczyć o światłości, / by wszyscy uwierzyli przez niego. / Nie był on światłością, / lecz [posłanym], aby zaświadczyć o światłości. […]

Takie jest świadectwo Jana. Gdy Żydzi wysłali do niego z Jerozolimy kapłanów i lewitów z zapytaniem: „Kto ty jesteś?”, on wyznał, a nie zaprzeczył, oświadczając: „Ja nie jestem Mesjaszem”. Zapytali go: „Cóż zatem? Czy jesteś Eliaszem?” Odrzekł: „Nie jestem”. „Czy ty jesteś prorokiem?” Odparł: „Nie!” Powiedzieli mu więc: „Kim jesteś, abyśmy mogli dać odpowiedź tym, którzy nas wysłali? Co mówisz sam o sobie?” Odpowiedział: „Jam głos wołającego na pustyni: Prostujcie drogę Pańską, jak powiedział prorok Izajasz”. A wysłannicy byli spośród faryzeuszów. I zadawali mu pytania, mówiąc do niego: „Czemu zatem chrzcisz, skoro nie jesteś ani Mesjaszem, ani Eliaszem, ani prorokiem?” Jan im tak odpowiedział: „Ja chrzczę wodą. Pośród was stoi Ten, którego wy nie znacie, który po mnie idzie, a któremu ja nie jestem godzien odwiązać rzemyka u Jego sandała”. Działo się to w Betanii, po drugiej stronie Jordanu, gdzie Jan udzielał chrztu.

„Radujcie się wszyscy w Panu, powtarzam, radujcie się” – to wstępne zdanie dzisiejszej liturgii, niedzieli Gaudete (Radujcie się), która – podobnie jak czwarta niedziela Wielkiego Postu, niedziela Laetare (Weselcie się) – bywała sprawowana w kolorze różowym; obie niedziele są jakimś przedświtem nadchodzących świąt.

Czy można jednak nakazać radość, cieszyć się na rozkaz? – zaoponujecie, zwłaszcza jeśli radość miesza się wam trochę z dobrym samopoczuciem. Nad tym, że radość nie jest jedynie ulotnym nastrojem, ale określonym sposobem naszego bycia w świecie, będziemy się dziś wspólnie zastanawiać. Najpierw jednak wróćmy do postaci, o której mówiliśmy w minioną niedzielę, do Jana Chrzciciela.

Czytaliśmy dziś fragment wspaniałego tekstu biblijnego, prologu do Ewangelii świętego Jana. Jan Chrzciciel jest tu określany jako świadek (martyr). Słowo martyr w języku greckim znaczy jednak nie tylko „świadek”, ale także „męczennik”. Jan był świadkiem i męczennikiem równocześnie. Powiedzieliśmy, że był to surowy człowiek pustyni; prorocki patos przenika także jego kazanie. Rzeczywiście nikomu nie schlebia; do tych, którzy do niego przychodzą, przemawia w sposób dość niewybredny: „Plemię żmijowe, kto wam pokazał, jak uciec przed nadchodzącym gniewem?”.

Jezus mówi o nim z zachwytem: „Między narodzonymi z niewiast nie powstał większy od Jana Chrzciciela”. Dopowiada jednak zagadkowe zdanie: „Lecz najmniejszy w królestwie niebieskim większy jest niż on”. Muszę wam się przyznać, że zdanie to przez długie lata sprawiało mi wielki kłopot. Być może dopiero dzisiaj zaświtał mi właściwy sposób jego rozumienia – może dlatego, że mamy niedzielę Gaudete, niedzielę radości. Najbardziej znamienną cechą, jaka odróżnia Jezusa i Jego uczniów od Jana Chrzciciela, jest właśnie pierwiastek radości. To dzięki radości dzieci Królestwa są większe niż Jan i jego uczniowie.

Jezus ma zupełnie inny typ osobowości niż Jan. Oczywiście, także Jezus rozumie znaczenie postu i sam spędza czterdzieści dni na pustyni. Ale do Janowej surowości dodaje jeszcze radość. Albo lepiej, mocniej: radość znajduje się w samym centrum Jego przepowiadania. Dlatego Jego nauczanie jest eu­-angelion, Ewangelią – radosną nowiną. Z powodu tej różnicy między Nim a wielkim prorokiem pustyni wielu pogardza Jezusem i krytykuje Go, jak napisano w Ewangelii; powiadają o Nim, że jest przyjacielem nierządnic i celników. Jezus nie mówi o grożącym sądzie i karze. Królestwo Boże nie jest dla Niego miejscem ognia i zemsty, lecz raczej przyjaznym domem Ojca, z otwartymi na oścież drzwiami, przez które wydobywają się muzyka, taniec i śpiew – przypomnijmy tu choćby przypowieść o synu marnotrawnym. I wszyscy są zaproszeni na ucztę, poczynając od grzeszników.

Kiedy rozważaliśmy tu swego czasu przypowieść o synu marnotrawnym, zaproponowałem wam wyjaśnienie, że chodzi w niej o spotkanie wolności i ładu: młodszy syn (wolność pozbawiona ładu) i starszy syn (ład pozbawiony wolności) osobno nic nie wskórają, oni potrzebują siebie nawzajem. A miejscem, gdzie mogą się spotkać, jest radość – to jest właśnie ów nakryty stół z utuczonym cielęciem, zaproponowany przez ich ojca jako miejsce pojednania. Jednak ten, który bał się wolności, starszy syn, nie był zdolny wejść do domu radości. Radość i wolność są bowiem w jakimś sensie dwiema stronami tej samej monety. Są to dwa oblicza Królestwa, które przyszedł otworzyć ludziom Jezus z Nazaretu.

***

Moi drodzy, do końca Adwentu już niedaleko, a kiedy zbliża się czas Bożego Narodzenia, wtedy część naszego społeczeństwa uświadamia sobie, że są to święta jakoś związane z chrześcijaństwem – i dlatego na krótko, lecz obficie zapraszani są do mediów wszelkiego rodzaju „proboszczowie”, jeżeli tylko nie boją się mikrofonu lub kamery. Muszą tam opowiadać – o czym? No oczywiście: o moralności. Są przecież proboszczami. I co roku ogarnia mnie bardzo przykre uczucie. Mam bowiem coraz głębsze przekonanie, że wartością, którą jako chrześcijanie jesteśmy dłużni temu społeczeństwu, której ono rzeczywiście potrzebuje i na której powinniśmy się doskonale znać, jest nie tyle moralność, ile radość.

Jeśli w ludzkim życiu, myśli i sercu nie otworzy się najpierw wystarczająca przestrzeń dla radości, wówczas całe to gadanie o etyce prawdopodobnie bardzo prędko stanie się czymś ponurym i nieprzekonującym, zbliżonym do faryzeizmu i legalizmu – czyli do tego, od czego Jezus przyszedł nas właśnie uwolnić. Bardzo dokładnie i głęboko zrozumiał to już apostoł Paweł. Bez radości i bez wolności nie ma prawdziwej moralności. Jeśli utraci się radość i wolność serca, wtedy z chrześcijaństwa rzeczywiście zostaje jedynie „niewolnicza moralność” resentymentu i skrywanej nienawiści do życia – jak słusznie zauważył Nietzsche.

Jedną z bezspornych i niepokojących oznak tego, że ludziom brak radości, jest współczesna potężna eksplozja przemysłu rozrywkowego, który w naszych czasach zaczyna stopniowo wchłaniać wszystkie pozostałe dziedziny życia. Rozrywka stanowi namiastkę dla tych, którzy nie wiedzą, co to jest radość; różni się ona od radości tak, jak prostytutka od kochającej i kochanej kobiety. Skala jej głupoty jest chyba najbardziej widoczna w telewizyjnych serialach z prefabrykowanym śmiechem, ale na tym ta upadła „rozrywka” niestety się nie kończy. Przyjrzyjcie się też uważnie, jak całe życie polityczne jest stopniowo wchłaniane przez przemysł rozrywkowy, popatrzcie od czasu do czasu na debaty telewizyjne, w których politycy występują jako zabawiacze, stwarzając niedorzeczne złudzenie, że ten, kto odpowie dowcipniej, kto zaprezentuje bardziej pikantne bon moty i bardziej kogoś ośmieszy, ten będzie także lepiej umiał rozwiązywać problemy życia publicznego. Wam, którzy zajmując się nauką, dokonacie znaczącego odkrycia lub zdobędziecie społeczne uznanie, grozi z kolei, że zostaniecie na dwie minuty postawieni przed kamerą ze straszliwym zadaniem: czy mógłby pan w wielkim skrócie, ale w sposób zabawny, podsumować wyniki pracy całego swojego życia?

Nawet religia nie pozostaje w tyle. Każdy, kto był w Stanach Zjednoczonych, mógł w wielkiej obfitości na różnych kanałach oglądać kaznodziejów występujących w religijnych televariété i miał okazję przeżyć tyle nabożnych klaunad podczas rozmaitych uzdrowicielskich show na stadionach i w pochodach ewangelizacyjnych, że w głębi duszy może wybaczyć tym wszystkim, którzy na dźwięk słowa „religia” odbezpieczają rewolwer. Jeśli mówię o radości jako kategorii duchowej, to naprawdę nie mam na myśli spazmatycznego śmiechu czy wytrzeszczonych oczu sekciarzy i fanatyków religijnych, którzy ściskają waszą rękę w swojej dłoni, zapewniając was: ciesz się, bracie, jesteś zbawiony – Alleluja! W obliczu takich przejawów religijności zawsze czuję się zdruzgotany ze wstydu i popadam w głęboką depresję.

Prawdziwa radość jest zawsze związana z wewnętrzną wolnością. Nieodłączny składnik radości stanowi umiejętność duchowego spojrzenia z oddali, z dystansu – uwolnienia się od wielu spraw; tak, również od wielu ozdobników w życiu religijnym. Do wolności duchowej często dołącza się także swoista ironia wobec takich wartości tego świata, które roszczą sobie pretensje do nadmiernej ważności – czyli wobec wszelkich bożków. Bożkiem jest każda rzecz, która domaga się od nas, byśmy traktowali ją poważniej, niż na to zasługuje. W Piśmie Świętym czytamy, że Bóg naśmiewa się z bożków i bałwochwalstwa; zawsze, gdy widzę jakiś przejaw ludzkiej pychy czy pozłotkę fałszywej aury, wyobrażam sobie, jak ponad wszystkimi tymi rzeczami po całych niebiosach rozlega się beztroski chichot Boga. Już wiele razy bardzo mi to pomogło – nie tylko w czasach minionego reżimu i w chwilach demonstracji jego siły.

***

Prawdziwa radość nigdy nie jest powierzchowna. Nie mylmy jej z optymizmem, z ćwiczeniami pozytywnego myślenia czy dążeniem do keep smiling za wszelką cenę. Życie nie jest jedynie „białym domem z widokiem na ogród”, ma swoją tragiczną i bolesną stronę, której mało komu udaje się na trwałe uniknąć i której zdecydowanie nie powinniśmy przysłaniać – nawet pobożnymi frazesami. Ta powierzchowna i nieco naiwna radość, nieznająca sfery ludzkiego tragizmu, nie jest jeszcze tą radością, która wyzwala ludzkie serce. Najgłębszą radością jest ta, która już przeszła przez strefę tragizmu, przez próg bólu. Tak; radość doskonała pochodzi z przemienionego bólu.

Wielu z was zapewne zna uroczą opowieść z Kwiatków świętego Franciszka. Brat Leon pyta Franciszka, co to jest radość doskonała, doskonała radość. Franciszek odpowiada: „Gdybym nawrócił swoim kazaniem wszystkich pogan – to jeszcze nie byłaby to radość doskonała”. Brat Leon nalega: „Powiedz nam więc, bracie Franciszku, co to jest ta radość doskonała”. A Franciszek znowu: „Gdybym uzdrowił wszystkich chorych, nawrócił sułtana, wskrzesił zmarłych – to jeszcze nie byłaby radość doskonała”. I tak się to ciągnie, aż w końcu Leon wyłudza odpowiedź: „Na miłość boską, Franciszku, powiedz nam wreszcie, co to jest ta radość doskonała!”. Tyle że odpowiedź Franciszka nie jest definicją, lecz kolejną opowieścią: „Bracie Leonie, owieczko Boża, kiedy zmarznięci wrócimy do naszego klasztoru i ciesząc się na myśl o domowym cieple, zastukamy do drzwi, a brat furtian zawoła: Kto tam? – odpowiemy: To my, braciszkowie, wracamy do domu. A on na to: Nie, nie, stroicie sobie ze mnie żarty, nie znam was. A my znowu: Jesteśmy braciszkowie, zmarzliśmy, wpuść nas do środka! Jeśli po długim kołataniu nie wpuści nas do środka, ale wyjdzie na zewnątrz, przetrzepie nas laską i wyrzuci na śnieg – a my to wszystko dla naszego Pana z chęcią przyjmiemy, dopiero wtedy, bracie, będzie to radość doskonała”.

Z pewnością człowiekowi mogą przydarzyć się jeszcze gorsze rzeczy, ale myślę, że ta opowieść – i ten nieco czarny humor świętego Franciszka – trafnie oddaje doświadczenie, że radość doskonała oznacza umiejętność przyjęcia także tego, co trudne i przykre. Przyjęcia nie ze zgrzytaniem zębów, nie z myślą o odwecie czy w sposób płaczliwy lub z udawanym stoickim spokojem – ale z wielkodusznym TAK wobec całej rzeczywistości. W końcu to przytaknięcie życiu jest podstawowym kształtem naszej wiary: jesteśmy do niego zdolni tylko wtedy, kiedy naprawdę wierzymy, że życie nie jest absurdalnym zbiegiem przypadków – choć tak właśnie, a nawet jeszcze gorzej, może nam się w pewnych momentach wydawać – ale że ostatecznie kierowane jest przez sens, który nazywamy Bogiem.

Żeby dojść do takiej akceptacji, trzeba zazwyczaj odbyć – niezależnie od naszych przekonań – długą drogę duchowego dojrzewania. Chciałbym jednak równocześnie przypomnieć o ciekawym doświadczeniu duchowym, przez które być może już niektórzy z was przeszli. Czasem właśnie pośród trudności i cierpień nagle i niespodziewanie rodzi się w człowieku nowe źródło siły, pojawia się wyzwalający promyk nadziei. Czasem właśnie na samym dnie bólu pojawia się wyzwalająca siła, iskierka w ciemnościach, która jednak sprawia, że nie czujemy się już opuszczeni i zagubieni.

Apostoł Paweł w liście, którego fragment dzisiaj czytaliśmy, główne źródło radości upatruje w tym, że Pan jest blisko. Jego słuchacze prawdopodobnie rozumieli to w ten sposób, że kończy się ów świat pełen utrapień i Pan już stuka do drzwi. Od czasu do czasu, zwłaszcza na przełomie stuleci i tysiącleci, ta gorączka oczekiwania bliskiego końca tu i ówdzie, w tej czy innej postaci, na nowo wybucha. Ale to chyba nie musi być jedyna interpretacja słów Pawła.

Pan jest blisko – czasami tam, gdzie byśmy się Go w ogóle nie spodziewali. Tam, gdzie wszystkie ludzkie możliwości zawiodły, wtedy, gdy nasze zwykłe ludzkie siły już nie wystarczają, nagle uświadamiamy sobie, że nie wszystko jest jeszcze dla nas stracone. Owo radosne zaskoczenie, że tam, u kresu ludzkich możliwości, nie wpadamy w pustkę, lecz w ramiona Pana Boga i na całą swoją sytuację życiową możemy spojrzeć na nowo i zupełnie inaczej – to być może jest ten właśnie moment „franciszkańskiej” radości. Powtarzam raz jeszcze: nie ma większej i głębszej radości niż przemieniony ból.

***

Przygotowujemy się na dni świąteczne, w czasie których jak co roku przypominamy sobie, że w odległym, zapomnianym zakątku świata, w okolicznościach wcale nie łatwych i optymistycznych, pośród zimowej nocy, w cuchnącym chlewie, daleko od ciepłych zajazdów i przytulnych ludzkich siedzib narodził się Ten, który przyniósł ludzkości radosną nowinę.

Niech nam ten nadchodzący świąteczny czas i ta nowina pomogą unieść i przemienić także nasze życiowe ciężary, trudności, smutki i obawy. W okresie Adwentu i Bożego Narodzenia możemy sobie wyobrazić nasze własne życie jako wędrówkę, kiedy podążamy za gwiazdą, ale jesteśmy jeszcze pośród ciemnej i chłodnej nocy; jesteśmy jeszcze w drodze, jeszcze nas wiele spraw przytłacza, wciąż znajdujemy się pomiędzy owym „jeszcze nie” a „już”. I właśnie jako zapowiedź tych dni rozlega się dziś zaproszenie do radości: „Radujcie się wszyscy w Panu! Pan jest blisko. Wyprostujcie się i podnieście głowy!”. Nie bądźmy głusi na ten głos. Amen.

Grudzień 2002

CZWARTA NIEDZIELA ADWENTU

Wolność Boga i wolność człowieka

2 Sm 7,1–5.8b–12.14–16

Rz 16,25–27

Łk 1,26–38

W szóstym miesiącu posłał Bóg anioła Gabriela do miasta w Galilei, zwanego Nazaret, do Dziewicy poślubionej mężowi, imieniem Józef, z rodu Dawida; a Dziewicy było na imię Maryja. Anioł wszedł do Niej i rzekł: „Bądź pozdrowiona, pełna łaski, Pan z Tobą, błogosławiona jesteś między niewiastami”. Ona zmieszała się na te słowa i rozważała, co miałoby znaczyć to pozdrowienie. Lecz anioł rzekł do Niej: „Nie bój się, Maryjo, znalazłaś bowiem łaskę u Boga. Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus. Będzie On wielki i będzie nazwany Synem Najwyższego, a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca, Dawida. Będzie panował nad domem Jakuba na wieki, a Jego panowaniu nie będzie końca”. Na to Maryja rzekła do anioła: „Jakże się to stanie, skoro nie znam męża?” Anioł Jej odpowiedział: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię. Dlatego też Święte, które się narodzi, będzie nazwane Synem Bożym. A oto również krewna Twoja, Elżbieta, poczęła w swej starości syna i jest już w szóstym miesiącu ta, która uchodzi za niepłodną. Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego”. Na to rzekła Maryja: „Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według twego słowa!” Wtedy odszedł od Niej anioł.

W pierwszym czytaniu słyszeliśmy jedną z opowieści o królu Dawidzie. Walki dobiegły końca, budowane jest miasto Jeruzalem – i nagle Dawid uświadamia sobie, że podczas gdy on sam ma już zbudowany piękny pałac, Arka Pana wciąż jeszcze znajduje się w prowizorycznym namiocie. Król chce, żeby także Pan miał swój godny przybytek, więc wyraża życzenie wybudowania świątyni Bogu Izraela. Otrzymuje od Boga polecenie, z którego wprawdzie wynika wyraźnie, że Pan docenia troskę Dawida, ale jednocześnie słyszymy tam także Bożą ironię pod adresem króla: „Czy ty zbudujesz Mi dom na mieszkanie? […] Zabrałem cię z pastwiska spośród owiec, abyś był władcą nad ludem moim, nad Izraelem. I byłem z tobą wszędzie, dokąd się udałeś, wytraciłem przed tobą wszystkich twoich nieprzyjaciół. Dam ci sławę największych ludzi na ziemi. Wyznaczę miejsce mojemu ludowi, Izraelowi, i osadzę go tam, i będzie mieszkał na swoim miejscu, a nie poruszy się więcej…”. To jest właśnie owa „obietnica złożona rodowi Dawida”, którą Ewangelista rozciąga na całe stulecia i pokolenia aż do Józefa, Maryi i ich Dziecka.

Zwróćmy uwagę: chęć urządzenia Panu Bogu jakiegoś miejsca ludzkim wysiłkiem i gorliwością zostaje wprawdzie nieco doceniona, ale od razu też ukazana jest jej niedorzeczność – nie o nią tu bowiem tak naprawdę chodzi. Mimo to nasze starania mają swoją, przynajmniej symboliczną, wartość. Przypomina to, że posłużę się dość naiwnym porównaniem, sytuację, w której dziecko chce po raz pierwszy kupić podarek swoim rodzicom: ma zaledwie parę koron i kupuje całkiem bezużyteczny, bezwartościowy drobiazg, ale rodzice i tak są szczęśliwi, ponieważ w pewnym sensie podarek ten jest cenniejszy niż wszystko inne. Jest on przejawem szczerej miłości i dobrej woli. I w ten sposób Pan ocenia wszystko, co chcemy dla Niego zrobić; cała nasza pobożność, asceza i moralność, nasze dobre uczynki, nasze wzrastanie w wierze – to wszystko są rzeczy dobre i piękne. Z drugiej jednak strony trzeba sobie jasno zdawać sprawę, że w ten sposób nie zbudujemy Panu świątyni w swoim życiu i w świecie. Jest oczywiście rzeczą cenną czynić to wszystko, jest rzeczą miłą wyrażać również takimi drobiazgami swoją miłość i dobrą wolę. Ale miejsce dla Boga w naszym życiu pozyskujemy w inny sposób: to jest inicjatywa samego Boga, to jest Bóg sam! To, czego Bóg od nas pragnie naprawdę i przede wszystkim, to nasza otwartość na to, co uczyni On sam.

Tyle tytułem wstępu do naszego kazania, które poświęcone będzie Najświętszej Maryi Pannie oraz relacji między Bożą a ludzką wolnością.

***

W dniu adwentowego święta maryjnego wspominaliśmy, że prawda o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny, ów dogmat ogłoszony w dziewiętnastym wieku, nie ma nic wspólnego z dziewiczym zrodzeniem Jezusa. Mówi o czymś zupełnie innym, o miejscu Maryi w dziejach zbawienia; ci, którzy ów dogmat ośmieszają, zazwyczaj nie wiedzą, o czym mówią.

Dziś jednak będziemy mówić o dziewictwie Maryi, a także w świetle dzisiejszej Ewangelii zastanowimy się nad tym, co dla nas mogą oznaczać słowa, wchodzące w skład apostolskiego Credo, wspólnego dla wszystkich chrześcijan: „który się począł z Ducha Świętego, narodził się z Maryi Panny”.

Myślę, że zupełnie rozminęlibyśmy się z sensem tej prawdy, gdybyśmy chcieli ją potraktować jako „problem ginekologiczny”. Ewangelia, w odróżnieniu od nachalnego materializmu opowieści apokryficznych, którym Kościół odmawia statusu Bożego słowa, tego rodzaju pytań w ogóle nie stawia. Na pytanie Maryi: „Jakże się to stanie?” pada prosta odpowiedź: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię”. I właśnie ten dyskretny cień Najwyższego chcemy w pełni uszanować, nie ma sensu brutalnie i bezmyślnie włamywać się do sanktuarium owej tajemnicy. Nie znaczy to jednak, byśmy nie mogli zastanawiać się nad głębszym sensem tego artykułu wiary.

Ewangelia, jak już wiemy, także w tym przypadku nie podsuwa nam teologicznych spekulacji i definicji ani żadnych „technicznych opisów”. Oferuje natomiast zgodnie ze wschodnim zwyczajem opowieść o rozmowie Maryi z Bożym posłańcem. W epizodzie tym jest kilka motywów, które zrozumiemy lepiej dopiero wtedy, gdy porównamy je z podobnymi epizodami ze Starego Testamentu.

Najpierw trzeba sobie przypomnieć liczne opowieści o spotkaniach Bożych posłańców z kimś, komu zlecone zostaje wielkie zadanie. Jednym z takich zdarzeń, do którego nawiązuje tekst Ewangelii Łukasza, jest opis przybycia Anioła Pana do Gedeona. Gedeon młóci właśnie pszenicę, aby ją schować i uciec przed Madianitami, którzy okupowali Izrael. I oto przychodzi do niego posłaniec Boży i pozdrawia go słowami: „Pan jest z tobą, dzielny wojowniku!”. W pierwszej chwili brzmi to nieco ironicznie, ponieważ Gedeon akurat zachował się niezbyt dzielnie. Gedeon ­odpowiada bardzo rzeczowo: „Wybacz, panie mój! Jeżeli Pan jest z nami, skąd pochodzi to wszystko, co się nam przydarza? Gdzież są te wszystkie dziwy, o których opowiadają nam ojcowie nasi, mówiąc: «Czyż Pan nie wywiódł nas z Egiptu?» […] jakże wybawię Izraela? Ród mój jest najbiedniejszy w pokoleniu Manassesa, a ja jestem ostatni w domu mego ojca”. Jednak posłaniec Pana mówi do niego: „Idź z tą siłą, jaką posiadasz, i wybaw Izraela z ręki Madianitów!”. Na realistyczne riposty Gedeona, przypominające ­Maryjne „Jakże się to stanie, skoro nie znam męża”, posłaniec Boży odpowiada tylko: „Pan będzie z tobą” – i to wystarczy.

Pan wybiera przeważnie nie tych najsilniejszych, ale najsłabszych, aby przez nich tym wyraźniej ukazać swoją moc: „(Boża) moc objawia się w (ludzkiej) słabości” – napisze później święty Paweł. Dowody na to znajdujemy w całym Piśmie Świętym. Mimo to trzeba, aby ten, który został tak niespodziewanie wybrany, w końcu – być może po wielkim wahaniu – powiedział: „Tak, przyjmuję” – i zaufał, że Pan będzie z nim. Dzisiejszy tekst Ewangelii Łukasza umiejscawia Maryję i Jej spotkanie z archaniołem Gabrielem w szerokim kontekście powoływania sędziów, królów i proroków, kluczowych postaci narodu żydowskiego, wielkich ludzi wiary – których wielkość wynika jednak głównie z tego właśnie Bożego wybrania, a w najlepszym razie z odwagi ich wiary, z jaką w końcu na ów wybór odpowiadają. Z czysto ludzkiej perspektywy wydają się przeważnie niepozorni i nieciekawi – tak jak ta nieznana dziewczyna z Nazaretu.

Drugi nurt zdarzeń, który należałoby prześledzić, stanowią opowieści o narodzinach wielkich postaci w dziejach narodu wybranego, jak Izaak, Samson, prorok Samuel czy wreszcie Jan Chrzciciel. Boży posłaniec przychodzi zazwyczaj do kobiety, która jest zbyt posunięta w latach, aby mogła mieć nadzieję, że pocznie dziecko, lub też uważana jest za niepłodną. Autorzy biblijni chcą przez to podkreślić, że tam, gdzie wszelkie ludzkie rozumowanie i oczekiwanie zawodzi, tam zjawia się Pan i działa w cudowny sposób. Kiedy rodzi się człowiek, którego narodzin nikt się nie spodziewał, jest to znak, że sam Pan ma wobec tego człowieka wielkie zamiary. Właśnie w tym kontekście możliwe jest zrozumienie sensu nowiny o „narodzeniu z Panny”. Jest to wyraz jeszcze bardziej radykalnego działania nadzwyczajnej Bożej wolności, aniżeli widzimy to w przytoczonych właśnie epizodach – a jednocześnie dowód na to, że dziecko Maryi będzie jeszcze większym Bożym darem niż narodziny takich ludzi, jak Samson, Samuel czy Jan Chrzciciel. Jan Ewangelista treść tej nowiny wyraża słowami: „aniz krwi, ani z żądzy ciała, ani z woli męża, ale z Boga”.

Cóż jeszcze do tego dodać? Odpowiedź na pytanie „jak”, zgodnie z tym, co już powiedzieliśmy, Ewangelia zakrywa słowami: „Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię”. Także ten obraz jest jednak, jak wszystkie poprzednie, zrozumiały jedynie w szerszym kontekście. Duch Święty, zwłaszcza w postaci obłoku, to symbol Szechiny („Bożej Obecności”), tak doniosłego motywu w późniejszej mistyce żydowskiej – pojawia się wszędzie tam, gdzie nastaje jakiś ważny nowy początek. Na początku dzieła stworzenia Duch Boży unosi się nad wodami. Słup obłoku prowadzi ludzi przez pustynię i pojawia się nad Arką Przymierza. Kiedy zostaje poświęcona świątynia jerozolimska, pojawia się słup obłoku Bożej Obecności. I tak moglibyśmy kontynuować i wyliczać jeszcze wiele miejsc w Piśmie Świętym, łącznie z owymi „narodzinami Kościoła” w dniu Pięćdziesiątnicy, kiedy to przy akompaniamencie wichru nad głowami zgromadzonych apostołów i kobiet pojawiają się języki ognia – tam także chodziło o „osłonięcie przez Ducha”, bo i tam zaczyna się coś istotnego i nowego. Zawsze, gdy wionie Duch, gdy pojawia się słup obłoku Bożej Obecności, zaczyna się coś, czego człowiek nie przewidywał – Bóg i Jego stwórcza moc zostają wprawieni w ruch.

***

Mniej więcej przed dwoma miesiącami mówiliśmy tu o relacji między wiarą a polityką i wtedy powiedziałem wam, że polityka jest sztuką tego, co możliwe, podczas gdy wiara jest sztuką tego, co niemożliwe.

Siła wiary najwyraźniej przejawia się tam, gdzie człowiek sądzi, że jego możliwości są już na wyczerpaniu – i nagle doświadcza, że „u Boga nie ma nic niemożliwego”: że istnieje siła, która przenosi człowieka przez wszystkie wyobrażalne granice, otwiera coś, „czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć”, jak mawia święty Paweł. Chodzi o rzeczy radykalnie nowe; być może dlatego żywa wiara jest wewnętrznie związana ze sztuką, która również tworzy coś „niesłychanego i niewidzianego”, czego do tej pory jeszcze nie było. Poszerza obszar tego, do czego przywykliśmy, i przekracza to, czego oczekujemy. Bóg nieustannie tworzy jako wielki i oryginalny artysta. Tak, jest „artystą bezkompromisowym”, ponieważ stale przekracza horyzont naszych oczekiwań i nawyków, tworzy rzeczy absolutnie nowe, otwiera nowy początek tam, gdzie wszystkie doświadczenia i kalkulacje człowieka się kończą.

U Boga nie ma nic niemożliwego! „Co u ludzi niemożliwe, możliwe jest u Boga”. Kiedy Maryja otwiera na tę prawdę swoje serce, w Jej życiu zaczyna się coś zasadniczo nowego. Ten, który przez nią wchodzi w ludzki świat, jest radykalnym Bożym darem – nie zaś skutkiem ludzkich starań, jest wolnym darem Bożym. Boża wolność przejawia się tu w sposób absolutny – to właśnie wyraża zwrot „narodził się z Panny”. Czyż w centrum refleksji o Maryi Pannie nie znajduje się na pierwszym planie ów priorytet łaski, na którym tak bardzo zależało reformatorom i który wyraża się w reformacyjnej zasadzie sola gratia – że tylko przez łaskę (a nie nasze uczynki) zostaliśmy zbawieni? Czyż refleksja idąca w tym właśnie kierunku nie mogłaby pomóc przełamać ekumeniczne nieporozumienia i ukazać naszym ewangelickim braciom i siostrom, że to właśnie z głębokich pokładów ich reformacyjnej tradycji prowadzi droga do Maryi, której Ewangelia wkłada w usta słowa: „błogosławić mnie będą odtąd wszystkie pokolenia”?

***

Tak, sam Bóg, Jego łaska, Jego wolność, Jego inicjatywa, Jego dar mają pierwszeństwo przed naszymi dążeniami. Nie my Jemu, ale On nam buduje świątynię. Nie my wybraliśmy Jego, ale On wybrał nas. Nie my zaczęliśmy Go kochać, lecz On nas wcześniej umiłował – bezwarunkowo, jeszcze gdy byliśmy grzesznikami. Do kontekstu tej nowiny przynależy tajemniczy zwrot „narodził się z Maryi Panny” – i tutaj tkwi chyba prawdziwy sens tego dogmatu albo lepiej: tego wydarzenia.

Nie zapominajmy jednak, że także w tym wydarzeniu Boża wolność spotyka się z ludzką wolnością. Jezus przychodzi „z góry”, ale przecież – zarówno Ewangelia, jak i wyznanie wiary wyraźnie to podkreślają – także „z Maryi”, poprzez Maryjne TAK. Bóg chciał, ba, domagał się tego, aby rodzaj ludzki, reprezentowany wobec Niego przez dzieweczkę z Galilei, powiedział TAK, w sposób wolny zaakceptował Jego największy dar. Świat jest podzielony: od początku historii Jezusa pojawiają się ci, których serca są okrutnie zamknięte jak bramy betlejemskich gospód – „przyszedł do swoich, a swoi go nie przyjęli” – ale także ci, którzy wypowiadają swoje „Wierzę” – pierwszą zaś z nich jest Maryja. „Kto by Ciebie chwalićpragnął, o Maryjo!” – śpiewamy w jednej z cudownych pieśni Adama Michny z Otradovic, którą dziś usłyszymy; tak, chwalmy Ją i bądźmy za Nią wdzięczni.

Życzę wam pięknego zakończenia Adwentu i spokojnego wejścia w święta Bożego Narodzenia. Amen.

Grudzień 2002

UROCZYSTOŚĆ NARODZENIA PAŃSKIEGO – PASTERKA

Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek nie musiał być Bogiem

Iz 9,1–3.5–6

Tt 2,11–14

Łk 2,1–14

W owym czasie wyszło rozporządzenie Cezara Augusta, żeby przeprowadzić spis ludności w całym państwie. Pierwszy ten spis odbył się wówczas, gdy wielkorządcą Syrii był Kwiryniusz. Wybierali się więc wszyscy, aby się dać zapisać, każdy do swego miasta. Udał się także Józef z Galilei, z miasta Nazaret, do Judei, do miasta Dawidowego, zwanego Betlejem, ponieważ pochodził z domu i rodu Dawida, żeby się dać zapisać z poślubioną sobie Maryją, która była brzemienna. Kiedy tam przebywali, nadszedł dla Maryi czas rozwiązania. Porodziła swego pierworodnego Syna, owinęła Go w pieluszki i położyła w żłobie, gdyż nie było dla nich miejsca w gospodzie.

W tej samej okolicy przebywali w polu pasterze i trzymali straż nocną nad swoją trzodą. Naraz stanął przy nich anioł Pański i chwała Pańska zewsząd ich oświeciła, tak że się bardzo przestraszyli. Lecz anioł rzekł do nich: „Nie bójcie się! Oto zwias­tuję wam radość wielką, która będzie udziałem całego narodu: dziś w mieście Dawida narodził się wam Zbawiciel, którym jest Mesjasz, Pan. A to będzie znakiem dla was: znajdziecie Niemowlę, owinięte w pieluszki i leżące w żłobie”. I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich, które wielbiły Boga słowami: „Chwała Bogu na wysokościach, / a na ziemi pokój / ludziom Jego upodobania”.

Moi drodzy! Witam Was w tę świętą noc Bożego Narodzenia, gdy przeżywamy jedną z najpiękniejszych i najbardziej podniosłych chwil w roku. Na początku Adwentu przypomnieliśmy sobie sentencję z kręgu mistyki żydowskiej: „Bóg, stworzywszy świat i człowieka, ukrył się, dobrowolnie się wycofał, umniejszył samego siebie, żeby zrobić miejsce dla ludzkiej wolności”. Z tego samego kręgu chciałbym wam przytoczyć inny przykład: „Świat, mimo że Stwórca się z niego «wycofał», pachnie Bogiem – podobnie jak stara beczka, która choć została opróżniona dawno temu, wciąż jeszcze pachnie dobrym winem”.

A zatem gdyby po stokroć mieli rację ci, którzy uważają nasz kraj za zateizowany, i gdyby nasze społeczeństwo było rzeczywiście duchowo wydrążone jak stara, pusta beczka, w której nie ma już ani kropli mocnego, perlistego wina wiary, to jednak, przynajmniej w Boże Narodzenie, ludzie, którzy nie są całkowicie otępiali, wyczują ową Bożą woń – i pójdą za nią. Tak więc szczerze witam w naszej wspólnocie nie tylko wiernych regularnie odwiedzających nasz kościół, ale równie serdecznie tych, którzy przychodzą do nas choćby raz w roku, właśnie w tę noc wigilijną, zwabieni „zapachem świętości”, którego nie sposób oddzielić od samych świąt i bez którego nasze życie byłoby znacznie uboższe i bardziej pospolite.

Byłem niedawno świadkiem pewnej rozmowy mego przyjaciela, chrześcijanina, z człowiekiem dalekim od wiary na temat świętowania Bożego Narodzenia. Ten człowiek wierzący powiedział: „Owszem, cała ta bożonarodzeniowa poezja, te wszystkie stare tradycje i zwyczaje, prezenty, wspomnienia, intymny klimat w rodzinie, cała ta ludzka strona świąt Bożego Narodzenia to jest coś, co nas łączy; dla mnie jednak wszystkie te wartości są drugorzędne, zewnętrzne, dla mnie ten czas oznacza przede wszystkim przypomnienie faktu, że przed dwoma tysiącami lat w Betlejem narodził się Jezus z Nazaretu”. Było to z pewnością szczere wyznanie, a jednak instynkt mi podpowiadał, że coś tu nie gra. Zauważyłem bowiem, że mój wierzący przyjaciel swoimi słowami wykopał jakiś rów pomiędzy sobą a tym drugim. Zastanawiałem się, czy było to słuszne i potrzebne.

Czy naprawdę dla nas, chrześcijan, Boże Narodzenie jest przede wszystkim wspominaniem Jezusowych narodzin jako wydarzenia historycznego, a więc czegoś, co miało miejsce w odległej przeszłości? Czy tego rodzaju pobożne spojrzenie na historię już samo w sobie ma być prawdziwym świętowaniem w duchu wiary chrześcijańskiej? Przecież wiadomość o narodzeniu Jezusa nie jest dla nas informacją o czymś, co wydarzyło się kiedyś, lecz Ewangelią, czyli radosną nowiną – Łukasz stwierdza wyraźnie, że ta radosna nowina jest przeznaczona dla wszystkich ludzi.

Może byłoby lepiej, gdyby mój przyjaciel próbował wyjaśnić swemu rozmówcy, że treść i sposób naszego świętowania dotyczą również jego – i w ogóle każdego człowieka. Może nie powinien był tak łatwo przechodzić do porządku dziennego nad „czysto ludzkim” wymiarem świąt Bożego Narodzenia – przecież w centrum Bożego Narodzenia znajduje się uwielbienie Boga, który stał się ludziom tak bliski, że nic, co ludzkie, nie jest mu obce. Boże Narodzenie odsłania przed nami najgłębszy powód, dla którego także nam „nic, co ludzkie” nie może być obce.

***

Święto Narodzenia Jezusa Chrystusa nie jest więc dla nas uroczystą pamiątką narodzin pewnego niezwykłego człowieka z odległej przeszłości, lecz nowiną, która mówi coś istotnego o człowieku w ogóle, o naszym człowieczeństwie – a także o Bogu i Jego stosunku do ludzkości.

Słowo „Bóg”dla wielu stało się słowem obcym, odległym, podejrzanym, budzącym nawet nieprzyjemne odczucia. „Gdyby był Bóg, jak mógłbym znieść fakt, że nie jestem Bogiem” – napisał swego czasu filozof Fryderyk Nietzsche. Może w ten sposób wyraził najgłębszą przyczynę, która sprawia, że idea Boga dla wielu ludzi bywa nieprzyjemna i niemożliwa do przyjęcia. Za ich stwierdzeniem, że „boga nie ma”, kryje się nie tyle konstatacja, że istnienia takiego bytu nie da się naukowo udowodnić, lecz raczej przekonanie, iż Bóg nie może istnieć – ponieważ nie pozwalałby mi być bogiem.

Czyż nie znamy pokusy „bycia Bogiem”, która wyraża się poprzez pragnienie drzemiące głęboko w sercu człowieka? Biblia już na swych pierwszych stronach proponuje nam opowieść o tym, jak człowiekowi, ledwie powstał z prochu ziemi, przestało wystarczać, że jest stworzony na obraz i podobieństwo Boże. On chciał naprawdę być Bogiem, chciał siebie postawić na miejscu Boga, chciał poznać dobro i zło – aby móc decydować o tym, co jest dobre, a co złe, aby móc manipulować dobrem i złem.

Być Bogiem, odsunąć Boga z należnego Mu miejsca, zabawić się w Boga – ta pokusa istnieje w każdym z nas. I w gruncie rzeczy każdy zły ludzki czyn jest dlatego zły, że toruje drogę takiemu właśnie pragnieniu: z nikim się nie liczyć, lecz samemu stać się kimś, kto według własnego upodobania decyduje, co jest dobre, a co złe, kto sam podejmuje się reżyserii swojego życia i życia innych ludzi – pragnąc być centrum wszechświata. Ta ludzka pycha w wielu formach i przejawach wędruje przez dzieje ludzkości; jest podstawowym, egzystencjalnym kłamstwem, ponieważ człowiek zaczyna wtedy podążać za czymś, czym nie jest i czym być nie może, opuszczając miejsce, które mu wyznaczono pośród stworzenia.