Zabijcie wszystkich, Bóg swoich rozpozna - Violetta Domagała - ebook + audiobook

Zabijcie wszystkich, Bóg swoich rozpozna ebook i audiobook

Domagała Violetta

3,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przełom XII i XIII wieku, Europa Zachodnia. Eleonora Akwitańska, najpotężniejsza kobieta ówczesnej Europy, udaje się w podróż do Kastylii, by wskazać przyszłą królową Francji. Podjęta przez nią decyzja szokuje wszystkich i na zawsze zmieni dzieje starego kontynentu. Tymczasem w Langwedocji coraz większa część możnowładców, drwiąc z kościelnych kar, zaczyna jawnie wspierać katarską społeczność. Katarzy, od zawsze będący antagonistami wobec opływających bogactwem katolickich duchownych, są solą w oku papieża Innocentego III. Owładnięty żądzą anihilacji heretyków umysł najważniejszej głowy Kościoła przygotowuje plan definitywnego rozwiązania langwedockich problemów.

Czym zawinili katarzy? W jaki sposób obsesyjne myślenie jednej osoby rozwinie się w ideę przyświecającą możnym i duchownym katolickiej Europy? I jaką rolę w tym wszystkim odegra żądza? Pierwszy tom cyklu „Zabijcie wszystkich, Bóg swoich rozpozna” w fascynujący sposób przedstawia zalążek wydarzeń, które przyczyniły się do anihilacji katarów. Wiara i herezja, miłość i wzgarda, cnota i grzech, posłuszeństwo i przekora nigdy przedtem ani potem nie były sobie bliższe...

Gdy historia skrywa czarne karty średniowiecznych dziejów, Violetta Domagała odkrywa na stronach swej powieści to, co zakazane. Stań twarzą w twarz z prawdą i pamiętaj: VERITAS VOS LIBERABIT!
Tomasz Kosik czyt-nik.pl

Violetta Domagała – z wykształcenia prawniczka specjalizująca się w prawie międzynarodowym, absolwentka Uniwersytetu Wrocławskiego. Karierę zawodową w bankowości i biznesie porzuciła, oddając się swojej wielkiej pasji – pisaniu powieści historycznych. Jej zainteresowania, którym wierna jest przez całe swoje życie, to języki obce, mediewistyka, archeologia basenu Morza Śródziemnego oraz egiptologia. Uwielbia podróżować, przemierzać średniowieczne miasteczka, zwiedzać stare zamki oraz rozkoszować się kuchnią śródziemnomorską.
Zabijcie wszystkich, Bóg swoich rozpozna” to cykl powieści, w którym autorka zdecydowała się przenieść czytelników w ekscytujące czasy średniowiecza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 716

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 10 min

Lektor: Jakub Kamieński

Oceny
3,3 (4 oceny)
1
0
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




OD AUTORA

Drogi Czytelniku,

 

Z najwyższą przyjemnością oddaję Ci w ręce I tom powieści z cyklu Zabijcie wszystkich, Bóg swoich rozpozna, żywiąc tym samym skromną nadzieję, że wędrówka w odległe czasy będzie dla Ciebie niezapomnianą przygodą i sprawi niezawodnie, iż z niecierpliwością będziesz oczekiwał następnych tomów, biorąc pod uwagę, iż im dalej w las, tym groźniej i niebezpieczniej.

Pragnęłabym w tym miejscu zaznaczyć, że nie podeszłam do tematu w sposób schematyczny, albowiem epoka, o której piszę, jest moją pasją od niemal dzieciństwa, a wysiłek, jaki włożyłam w tę pracę, był ogromny, pomimo że sprawiła mi ona niebotyczną przyjemność. Poprzez wielopłaszczyznową ocenę dokładałam wszelkich starań, aby umożliwić Ci, drogi Czytelniku, głębsze wniknięcie w opisywaną przeze mnie epokę, tudzież dzieje autentycznych bohaterów, którzy żadnym namiętnościom nie kładli wszak tamy. Ich apetyt na życie, dzika żądza, rozpłomienione zmysły, wybuchający szkarłatem głos krwi, impulsywność, stająca się momentami gwałtownością, nie były – wbrew obiegowej, jakże krzywdzącej opinii na temat tysiącletniego okresu historycznego – blade i nudne. Powiem szczerze, tego rodzaju nieuzasadnione niczym wypowiedzi są typowe dla osób pozbawionych otwartego umysłu, a przez to woli należytego wyedukowania się i poznania fascynującej prawdy, które z uporem maniaka – wbrew wszelkim świadectwom naukowym, nie mówiąc już naturalnie o zdrowym rozsądku – nazywają ten okres dziejów ponurym średniowieczem.

Pomimo iż moim analitycznym umysłem nie jestem w stanie wniknąć we wszystkie najistotniejsze jego tajemnice, albowiem dzieje te przeminęły setki lat temu, wywodzę prosty wniosek, iż głębiej aniżeli rozum sięga intuicja. Zatem literacka wyobraźnia potrafi czasami spojrzeć wnikliwiej niż najdoskonalszy umysł, mimo że nikomu nie jest dane zrozumieć odległych czasów ani osób w nich żyjących do końca, w swej najgłębszej istocie jesteśmy sobie bowiem obcy. Dokumenty, jakie zachowały się z tamtego czasu, dostarczają często niekompatybilnych informacji, które stawiam pod wielkim znakiem zapytania, ponieważ są one tak względem siebie antagonistyczne, tak krańcowo wzajemnie sprzeczne, iż można pogubić się w gąszczu i ukrytych w mroku nierozwiązanych tajemnicach pokrytych kurzem historii, którego żadną miarą i nawet przy najlepszych chęciach nie sposób zetrzeć. Badacze zamierzchłych dziejów mieli niejednokrotnie poważną trudność w swoich naukowych dociekaniach, dlatego też dochodzili oni do różnorodnych konkluzji, które jednakże nie były oczywistymi, a wprowadzały w spragnionych poznania umysłach jedynie większy zamęt.

Drogi Czytelniku, w pierwszym tomie przedstawiam w niezwykle przejrzysty sposób zalążek wydarzeń, które miały miejsce w latach 1199–1205 (choć naturalnie zaistniały one na europejskiej arenie o wiele wcześniej), a które w tym okresie rozwijały się dość spokojnie, aby wkrótce – co opisane jest w tomie drugim i następnych – wybuchnąć z siłą wulkanu, którego lawa bezdusznie i z nieokiełznaną furią pochłonęła wszystko to, co tylko napotkała na swej drodze. W powieści, która w dominującym stopniu została oparta na prawdziwych wydarzeniach, poznasz jakże odważne i chorobliwie ambitne osoby, które silną dłonią trzęsły ówczesną Europą, usiłując trzymać za pyski niepokornych sobie poddanych, jednocześnie narzucając im swą wolę, która w ich szaleńczych umysłach była jedynie słuszną. Poznasz miejsca, które były wspaniałe i oszałamiające w swej nieprzemijalnej urodzie – i niejednokrotnie zastanawiam się, czy przypadkiem nie przewyższają one tych współczesnych, absurdalnie zmienionych i – powiedzmy – udoskonalonych.

W XII i XIII wieku, podobnie jak w poprzednich stuleciach, wciąż wysuwano zastrzeżenia co do postępowania etycznego duchownych, ich nieprzystojnego bogactwa, przekupstwa i rozwiązłości. Głównie jednak krytykowano ich za majętność i nadmiernie szeroką władzę, za zmowę z władzami świeckimi oraz za służalczość. W każdym razie nie różnili się oni od najemników, którym trzeba było płacić. W pierwszym tomie ukazuję zatem waśnie i słowne zapasy pomiędzy heretykami a katolickimi mnichami. Na razie jest w miarę spokojnie, ale poczekaj… zobaczysz, co się stanie niebawem!

W tym miejscu winna jestem dokonać paru wyjaśnień dla znawców tematu. Mianowicie z pełną świadomością starałam się bardzo rzadko używać określenia „katar” (obecnie uważa się, iż to gra słów zaczerpnięta ze średniowiecznej niemczyzny, oznaczająca osobę oddającą cześć kotom; nie będę już nawet pisać o określeniu bougre, będącym zniekształconym wyrazem Bułgar, co było oczywistą aluzją do heretyckiego Kościoła dualistów Europy Wschodniej, a które z czasem przekształciło się w angielski wyraz bugger, co z kolei było plugawą predylekcją zarzucaną niegdyś zwolennikom kataryzmu), albowiem nie lubię tego zwrotu, jak i wszelkich niedorzecznych oszczerstw, jakie były na ich temat preparowane przez spalających się w nienawistnej zazdrości katolickich przeciwników, a co za tym idzie – prześladowców. Duchowi nauczyciele, jakimi byli owi heretycy, sami wszak tak się nie określali, albowiem byli po prostu dobrymi chrześcijanami, przyjaciółmi Boga. Podobnie ma się rzecz z określeniem Doskonały. Tenże zwrot został wprowadzony przez Kościół i to znacznie później, dlatego też nie czułam się w obowiązku używania go. Nazwa ta nie oznacza naturalnie, że osoba taka była bez skazy. Zwrot ten oznaczał heretica perfecta/hereticus perfectus, zatem – co jest oczywiste – dotyczył osoby, która przeszła z poziomu sympatyka na poziom osoby posiadającej święcenia, osoby wtajemniczonej.

I jeszcze jedno wyjaśnienie. W latach, które opisuję w pierwszym tomie i w kolejnych, nie używano zwrotu Langwedocja, ale ja na przekór i aby jednoznacznie wskazać Czytelnikowi jedno z wielu miejsc akcji – albowiem w moim mniemaniu nie ma na świecie człowieka, który nie wiedziałby, gdzież ta przepiękna kraina, obecnie Langwedocja-Roussillon, się znajduje – przytaczam to określenie naprzemiennie z nazwą potężnego hrabstwa Tuluzy.

Życząc zatem przyjemnej lektury, pozostaję z wyrazami szczerego szacunku.

 

Violetta Domagała

ROK PAŃSKI 1199

Książęcy orszak przemierzał drogi Akwitanii. Pogoda nie była im łaskawą. Kłębiaste, burzowe chmury towarzyszyły podróżnym niezmiennie od momentu, kiedy opuścili oni Poitiers w hrabstwie Poitou. Sprawiały wrażenie ociężałych, jak gdyby wisiały w powietrzu rozpięte na igraszkę wichrom, przetaczały się bowiem po niebie posępnie i leniwie. Szare obłoki robiły się stopniowo ciemniejsze i groźniejsze, jakby pragnęły zawładnąć w swe bezkresne ramiona to wszystko, co znajdowało się na ziemi rozmiękłej i słotnej. Wozy toczyły się wolno po nierównej, grząskiej drodze okraszonej miejscami wielkimi kałużami. Każdy z podróżnych z utęsknieniem myślał o rozprostowaniu zdrętwiałych kości, byle jakim posłaniu, na które mógłby się rzucić, aby z ufnością wtulić się w objęcia zacnego Morfeusza1. Wtedy bowiem spłynąłby na nich wielki spokój i odprężenie.

Za kolejnym rozległym pastwiskiem, które właśnie mijali, a które o tej porze roku leżało odłogiem, poczęły rozciągać się dębowe lasy ze starymi, ogołoconymi z liści drzewami, z długimi konarami smutnie sterczącymi nad leśnymi wądołami i z rzadka uczęszczanymi drogami. Zawierucha i szaruga nie zamierzały dawać za wygraną. Pałętały się po drogach, unosiły się w powietrzu, były wszechobecne jak przebrzydłe choróbsko toczące człowieka od wewnątrz.

Hugo Carpine jadący wraz ze zwiadowcami na czele wystawnego pochodu, którego zadaniem było ostrzeganie przed możliwym niebezpieczeństwem, odczuwał od pewnego czasu niepokój. Zakorzeniły się w nim wątpliwości. Wyglądało na to, że pytając uprzednio chłopów o drogę do zamku Belerniey, padł ofiarą oszustwa. W podzięce za udzielenie odpowiedzi rzucił przydrożnej hołocie jednego solida. Jednakże droga, którą mieli podążać zgodnie z ich wskazaniami, jakby cały czas się wydłużała, a nie skracała. Powinni byli dawno zauważyć rozległe wzniesienie, a na nim piętrzące się groźnie potężne zamczysko, które było celem dzisiejszego nocnego spoczynku. Jeździec z książęcego oddziału postanowił naprędce rozmówić się z dowódcą jazdy na temat podejrzeń, które go dopadły, ale ten zniknął gdzieś z jego pola widzenia. Carpine zaklął wściekle pod nosem. Wyrzucał sobie, że tak łatwo dał się oszukać jak byle jaki tępawy giermek, którym według własnej oceny doprawdy nie był. Gwałtownie zawrócił konia ku wozowi, w którym jechała dostojna pani2 ze swą służką3 i arcybiskupem Bordeaux, Eliaszem de Malemort4.

Hugo podjechał do księżnej. Otarł rękawicą naprędce twarz z potu i kurzu. Nachylił się z konia ku książęcemu wozowi.

– Pani…? – wycedził z wolna przez nadpsute zęby.

Eleonora dopiero po chwili odsunęła wełnianą zasłonę i nieznacznie wychyliła głowę:

– Tak? – I nieomal natychmiast wzdrygnęła się na kolejne jego słowo, przysłaniając dłonią twarz.

Carpine cuchnął czosnkiem i cebulą, które w trakcie podróży stale podjadał.

– Wybaczcie mą śmiałość – wykrztusił – ale podejrzewam, że chyba… jesteśmy nie na tej drodze, którą mi wprzódy wskazano…

Kobieta chłodno rzuciła okiem na Hugona i przyłożyła dłoń do szyi. Przesunęła palcem po wycięciu płaszcza przetykanego złotem i poprawiła tkaninę zawoju.

– Jakże to? – spytała zdziwiona. Nie mogła nic zaradzić na to, że głos jej brzmiał szorstko. – Mówiłeś przecie, że wkrótce dojedziemy. Cóż się znowu stało?

– No właśnie nie jestem pewien, ale chyba chłopi…

– Chłopi? – przerwała ostro, spoglądając na łucznika. Jej drwina była nieprzyjemna, a ton mówił więcej aniżeli słowa. – Takim sposobem to my nigdy nie dotrzemy do celu. Po odjeździe Lusignanów wyraźnie rozkazałam pilnować drogi i zawczasu wywiadywać się, byśmy znowuż nie wpadli w zasadzkę – przypomniała, nie okazując względów. – Wszak kosztowało mnie to la Perche, aby się uwolnić… A tu kolejna przeszkoda? – spytała z przekąsem, po czym dodała gniewnie: – Przywołaj mi tu szybko dowódcę!

„Na Boga! Cóż za głupiec!” – pomyślała z oburzeniem.

– Jak rozkażecie, pani … – odparł tonem ponurym jak gradowa chmura. Ścisnął nogami boki ogiera i odjechał, usiłując naprędce zniknąć z oczu możnej pani.

Księżna na powrót wsunęła głowę do wozu. Była poirytowana bezmyślnym zachowaniem żołdaka. Wszak miał on pilnować wyznaczonej uprzednio trasy do Belerniey, a pomimo rozkazów nie przyłożył się należycie do wypełniania nałożonych na niego obowiązków. Jego brak przezorności mógł kosztować księżną kolejny drogi okup, którego nie uśmiechało się jej płacić. Eleonora pośpiesznie dała znak siedzącemu przy niej kapłanowi, aby ten powstrzymał się od zabierania głosu i siedział cicho. Nie w smak jej było wysłuchiwanie wywodów przemądrzałego arcybiskupa i jego niewłaściwych do sytuacji uwag. Duchowny zbyt dobrze znał Eleonorę, aby się jej w tejże materii sprzeciwiać. Nie miało to najmniejszego sensu, a wchodzenie w spór nie byłoby w tej sytuacji korzystne. Wszyscy byli zmęczeni podróżą i zbytnio rozdrażnieni. Byle jakie niestosowne słowo wypowiedziane w złym momencie mogło wywołać istną lawinę wzajemnych pretensji i wybuch utajonych żalów.

Stara księżna oparła siwą głowę o bulwiaste poduszki i przymknęła powieki. Były ciężkie. Stukrotnie za ciężkie. Czas straszliwie się jej dłużył, a co gorsza, podróż tak naprawdę na dobre się nie rozpoczęła. Ileż to razy jeszcze ta utrudzona życiem kobieta będzie musiała przeprawiać się przez trudno przejezdne góry, przepaściste, dzikie przełęcze czy wzburzone morza targane niebezpiecznymi sztormami, by załagodzić kolejny konflikt, ocalić koronę przynoszącemu nieszczęście synowi5, by pomóc scalić rodzinę, uratować dynastię i uniknąć wykańczającej wszystkich wkoło wojny? Ileż to razy jeszcze w swoim życiu będzie musiała walczyć o utrzymanie jedności wszystkich zdobytych przez jej drugiego męża6 ziem, by nie dopuścić do grabieży i przynajmniej na pewien czas zapobiec nierozważnej ich utracie ze szkodą dla własnej rodziny? Jak długo będzie musiała się jeszcze zamartwiać, czy jej bezmyślny, zawsze nieodpowiedzialnie postępujący syn będzie w stanie utrzymać królestwo, którego nie powinien był odziedziczyć? Wszakże nie dla niego było szykowane olbrzymie terytorium Plantagenetów, które stworzyła wespół z Henrykiem, a którego rozległe ziemie ciągnęły się od pokrytych śniegiem szczytów Pirenejów aż do kanału La Manche i od kanału obejmowały królestwo Anglii! Doprawdy, nie dla niego. Czemuż on żyje? Czemu nie umarł miast jej pierworodnego Wilhelma7, nadziei rodu? Czym naraziła się Bogu, że nie zechciał usunąć niechcianego płodu z jej łona? Od kiedy na świat przyszedł najmłodszy, najmniej wyczekiwany przez nią syn, nie znosiła tego krnąbrnego, niewdzięcznego dziecka. Jej serce rwało się tylko do Ryszarda8, ponieważ to on przyczyniał matce zawsze jeno dumy i radości. Dlaczego jej umiłowany ponad życie syn musiał zginąć jakże niedorzecznie, w pełni męskich sił od jednego wystrzelonego w szyję bełtu Basile’a9? Czy długo jeszcze, zmordowana życiem, będzie musiała dusić w sobie te wszystkie smutki i rozterki, których końca nie widać, za to wykluwają się nowe kłopoty i troski, których głównym źródłem był właśnie jej zupełnie nieudany najmłodszy syn? Była przekonana, że już do końca.

Czyż nie nadszedł wreszcie właściwy po temu czas, by odpocząć w zaciszu spokojnych murów Fontevraud; w cieniu wijących się latorośli i alejek w atrium pomiędzy krużgankami klasztornymi wypełnionymi pachnącą słodyczą roślinności, jakże bujnie porastającą żyzne ziemie wokół andegaweńskiego klasztoru, pobudzaną przez nawiewający z południa ciepły wiatr? Oddać się w spokoju refleksjom i modlitwom. Poddać się cudownemu nurtowi życia w opactwie, którego rytm dnia wyznaczają od dawien dawna ustalone reguły klasztorne wprowadzone przez Roberta d’Arbrissel10, który uznawał stare wdowy za bardziej moralne od mężczyzn. Dać wreszcie ulgę wycieńczonemu ciału i umysłowi, który już niczego nie oczekuje, niczego się nie spodziewa. Domaga się jedynie wyciszenia i błogiej, sprawiającej duchową przyjemność wewnętrznej harmonii, która leczy tak zdrożone ciało, jak nadszarpnięte nerwy. Tylko tego pragnęła, całkowicie pogodzona z losem i przemijającym szybko czasem, aby ktoś właściwie i godnie mógł ją zastąpić i zdjął z jej starczych ramion brzemię nigdy niezmniejszających się obowiązków. Wszelako ów czas nie był jej łaskawym i od dawna nie sprzyjał. Ranił jedynie i co rusz nakładał nowe troski, które przygniatały serce.

Powieki nadal miała przymknięte, gdy kolejny głos przeszkodził Eleonorze i niebacznie wyrwał ją z zadumy, w której z lubością się pogrążyła.

– Księżno, życzyliście sobie mówić ze mną? – Usłyszała miły, łagodnie brzmiący ton.

Eleonora ponownie rozsunęła wełnianą zasłonę. Ujrzała wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, o niebieskich, żywych oczach i pogodnym obliczu. Był to Guy de Ardalais we własnej osobie. Lubiła go. Dzielny wojownik, dowódca towarzyszących jej rycerzy oraz oddziału łuczników, który wiernie służył królowi angielskiemu, podobnie jak niezmordowany, najwierniejszy rycerz wszystkich Plantagenetów, szlachetny Wilhelm le Maréchal11. Król pragnął, aby jego matka wraz z całą świtą była bezpiecznie eskortowana na ziemie kastylijskiego króla Alfonsa VIII12. Jan Plantagenet powierzył Guyowi szczególne zadanie. Do jego obowiązków należała przede wszystkim ochrona księżnej. Miał jej strzec jak oka w głowie pod groźbą utraty własnej.

– Dlaczego twój człowiek dał się tak łatwo zwieść? Wydałam wam jasne polecenia, a teraz nie wiadomo, kiedy dobrniemy do Belerniey. Wszyscy są zmęczeni, przed nami bardzo długa podróż i nie ma potrzeby, aby nadwyrężać siły na bezowocne jazdy po lasach, które z pewnością nie przybliżają nas do postoju – wyrzuciła z siebie jednym tchem, dając tym samym upust niezadowoleniu.

– Nierozważnie postąpił, że posłuchał tamtych chłopów, ale nie sądzę, by uczynił to przez niedbalstwo. Wszakże sam pragnąłby już wypocząć jako i my…

– Może i nie przez niedbalstwo, ale na pewno przez głupotę! – odpowiedziała, wzdychając. – Jestem o tym przekonana. Wiedziałeś, że jedziemy inną drogą, niż pierwotnie zaplanowałeś?

Guy skierował nagle spojrzenie na drogę. Zastanowił się przez moment, a chełpliwe słowa ugrzęzły mu w gardle. Unikał jej wzroku jak ognia. Zapadło milczenie, które wnet przerwała rozdrażniona Eleonora.

– Zatem? – Zgrzytnęła zębami. – Nad czym się zastanawiasz?

– Pani… ja również uznałem, że chłopi prawdę mówią i tym sposobem szybciej dotrzemy do zamku. Nie mogłem przypuszczać, że ośmielą się kłamać, mając przed sobą iście królewski orszak, jadący z tak potężną eskortą.

– Bądź co bądź obydwaj pomyliliście się – skwitowała z głębokim westchnieniem, a de Ardalais niechętnie skinął głową na znak potwierdzenia. – Na przyszłość ze mną ustalaj wszelkie zmiany. Nie życzę sobie więcej żadnych niespodzianek. Wszak miałam ich aż nadto w swoim życiu. – Zerknęła kątem oka na jasnowłosego mężczyznę o ujmującej twarzy i szczerym spojrzeniu. – Już wystarczy, chcę jeno spokojnie dotrzeć do córki i zięcia – rzekła szorstko. – Więcej mnie nie zawiedź!

– Wedle waszych rozkazów, księżno – odparł posłusznie dowódca, nie śmiąc spojrzeć jej w oczy. – Bowiem waszą rzeczą jest mi rozkazywać, a moją wypełniać wasze rozkazy i życzenia.

Księżna podniosła rękę, dając mu znak, iż może się oddalić. De Ardalais cmoknął na konia i ruszył przed siebie. Bez zbędnej zwłoki puścił się w kierunku niefrasobliwego łucznika. Podjechał do będącego na przedzie pochodu Hugona. Gdy konie ich zrównały się na tyle, by mogli swobodnie rozmawiać, dowódca bez zastanowienia ściągnął skórzaną rękawicę z dłoni i znienacka trzepnął nią po przekrzywionym hełmie niczego niepodejrzewającego młodziana. Chłopak gwałtownie ściągnął cugle.

– Cóż robisz, Guy?! – krzyknął przestraszony, wstrzymując konia. – Co?

– Jak to co? Daję ci łupnia, tępaku! – oznajmił ponuro rycerz. – Czemuż to nie spytałeś, czy droga, na którą sam się zdecydowałeś, jest tą właściwą? Księżna niezadowolona, grymasić zaczęła. Musiałem powiedzieć, że sam tak zadecydowałem, bo baty nie ominęłyby cię albo i co gorsza…

– Czemuś ty taki nerwowy? – prychnął Carpine. – Trzeba było prawdę rzec.

Dowódca spojrzał na niego ostro.

– Przypominam ci, że mnie podlegasz, zatem pilnuj się – przestrzegł, marszcząc grube brwi. – Obowiązuje cię posłuszeństwo. To ja dowodzę oddziałem, wydaję rozkazy, a ty masz je wypełniać.

Młodzian udał, że bagatelizuje całą sprawę, jak miał to w niechlubnym zwyczaju. Niemniej jednak w głębi ducha odczuł napięcie. Przełknął ciężko i popadł w milczenie.

– Nie popełniaj więcej podobnych błędów, bo będę zmuszony pogruchotać ci gnaty, a wtedy na pewno zaboli. Nie skończy się tylko na obiciu twojego cuchnącego pyska. Zrozumiałeś?

Hugo Carpine skrzywił się i zachrobotał ze złości zębami. Miał do siebie pretensje, że naiwnie zawierzył chłopom i tym samym dał się wystrychnąć na dudka.

Tymczasem orszak minął dwa średniej wielkości wzgórza Lormont okalające wąską dolinę na prawym brzegu Garonny. Pozostawił za sobą nadgryzione zębem czasu opactwa Sainte-Croix i Sainte-Eulalie, a potem grube obronne mury ciasno opasujące Bordeaux, wzniesione dzięki zmyślnej inwencji rzymskich budowniczych, dużo kościołów w ich obrębie oraz jakże imponujący pałac L’Ombrière, dumnie wznoszący się w południowo-wschodniej części miasta. Rodowa siedziba z dziecięcych lat Eleonory i jej siostry13 przywołała echo minionych, szczęśliwych chwil, jakie spędziła w nim do dnia swojego pierwszego ślubu. Kojarzyły się one z edeniczną swawolą dzieciństwa, z jego bezpośredniością i żywością. Wspomnienia o beztroskim życiu, które wiodła jako rezolutna, wiecznie roześmiana dziewczynka wraz z młodszą siostrą u boku ojca14, poczynały się z czasem niezauważenie rozmywać w ciągłej pogoni za władzą i przemożnym pragnieniem utrzymania w rękach tego wszystkiego, co odziedziczyła po swych wspaniałych akwitańskich przodkach. Niemniej jednak Eleonora nadal mogła szczycić się doskonałą pamięcią, jeżeli była taka potrzeba. Wówczas potrafiła wydobyć z niej to, co najważniejsze, i niejednokrotnie samą siebie zaskoczyć.

Po północy książęce wozy przy blasku setek pochodni dotarły do upragnionego miejsca przeznaczenia, jakim było wzniesienie, na którym przodek barona de Belerniey postawił zamek. Nareszcie! Wielka, wzbudzająca u wrogów szacunek warownia z czterema potężnymi donżonami wzmocnionymi dla bezpieczeństwa solidnymi przyporami. Aby częściowo złagodzić ponurość chropowatych murów, wywieszono dziesiątki chorągwi ze strzelnic i podłużnych wąskich okien. Spiczaste i długie wisiały pod osłoną murów, powiewając zgodnie z rytmem wiatru, a teraz, od kiedy przed dwoma dniami ucichła potężna wichura, pookręcały się na swoich drzewcach pomalowanych na zieloną barwę, ponieważ był to ulubiony kolor właściciela zamku. Pochodnie, które migotały w uchwytach nad okutą żelazem bramą, oświetlały most i olbrzymią wiszącą tarczę herbową rodu de Belerniey.

Wozy wjechały na most i ostrożnie przetoczyły się po nim. Minęły wielkie odrzwia bramy, przejechały pod żelazną, uniesioną wysoko kratą i wjechały na dziedziniec wraz z całą bogatą książęcą i biskupią świtą, wartą przyboczną, oddziałem królewskich rycerzy, łuczników, z psami, sokołami, którymi zajmował się specjalny oddział, trębaczami, zbrojnymi parobkami i stajennymi.

Załoga zamku niczym rozżarzone dyski przelatujące po niebie biegała we wszystkie strony. Śpieszyła z pomocą, aby rozmieścić przyjezdnych według ustalonego przez baronowskiego sekretarza planu. Zrobiło się ostre zamieszanie i powstała wielka wrzawa. Zapanował chaos, wszyscy wzajemnie się przepychali. Dziedziniec zamku Belerniey stał się prawdziwie rzymską areną wypełnioną po brzegi krzykliwymi ludźmi. Stajenni poili strudzone konie i woły, by następnie zaprowadzić je w miejsca dla nich przeznaczone. Służba księżnej i biskupów zaczęła wypakowywać niezbędne rzeczy i targać je do wnętrza komnat, aby za parę godzin z powrotem ładować je na wozy. Świta Eleonory i arcybiskupa odpowiednio do swojego statusu została rozmieszczona w tych częściach zamku, które zazwyczaj były przydzielane gościom. Wszystkich rozlokowano nader sprawnie. Żołdacy pokładli się obok zwierząt w oborach i stajniach jak mocno napita czereda i wnet posnęli. Nikomu nie chciało się ani gadać, ani wykłócać.

Księżna rozkazała gospodarzom, rodzinie de Belerniey, żeby służba jak najszybciej dostarczyła gorącej wody do komnaty, w której przyszło jej spędzić noc. Zamierzała się odświeżyć i usunąć podróżny kurz. Poleciła ponadto, by przyniesiono jej nieduży dzban schłodzonego wina i parę gotowanych owoców.

Arcybiskup otrzymał salę blisko komnaty sypialnianej gospodarzy. Była obszerna. Wszakże nie można było umniejszać jego dostojnemu urzędowi arcybiskupa Bordeaux. Jednakże kiedy Eliasz przestąpił próg, wykrzywił twarz w cierpkim grymasie, wyposażenie bowiem pozostawiało wiele do życzenia i w niczym nie przypominało jego osobistych pomieszczeń w bogatym pałacu arcybiskupim w Bordeaux. Oprócz łoża, stołu, rzeźbionego krzesła z wysokim oparciem i cudownie wyrzeźbionego przez genueńskiego mistrza Tarpagnego posągu Matki Boskiej z małym Dziecięciem na ręku, niczego więcej w niej nie było. Dlatego też polecono wypakować część biskupich sprzętów, które jechały do Kastylii. W ten sposób Eliasz de Malemort zamierzał uprzyjemnić sobie tę niedługą noc, jaka mu pozostała. Na pytanie służącego, dlaczego tak wiele czasu poświęca rzeczom pięknym, odpowiedział z wyrzutem: „Toż to pytanie ślepca!”.

Naprzeciwko malutkich okien wisiał na kamiennych ścianach olbrzymi drewniany krzyż. Duchowny pomodlił się i szybko zrobił znak krzyża, a następnie zajął się przyziemnymi sprawami, które zaprzątały jego uwagę od dłuższego czasu. Przykazano zamkowej służbie, by ta doniosła do jego nowej kwatery czerwonego wina, świeżo upieczonych płatów łososia, do tego chleb i słuszny kawał maślanego ciasta. Teraz nareszcie poczuł się wspaniale. Wszak nie mógł położyć się spać bez solidnego pożywienia, które wprawiłoby go w wyśmienity nastrój, i posmakowania godnego starożytnych bogów tutejszego wina, z dorodnych winorośli gęsto obrastających ziemie od południowej strony warowni. Przystąpił zatem do uczty.

Kiedy Eleonora przyłożyła swą siwą głowę – onegdaj najpiękniejszą spośród europejskich koronowanych głów – do miękkiej poduszki obłożonej przyjemnym grafitowym aksamitem, doświadczyła błogiego ukojenia i odprężenia jak również ogromnego znużenia, które dopiero teraz dopadło ją najmocniej. Zmęczenie, jakie zniosły ciało i dusza, pociągnęło za sobą dogłębne wyczerpanie. Pomimo usilnego pragnienia zbawienny sen nie zamierzał jednak szybko nadejść. Szerokie łoże dla wygody i bezpieczeństwa przed podrygującymi stale płomieniami ognia, którego szalejące iskry mogłyby nieopatrznie poparzyć szacownego gościa, ustawione zostało w bezpiecznej odległości od kominka. Kobieta przylgnęła do lnianej powłoki opasującej ściśle posłanie i naciągnęła na siebie podarowane jej przez baronową de Belerniey ciężkie futra. Miękkie w dotyku i zachwycające. Nadające się idealnie do otulania królewskiego ciała.

Jednak mimo iż służba sprawiła się wyjątkowo dobrze i w komnacie solidnie napalono dla długo wyczekiwanego z niecierpliwością książęcego gościa, a ogień nie przestawał ostro buchać, uczucie chłodu nie ustępowało. Szyby nie zostały dobrze dopasowane i gołym okiem można było zauważyć dziury w otworach, przez które przenikał wszędobylski, napastliwy wiatr. Jednakże komnata ta pomimo przeciągów była najlepszą, jaką można była zaoferować Eleonorze Akwitańskiej.

Wiatr zawodził głośniej aniżeli za dnia, ponieważ w nocy każde odgłosy były intensywniejsze, jak gdyby podsycane przez czarcią zawiść. Lecz jego drażniący uszy poszum wbrew pozorom działał kojąco na starą kobietę. Surowość miejsca jej nocnego odpoczynku i brak urzekająco rozbrajającego ciepła nie były czymś, co mogłoby w czymkolwiek przeszkodzić tej żelaznej z charakteru i siły woli Akwitance. Księżna nie zważała na tak trywialne niewygody. Zdołała poznać w swoim życiu zdecydowanie surowsze pomieszczenia, gdzie uciążliwy ziąb był jednym z niewielu towarzyszy jej niedoli i poniżenia – komnaty pozbawione podstawowych wygód należnych jej z racji urodzenia i wychowania. Sale były zimniejsze, mroczniejsze, nawet myszy nie zagrzewały tam miejsca, a ona skazana była na przebywanie w nich przez długie lata, mimo iż nie nawykła do tego ani do życia w niewoli i odrzuceniu.

Nie, takie niedogodności jak ta dziś nie były jej straszne. Wszakże była nieodrodną wnuczką ponadprzeciętnego człowieka, prawdziwego koryfeusza, którego wybryki zrażały do nich nawet osoby obdarzone najlepszą wolą, ale który niewątpliwie przesłaniał winy blaskiem swojej niezwykłej indywidualności, hojności i tym, że z beztroską na sercu traktował siebie, jak i bliźnich. Był wytrawnym poetą obdarzonym ciętym językiem, mecenasem sztuki i jej wyrafinowanym znawcą, ale również walecznym wojownikiem, którego subtelna wiedza czyniła dwornym rycerzem, niepoddającym się nigdy dziewiątym diukiem Akwitanii, Gaskonii i hrabią Poitou15. Wielki pan, wielki rozpustnik i prześmiewca, mężny i niebywale odważny, przedkładający miłość i szczęście ponad zasady, gotowy zawsze wojować z potężnym Kościołem i jego wiernopoddańczymi wilkami w jagnięcej skórze, którzy raz za razem rzucali mu w twarz ekskomunikami. On wszak zupełnie się nimi nie przejmował. Śmiał się jeno i drwił na całego z faryzeuszowskich głupców.

Blask bijący od potężnego kamiennego kominka przesadnie ozdobionego marmurowymi karłami i przeplatającymi je kwiatami blado oświetlał mocno pomarszczone oblicze byłej królowej Anglii, która była również niegdyś władczynią królestwa Franków. Stojące na kamiennej podłodze wielkie, rozgałęzione świeczniki upstrzone niezliczoną liczbą świec rzucały chybotliwe światło na znajdujące się w komnacie meble. Siedemdziesięciosiedmioletnia księżna naciągnęła na starcze ciało futra i odwróciła się plecami do ognia. Wycieńczona żmudną drogą i ostatnimi przykrymi wydarzeniami z udziałem braci Lusignanów potrzebowała krzepiącego snu, który pomógłby jej bez dalszych niepokojących frasunków dotrzeć do królestwa jedynej pozostałej przy życiu córki, noszącej to samo co ona imię – Eleonory Młodszej16. Targała nią tęsknota za córką, z którą rozstała się lata temu, gdy ta jako zapłakana dziewięcioletnia dziewczynka zmuszona była opuścić ojcowski dwór i wyjechać do dalekiego, skąpanego w południowym słońcu królestwa. Musiała spełnić narzucone jej przez rodziców oraz Boga przeznaczenie i zostać królową wiecznie zbuntowanej, aczkolwiek wspaniałej Kastylii.

– Pani… śpicie? – spytała służąca, wierna i oddana towarzyszka wielu wspólnych lat niedoli. – Ciepło wam?

Dwórka leżała na ubogim posłaniu, na podłodze, jak zawsze blisko swej pani, gotowa na każde jej skinienie, na każde wezwanie, czy to w środku nocy, czy też o poranku. Głos Amarii rozszedł się głucho po olbrzymiej gościnnej komnacie. Był niczym echo uderzające bezgłośnie w kamienne ściany komnaty. Zapanował spokój. Pustka i cichość. Zamek zamknął swe podwoje. Zasnął i pogrążył się w mroku nocy, która wniknęła głęboko w serca i umysły wszystkich obecnych na Belerniey. Martwą ciszę przerywały jedynie trzeszczące i posykujące wężowate języki ognia pobudzane przez podmuch wiatru wpadający co rusz do kominka.

Eleonora nie odpowiedziała. Czy spała? Czy może nadal trwała w głębokiej zadumie, nie mogąc zasnąć pomimo obezwładniającego ją zmęczenia i opadnięcia z sił? Czy zdołała już pobłogosławić bezkresnego darczyńcę zapomnienia? Tego nikt nie mógł wiedzieć.

*

W dusznej stajni, którą baron de Belerniey przeznaczył dzisiejszej nocy na spoczynek dla żołnierzy księżnej, jej sokolników, trębaczy, pachołków, panował spokój. Ludzie z orszaku posnęli i chrapali jeden przez drugiego. Niektórzy z nich przebudzali się czasem na chwilę i trącali śpiących sąsiadów, domagając się zupełnej ciszy. Efektów to jednakże nie przynosiło. Zbierano siły na kolejny wyczerpujący długą jazdą dzień. Oby jak najprędzej dotrzeć do gór, przeprawić się i wjechać na cieplejsze ziemie sąsiedniego królestwa. Oby dotrzeć do Kastylii, upoić się jej niezaprzeczalnym czarem i w pełni rozkoszować się nadobnymi wdziękami pięknych ciemnowłosych kobiet o melodyjnym głosie, pachnących aromatyczną oliwą i słodkim winem. Kobiet o oczach czarnych i zalotnych, których pełne piersi, ukryte pod jasnymi koszulami i kolorowym suknem, dumnie falowały w rytm poetycznych nut wyśpiewywanych przez wędrownych muzyków. Za tym tęskniono w dusznej stajni, oborze, w donżonach, wszędzie tam, gdzie tylko znalazło się miejsce dla utrudzonych wędrówką gości barona de Belerniey.

Gdy mężczyźni wokół spali jak powalone na polu walki trupy i słychać było ciężkie, przerywane czasami oddechy wydobywające się z męskich gardzieli, mała, drobna, sprytna dłoń sięgnęła do worka przymocowanego do jednej z żołnierskich zbroi. Delikatnie rozwiązała rzemień otaczający skórzaną sakwę i próbowała wydobyć z niej kilka monet. Powolutku i jak najciszej, aby nikogo nie zbudzić. Starała się, jak mogła. Rączka była zwinna i zapewne doświadczona w tym procederze, bo dotąd nikt nie zareagował. Ileż to już razy okradała w podobny sposób opitych mężczyzn! Zgrabnie chwyciła pieniądze w wytrawne paluszki i równie zgrabnie wyciągnęła je z worka.

Dziewczynka zamierzała już odejść, ale coś ją tknęło, jakby jakiś przymus wewnętrzny rozkazał jej mimo wszystko pozostać i dokończyć to, co już rozpoczęła. Coś szepnęło jej: „Zostań… Poczekaj… Nie odchodź jeszcze”. Nie potrafiła tego wytłumaczyć ani pojąć. To coś sprawiło w każdym razie, iż została dłużej, niż należało… niż powinna była. Postanowiła bowiem zawiązać jeszcze ową okradaną przez siebie sakwę. Pomyślała, że tak będzie lepiej, że nie wzbudzi to żadnych podejrzeń, a ten, któremu odbiera solidy, nie zauważy braku raptem kilku z nich. Odłożyła delikatnie na bok, na suchą słomę, ukradzione pieniądze i zajęła się supłaniem na powrót rzemienia. Nie zdawała sobie sprawy, iż tenże ryzykowny krok mógł ją drogo kosztować. Nie wyczuwała najmniejszego zagrożenia ani tym bardziej nie miała świadomości krytycznego położenia, w jakim raptownie mogła się znaleźć. Niczego nie przypuszczała i nie przewidziała. Była wszak jedynie małą, wygłodzoną dziewczynką, która od wczorajszego poranka niczego nie jadła, a te kilka monet dałoby jej szansę, aby nareszcie zaspokoić męczący ją głód. Przez chroniczne niedojadanie wciąż cierpiała na uciążliwe bóle brzucha.

Zaprzątnięta wiązaniem nie zdołała zauważyć nadciągającego z całkiem bliska niebezpieczeństwa. Wtem znienacka, nie wiadomo skąd, jakby sam diabeł wydobył się nagle, niepostrzeżenie z szatańskiej głębi i pochwycił ją z całej siły za wątłe gardło…

– Ty mała złodziejko! – Usłyszała.

Nie zdołała krzyknąć. Nie zdążyła.

– Chciałaś mnie okraść? Mnie?!

Żelazne ręce zaciskały się na chudziutkiej szyjce jak metalowe klamry nachodzące jedna na drugą. Nie miała szans, aby się uwolnić. Dusiła się. Czuła przemożny ucisk, który odbierał jej dopływ powietrza. Słabła, a silne dłonie mężczyzny uniosły ją nad ziemią i nie przerywały śmiertelnego miażdżenia. Przerażona machała w powietrzu szczuplusieńkimi nóżkami, ale na nic się to zdało. Powolutku, na spokojnie uchodziło z niej życie.

W końcu człowiek ów z nagła ją puścił. Dziewczynka upadła na ziemię. Złapała się obiema drobnymi rączkami za szyję i głośno charczała. Nie mogła krzyknąć. Nie mogła się ruszyć. Próbowała oddychać. Najemnik stał przed nią i patrzył wściekły na małe dziecko, które chciało go okraść.

– Wiesz, kim jestem?! – krzyknął, nie zważając na śpiących wokół siebie towarzyszy. – Ja ci teraz pokażę, co robię z takimi parszywymi złodziejami jak ty!

Wrząc od gniewu, nachylił się nad dziewczynką i ryknął:

– Wstawaj!

Ktoś stęknął, ktoś tam zaklął. Ludzie przecierali oczy i podnosili głowy. Ciekawość zwyciężyła ze snem, który może już nie nadejść do rana. Niektórzy jednakże odwracali się na bok i niezrażeni ogólnie panującym hałasem ponownie zapadali w błogosławiony sen.

– Cóż tak krzyczysz?

– Co się dzieje? – odezwały się liczne głosy.

– Daj ludziom spać! Ranek zaraz nastanie, a my mało co pospaliśmy!

– A wiecie, co się stało? – łucznik piłował gębę. – Chcecie wiedzieć? To patrzcie… Ta mała dziewka… – W tym momencie Hugo Carpine złapał dziewczynkę za poszarpaną suknię i postawił ją na chwiejnych nogach. – Ta złodziejka chciała mnie okraść! Próbowała zabrać moje monety, które miałem na czas wyprawy! – grzmiał. – Nie podaruję jej tego! Zapłaci mi za to, mała dziwka!

Dziewczynka dygotała niemożebnie ze strachu i cały czas się krztusiła. Nadal nie mogła swobodnie oddychać. Chwiała się na nóżkach, kaszlała i łapała nerwowo powietrze. Łzy ciekły po jej drobniutkiej, bladziutkiej, wykrzywionej przerażeniem twarzyczce.

– Zwariowałeś? To małe dziecko ma być tym złodziejem? Widocznie głodna jest… Albo ojciec ją wysłał… To jemu należy się kara, a nie jej.

Najemnik nadal kipiał od gniewu.

– I dobrze, to teraz już nie będzie miał kogo wysyłać – odwarknął niczym wściekły pies.

– Daj sobie spokój! Puść ją i kładź się – burknął zmęczony Clovis de Guemtredes. – Potem będziesz jęczał ze zmęczenia cały dzień. Po co ty, człowieku, szukasz kłopotu?

– Ja?! – Carpine stanął jak wryty ze zdziwienia i rozdziawił szpetną gębę. – Ja szukam? Rozum chyba postradałeś. Jak tak będziemy odpuszczać każdemu złodziejowi…

– Boże święty! To nie żaden złodziej, tylko mała dziewczynka. Miejże zmiłowanie nad nią! No spójrz, cała się trzęsie.

– I powinna! – rzucił ochryple nieprzejednany żołnierz.

– Mówię ci… daj spokój. Wystarczy jej strachu – przekonywał de Guemtredes, ziewając szeroko. – Zamęczasz nas jeno. Trzeba nam się jeszcze przespać. – Przetarł zaspane oczy. – Musimy wypocząć. Kładź się, głupcze, i nie szalej.

Kilku mężczyzn zawołało z tylnej części stajni:

– Na Boga! Zostawże ją!

Wokół podnosiły się gniewne głosy oburzenia i poirytowania nazbyt ochoczym do karania Hugonem. Zbrojni chcieli spać dalej, a nie sprawować nad dzieckiem sąd po nocy.

– Nie podaruję złodziejce! Pokażę, jaka kara czeka małych opryszków! – darł się w ślepym zacietrzewieniu. – To ją oduczy kradzieży na przyszłość. Ciekawe, co byś mówił, gdyby to ciebie chciano ograbić? – zwrócił się z szyderstwem w głosie do Clovisa. – Co?

Carpine skierował się ku wyjściu. Nim wyszedł, złapał na odchodnym miecz leżący przy zbroi, do której złodziejka zamierzała przywiązać ową nieszczęsną sakwę. Dziewczynka ledwo mogła ustać na nogach z przerażenia. Nie przestawała charczeć i cały czas próbowała się instynktownie uwolnić, ale była zaledwie małym dzieckiem o drobnym ciałku, aż nazbyt wychudzonym. Dygotała i kaszlała. Z przestrachu nawet nie próbowała krzyczeć.

– Wracaj tu! Zostaw ją wreszcie! – odkrzyknął zaspany Clovis za wychodzącym najemnikiem. – Słyszysz? To jeno małe dziecko. Wracajże!

Ale Carpine za nic miał słowa rycerza. Szarpał dziewczynką, a że była krucha jak mała sarenka, z lekkością wyciągnął rzężące dziecko ze stajni. Zatrzymał się. Rozglądał się za jakimś klocem, którego potrzebował do wymierzenia kary za kradzież własnych, zarobionych solidów. Było ciemno choć oko wykol. Północny wiatr dął i przyciskał odzież do ciała. Chmury posępnie wisiały nad zamkiem i warownymi zabudowaniami. Nie było widać tej nocy ani księżyca, ani migoczących świetliście gwiazd, którymi zazwyczaj gęsto usypane było niebo. Hugo wytrzeszczał oczy i nerwowo szukał dorodnego powalonego pnia, ale w ciemności niewiele mógł zdziałać.

Dziecko cały czas usiłowało się wyswobodzić. Czy miało szansę na ucieczkę? Carpine zacisnął dłoń na łachmanach, które okrywały ciałko dziewczynki, i poszedł dalej, w ciemność, na tyły dziedzińca. Szedł po omacku. Jakieś psy zerwały się i biegały bez celu po podwórcu. Jedne szczeknęły niezbyt głośno, inne z kolei zawyły.

– Zamknąć się, kundle! – odwarknął.

Hugo potrząsał dziewczynką jak starą, bezużyteczną szmatą i ciągnął ją po dziedzińcu prawie że nad ziemią, tak była lekka. W dalszym ciągu szukał właściwego miejsca. Wściekłość i narwany charakter przesłoniły mu rzeczowy osąd sytuacji. Przestał myśleć racjonalnie. Zachowywał się jak szaleniec, którego dotknął obłęd. Dziewczynka, pomimo wszystko, usiłowała stawiać opór, ale cóż znaczy opór dwunastoletniego dziecka wobec tężyzny wyszkolonego najemnika królewskiego. Hugo przebiegał obsesyjnie oczyma po tylnej części dziedzińca, aż w końcu dojrzał to coś. Nareszcie! Rzecz ta przypominała z wyglądu całkiem okazały pieniek. Podobny do tych, jakich używano do ścinania głów złoczyńcom. Podszedł bliżej, taszcząc ze sobą dygoczącą złodziejkę. Stanął i zaczął się bacznie przyglądać. Uśmiechnął się złowieszczo. Tak, miał rację. To był dokładnie taki pień. Tego właśnie szukał i wreszcie znalazł. Nadawał się doskonale do wymierzenia kary dziecku, które w młodym wieku para się kradzieżą. Carpine wiedział, co chce osiągnąć i postanowił niezwłocznie to wykonać.

Teraz z kolei chciał zmusić dziecko, by uklęknęło i poddało się jego woli. Dziewczynka jednak nie była w stanie wypełnić jego rozkazu. Była całkowicie sparaliżowana strachem, kiedy tak stała przed klocem, który służył do odrzynania poszczególnych części ciała. Nie była w stanie wydobyć z siebie krzyku, żadnego głosu. Nie błagała o litość. Nie żebrała o zmiłowanie. Niczego nie uczyniła. Była jak małe cielę bezwolnie przyprowadzone na rzeź, któremu za chwilę poderżną gardło. Jakby zamarła i do cna odrętwiała.

Hugo gwałtownie popchnął ją do przodu i uderzył z tyłu w okolice kolan. Dziewczynka zatoczyła się. Upadła w błoto, obryzgując się nim, i mimowolnie klęknęła przed miejscem straceń. Uderzyła się mocno w głowę, ale nie odczuła tego, patrzyła tylko zahukana na kawał drewna piętrzący się przed nią. Straszliwie bała się bólu. Bała się cierpienia. Bała się śmierci, którą wyczuwał każdy nerw jej zabiedzonego ciała. Na przekór wszystkiemu pragnęła nadal żyć, mimo iż dotąd jej żywot przypominał pomiatanego przez ludzi obrzydliwego szczura. Dobrze wiedziała, do czego przeznaczony jest ten pieniek i jakie męki muszą ludzie potem znosić, nim Bóg się nad nimi ulituje i pozwoli im w swej łaskawości wreszcie skonać. Hugo nie przestawał krzyczeć na dziecko. Targał jej ręce. Zmuszał, by wysunęła je i oparła na klocu. Ciągnął za rączki na wysokości łokcia i usiłował za wszelką cenę ułożyć je na pniu. Były sztywne, co utrudniało mu wykonanie zamierzonej czynności.

– Jeżeli za chwilę nie położysz tutaj tych złodziejskich łap, to ci odrąbię głowę… Wiesz, co to znaczy ścinać głowę? Prawie nigdy nie udaje się za pierwszym razem… Kładź je! – darł się nad dzieckiem, które i tak nieomal już półmartwe klęczało przed klocem. – Powiedziałem: kładź je!

Nikt niczego nie słyszał. Nikt nie przybył, żeby pomóc dziecku. Dwunastoletnia złodziejka do reszty otępiała z przerażenia posłusznie wyciągnęła obie rączki, nie mogąc ich nawet wyprostować. Czuła, jakby już nie należały do niej, jakby nie były już częścią jej wysuszonego głodem ciała, jeno czymś, co za chwilę zostanie jej odcięte. Położyła je ulegle, jak żądał tego Carpine, na pieńku, na którym jeszcze za dnia widoczne były ogromne ślady zastygłej krwi, a deszcz nie zdołał ich zmyć do końca. Wynędzniałym, wręcz przeźroczystym ciałkiem, które od czasu do czasu karmiło się jedynie resztkami z zamkowej kuchni Belerniey i odpadkami przeznaczonymi dla świń, wstrząsały niepohamowane dreszcze.

Hugo, jak opętany przez samego diabła, dalej wydzierał się na bezbronną dziewczynkę pozbawioną czyjejkolwiek pomocy i wydaną na pastwę rozwścieczonego żołnierza. Złapał wielką, ciężką dłonią jej małe rączki w łokciu i solidnie przytrzymał. W drugiej dłoni trzymał lśniący w zupełnej ciemności miecz. Podniósł go wysoko, ku górze, by łatwiej mu było trafić na kloc i odciąć jej drobniutkie dłonie. Dziecko zamknęło oczy i wstrzymało oddech. Serce przestało bić. Krew w lichutkim ciałku zastygła. Ta chwila była wiecznością.

Nagle, w okamgnieniu, kiedy wyostrzony miecz Carpine’a powinien był oddzielić małe dłonie od reszty ciałka młodziutkiej złodziejki, dziewczynka usłyszała dziwny huk. Natychmiast otworzyła oczy i teraz dopiero zdołała wydać z siebie przeciągły krzyk. Jej ciemiężca leżał powalony na mokrej ziemi w kałuży, wśród końskich i psich odchodów, a nad nim stał jeszcze większy, potężnie zbudowany mężczyzna. Chmury rozpierzchły się i księżyc znienacka wyłonił się spoza nich. Pojawiły się gwiazdy, rozmigotane i połyskujące. Wysuwały się ostrożnie zza chmur i ozdabiały noc swą urodą.

Hugo nie podnosił się z rozmytej ziemi. Po chwili zupełnego osłupienia począł ścierać błoto, które zaległo mu na powiekach. Był niebywale zdziwiony. Nie wierzył w to, co mu się przytrafiło. Któż śmiał to uczynić? Całkowicie oszołomiony i poturbowany podniósł wreszcie zaskoczony wzrok na stojącego ponad nim nieruchomo barczystego człowieka. Przyjrzał mu się bez słowa.

Jezu miłosierny, to on! Tę postawną sylwetkę i twarz poznałby zawsze i wszędzie, nawet w piekle. Potem, zmieszany i potężnie zawstydzony, odwrócił wzrok. Znienacka spojrzał na niebo. Z jednej strony spadała gwiazda – szybko, jakby ciągnęła ją tajemnicza siła, wprost do ziemi. Spadała gwałtownie, szybko, szybciej, aż znikła gdzieś w odległych lasach. Po chwili zaczęła spadać następna i kolejna, i jeszcze jedna, niczym zagęszczony ogień prujący powietrze.

Młodziutka złodziejka zaczęła się z wolna uspokajać. Nadal straszliwie się bała i trzęsła się z nerwów. Wiedziała jednakże, że ten potężny mężczyzna uratował ją i że nie pozwoli jej więcej skrzywdzić. Objęła go spojrzeniem pełnym ufnej wdzięczności. Z delikatnym uśmiechem na twarzy wyciągnął ku niej dłoń. Pomógł jej się podnieść. Dziewczynka stanęła na chwiejnych nóżkach i ona również mimochodem spojrzała w górę, ku niebu. Nigdy, w całym swoim wstrętnym życiu, nie widziała tylu spadających gwiazdek. Czy jedna z nich była jej przeznaczona?

*

– Pani, zechcecie spożyć coś lekkiego przed wyjazdem? – zapytała Amaria siedzącej przed kominkiem księżnej. – Może odrobinę jesiotra? Jeżeli nie macie ochoty wychodzić, przyniosą jedzenie do komnaty.

– Sama nie wiem, czy jestem głodna – odparła w roztargnieniu. – Mało spałam… Późno już? Kiedy ruszamy? Wozy gotowe?

– Wszystko jest stopniowo przygotowywane do podróży. Arcybiskup i biskupi spożywają śniadanie w sali jadalnej z baronostwem. Przekazano mi, że jeżeli zdecydujecie się do nich dołączyć, pani, będą niebywale zaszczyceni.

– Zapal świece – rozkazała Eleonora. – Ciemno tu, nie widzę twej twarzy.

– Wszak jestem blisko, moja pani.

– Zapal!

Amaria posłusznie zakręciła się wokół wysokich świeczników. Na nowo rozpaliła zalegający w niewielkich otworach łój. Zrobiło się nieco jaśniej, ale w komnacie nadal panował półmrok, którego dygoczące płomienie nie były w stanie rozproszyć. Czuć było unoszący się ponad nimi swąd palących się łojowych świec, które pomimo tego, że dawały zdecydowanie więcej potrzebnego światła, wydzielały gryzący dym, nieprzyjemny dla książęcych nozdrzy. Służąca krzątała się żwawo i pakowała książęce rzeczy do skrzyń.

– Baronostwo mają gościa – oznajmiła po chwili. – Podobno w nocy przybył.

Kiedy wypowiedziała te słowa, momentalnie ugryzła się w język. Jakże była nierozważną, postępując w ten sposób! Zupełnie nie pomyślała, że nie powinna wyjawiać tej nowiny swojej pani. Że też nie pomyślała zawczasu! Jak mogła być tak bezmyślną?! Ale cóż, słowo się rzekło. Zaiste żałowała, że tak nieostrożnie, zupełnie odruchowo wyrwało jej się z piersi.

Te nieszczęsne rozważania szybko przerwała stara księżna.

– Któż to taki? – zapytała bez specjalnego zainteresowania. Nie przestawała patrzeć w płonący rześko ogień.

– Chyba was to nie zaciekawi, pani, kto jest gościem…

Eleonora raptownie odwróciła ku niej siwą głowę i bacznie spojrzała w twarz Amarii. Uniosła brwi.

– Pozwól, moja droga, że to ja o tym zdecyduję. Któż to więc? Znam?

Służka nie miała odwagi zdradzić, kim jest ów nocny przybysz. Zdawała sobie sprawę, jak ta wiadomość podziała na księżną, dlatego chciała oszczędzić jej nieprzyjemnych wieści, do których jednakże konieczności przekazania w znacznym stopniu sama się przyczyniła. Bała się nieprzewidywalnych reakcji Akwitanki na dźwięk tego jednego, jedynego imienia…

– Amario, czekam. – Nie spuszczała zaintrygowanego spojrzenia z jej oblicza. – Czy naprawdę za każdym razem muszę dwa razy powtarzać? – Westchnęła. – Zaczyna być to nużące.

– Pani… to jest… wasz zięć17 – wyjąkała służąca, świadomie ściszając głos. Naiwnie liczyła, że Eleonora machnie na to ręką.

– Czyj zięć?

– Wasz zięć, pani – odpowiedziała Amaria cichutko, niemal mówiąc do siebie. Spuściła oczy, wbijając je w podłogę.

Księżna odczuła irytację. Jej głos zabrzmiał nader stanowczo.

– Pytam: któż to jest?

Domagała się jednoznacznej odpowiedzi. Teraz i bez zbędnej zwłoki.

– Ten, pani… No wiecie… Przybył dzisiejszej nocy do zamku.

Eleonora nerwowo zamrugała powiekami i otworzyła ze zdumienia usta. Już wiedziała.

– Kto?! Kto przybył?! – krzyknęła rozwścieczona, mierząc zagniewanym spojrzeniem służącą. Nie wierzyła własnym uszom. – On tu jest? Tutaj?

Akwitanka natychmiast podniosła się z krzesła. Wyprostowana jak strzała stanęła przed Amarią. Nie potrzebowała się więcej ogrzewać. Natychmiast poczuła w całym ciele niebywałe ciepło, które ogarnęło ją od stóp do głów. Twarz w mgnieniu oka przybrała żywsze kolory i fala wzburzenia przetoczyła się po jej dotychczasowej bladości. Jakby odzyskała dawny wigor, a nocne zmęczenie niepostrzeżenie umknęło. Nabrała werwy do działania i w jednej chwili stała się prawdziwą księżną, jaką była przez całe swoje życie. Władczą, czynną i nieulegającą przyziemnym smutkom. Zawsze aktywna, o nieposkromionej energii, umiejąca w odpowiednim momencie ujarzmić kaprysy i przyziemną, egoistyczną chęć używania, wznieść się na wyżyny rodowej ambicji, dumy i swojego przeznaczenia. Teraz doznała mocnego ukłucia w samo serce, podobnie jak wówczas, kiedy doniesiono jej o śmierci uwielbianego syna. Jakże może stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, który był dla niej uosobieniem wszelkiego zła i rozpusty?

– To znaczy, że ten łotr spożywa śniadanie w sali jadalnej?!

– Owszem, pani – odpowiedziała uprzejmie służąca. – Tam jest w tej chwili.

Eleonora oznajmiła bezceremonialnie:

– Czas zatem i na mnie najwyższy. Ja również będę się posilać przed dalszą wyprawą. – Zwróciła głowę ku skrzyniom. – Podaj mi suknię i płaszcz!

– Księżno moja kochana… czy na pewno jest to wam potrzebne? Czy koniecznie musicie się z nim widzieć? Niebawem ruszamy – przekonywała Amaria. – Nerwy w waszym przypadku nie są wskazane.

Akwitanka wyciągnęła rękę i wskazała palcem.

– Suknia!

Nie dopuszczała odmowy. Jej twarz była napięta, a gniew powodował ucisk serca. Amaria szybko podeszła do skrzyni podróżnej. Ze zdenerwowania wyciągnęła z kufra nie tę suknię, którą księżna sobie zamyśliła.

– Nie. Nie ta, Amario. Chodzi o tę z czerwonego aksamitu, podbitą futrem z popielic.

Służąca po chwili wydobyła właściwą i z szacunkiem rozłożyła ją na posłaniu.

– O tak, tak, właśnie tę… Dziękuję. Wszak to prezent od Henryka. Będzie doskonała na spotkanie.

– Pani, ale doprawdy…

– Amario, zamilcz. Już za późno. Nie należało o nim wspominać. Ale skoro to uczyniłaś, to znak, że widocznie tak miało się stać. – Ponagliła: – Szybko, pomóż mi. Nie marnujmy więcej czasu.

Eleonora przy pomocy służącej uporała się z garderobą, po czym, z niejaką trudnością, zapięła pod szyją złotą klamrę wszytą w szkarłatny królewski płaszcz, do którego żywiła szczególny sentyment, a który pamiętał czasy jej panowania na dworze w Winchester i Clarendon. Nie wydawała tylu pieniędzy co dawniej na jedwabie, z których szyto dla niej zbytkowne ekstrawaganckie suknie starannie obszywane mięciutkim futerkiem z popielic, z powłóczystymi ponad normę, sięgającymi podłóg obcisłymi i pięknie haftowanymi rękawami, które wystawały spod rękawów kosztownych wierzchnich sukni ciągnących się z tyłu. Zaprzestała trwonić pieniądze na płaszcze w intensywnie lśniących szkarłatach, podszyte futrami soboli i gronostajów. Teraz jej umysł zaprzątały sprawy całkowicie innego wymiaru. Dbała o siebie jak za młodu, ale ta dbałość o urodę, która była niegdyś niewypowiedzianą, a która przebrzmiała niczym wygasające uczucie, nabrała wyraźnie innego charakteru. Dworskie flirty, jako niecierpliwość młodości, były wszak poza nią, podobnie jak kokietowanie uległych, dokarmiających jej próżność mężczyzn, wpatrzonych w nią dawniej jak w jutrzenkę. Koncentrowanie się na własnej przyjemności oglądania w męskich oczach niekłamanego zachwytu, jaki wywoływała jej nieskazitelna uroda i olśniewająca postać, przeminęło jak poranna mgła bezpowrotnie.

W sali jadalnej – tej szczególnie ulubionej przez barona, na dole mieszkalnego donżona – rozstawiono stoły po obu stronach olbrzymiego kominka, aby gościom było cieplej i mogli z przyjemnością spożywać liczne posiłki bez pocierania co chwila skostniałych z zimna palców. Było gwarno jak w ulu, a może nawet gwarniej. Pomiędzy stołami uwijali się paziowie i giermkowie, w pośpiechu dzielili mięsiwa i nalewali wino. Wesołość sięgała szczytu. Goście jedli, drwili sobie, stroili żarty i opowiadali anegdoty. Niektóre sprośne, niektóre pozbawione polotu, ale wszystkie zabawne. O dziwo, ludzie byli zadowoleni i odprężeni, jakby spali całą noc, a nie jedynie parę godzin. Rejwach był na tyle spory, że momentami musiano się przekrzykiwać. Panowała tu kordialna atmosfera, przerywana jedynie salwami rechotliwego śmiechu arcybiskupa Bordeaux. Wszyscy byli dla siebie wyjątkowo uprzejmi i wdzięcznie zachwalali potrawy i kucharzy barona.

Przy kilku pomniejszych stołach ustawionych na lewo od kominka zasiadło duchowieństwo niższego szczebla wraz z trzema dziesiątkami rycerzy, będącymi towarzyszami Guya de Ardalais’go. Natomiast przy największym, znajdującym się po prawej stronie, bogato zastawionym dzbanami z mocnym winem suto zaprawionym korzeniami rozsiedli się dostojnicy kościelni w randze biskupów. Obok arcybiskupa Bordeaux, po jego prawicy, zasiadł do stołu wyniosły z charakteru, wysoki, barczysty mężczyzna o pięknej smagłej twarzy, szerokim czole i szlacheckich, wyostrzonych rysach. Uwagę zwracał jego ostry, rzymski nos oraz przenikliwe, ciemne oczy, które spod ciemnych brwi iskrzyły tajemniczym blaskiem. Miejsce zaś po lewej stronie przypadło w udziale baronowi i jego kapryśnej małżonce, małej, tłustej baronowej. Nie było dziwne zatem, że senior rodu de Belerniey poszukiwał rozrywek, gdzie tylko mógł, ale z pewnością nie w małżeńskim łożu. Puste krzesło u szczytu stołu przeznaczono dla najwybitniejszego gościa. Czekało ono na księżnę.

Panowie tubalnym głosem śmiali się do rozpuku i wzajemnie częstowali się upieczonymi wczorajszego wieczora żurawiami. Mały prosiak nafaszerowany goździkami i szafranem, dostarczanymi regularnie z pobliskiej Nawarry, leżał na olbrzymim srebrnym półmisku naprzeciw nich. Nęcił zapachem równie mocno jak swoim apetycznym wyglądem. Spieczona skóra połyskiwała w blasku palącej się oliwy.

Baron klasnął głośno w dłonie i w tej samej chwili doskoczył do niego jeden ze służących, który miał za zadanie pokroić na równe części upieczoną dopiero co wieprzowinę. Młodziutkie służące donosiły owoce pieczone w cieście i pachnące, świeże wafle, specjalny smakołyk często pojawiający się na stołach południowej Akwitanii i Gaskonii. Baronowa szczególnie gustowała w korzeniach roślin, przyrządzanych według starych gaskońskich przepisów. Musiały być one albo ugotowane w ziołowych wywarach, albo upieczone wraz z dziczyzną, aby można było poczuć ich specyficzny aromat.

Przybyły nocą gość z zaciekawieniem zerkał na młodziutkie panienki, niewinne, ale i nadzwyczaj sprytne. Niejedna z nich chętnie dałaby się uwieść przystojnemu panu. Były głupie i mało doświadczone. Nie wiedziały, do czego zdolny jest ów przyjemnie i elegancko wyglądający mężczyzna z miłym uśmiechem na ładnej twarzy, ale o sercu zimnym i zdradzieckim. Rajmund uśmiechał się w duchu. Wiedział doskonale, jakie wrażenie wywiera na kobietach, czy to na tych szlachetnie urodzonych, czy też na tych z nizin społecznych. Jemu było zresztą zupełnie obojętne, którą z nich bierze do łoża, byleby niewiasta była nadobną.

Donoszono kolejne dzbany wina, nie zapominano też jednak o chlebie i aromatycznych rybach. W tych stronach było to jedno z ulubionych dań szykowanych zarówno na poranne posiłki, jak i na długie wieczorne uczty przy muzyce i pieśniach.

Mężczyzna siedzący po prawicy Eliasza de Malemort, nie czekając na służących, nakładał sobie kolejne porcje smakowitych mięs i jadł z wyraźnym apetytem. Odrywał garści miękkiego chleba i maczał je w srebrnym pucharze wypełnionym winem z lodowatych podziemi Belerniey. Drugą dłonią co chwila wycierał dobrze przystrzyżoną brodę skrapianą winem i z przyjemnością wciągał powietrze pełne ostrych aromatów, aż mu w nosie kręciło. Był pobudzony i zadowolony. Nie przeszkadzało mu to, że mało spał i że czekał go kolejny żmudny dzień jazdy. Miał wprawdzie przed sobą długą drogę i musiał zdążyć na statek, którym zamierzał przeprawić się na Cypr, teraz jednakże wszelkie myśli o dalszej podróży odsunął od siebie, delektując się wyśmienitym posiłkiem, nie zamierzał bowiem odchodzić nienasyconym od stołu, przy którym uraczono go tak, jak na to zasługiwał dzięki swej godności.

– Jeszcze wina, arcybiskupie? – zapytał uprzejmie Rajmund, biorąc w dłonie wysoki dzban.

Baron de Belerniey poderwał się nagle, chcąc mu służyć pomocą, jakby zapomniał, że ma do tego całą armię służących. Żona nieznacznie pociągnęła go za kaftan, chcąc zmusić do ponownego zajęcia miejsca przy stole, lecz baron niegrzecznie odtrącił jej rękę.

– Nie, nie… Siedź, baronie. Dam sobie radę z tym niewielkim dzbankiem. – Przybysz roześmiał się w głos i skierował twarz w stronę kapłana.

– Oj, to za dużo… jak dla duchownego. – Eliasz machał rękoma, jak gdyby się wzbraniał, ale zachowanie to nosiło w sobie cechy obłudy. – Zazwyczaj nie pijam takich ilości, ale co fakt to fakt, trzeba ci, baronie, uczciwie przyznać – odezwał się do gospodarza – wina to masz najlepsze! Dalibóg! Na całym południu równie dobrych nie znajdę, choćbym szukał i szukał. Spijecie mnie, panie. – Korpulentny Eliasz roześmiał się, zwracając się do sąsiada po prawej stronie: – Nie dam rady wsiąść do wozu.

– Nic wam nie będzie, arcybiskupie – odrzekł uspokajająco Rajmund. – Trudna droga przed wami, zima w górach już się zapewne na dobre rozpanoszyła. Nie wiadomo, kiedy dotrzecie do Kastylii. Baronie! – krzyknął nagle szlachcic do gospodarza. – Każ przygotować parę beczułek dla naszego duchownego.

– O tak, to całkiem dobry pomysł – ucieszył się nieskromnie arcybiskup.

Dumny z siebie pan na Belerniey odpowiedział z szacunkiem:

– Panie, wszystkiego wcześniej dopilnowałem. Beczki z winem zostały załadowane.

– Baronie, z całą pewnością doskonale się sprawiłeś. Znać, jaki z ciebie dobry i gościnny pan – odparł gość, kiwając głową na znak uznania, a po chwili dodał, zwracając się do Eliasza: – No, arcybiskupie, nie oszczędzajcie się. Będzie wam znacznie cieplej, jak dobrze popijecie tego prosiaczka, coście go prawie całego zjedli.

– No, no, panie, nie ja sam, ale wespół z wami. Gwoli ścisłości, obaj daliśmy mu radę.

– A czy my przypadkiem nie mamy teraz postu, arcybiskupie? – zapytał znienacka uśmiechnięty hrabia. – Że tak sobie dogadzamy tymiż wybornymi potrawami? Nie powinniśmy się ograniczać?

De Belerniey poczuł się zażenowany i zerknął spod byka na Eliasza de Malemort. O wszystkim pomyślał, ale o poście? Czyżby aż tak się zapomniał i przeoczył najważniejszy fakt? Zupełnie stracił głowę z powodu przyjazdu znamienitych gości. Zerknął groźnie na żonę. Czyżby i ona tak bardzo się zapomniała? Jednakże arcybiskup Bordeaux wybawił barona z kłopotu i zagadnął Rajmunda.

– Panie, a co wy tacy gorliwi zrobiliście się w naukach Kościoła? – zadziwił się, unosząc nad stołem dłonie ozdobione złotymi pierścieniami. Musiał uczciwie przyznać, że szlachcic bardzo go zaskoczył treścią postawionego pytania. Kto jak kto, ale ten człowiek wspomina o poście? Wszak szybciej spodziewałby się, że Chrystus w całej glorii zstąpi z niebios i przyłączy się do śniadania. – Dotąd nie były one waszą najmocniejszą stroną.

Hrabia nie przestając się uśmiechać, odpowiedział szczerze:

– W rzeczy samej.

Eliasz de Malemort kończył zaczętą myśl:

– Takie wyśmienite śniadanie, a wy będziecie się, panie, postem kłopotać?

– Arcybiskupie, ależ broń Boże! – wykrzyknął Rajmund. – Daleki jestem od tego. Prawdę powiedziawszy, obawiam się jeno o wasze zbawienie – przyznał ze słabym uśmiechem na przystojnej twarzy.

Eliasz szybko przełknął i żeby nie dostać czkawki, niezwłocznie popił winem, po czym zwrócił się w stronę mężczyzny:

– Cóż za wspaniałomyślność z waszej strony. Powiem uczciwie… – szepnął mu na ucho – nie obawiam się o swoje zbawienie. Rozgrzeszenie dostanę, zapewniam was. Jakżeby inaczej? Bardziej boję się męczącego burczenia w brzuchu, ha, ha, ha! To nadto przykre – wyznał, rozglądając się za siebie, jak gdyby obawiał się, że służba może podsłuchiwać. – Po prawdzie, na post zawsze jest czas, dłużej niż dwie niedziele pozostały do Adwentu, zatem nie zaniedbujmy tych oto bogatych, ku chwale Boga, dań, które tak nęcą, że mi ślinka leci i… – mlasnął rubasznie – nie może przestać.

– W istocie, arcybiskupie… To widać – zaśmiał się Rajmund, mrużąc ciemne oczy. Przechylił głowę w bok i podsumował: – Zatem nie oszczędzajmy się.

– Słuszne słowa, mój panie – zgodził się chętnie Eliasz.

Kiedy tak żartowali na zmianę i wymieniali się uprzejmościami, każdy mając w tym jednakże ukryty swój własny cel, w progu stanęła księżna. Radosny zgiełk spłynął na nią jak szturmowa fala. Surowo powiodła pańskim okiem po wielkiej komnacie. Jej pyszny wygląd z miejsca poderwał wszystkich obecnych na równe nogi – wszystkich z wyjątkiem jednego mężczyzny. Jakże blada i słaba wydawała się wszak teraźniejszość, kiedy ją porównywano do przeszłości tej potężnej niewiasty! Baron podbiegł do niej, po drodze niemalże się przewracając. Pochwycił rękę księżnej i z należnym szacunkiem złożył tłustymi wargami serdeczny pocałunek na jej pomarszczonej dłoni.

Jedynie nocny gość nie przeszkadzał sobie i nadal połykał ze smakiem kolejne porcje mięs. Nie widział żadnego powodu, dla którego miałby się zrywać jak pozostali i biec, aby ucałować dłoń starej kobiety. Nie wstał i nie pobiegł, lecz nadal tkwił przy stole i spokojnie raczył się doskonałym jadłem. Nie spojrzał w stronę, gdzie w pełnym majestacie stała księżna i z lekkim, zdałoby się wymuszonym uśmiechem na twarzy podawała kolejnym osobom dłoń do ucałowania. Niebawem przeniosła wzrok na niego, na jedynego człowieka, który nie podniósł się na jej widok. Postąpiła krok naprzód. Spojrzała nań z obrzydzeniem, po czym, z wrodzonym dostojeństwem, ruszyła za baronem, który poprowadził ją do stołu, by zajęła należne jej miejsce. Kiedy usiadła, stojący nieopodal służący natychmiast podał jej kielich, a następnie nalał do niego schłodzonego wina. Zamoczyła w nim suche usta i przełknęła duży łyk. Odetchnęła głęboko. Rajmund nadal nie interesował się dopiero co przybyłą księżną, nie przerywał jedzenia ani nie podnosił na nią wzroku. Wlewał w siebie kolejne kielichy wina i nakładał na talerz naprzemiennie: to kawałki ryb, to znów soczyste części z upieczonego prosiaka. W pewnym momencie skinął na służącego, aby ten doniósł mu chleba.

– Hrabio, nie powitasz mnie? – odezwała się w końcu księżna. Jej głos był lodowaty jak wody Garonny w środku zimy, w której niechętnie zażywałby kąpieli.

Wszyscy podnieśli oczy na możną panią, a następnie przesunęli wzrok na szlachcica.

Mężczyzna zdawał sobie sprawę, że Eleonora zjawiła się w sali jadalnej głównie z jego powodu, a nie z potrzeby posilenia się przed dalszą drogą. Był przygotowany na zadawanie przez kobietę niewygodnych pytań, jednakże nie przejmował się ani nią, ani sprawami, o których zapewne chciała z nim porozmawiać. To była już przeszłość, która zupełnie go nie obchodziła. Teraz miał nowe plany i nowe potrzeby. Eleonora i jej problemy były daleko poza nim. Nie musiał więcej zabiegać o jej przychylność. Nie mogła mu już zaoferować niczego, co mogłoby go ewentualnie zainteresować. Nie posiadała żadnego atutu, aby przyciągnąć uwagę możnego i potężnego szlachcica. Uzyskał wszystko, czego w swoim czasie oczekiwał.

Mężczyzna bez najmniejszego pośpiechu otarł brodę wierzchem dłoni, a następnie rzucił kości i garść spieczonej skóry pod stół, gdzie kilka baronowskich psów rzuciło się na nie jak oszalałe. Wyrywały sobie co większe kawałki i tarmosiły się niemiłosiernie. Rajmund wytarł oblepione tłuszczem palce w zwisający ze stołu barwny obrus, mimo iż postawiono obok niego miseczkę z wodą. W dalszej kolejności podniósł kielich pełen wina i – jakby od niechcenia – zwrócił swe czujne, przenikliwe oczy ku Eleonorze.

– Witaj, księżno. – Wykrzywił twarz w szalbierczym uśmieszku. – Jak przebiega twa podróż? Sądząc po ilości i jakości orszaku, mniemam, że wybornie. Czyż nie?

– Zaiste, w tym wypadku nie mylisz się. Oby wszystko przebiegło bez żadnych problemów, ale po drodze…

Szlachcic przerwał jej.

– A jak twoje zdrowie? – zapytał. – Czy nadal tak samo niezawodne jak i niegdyś?

Gdyby ktoś go nie znał, sądziłby, że pytania owe dyktuje mu prawdziwa troska, a Eleonora jest mu miłą i przyjazną. Ale kobieta wiedziała, jakiego przeciwnika ma przed sobą i nie uległa ani jego podstępnemu urokowi, ani wątpliwej trosce, którą zamyślał według niej roztaczać.

– Od kiedy tak się troszczysz o zdrowie niewiast? – rzuciła z sarkazmem. – Czyżby zmiana jakowaś nastąpiła u ciebie?

– Nie obrażaj mnie, pani. – Obruszył się, stwarzając fałszywe pozory. – Zawsze byłem czuły i wrażliwy, taką wszelako mam naturę.

– Doprawdy? – zadrwiła. – To zapewne całkiem od niedawna. Jakoś nie słyszałam, abyś troszczył się o własną żonę.

– Którą, pani? – spytał z bezmierną arogancją.

Doskonale zdawał sobie sprawę, że Akwitanka poczuje się dotknięta do żywego i o to mu właśnie chodziło. Chciał jej dopiec na każdym kroku. To był jego plan.

Eleonora przekrzywiła głowę. Bez dwóch zdań mierził ją jego wygląd, jego odstręczający sposób bycia. Nie mogła znieść obecności hrabiego przy wspólnym stole, pomimo iż sama zeszła do komnaty jadalnej, nie zważając na przestrogi Amarii. Dlaczego tak bardzo go nienawidziła? Dlaczego wywoływał w niej tak wielką niechęć i wzbudzał taką odrazę? Czy naprawdę chodziło jedynie o jej córkę? Nie! Posiadał coś, na czym szczególnie jej zależało, a czego nigdy nie mogła zdobyć.

Kazała nałożyć sobie na talerz odrobinę pieczonej ryby i kilka sztuk wafli. Arcybiskup zamierzał zagadnąć barona w jakiejś mało istotnej kwestii, byleby tylko odwrócić uwagę siedzących przy jednym stole biesiadników od rozmowy pomiędzy księżną a hrabim. Przypuszczał, że nie będzie to miła wymiana zdań. Słusznie sądził, iż Eleonora nie zamierzała poddawać się i ustąpić z pola bitwy na słowa hrabiemu Tuluzy Rajmundowi. Była księżną Akwitanii i hrabiną Poitou, jak również byłą królową Franków i Anglii. Dotąd oddawano jej należną cześć jako królowej Anglii, matce obecnego angielskiego władcy Jana Plantageneta. Była to potężna i silna niewiasta, niemająca sobie równych w całej Europie. Teraz pragnęła pokazać znienawidzonemu zięciowi jego miejsce i wyrazić swoje uczucia względem jego parszywej postaci.

– Wiesz którą, doskonale wiesz, zatem pytanie to ci nie przystoi.

– Pani, nie masz racji, mnie wszystko przystoi, jako że jestem hrabią Tuluzy. Dziwię się, że dotąd tego nie pojęłaś.

– Skądże znowu, wiem i doprawdy nie rozumiem, czym się tak chlubisz.

Rajmund z rozbawieniem odrzucił głowę w tył i wybuchnął gromkim śmiechem. Oparł się szerokimi plecami o oparcie krzesła i śmiał się na całego. Co też ona wygadywała! Cóż za hipokryzja! Wiedział wszak, że przez całe swoje życie Eleonora dążyła do tego, by przejąć na łono swej rodziny, swej dynastii olbrzymią część ziem rozciągających się na wschód od Akwitanii. Tak, było to jedno z jej wielkich marzeń o potędze dynastii. Jeden z wielkich celów jej życia. Tuluza! Za nią gotowa była oszukać, kłamać, zabić. Tuluza! Zrobiłaby wszystko, byleby odzyskać to, co należało niegdyś do jej rodziny. Tuluza! Co do tego nie mogło być najmniejszej wątpliwości.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – odezwała się Eleonora, usiłując nie zważać na hrabiowskie prześmiechy. Nabiła na srebrny widelczyk kawałek białego mięsa ryby i podniosła go do ust.

– Możesz powtórzyć, pani? – spytał, kiedy uśmiech zszedł z jego smagłej twarzy.

– Doprawdy to żałosne, Rajmundzie. – Odsunęła od ust rybę i odłożyła ją z powrotem na talerz. Odpowiedziała tonem, w którym uważny obserwator mógł wyczuć nutę kiełkującego rozdrażnienia. – Mówiłam, że nie słyszałam, abyś troszczył się o swoją żonę, ostatnią żonę, a którążby inną?

Rajmund skrzywił się.

– Ach, o tę?

W tym momencie Eleonora dała się ponieść emocjom. Nabrała niezawodnej pewności, że człowiek ten nie zmieni się nigdy.

– W samej rzeczy, nikczemny psie, tę! – odezwała się z najwyższym oburzeniem.

Zebrani momentalnie podnieśli wzrok na księżną.

„Muszę panować nad sobą, ale jakże to czynić, kiedy ten szatan siedzi niedaleko mnie?!” – pomyślała, łapiąc szybki oddech.

Po prawdzie Eleonora Akwitańska starała się rozwiązywać wszelkie spory swoich wasali przemyślnie i rozważnie. W szlachetny, bezstronny, a zarazem umiarkowany i wyważony sposób wydawała opinie. Sprawowała również takie jak należy, rzeczowe sądy. Ba, nawet papieżom potrafiła się przeciwstawić, kiedy zagrażali jej osobistym interesom i w godny siebie, bezpretensjonalny sposób przedstawić własny, odważny punkt widzenia odnośnie swych małżeństw i słusznych oczekiwań z nimi związanych. Wszak wiedziała, że mądrość, którą posiadła, jest rzeczą najniezbędniejszą, jest ona bowiem pewniejszą aniżeli uroda. Jednakże teraz jej mocno pulsująca w żyłach gęsta, akwitańska krew – równie gorąca jak u jej dziada Wilhelma – aż zakipiała. Odezwał się w niej prawdziwy duch przodków, który przez całe życie jej nie opuszczał i pozwalał znosić najcięższe chwile, których nigdy w nim nie brakowało. Wybuch niekontrolowanej złości zdarzał jej się rzadko. Teraz jednak nie obchodziło jej, że poddani przysłuchują się prywatnej konwersacji i dość niestosowne jest wywlekanie na światło dzienne rodzinnych niesnasek. Księżna wiedziała zresztą, że każdy z tu obecnych słyszał niejedno na temat pogardy, jaką żywi do swojego zięcia i jak wielkim utrapieniem był dla niej ród de Saint-Gilles. Nie zmieniło tego nawet zamążpójście Joanny18.

– Dziwnie brzmią tak wulgarne słowa w twych ustach – zauważył szlachcic z wyszukanym spokojem.

Księżna zdążyła ochłonąć, dzięki czemu odpędziła precz ponure namiętności i powróciła do równowagi. Napłynęła zimna krew… Ale na jak długo?

– Które słowa? – spytała wyniośle. – Cóż cię, hrabio, mogło tak oburzyć?

– Dlaczego nazywasz mnie, pani, psem?

– To proste, Rajmundzie, wszak wyjaśnienia są zbyteczne, ale jeżeli sobie życzysz… Schlebiasz tym, którzy coś ci dają, obszczekujesz tych, którzy ci nic nie dają, a złych gryziesz.

Hrabia wyciągnął pod stołem nogi i odchylił w tył głowę, udając zdziwienie.

– Tak uważasz, pani? Jeśli dobrze sobie przypominam, to tobie szczególnie zależało, aby córka twa wyszła za mąż za władcę Tuluzy. Czy wówczas nazywałaś mnie nikczemnym psem? Nie sądzę.

Wzruszyła obojętnie ramionami i odparła niby mimochodem:

– Mój głos wewnętrzny mnie nie zawiódł. Zawsze to podejrzewałam, a z upływem lat jedynie upewniłam się co do swych przewidywań. I jak życie pokazało, niezwykle słusznych, Rajmundzie.

– Nieprawda, księżno! – Potrząsnął gwałtownie głową, aż ciemne włosy opadły mu częściowo na czoło. – Nie byłem nikczemnym psem, kiedy posiadałem coś, na czym tobie zawsze zależało! – Powiódł spojrzeniem po sali i zatrzymał sępi wzrok na Eleonorze. Przymrużył ślepia i wycedził między zębami: – Tuluza była twym odwiecznym, niespełnionym marzeniem. Wszakże zabiegałaś o nią bezustannie! Czy to podczas pokoju, czy podczas wojen. Zawsze! Stała się twoją obsesją! – dokończył płomiennym głosem, jak gdyby namiętnie wypowiedzianą puentą zamierzał podsumować krótką przemowę.

Guy de Ardalais na dźwięk wzburzonego głosu hrabiego zaczął się podnosić i powoli dobywać miecza z pochwy. Sytuacja robiła się napięta.

Eleonora zauważyła odruch dowódcy, który zawsze gotowy był stanąć w jej obronie, choć akurat w tym momencie jeszcze nic złego się nie wydarzyło. Spojrzała wymownie na Rajmunda, po czym dała subtelnie znak dowódcy, by usiadł z powrotem na swoim miejscu.

Hrabia uśmiechnął się w duchu. Przypuszczał, że z tym człowiekiem nie poszłoby mu tak łatwo jak z nieopierzonym młodzieńcem podczas dzisiejszej nocy, nawet jeśli de Saint-Gilles był przekonany o swojej tężyźnie fizycznej. Pełen podziwu dla szybkiej reakcji osobistego strażnika Eleonory, rzucił półgębkiem:

– Pani, masz bardzo odważnego rycerza, choć… nie jestem do końca pewien, czy to odwaga, czy może głupota?

„Chociaż jedno i drugie to to samo” – pomyślał drwiąco.

De Ardalais poczerwieniał ze złości. Hrabia dopiekł mu, rycerz zaś, wierny Eleonorze, nie mógł przedsięwziąć żadnych kroków, ponieważ był pod rozkazami księżnej, a jej rozkaz był wyraźny. Rajmund przeczesał palcami włosy, które spadły mu na czoło, i złożył rękę na oparciu krzesła. Kontynuował bez dalszych przeszkód, nie zważając na upokorzonego dowódcę oddziału.

– To ty rozkazałaś memu ojcu19, aby ci ją zwrócił, powołując się na fakt, iż po twej babce Filipie20 ona należy ci się z mocy prawa i urodzenia. Popraw mnie, jeżeli się mylę.

– Nie… nie mylisz się – odpowiedziała chłodno. – Cóż za niesłychana pamięć, hrabio!

Władca Tuluzy wykrzywił usta w grymasie.

– Księżno, daruj sobie te kpiny! – rzekł. Jej szyderstwa nie dotykały go. Był ponad nie. – Czyż nie robiłaś wszystkiego, by odzyskać ziemie na południu, które niegodnie odebrano Filipie, a o które twój gwałtowny z charakteru dziad nie zamierzał więcej zabiegać i w końcu zrezygnował z nich dla świętego spokoju?

– Bez wątpienia twoje słowa są prawdą – potwierdziła.

Rajmund prawił dalej:

– Czyż nie prosiłaś swego pierwszego męża, Ludwika21, a następnie drugiego, Henryka, by nie ustawali w wysiłkach i wywalczyli dla ciebie hrabstwo, które cierniem wbiło się w twe serce i nie pozwalało zapomnieć o sobie?

– No, cóż… – zaczęła Eleonora, ale hrabia nie pozwolił jej dokończyć.

– Byłaś gotowa poświęcić wszystko, byleby ono wróciło kiedyś do ciebie – uzasadniał. – Jakby niemożebne pragnienie zdobycia Tuluzy przesłoniło ci świat wokół i jednocześnie kierowało całym twym życiem!

– Zaiste… przez grzeczność nie zaprzeczę! – z jowiszową otwartością przyznała Eleonora, napinając szczękę. Odruchowo zerknęła na serdeczny palec swojej prawej dłoni, na którym tkwił złoty pierścień z cennym szafirem. Pogładziła kosztowny kamień i kierując powoli spojrzenie na szlachcica, odrzekła: – Jednakże nie tylko Tuluza przesłoniła mi świat.

Stanowczo i gniewnie patrzyła hrabiemu w oczy. Przesunęła powłóczystym wzrokiem po obecnych, ale ci natychmiast przykuli oczy do talerzy i kielichów.

Baron