Zabiłem! - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Opis

„Zabiłem!„ to opowiadanie Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

— Czy to robota majchrem, na cicho?

W odpowiedzi, Jędruś pokazał mu długi, wąski sztylet z szeroką rękojeścią, stal zamigotała kąśliwem ostrzem, niby błyskawica.

— Bykowiby serca namacał... wystarczy połowa... — szepnął Michał.

Jędruś uśmiechnął się dziwnie, nóż wpuścił w kieszeń na piersiach, wyjął z kuferka harmonijkę, przysiadł na łóżku pod ścianą i grać zaczął. — Zdawał się być zupełnie spokojny i cały zatopiony w muzyce, głowę pochylił nad miechami, z lubością nasłuchując dźwięków.”

Fragment książki „Zabiłem!”


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 54

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-301-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

ZABIŁEM!

— Czy to robota majchrem, na cicho?  W odpowiedzi, Jędruś pokazał mu długi, wąski sztylet z szeroką rękojeścią, stal zamigotała kąśliwem ostrzem, niby błyskawica.  — Bykowiby serca namacał... wystarczy połowa... — szepnął Michał.  Jędruś uśmiechnął się dziwnie, nóż wpuścił w kieszeń na piersiach, wyjął z kuferka harmonijkę, przysiadł na łóżku pod ścianą i grać zaczął. — Zdawał się być zupełnie spokojny i cały zatopiony w muzyce, głowę pochylił nad miechami, z lubością nasłuchując dźwięków.  Sztajer rozległ się brzękliwą strugą po ciasnej izdebce poddasza i zakręcał tanecznym, rozkołysanym wirem, aż dzieci, siedzące na podłodze, zaczęły klaskać, podrygiwać i śpiewająco wołać:  — „Kosiu, kosiu w rączki, pojedziem na łączki” „Kosiu, kosiu w łapki, pojedziem do babki...“  A z klatki zawieszonej w oknie kos zagwizdał.  Michał wychylił głowę z za niskiej zasłony, oddzielającej ich barłogi od reszty izby i ze szczególną ciekawością przyglądał się przyjacielowi.  — Mleczak, z pannami chodzi do kościoła, w knajpie nie postoi, sztamy z nikim nie trzyma i do majchra się bierze! No, no... — mruczał półgłosem.  Ale Jędruś nie dosłyszał, jakby o całym świecie zapomniawszy, kołysał się korpusem, głową przytakiwał, nogą bił do wtóru i grał zapamiętale. Dziewczynka zaczęła się kręcić w miejscu, jak wrzeciono, a chłopiec przybałykował do niego i, czepiając się łóżka, to jego kolan, chciał powstać na pogięte, rachityczne nożęta i padał co chwila, ale, dosłyszawszy kosa, który się już rozgwizdał na dobre, poczołgał się ku niemu, bełkocąc radośnie:  — Ptapta... piu, piu... Cacy ptapta...  Michał, już zniecierpliwiony muzyką, odezwał się wyzywająco:  — Chwata udajesz, a serce ci w pięty zagląda...  — I... nic, myślę tylko, jakby to zrobić na fest, bez poprawki! — odparł, podnosząc głowę; niebieskie oczy strzeliły mu stalowym błyskiem.  — Poradzę ci! — podszedł i szeptał mu do ucha: — Zajdź mu od mordy, dopuść go zbliska i niby to przypadkiem natknij się na niego, a dopiero wtedy wal go w bebech z całej siły... pod włos... trzaśnie ci pod ręką, jakbyś majchrem bęben przebił...  — Majster z ciebie!— rzekł, wzdrygając się nieco.  — Niech ci Bolek powie, nieraz widział mnie przy robocie... — Wyprostował się dumnie, tocząc zawadjacko oczami.  — To już między wami zgoda?  — Dawno! Zrachował mi nożem żebra, ja mu potem wypuściłem trochę kiszek i jużeśmy teraz na kwit, w przyjaźni...  — Trzy miesiące szpitala, tyle bólu i teraz w przyjaźni?  — Frajer, dlatego właśnie sztamę z nim trzymam, za psa miałbym tego, coby mi nie chciał oddać. Uderzysz, dostaniesz, wyliżesz się i masz czyste sumienie. Nie jestem przecież zbójem! — zawołał wyniośle.  — Możesz ty jeszcze paść na takiego, że...  — Że mnie od ręki przyrychtuje do trumny! Mała strata, krótki żal, nikt po mnie nie zapłacze, ale pókim żyw, nie pozwolę nikomu grać sobie na nosie i ze strachu przed majstrami nie przystanę do socjalistów, jak Felek... Nie głupim, wolę ciężką robotę przez cały tydzień, a wesołą zabawę po fercentagu, niźli Pawiaka i nahajki...  — Za sprawę go przecież schowali...  — Pociecha! kiedy mu i tak mordę przefasonowali kolbami, że go rodzona matka poznać nie mogła. Wyklina teraz tych, co go wciągnęli. — Jędruś odwrócił głowę, coś pilnie majstrując koło klawiszów. Michał roześmiał się domyślnie i, uderzając go w ramię, spytał przyjacielsko:  — Czy to za pannę Józię chcesz płacić?  Jędruś poczerwieniał, ale zaprzeczył stanowczo.  — A może to ten lancuś cylindrowy, co za matką książki nosi do kościoła?  — Przecież to kawaler Mani...  — Pysk ma, że tylko walić! Nie lubię takiej facjaty! Któryż to?... Nie powiesz, dobra, twoja sprawa, dowiem się potem, ale pamiętaj, com ci radził: rżnij zbliska i pod włos! Kiedy myślisz?...  — Kiedy się zdarzy okazja...  — A nie uciekaj potem jak głupi, każdy frajer zaraz buch w nogi, prosto w pazury salcesonów... Uderzysz i odchodź, jakby nigdy nic, przystawaj nawet i dopiero, kiedy się zrobi wrzask, drałuj... Daj mi harmonijki, obiecałem węglarce, chrzciny dzisiaj wyprawia, przyjdź, będzie niezgorsza wyżera...  — Przyjdę, muszę tylko zaczekać na Ignacową, żeby dzieci zabrała...  — Mamra! — Zaśmiał się pogardliwie, wykręcił wąsiki przed lusterkiem, nasadził kapelusz, kosowi zanucił piosenkę, wyhuśtał chłopca aż pod sufit, dziewczynkę wyłechtał, że śmiechem się zaniosła, i wziąwszy instrument pod pachę, wybiegł, pogwizdując.  — Michał! — zawołał za nim Jędruś — a uważaj na harmonijkę, lewem skrzydłem rób ostrożnie, bo tam się już skóra przeciera i dolne łapki wylatują!  Cicho się stało w izdebce, dzieci bawiły się pod kominem, wygrzebując karaluchy, a Jędruś, przysiadłszy pod oknem, wodził niewidzącemi oczami po facjatach, otaczających całe podwórze.  Dzień był szary i dziwnie smutny, listopadowy dzień, nad spiętrzonemi dachami, nad czarnemi pniami kominów wisiało szare, puste niebo, okna błyszczały, niby oczy zaledwie z łez obeschłe, ze środka podwórza trzaskał kasztan pokręconemi, czarnemi gałęziami, resztki liści trzęsły się rudemi łachmanami, jakieś dzieci goniły się z wrzaskiem po mokrym, zabłoconym bruku; pies szczekał w bramie, turkotały gdzieś wozy, a niekiedy bił głuchy, bełkotliwy szum ulic niewidzialnych i nuda niedzielnego dnia wlokła się po świecie i senną, rozziewaną cichością przepełniała poddasze.  — Klowa! — zakrzyczał naraz chłopiec, bałykając za uciekającym karaluchem.  Jędruś ocknął się z zamyślenia i szepnął pobłażliwie.  — Frajer, myśli, że tu o pannę Józię chodzi... Niech sobie tak myśli, bezpieczniej dla mnie, nie wie, to się nie wygada — rozważał.  Znieruchomiał znowu, przed oczami stanęła mu ta niedawna scena, tam na Solcu... Sześciu ich ciągnęło, a że na niego padł los... zrobi święcie... zabije, jak psa... nie zawaha się... taki drań... tylu ludzi wydał... giną po więzieniach... a i Felek, też pewnie przez niego siedzi... Musi być kara na takich... musi... Myślał i tysiące szczegółów, twarze przebranych towarzyszów, tajemne schadzki, zebrania po różnych norach, rozlepianie proklamacyj nocami, mowy, wspólne czytania, ucieczki przed pościgiem — cała treść ostatnich paru miesięcy, tłumnym a zgiełkliwym strumieniem przewijała mu się przez mózg.  — Zapłacę za wszystkich! — Zerwał się rozogniony, ręka już znowu chwyciła za nóż i przysiadł nagle, twarz mu się dziwnie skurczyła, oczy zapadły w głąb, serce zamarło, i dzikie, szalone przerażenie ścisnęło za gardło... ale tylko na chwilę, na jedno mgnienie, bo się błyskawicznie otrząsnął z tego, twarz mu zagrała uniesieniem, oczy rozgorzały, a święty, bojowy płomień zawrzał w piersiach.  — Ano, to podyndam!... Lepsi ode mnie się nie zlękli... przecież to za sprawę... za wolność... za wszystkich... — szeptał ze drżeniem uniesienia i zapału, i znowu owładnął nim dziwny spokój, spokój bez troski, głębokiej wiary i nieustraszoności.  — Zabiję go, mnie powieszą i będziemy na kwit! — zaśmiał się takim radosnym, szerokim śmiechem, że dzieci się przysunęły.  — Hajty! Hajty! — napraszał się chłopiec, chwytając go za but, a dziewczynka zaczęła mu paluszkami przygładzać wzburzone włosy...  Nie bronił się i chłopaka kołysał na nodze.  — Hop, hop, hop, jedzie chłop... A tak pan, a tak pan! — przyśpiewywał, podrzucając go wysoko, a potem dziewczyna, ściągnąwszy brata na ziemię, kazała sobie poczesać włosy i zapleść niebieską wstążeczkę, „jak ma Frania maglarki“. Zrobił i to, ale już miał dosyć, bo krzyknął:  — Siedźcie cicho, bębny, zaraz przyjdę.  Owładnęła nim szalona chęć, aby zobaczyć znajomych, aby polecieć na miasto i skąpać się we wrzawie i ruchu, wystroił się śpiesznie i już przed drzwiami stanął bezradnie, jak skamieniały.  — Gdzie