Z wrażeń włoskich - Władysław Stanisław Reymont - ebook

Z wrażeń włoskich ebook

Władysław Stanisław Reymont

5,0

Opis

Z wrażeń włoskich„ to utwór Władysława Reymonta, pisarza, prozaika i nowelisty, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury.

“Padwa, to pierwsza stacja w moim pośpiesznym kursie po Włoszech. Przyjechałem w nocy i roztrzęsioną dorożką bez latarń, z drzwiczkami, które ustawicznie wylatywały, wlokłem się przez miasto ciemne, uliczkami czarnemi i cichemi, rozświetlanemi gdzie niegdzie po rogach lampkami płonącemi przed Madonną lub św. Antonim.

Hotel „pod Białym Krzyżem“, to już hotel w czysto włoskim charakterze — o izbach sklepionych i niskich, niby kazamaty, o posadzkach kamiennych, kratach w oknach niedomykających się, łóżkach familijnej szerokości i braku najzupełniejszym wszelkiego komfortu.”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 62

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-328-2
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I

Padwa

 Padwa, to pierwsza stacja w moim pośpiesznym kursie po Włoszech. Przyjechałem w nocy i roztrzęsioną dorożką bez latarń, z drzwiczkami, które ustawicznie wylatywały, wlokłem się przez miasto ciemne, uliczkami czarnemi i cichemi, rozświetlanemi gdzie niegdzie po rogach lampkami płonącemi przed Madonną lub św. Antonim.  Hotel „pod Białym Krzyżem“, to już hotel w czysto włoskim charakterze — o izbach sklepionych i niskich, niby kazamaty, o posadzkach kamiennych, kratach w oknach niedomykających się, łóżkach familijnej szerokości i braku najzupełniejszym wszelkiego komfortu.  Cóż robić rano, jeśli nie iść na włóczęgę po mieście, bez cicerona, bez innego przewodnika nad instynkt i Baedeckera! Niema w podróżach przyjemności szczerszej nad taką włóczęgę bez planu po mieście nieznanem. Idzie się, gdzie oczy i ulice lub drogi prowadzą, bo zawsze się dojdzie i zobaczy rzeczy piękniejsze i godniejsze uwagi, nad te, urzędownie w przewodnikach zalecone. Wszystkie wykrzykniki zachwytów i superlatywy katalogów nie stają pomiędzy mną i przyrodą lub dziełem sztuki. Idzie się i patrzy: tam na wysmukły kontur arkady jakiejś napół zwalonej, na architekturę pałacu, podobnego do twierdzy obronnej, na szczególny połysk marmurów w słońcu, na twarz charakterystyczną, na szczegół życia codziennego; spotyka się ogród jakiś, dyszący zielenią i wiosną, a niespodziewanie wyłaniający się z obramowania zrudziałych zaułków: kawał placu białego, strugi mieniącej się w słońcu wody, kościół, pełen rzeźb i malowideł przepięknych, jakiś kawał murów, dyszących średniowiecznością — i oczy mają dosyć, zatrzymują się z przyjemnem zdziwieniem i wchłaniają, malując w głębi jakieś tło, na którem później wytworzy się pewna całość wrażeń. ***  Słońce tak raziło, że z przyjemnością szedłem pod cień arkad, biegnących z obu stron wszystkich prawie ulic. Imponujące wrażenie wywiera ten, zda się, nieskończony szereg tęgich pilastrów kolońskich, poprzeplatanych gdzie niegdzie, niby trzcinami, wysmukłemi kolumienkami werońskiemi.  Wszędzie pełno śladów Wenecji, od której ta Padova la dotta (Padwa uczona, jak ją zwano dawniej) długo zależała zupełnie. Można jeszcze znaleźć lwy weneckie, poprzyczepiane do ścian, tak, jak pełno jest tego czysto weneckiego stylu w niejednej arkadzie, w oknach, w balkonach, wiszących nad ulicami i pełnych rzeźb koronkowych, a czasami spotyka się dom, jakby żywcem przeniesiony z nad Wielkiego Kanału. Miasto piękne, ale jakby wymarło, taka cisza wieje pod arkadami i na ulicach. Czasami przejedzie dwukołowy wózek, zaprzężony w osła, czasem kobieta jaka z koszem jarzyn lub pomarańcz na głowie przejdzie prostym automatycznym krokiem, niby kanefora grecka, z głównej ulicy dojdzie turkot tramwaju, lub okrzyk pijących w tratorjach i cicho się robi tak, że echa własnych kroków, rozbrzmiewające donośnie w ciszy — denerwują nieprzyjemnie.  Domy stoją zamknięte, ciche i posępne; przez bramy ażurowe czasami błyśnie ogródek pełen drzew i kwiatów i znowu tylko mur i szarość. Sklepów, a raczej kramów z tandetą wenecko-wiedeńską, dosyć, a jeszcze więcej pustych zwykle tratoryj, w których można dostać wina wprost za bezcen.  Tutaj, wpośród tej ciszy uliczek, podobnych do kanałów głębokich, pod cieniami, rzucającemi posępny mrok, wpośród domów z XIV, XV i XVI-go stulecia, mocnych, obronnych i ponurych, domów, które służą za mieszkania, więzienia i twierdze — można doskonale cofnąć się w średnie wieki Padwy. Człowiek bez trudu przenosi się do czasów podesty Ezzelina, kata dzieci, do wojen ulicznych szlachty z ludem, do bojów i awantur Carrarów, patrycjuszów miejscowych. Do tych scen pełnych mordów i tortur, w których ofiary wyrywały się z rąk katów, zębami i pazurami darły twarze swoich sędziów i zwycięzców, do tych procesyj uroczystych, podczas których zrywały się namiętności przytłumione, niby orkan, i mordowano się na ulicach, aż krew obryzgiwała księży, niosących monstrancje, i jęki chrapliwe konających mieszały się z hymnami i śpiewami pobożnemi, z głosami dzwonów, z krzykami wściekłości i ze szczękiem oręża — do tych wojen ulic, domów, ba — okien z oknami. Trochę skupienia w sobie, i widzi się to i słyszy. Chodzi się z jakiemś uczuciem ulgi, że to już przeszło, a jednocześnie czuje się jakby pewien żal, „że przeszło zupełnie“.  Ci Włosi, których widzę leżących po ulicach, sprzedających w sklepach, chodzących, wydają się rasą upadłą w stosunku do swoich przodków, rasy bohaterskiej i silnej. Ciągną mnie wprost do swoich kramów, z uśmiechem uniżonym, z gestykulacją aktorów, ze śmieszną patetycznością zachwalają swoje towary — i dąsają się, kiedy nic nie kupię. Kto tylko może i jak może, wyciąga ręce po soldy. ***  Przez wąskie uliczki, czysto średniowieczne, idę do św. Antoniego. Niebo bez chmur, ciepło wiosenne. Z wielkich murów zwieszają się zielone gałęzie pnączów kwitnących, a z głębi wychylają się głowice pinij obciętych, pokręconych, narosłych guzami, a miejscami bzy, całe fioletowym kwiatem pokryte, lub wysmukłe korpusy magnolij, całe różowe.  Przed samym kościołem, na placu prawie pustym wznosi się posąg konny, słynnego pogromcy Sforzów, kondotjera Gattamelaty, przez Donatella, z r. 1443, a pierwszy jaki był odlany we Włoszech. W pancerzu z mocnych blach, z głową odkrytą, z rodzajem maczugi w ręku, siedzi mocno na koniu silnym, zwykłem bydlęciu od pracy; wielki miecz wisi nisko, koń się nieco wypręża, jakby w gotowości do skoku na nieprzyjaciół. Zielonawy kolor bronzu ani czas nie osłabiły mocnych i realnych szczerze rysów konia i człowieka, który wydaje się na tle tego dziwnego kościoła i tych domów wąskich, okratowanych, tych arkad mocnych, słupów potężnych, balkonów, osłoniętych stalowemi siatkami, jakby żywy — gotowy do boju. Czeka się, rychło Gattamelata podniesie obuch do góry, zepnie konia — i obaj runą na nieprzyjaciela. Kościół ma fasadę włosko-gotycką, odartą, prawie dziką przez surowość, a kopuły bizantyjskie, dzwoneczki ostrołuk najczystszy — obłąki balkonu podtrzymują filarki cienkie, wysmukłe, jakby zrobione przez weneckich złotników i z Wenecji przywiezione.  Wchodzę w olbrzymią nawę środkową, pełną kolorowych, dziwnych refleksów okien. Szereg długi ołtarzy migoce z naw bocznych marmurami i mozaikami. W kaplicy po lewej stronie leży patron miasta, ś-ty Antoni, jeden ze wzniosłych przedstawicieli XII-go stulecia, dusza mistyczna, za której głosem leciały ptaki, zwierz dziki biegł z gór i lasów, ryby z wód — rozmawiał z niemi i rozumiały go, tak jak ś-go Franciszka w Assyżu.  Kaplica jest jego imienia.  Fasada piękna z białego marmuru, o wnękach z marmurów kolorowych, oprawiona, niby w ramy z agatu, w czarny polerowany marmur, podobna jest do starożytnych łuków rzymskich. Kolumny marmurowe, pokryte płaskorzeźbami i nadbrusia pełne liści, koni, ludzi nagich, łabędzi, ryb, amorków rozbawionych — tworzą wejście wspaniałe. Tłumy całe figurek rzeźbionych pokrywają mury i filary i zapełniają białe pola marmurów zgiełkiem życia swobodnego, z całem rozpasaniem póz i wyrazów.  Pomiędzy kolumnami wiszą, jak kwiaty, złote i srebrne lampy i płoną krwawemi blaskami, za niemi wznosi się sarkofag grobowy świętego, a za tym ołtarz, pokryty złotemi blachami. Ściany w głębi i po bokach pokryto płaskorzeźbami w marmurze, wyobrażającemi uzdrowienia i wskrzeszenia, szereg cudów, jakie zdziałał ś-ty Antoni.  Na bokach i ścianach sarkofagu i kaplicy błyszczą niezliczone wota, jakie wciąż napływają ze wszystkich stron świata. Są ze złota, srebra, wysadzane drogiemi kamieniami: wyszywane perłami modlitwy dziękczynne, proste wykrzykniki, westchnienia głębokie przez prostotę i zaledwie utrwalone włóczką na kanwie, oprawnej w czarne, zwyczajne ramki, a w kącie jednym stoi pęk szczudeł, pozostawionych za sprawą świętego. Przed ołtarzem odprawiano nabożeństwo — biskup młody, o wspaniałej, rzymskiej twarzy, celebrował z namaszczeniem, otoczony licznym orszakiem duchowieństwa; chór poważnych głosów, doskonale zharmonizowanych, śpiewał jakąś pieśń uroczystą i niezmiernie prostą, a całą przestrzeń przedkapliczną zalegał lud — pielgrzymi, z różnych stron Europy zebrani. Potem nastała chwila ciszy, w której białe szeregi księży odpływały i ginęły w cieniach naw, a tłum zaczął się czołgać na kolanach wokoło sarkofagu, tonącego w białawych dymach kadzideł i w złotej glorji świateł. Przy płycie marmurowej, osłaniającej trumnę świętego, podnosili się, dotykali płyty ręką, opierali na niej skronie, modlili się chwilę w skupieniu i przechodzili z twarzami rozpromienionymi, z jakąś cichością w oczach załzawionych. Długo snuł się ten łańcuch, i szmer modlitw, oddechów i westchnień rozbrzmiewał, to echa łkań rwały się z cieniów naw i płynęły otwartą kolumnadą pod sklepienia. Odchodzi