Z tajnych akt KOD-u - Maciej Karwowski - ebook

Z tajnych akt KOD-u ebook

Maciej Karwowski

5,0

Opis


Rok 1300 – na tereny Europy Środkowo-Wschodniej przybywa grupa humanoidalnych, rozumnych kotów. Kotiel, ich przywódca, proklamuje izolacjonistyczne Królestwo Kociej Doliny.

Rok 2003 – Mruczysław Miau jest agentem Kociej Organizacji Detektywistycznej. Przypadkiem natrafia na przybłędę z Rosji – Sylwestra Cata. Za cenę oczyszczenia z zarzutu kradzieży, Sylwester wyrusza do Australii w celu pochwycenia nieuczciwego miliardera. Z czasem wplątuje się w grę mafii i wywiadów. Grę, w której wszystkie chwyty są dozwolone, a stawka wcale nie jest oczywista.

Maciej Karwowski
Pisaniem zajmuję się praktycznie od dzieciństwa, jednak dopiero od kilku lat podchodzę do tego na poważnie. Interesuję się historią (ze szczególnym naciskiem na okres II wojny światowej), grami video oraz muzyką (głównie szeroko pojęty rock & metal, choć staram się nie ograniczać jedynie do tych gatunków), ale nie zaniedbuję też innych dziedzin kultury - każda dobra książka jest mi przyjacielem, a i wartościowym filmem nie pogardzę (moim ulubionym jest „Czas apokalipsy” Coppoli). Po zdaniu matury chciałbym studiować filologię rosyjską i, oczywiście, pisać.


Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1157

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maciej Karwowski

Z tajnych akt KOD-u

© Copyright by Maciej Karwowski & e-bookowo

Projekt okladki: e-bookowo

ISBN 978-83-63080-95-2 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Prolog

– Jest kwadrans po jedenastej, piąty lipca roku osiemdziesiątego drugiego. Mariola Chruścik, witam państwa bardzo serdecznie i zapraszam na kolejną audycję z cyklu „Bliżej świata”. Za oknami piękny, poniedziałkowy poranek, z bezchmurnego nieba leją się gorące promienie letniego słońca. Trwają wakacje, więc dzisiejszej audycji bez wątpienia słucha także młodzież. W naszym programie przedstawiamy ludzi z całego świata, którzy opowiadają nam o swoich ojczystych krajach. Większość obywateli naszego kraju zdaje sobie sprawę z tego, iż na Podlasiu znajduje się niewielka enklawa. Żyje w niej społeczność, o której nie wiemy zbyt wiele. Społeczność zamknięta, do której większość z nas nie ma dostępu. Społeczność twardo trzymająca się swoich odwiecznych zasad i tradycji. Społeczność monarchistyczna, która zdecydowanie opiera się wpływom jakichkolwiek innych krajów świata, w tym Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Społeczność, o której nie wiemy zbyt wiele, izolująca się od reszty świata, zdająca się nie zdawać sobie sprawy z tego, że jest jego częścią. Dziś chciałabym państwu przybliżyć sylwetkę tych ludzi, a właściwie… kotów. Tak, drodzy słuchacze, dziś porozmawiamy z przedstawicielem rodziny Felidae Aiunt. Jest ze mną w studiu znany na całym świecie podróżnik, wybitny archeolog, kartograf i finansista, pan Cattac da Kotcity. Witam pana bardzo serdecznie!

– Witam, pani redaktor, witam też szanownych słuchaczy.

– Nie jest to pana pierwsza wizyta w…

– … w tak zwanych „mediach ludowych”? Nie. Ostatnio gościłem w jednym programie telewizyjnym w Moskwie.

– I jak wrażenia?

– Całkiem przyjemnie, dopóki wąsaty redaktorek z łysym łbem nie zaczął chrzanić patetycznych peanów do towarzysza Józefa Wissarionowicza…

– Eee… cóż… Czy mógłby pan jakoś… opisać swój wygląd? Ja widzę pana na żywo, ale nasi słuchacze… no, nie do końca.

– Nie ma problemu. Od czego by tu zacząć… Mam metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, a więc dosyć dużo, jak na przedstawiciela mojej rasy, trzeba państwu bowiem wiedzieć, iż rośniemy średnio od metra sześćdziesięciu, samice, do osiemdziesięciu pięciu, samce, przy czym ta górna granica jest osiągana niezmiernie rzadko. Niekiedy zdarzają się przypadki nawet wyższe, do dwóch metrów.

– To zapewne oznaka niezwykłej pomyślności?

– Fakt… choć nie chodzi o wzrost.

– A o co?

– O ogon. Rodzimy się bez ogonów. Skutek mutacji. Jeśli jednak zdarzy się osobnik z ogonem, do tego długim, to pozycję życiową ma… w zasadzie zaklepaną. Wracając do tematu… Zważywszy na fakt, iż jestem karakalem, posiadam jasnobrązową sierść oraz eleganckie, czarne pędzelki na czubkach spiczastych uszu. Do tego dochodzą cudne, długie, białe wąsy oraz wielkie, zielone ślepia, jakie w tej chwili wpatrują się badawczo w panią redaktor. Zasadniczo rzecz ujmując, nasza zmutowana rodzina nie różni się zbytnio z wyglądu od kotów niezmutowanych, wyglądamy bowiem niemal tak samo. Różnimy się wzrostem, którym dorównujemy wam, ludziom. Mamy też, podobnie jak wy, po pięć palców na, nieco mniejszych od waszych, dłoniach, zwanych przez was „łapami”, dlatego określeń tych używamy zamiennie. Nie posiadamy paznokci, za to jesteśmy w stanie wysunąć pazury ukryte wewnątrz palców. Spody naszych dłoni i nóg pokryte są miękką poduszką, dzięki czemu jesteśmy w stanie poruszać się bezszelestnie. Boso, rzecz jasna… W tych moich nowiusieńkich adidasach z peweksu raczej bym się do nikogo nie podkradł… chyba, że bardzo bym tego chciał. Na co dzień odróżnia nas od was, ludzi, twarz i ręce. Przejęliśmy wasz styl ubierania, więc reszta ciała jest zakryta. Mutacje przyczyniły się do spadku efektywności naszej termoizolacji… przynajmniej w przypadku większości kocich gatunków. Mam dwóch przyjaciół. Jeden z nich jest serwalem i, jak to serwal, ma krótką sierść, więc zimą ubiera się jak człowiek. Drugi z kolei jest rysiem i w tym samym czasie biega w slipach. Rysie są nielicznym wyjątkiem. Większość za nas ubiera się identycznie, jak wy, w zależności od pór roku… no, zimą może nieco lżej. Mamy niezwykle wyczulone wszystkie zmysły, ze szczególnym nastawieniem na zmysł wzroku. Niech pani sobie wyobrazi, że widzi pani błysk. Nagły błysk. Taki, który panią na moment oślepia. Jest go sobie pani w stanie wyobrazić?

– Mniej więcej. Mnie oślepia…

– … a nam wypala spojówki. Tak to działa. Tym niemniej nasze oczy nie są tak doskonałe, jak kotów niezmutowanych i do widzenia w ciemnościach potrzebujemy nieco więcej światła. Ot, zachcianka losu…

– Rozumiem… Poza tym, jak sam pan powiedział, z wyglądu nie różnicie się niczym od waszych… niezmutowanych braci. Macie identyczne twarze, korpusy… ale różnicie się jedną, zasadniczą rzeczą.

– Mózg i krtań. W wyniku mutacji wykształciły się u nas struny głosowe, zaś mózgi rozwinęły na tyle, że, choć mniejsze od waszych, przewyższają je pofałdowaniem, czyniąc z nas istoty inteligentne na równi z ludźmi.

– Właśnie! Wciąż wspomina pan o „mutacji”. Co to takiego?

– To jedna z hipotez… legend, dotyczących powstania naszej rodziny. I nie tylko naszej. Według naukowców, około tysiąca lat temu na Syberii żył pewien człowiek. Podobno był alchemikiem… albo magiem, trudno teraz powiedzieć. Zebrał on kilka rodzajów zwierząt. Były tam koty niemal wszystkich ras, a także, o dziwo, kaczki i pelikany, pewnie z jakiegoś przydrożnego targu. Przeprowadził eksperyment. Eksperyment, który wyprzedzałby nawet obecne czasy. Eksperyment nowatorski. Eksperyment, który wymknął się spod kontroli. Mag kopnął w kalendarz, a zwierzęta rozbiegły się po bożym świecie. W wyniku owego eksperymentu doszło u nich do mutacji. Wykształciły się struny głosowe, rozwinęły mózgi. Osobniki te stały się istotami rozumnymi, takimi samymi, jak ludzie. Błąkały się, rozmnażały… Koty zjednoczyły się i dotarły aż do Europy, do Polski. Jeden z nich, Kotiel, postanowił, że tu się osiedlą. Tak powstała Kocia Dolina, a sam Kotiel został koronowany na króla.

– Właśnie, Kocia Dolina… Niewielka enklawa na terenie Rzeczypospolitej. Kiedy dokładnie do tego doszło?

– Około roku tysiąc trzysetnego. W Polsce nie było króla, więc nikt się nie troszczył o parę kilometrów kwadratowych płaskiego jak naleśnik terenu. Proklamowano niepodległe, izolacjonistyczne Królestwo Kociej Doliny. Wyznaczono granicę w kształcie okręgu, żeby nie było problemów z liczeniem powierzchni.

– Ile dokładnie ona wynosi?

– Moment, muszę odetchnąć… Macie może brandy?

– Nie całkiem… Zwykła woda nie wystarczy?

– Brandy by wystarczyło… chyba, że chce się mnie pani prędko pozbyć…

– Panie Jurku! Skoczcie do baru i przynieście butelkę brandy dla gościa!

– Dziękuję, pani redaktor. Pomyślmy… koło ma promień dziesięciu kilometrów… To da nam razem nieco ponad trzysta czternaście kilometrów kwadratowych.

– Niedużo. Co może nam pan powiedzieć o samym kraju?

– Cóż… W samym środku koła znajduje się Pałac Kotiela, zbudowany przez jednego z władców w połowie siedemnastego wieku. Ta piękna barokowa budowla, wzorowana na Pałacu w Wilanowie, stanowi od tamtego czasu stałe miejsce zamieszkania rodziny królewskiej. Bardziej na wschód znajduje się Kotcity, jedyne miasto w kraju. To stolica wszystkich kotów świata. Znajduje się tam dziewiętnastowieczny ratusz, pomnik Kotiela na rynku przez ratuszem… Park Kociaka wraz z wesołym miasteczkiem i wybudowanym niedawno amfiteatrem. Cały kompleks stanowi de facto centrum życia kulturalnego naszego państwa. Odbywają się tu koncerty, odgrywane są sztuki teatralne, przyjeżdżają kabarety… Ostatnio przyjechał duet Laskowik i Smoleń z Teya, są też plany zaproszenia grupy Queen. Freddie będzie wniebowzięty… Populacja miasta wynosi około siedmiu tysięcy mieszkańców, zaś kraju – niecałe dwanaście, w które to liczby wliczają się także mieszkający na terytorium Kociej Doliny przedstawiciele gatunku ludzkiego. Niestety, obserwujemy obecnie stale nasilające się zjawisko emigracji do Ameryki Północnej i krajów Europy Zachodniej.

– Ile lat żyjecie?

– Przeciętnie około trzydziestu. Nieliczni dożywają trzydziestu pięciu. Chlubny wyjątek od reguły stanowi mój stryj, profesor Serwacy Wąsacz, który urodził się pierwszego kwietnia trzydziestego ósmego roku. Po dziś dzień żyje i ma się znakomicie. Pierwszy kwietnia… Zawsze powtarzał, że ta jego długowieczność to wyjątkowy psikus od losu…

– Co jeszcze może nam pan powiedzieć o Kociej Dolinie? Jak wygląda tam sytuacja ludzi? Czy są dyskryminowani?

– No… teraz poczułem, jakby we mnie pani wpakowała nabój z dubeltówki mojego przyjaciela, Olafa… Proszę pani, jaka, kuźwa, dyskryminacja?! Ludzie bez problemu dostają robotę w prywatnych firmach, nie tylko jako robole od budowlanki! Ludzie pracują na posadach państwowych wszelkiego rodzaju… oprócz najbliższego otoczenia króla, rzecz jasna! Większość pracujących w Szpitalu Narodowym w Kotcity pielęgniarek to kobiety waszego gatunku, w ratuszu jest tuzin ludzkich urzędników, prokurator generalny jest człowiekiem, jeden oficer policji jest człowiekiem, barmanki w mojej ulubionej restauracji są kobietami, wielu spośród strażników w więzieniu Alca Kot Traz to ludzie, a na rynku głównym co sobotę roi się od waszych handlarzy, którzy zjeżdżają do nas, bo jesteśmy tym krajem z wolnym handlem, do którego mają najbliżej!

– No dobrze… Co ciekawego może turystom z Polski zaoferować Kocia Dolina?

– Ciekawostki turystyczne, mówi pani… Wie pani, po czym poznać, że przekroczyło się granicę z naszym krajem?

– Jeśli mi pan powie…

– Drzewa. W czasie, kiedy wy po swojej stronie karczowaliście las, my ocaliliśmy go po naszej. Wzdłuż niemal całej granicy, wewnątrz enklawy, las nadal rośnie. Skacząc nad ogrodzeniem ląduje się w łysym polu, jakie rozpościera się dookoła granicy. W tych lasach mieszkają liczne zwierzęta. Żyjemy z nimi w zgodzie. Nie mają pretensji, a przynajmniej ich nie okazują, kiedy kuligi przejeżdżają przez ich terytorium. W sporym, sztucznym jeziorze ryby nie protestują, gdy je łowimy. Są u nas największe ryby, dlatego najlepsi wędkarze z całego świata zjeżdżają do nas na jednodniowe połowy.

– To krótko… O, jest już pan Jurek! Niech pan naleje gościowi.

– Sesje wędkarskie są rzadkie i krótkie, liczba jednoczesnych uczestników jest ograniczona do dziesięciu osób, a maksymalna liczba ryb, jakie można wywieźć ze sobą, jest równa liczbie wędkujących. Ale ta oszczędność procentuje… Dziękuję panu… Tfu! Cholera! To nie brandy!

– Nie było, panie da Kotcity! Półki są puste. Zostało tylko to!

– Pokaż pan tę flaszkę… Blać, śliwowica! Nie dziw, że tak pali w gardle! Siedemdziesiąt dwa procent, w mordę… Wspominałem już o procentach? A, tak, rzeczywiście… Nawet niezła, wie pan? Tylko trochę… za mocna… Jak już mówiłem, ta oszczędność procentuje. Wędkarze opuszczają nasz kraj albo bez ryby, jeżeli nasi wodni przyjaciele uznają, że dranie nie są ich warci, albo z rybą największą, jaką kiedykolwiek złowiono. Chciał, nie chciał, ale to właśnie u nas padają wszystkie rekordy w tej dziedzinie. Polej pan jeszcze…

– Jak wygląda u was sport?

– Całkiem nieźle… Dziękuję panu. Nie wiem, czy pani wie, ale istnieje coś takiego jak Kotstraklasa. To międzynarodowa liga piłkarska zrzeszająca kocie kluby z całego świata. Wiele z nich istnieje przy klubach ludzkich, na przykład CSKA Kot Moskwa czy Real Kitty Madryt. Kocią Dolinę reprezentuje Klub Kocia Dolina Ogon, który w zakończonym ostatnio sezonie zdobył mistrzostwo i zagra w Pucharze UEFA. Hyp! Jest to też jedyny koci klub mający zezwolenie na start w mistrzostwach świata i Europy, z racji tego, iż jest to swego rodzaju reprezentacja narodowa.

– Inne dyscypliny?

– Mamy niezłych piłkarzy ręcznych, skoczków narciarskich, a nasi szpadziści nie mają sobie równych na całym świecie. Co jest, do cholery, skończyła się?! Lej pan, jak pan widzisz, że szklanka już pusta! Hyp!

– A może przynieść kieliszek?

– Tylko złamasy piją z kieliszka, dziękuję… Hyp! Naprawdę niezła… Prawdziwi faceci piją ze szklanki, kubka, kufla albo jadą z gwinta! Zapamiętaj to sobie… hyp… chłopcze…

– Jak wygląda wasz ustrój, panie da Kotcity?

– A jak ma wyglądać? Jest królik… król, znaczy się… hyp! No i, tego… no, jest monarchia absolutna, nie ma parlamentu, tego cyrku, gdzie się wszyscy kłócą, gdzie nie ma jedności… hyp! Niby jest tam paru doradców, ale… jak tylko któryś narazi się królowi, ląduje w pierdlu… Jak za cara… Wie pani co? Powinniście zmienić ustrój…

– Panie da Kotcity…

– Hyp! No, powaga! Polej pan! Wy tylko… lud i lud… My też obchodzimy Święto Pracy. Ostatnio ratusz wypuścił na czoło pochodu największego imbecyla na państwowej posadzie, człowieka, żeby niósł sierp. Uznano, że to zajebiście wygląda, jak młot niesie sierp… Doprawdy… jesteście takim mądrym narodem, a zezwalacie na to, aby rządziła wami grupa durnych aparatczyków… A może to wy, ludzie, jesteście durni?

– Panie da Kotcity!

– Ten ustrój, komunizm… Najgorszy możliwy ustrój… hyp… w którym człowiek jest zniewolony przez zbrodniczą ideologię. Dlatego był Wietnam… Ideologia, promowana na siłę, wyniszcza. Dlatego był Katyń…

– Mówi pan o… TYM Katyniu? W którym Niemcy zabili…

– Jacy, kuźwa, Niemcy!? Co pani pieprzy?! Każdy mądry Polak wie, kto to zrobił! Każdy kot wie, kto to zrobił! Nie ma w Kociej Dolinie obywatela, który nie wiedziałby, kto to zrobił! Hyp! Dawaliśmy wam azyl po rozbiorach, dawaliśmy wam azyl po pierwszym września. Wszyscy to wiedzą! Nawet towarzysze Józef i Ławrientij wiedzieli, kto to zrobił, sami wydali wyrok! Tak! To wasi przyjaciele ze wschodu… hyp… wasz „wielki brat” wymordował w Katyniu ponad czterdzieści lat temu dwadzieścia tysięcy polskich oficerów, a teraz stoicie murem za mordercami! Ludzie… Typowe dla was! Wie pani, dlaczego wasi ludzie zginęli?

– Panie Jurku, niech pan wezwie milicję!

– Wasi ludzie zginęli dlatego, że walczyli za waszą ojczyznę. Zginęli, abyście wy mogli żyć. Ale na to życie musicie… hyp! Musicie zasłużyć! Inaczej stajecie się zwierzętami! Mówicie, że my jesteśmy zwierzętami, a sami jesteście gorsi od nas. Te podziały na Wschód i Zachód… na komunizm, gdzie ludzie są zniewoleni przez innych ludzi i kapitalizm, gdzie jesteście niewolnikami własnych umysłów, dążąc do pieniędzy, władzy, wolności… hyp! Zatracacie się. Chcecie coś osiągnąć, ale zapominacie o tym, co jest naprawdę ważne. Jesteście niewolnikami. Niewolnikami systemu lub własnych chorych ambicji. Nie potraficie się zjednoczyć. Kłócicie się… Na wyborach głosujecie na ludzi, którzy was okradają, ale głosujecie na nich ponownie, bo dajecie im drugą szansę… Albo nie macie wyborów, jak tu, w Polsce, ale nie narzekacie na władzę, choć ta regularnie robi was w konia, uzależnia od siebie. Wasza władza jest jak heroina. Hyp! Jesteście od niej uzależnieni i nie potraficie jej się przeciwstawić. Gdyby król Kociej Doliny wprowadził u nas komunizm albo zaczął brać dla siebie pieniądze podatników, lud zatknąłby jego parszywy, złodziejski, kłamliwy, obłudny łeb na czubku wieży ratusza! Tak trzeba robić! Dwa lata temu coś was oświeciło. Powstała „Solidarność”. Ruszyliście w bój na słowa, ale władza was przechytrzyła. Poddaliście się. Tchórze! Cholerni tchórze! Jest was ponad trzydzieści milionów, gdybyście naprawdę chcieli, kawałki zwłok rządzących wami ludzi rozrzucilibyście od Helu po Rysy! Myślicie, że „wielki brat” sprowadziłby was do parteru? Wymordowałby trzydziestomilionowy naród?! Gówno prawda! Nawet ta bestia, to… hyp… „imperium zła” nie byłoby do tego zdolne, świadome możliwej odpowiedzi Zachodu. Możecie być wolni już teraz, ale musicie po tą wolność sięgnąć. Razem. Jako jeden naród. Zapomnijcie o podziałach. Zjednoczcie się. Razem możecie zrobić wszystko. Razem możecie zwyciężyć. Oni patrzą. Oficerowie Katynia patrzą na was z góry i widzą… widzą, czy zasługujecie na to, aby żyć. Czy zasługujecie na ich ofiarę, czy też poszła ona na marne…

– Co… co pan robi? Skąd ma pan broń?!

– Nigdzie nie wychodzę bez tych dwóch rewolwerów. To moi… towarzysze niedoli… hyp!

– Panie Jurku! Nie… niech pan tego nie robi… niech pan nawet nie próbuje! Cholera! Niech ktoś przyniesie latarkę! Zniszczył wszystkie lampy!

– Pani Mariolu… pani Mariolu! Co pani robi? Dlaczego pani wstaje? Dlaczego pani… hyp… wychodzi? Niech pani zostanie, nie skończyłem jeszcze exposé… Proszę pani… mówiłem już, że doskonale widzimy w ciemnościach? Widzę, gdzie pani jest, te mdłe promienie wpadające tu przez szparę w drzwiach w zupełności mi wystarczą. Niech pani tu do mnie wróci, porozmawiajmy. O, tak już lepiej! Niech się pani nie boi, nie zabiję pani. Nie jestem okrutnikiem, w przeciwieństwie do waszego „wielkiego brata”. Ja po prostu mam swoje, niekiedy radykalne, metody. Niestety, kiedy inne zawodzą…

– Czego… pan… chce…?

– Niech pani nie płacze. Nic pani nie zrobię…

– Czego pan chce?

– Prawdy… i jej zwycięstwa. Hyp! Nienawidzę kłamstwa. Jest ohydne. Jeżeli drobne oszustwa służą dobru, czemu nie. Ja też służę dobru, tylko w trochę mniej… uczciwy sposób, jeśli można tak nazwać wchodzenie do studia Polskiego Radia z dwoma rewolwerami za pazuchą tak, że nikt ich nie wykrył. Pozwoli pani, że dorzucę parę kul do bębenków? Dziękuję. Hyp! Żyjecie w zakłamanym społeczeństwie. Komunizm to jedna wielka ściema. Pokazujecie ludziom, jak to się wspaniale żyje, choć wielu z nich rozumie, że to pic na wodę, fotomontaż. Czasami dochodzę do wniosku, że wy, ludzie, nie umiecie inaczej. Że musicie żyć w kłamstwie, bo nie znacie innego życia. Nie znacie życia w prawdzie, w pokoju, bez wojen, bez zniewolenia umysłów, z wolną wolą. Rodzicie się do życia w wolności, ale nie potraficie w tym wytrwać. Gdy dorastacie… hyp… wszyscy stajecie się tacy sami. Kłamiecie, świadczycie fałszywie przeciw bliźnim. Jesteście tacy sami. Nie potraficie uczcić tych, którzy byli od was lepsi. Którzy zasłużyli na życie. Którzy oddali je za was. Wy macie ich ofiarę w dupie! Nie doceniacie tego, co macie. Nie doceniacie życia w pokoju, miłości bliźniego i prawdzie. Wszystkie światowe tragedie, wszystkie masakry ludności… wyprawy krzyżowe, inkwizycja, rzeź Pragi, krwawe bitwy „wiekiej wojny”, nazizm, komunizm, łagry, obozy koncentracyjne, a wreszcie Katyń… Wie pani, dlaczego wszystkie złe słowa, jakie znam, kojarzą mi się z ludźmi, dotyczą was? Dlaczego wszystkie najgorsze wydarzenia w dziejach świata działy się za waszą przyczyną? Dlaczego my nie przykładaliśmy do nich ręki? Dlaczego!?

– Pan niech mi to powie!

– Bo my, pani redaktor… Ech, niezła ta śliwowica, naprawdę niezła… My, pani redaktor… my nie jesteśmy wami…

21 LAT PÓŹNIEJ…

Rozdział I Niewiedza jest błogosławieństwem

Był nów. Mdłe światło gwiazd przedzierało się z trudem przez gęste korony drzew. Z daleka słychać było dźwięk silników; asfaltowa szosa biegła tuż obok lasu mieszanego, gdzie obok niskich leszczyn rosły wysokie świerki. Tu i ówdzie wznosiły się małe pagórki, wyglądające na usypane nieznaną siłą przed wieloma laty. Centralne miejsce polany zajmowało wielkie koło pokryte setkami mniejszych i większych kamieni. Obok niego stało trzech mężczyzn ubranych na czarno. Jeden z nich był niskim wąsaczem z prześwitującą spod krótkich czarnych włosów łysiną, o mongoidalnych rysach twarzy. Wyjął z kieszeni niewielki telefon komórkowy i włączył go. Wystukał numer.

– Maleństwo… – mruknął siwiejący, wysoki okularnik. Pomarszczoną twarz pokrywały liczne blizny. – W Japonii wszyscy mają manię miniaturyzacji?

– Tylko Japończycy… – zachichotał trzeci z nich, otyły brunet o opadających na ramiona prostych włosach. Zerknął nerwowo na tarczę swojego casio.

Nie zważając na docinki towarzyszy, skośnooki wąsacz wszedł na zarośnięty trawą pagórek i uniósł do góry aparat, starając się złapać zasięg.

– Szlag by to… – jęknął. – W tej dziurze nie ma pola… Nie mógł wybrać lepszego miejsca na spotkanie?

– Z nim się nie dyskutuje – bąknął okularnik. – Powinieneś do tego przywyknąć.

– Miał wysłać najlepszego człowieka, żeby przekazał nam wieści. Człowieka, który miał się nie spóźnić – wąsacz spojrzał na wyświetlacz telefonu. – Już dwadzieścia po drugiej. Niedługo wzejdzie słońce… a my tu czekamy, bo jakiś dureń nie zna słowa „punktualność”!

– Ja się nie spóźniam… – rozległ się skrzeczący, donośny głos.

Zza drzew wyłoniła się niewysoka postać, ubrana w przyduży, jasny płaszcz, który ciągnął się po ziemi oraz wysoki cylinder. Za jej plecami widać było fragment długiego kija bojowego, który rozmiarami zdawał się przewyższać właściciela. Postać trzymała w dłoni foliową torbę. Wyjęła z niej grubą szczapę drewna o grubszym trzonku owiniętym materiałem oraz zapalniczkę. Ogień pochodni oświetlił twarz przybysza, niemal podpalając długie, kocie wąsy. Skośne żółte oczy wpatrywały się w stojących na polanie zaskoczonych mężczyzn. Wysokie uszy zdawały się wychwytywać dźwięk każdego ich oddechu. Zbliżył reklamówkę do pochodni. Poczuł swąd palonego plastiku.

– Ja się nie spóźniam – powtórzył. – Dla mnie istnieje jeden czas… – uniósł do góry lewą rękę, chuderlawą, noszącą znamiona anoreksji ogarniającej całe jego ciało. Na nieowłosionej rudej skórze wisiał mały zegarek. Spojrzał na niego. – … a mianowicie mój czas, według którego do momentu rozpoczęcia naszego spotkania pozostało dokładnie szesnaście sekund.

– Szatan miał wysłać jednego ze swoich najlepszych demonów… – odezwał się spokojnym głosem brunet. – Ale nie spodziewałem się, że ponownie przyśle arcydemona, samego Mifistofelesa… swoją prawą rękę. Szczególnie po tym, jak ostatnio zawaliłeś sprawy…

– Schlebiasz mi, Brycie… – odparł kocur z ironicznym uśmieszkiem. – Niepotrzebnie… Mexicano! Na twoim miejscu zszedłbym stamtąd! – zawołał wesoło do skośnookiego. – Chyba, że chcesz, aby tamten umrzyk… – skinął głową na pagórek. – … powstał z grobu…

Mężczyzna odruchowo schował telefon i zeskoczył ze wzniesienia, pytając wystraszonym głosem:

– Co to za miejsce?

Przybysz uśmiechnął się. Złożywszy dłonie za plecami, podszedł do niego powoli, mówiąc:

– Niegdyś, przed wielu laty, kiedy mój gatunek prawdopodobnie jeszcze nie istniał, żył na tych ziemiach pogański lud. Jaćwingowie. Zostali wytępieni przez Polaków, Rusinów i Zakon Krzyżacki w trzynastym wieku. Co to za miejsce? – zbliżył się i dmuchnął wąsaczowi w twarz. – Cmentarz. Jesteśmy na prastarym cmentarzysku Jaćwingów. Te… koła wyłożone kamieniami, które widzicie między drzewami, te pagórki… to ich kurhany. Nie wiem, czy zdajesz już sobie z tego sprawę, Mexicano, ale właśnie zbezcześciłeś grób jednego z mężnych wojowników. Widzę, że nie jesteście uzbrojeni… a więc zgodnie z umową – odwrócił się od niego i mówił dalej. – Tym bardziej przestrzegam przed pochopnymi działaniami na terenie, gdzie królują zmarli. Chowano ich w pełnym rynsztunku bojowym. Nie chcemy chyba się o tym przekonać na własnej skórze… prawda?

Starzec przełknął ślinę na tyle głośno, iż wszyscy to usłyszeli.

– A dlaczegóż to ty masz broń, choć my jej nie mamy? – spytał, drapiąc się w podbródek, otyły brunet.

– Bo was jest trzech, a ja jestem jeden. Takie… ekspresywne zabezpieczenie – odparł wesoło kocur, trącając dłonią końcówkę niesionego na plecach kija.

– Zabezpieczenie…

– Na wypadek, gdybyście się na mnie wkurwili.

– Przejdźmy do rzeczy… – powiedział okularnik. – Jakie wieści przynosisz od szefa? Po co kazał nam się z tobą spotkać?

– A cóż jest naszym zadaniem? – spytał z zaciekawieniem przybysz. – Cóż, jeśli nie strach? Cóż, jeśli nie sianie zamętu? Świat stoi na zamęcie. Możemy się dostosować lub zniknąć w mrokach dziejów. Tu nie chodzi o pieniądze – prychnął. – Nie chodzi o to, żeby zarobić na sianiu zamętu. Chodzi o to, aby przez zamęt mieć władzę. Władza daje wszystko, co jest nam potrzebne. Tak zamyka się okrąg. Nie jest ważne, aby działać z sensem. Nie jest ważne, aby inni w naszych działaniach widzieli sens. Ważne, abyśmy sami go widzieli. Tym sensem… jest zamęt!

– Nie chrzań… – warknął brunet. – Przejdź do rzeczy, Mifistofilu!

Kocur kilkakrotnie mlasnął.

– Do rzeczy…? – westchnął w końcu. – Do rzeczy…

Zasłonił twarz prawą łapą, w lewej trzymając pochodnię. Obszedł kamienny kurhan dookoła, mówiąc:

– To największy kurhan na terenach Jaćwingów. Pewnie pochowali tu jakiegoś wielkiego wodza. Takiego przedpotopowego wujka Ilicza…

Stanął tuż przed nimi. Spojrzał na każdego z nich kątem oka, oświetlając ich twarze. Okularnik włożył do ust wyjęte z kieszeni długie cygaro. Zanim zdążył zapalić, kocur zbliżył pochodnię.

– Nie pal, Żabojadzie. To niezdrowe – powiedział, po czym podbił tlące się cygaro palcem, wydając z siebie ciche pyknięcie. Kiedy upadło na ziemię, rozdeptał je obcasem czarnego jak smoła pantofla.

– Kosztowało pięćdziesiąt euro – mruknął starzec.

– Za robotę, jaką mam dla ciebie, dostaniesz o wiele więcej. Panowie! – zwrócił się do całej trójki przybysz, odchodząc od niej, zmieniając ton na bardziej podniosły. Zakręcił lewą dłonią w powietrzu. – Musimy zrobić coś, co będzie „naj”. Najbardziej przerażające, najbardziej zuchwałe i tak dalej. Ty… – wskazał na okularnika. – Masz dokonać najbardziej zuchwałej kradzieży, jaką widział świat. Ty… – skinął na bruneta. – … dokonasz najbardziej wstrząsającego zamachu, jaki widział świat. A ty… – zamyślił się, zatrzymując wzrok na skośnookim. Przechylił głowę, krzywiąc się niewyraźnie. – Ty zrób tak, żeby być jak najbardziej innowacyjnym i jak najwięcej przy tym zarobić. Połowa zysku do podziału między mnie i szefa.

– Innowacyjność… – bąknął wąsacz. – Na tym świecie ciężko być innowacyjnym. Niezwykle ciężko…

– Zdaję się na twoją wyobraźnię. Styl manga daje nieograniczone możliwości… – westchnął rozmarzonym głosem kocur.

– To będzie kosztować ekstra.

Kocur zamknął oczy i ponownie podszedł do mężczyzny. Szybkim ruchem ręki uderzył go w nos. Następnie energicznie kopnął starca w krocze i pchnął bruneta końcem pochodni na tyle szybko, aby ogień nie zdążył przenieść się na czarną marynarkę. Bryt stracił równowagę i upadł na plecy. Starzec jęczał z bólu, kiedy otrzymywał kolejny cios, tym razem wymierzony w kark. Potknął się o kamień; wylądował twarzą na kurhanie. Kocur wyciągnął z umieszczonej na plecach cienkiej pochwy kij i, nie wypuszczając z lewej dłoni pochodni, zaostrzonym końcem broni ciął delikatnie w policzek skośnookiego, zostawiając na nim długą krwawą ranę. Zdumiony tą napaścią mężczyzna próbował uderzyć kota pięścią. Wziął zamach. Przybysz odskoczył, wystawiając na trafienie pochodnię i uderzając człowieka kijem w czoło. Oszołomiony przeciwnik zamknął oczy. Poczuł straszliwe pieczenie, zdające się pochodzić z samych otchłań piekieł. Zawył. Kocur przyciskał jego dłoń do płonącego materiału brzegiem swojej broni. Kiedy puścił, człowiek uklęknął przed kurhanem. Otworzył oczy. Nie spuszczając oczu z płonącej dłoni, przyłożył ją do kamieni, które wydały mu się być kawałkami kojącego ból lodu. Brunet, widząc to, zdjął marynarkę i zaczął gasić nią dłoń kolegi. Kocur, pogwizdując wesoło, zręcznym ruchem dłoni schował kij do pochwy i rzucił pochodnię na wyłożony kamieniami kurhan, nieopodal leżącego na nich starca, który zasłaniał dłońmi poranioną twarz. Podszedł do skośnookiego i wyjął z jego kieszeni komórkę, mówiąc przy tym:

– Prosta zasada: ze mną i z nim się nie negocjuje… Ładny model. Samsung… Wolę nokie. Niezniszczalne… – westchnął. Wziął zamach i rzucił aparatem, rozbijając go o kamienie. – Wiecie, co macie robić.

Stał przez moment, wpatrując się między drzewa. Usłyszał pohukiwanie sowy. Niebo zasłoniły chmury. Okolicę zaczęła wypełniać coraz gęstsza mgła. Usłyszał nieśmiałe pytanie:

– Co nas czeka, jeśli zawiedziemy?

Kocur uśmiechnął się i ruszył w stronę drzew. Stanął przy świerku, dotykając dłonią chropowatej kory oraz kłujących igieł. Złamana gałąź zwisała, sięgając ziemi.

– Nie musicie wiedzieć wszystkiego. Tak samo, jak nie muszę wam dawać żadnych wskazówek – odpowiedział po czym zniknął we mgle. Słyszeli jeszcze jego demoniczny śmiech i dochodzący z oddali skrzek: – Niewiedza jest błogosławieństwem!

*

Niewielki przedsionek wypełniał mrok. Zapalił wiszącą na drewnianej ścianie lampkę – jaskrawe żółte światło wypełniło pomieszczenie. Sięgnął po stojące obok małej szafki „desanty”. Usiadł na krześle z plastiku; spod niedawno położonej zielonej farby wyglądały plamy pierwotnej bieli. Powoli nakładał obuwie, pomagając sobie błyszczącą stalową łyżką; przekładał sznurowadła ostrożnymi, powolnymi ruchami. Oddychał przy tym ciężko, co chwila pokaszlując. Owinął szyję ręcznie robionym szarym szalikiem leżącym na szafce. Zdjął z wieszaka czarny płaszcz. Założył go na niebieski sweter, zasłaniając większą część spodni moro. Wyjął z szuflady portfel. Wyważył go w dłoni i otworzył. Wyciągnął lśniącą plakietkę i przypiął ją do płaszcza na wysokości serca małą agrafką; portfel schował do kieszeni. Nałożył na głowę wiszący na wieszaku niski czarny melonik. Wziął pod pachę stojącą przy drzwiach białą teczkę. Upewnił się, że ma przy sobie ołówek, po czym przekręcił kluczyk w drewnianych drzwiach i wyszedł na zewnątrz.

Owionął go chłodny powiew wiatru. Kaszlnął, zasłaniając usta. Machnął łapą, jakby starał się odgonić od siebie chorobę. Zamknął drzwi i powoli zaczął schodzić po szarych betonowych schodkach. Widział, jak nikły dym opuszcza ceglany czerwony komin i unosi się ponad jego mały, drewniany domek, stojący przy żwirowej drodze prowadzącej do miasta. Na stromym dachu stał czarny bocian. Obserwował, jak właściciel budynku przechodzi na jego tyły. Znajdował się tam sporych rozmiarów ogród. Na grządkach rosły liczne kwiaty; były tam żółte i czerwone tulipany, piwonie, georginie, fioletowe maciejki, lwie paszcze oraz mnóstwo innych, których nazw nie był w stanie wymienić nawet sam właściciel. Bocian zleciał z dachu i wylądował tuż przed owiniętą szalikiem postacią. Duże zielone oczy spoglądały na ptaka. Ten patrzył, jak nieznajomy łapą sięga do kieszeni spodni. Zegarek ze wskazówkami otaczała gęsta sierść w kolorze ciemnogranatowym. Kocur wyjął zawiniątko. Kiedy je otworzył, na ziemię wysypały się okruchy suchego chleba. Bocian zbliżył się, wydziobując pokarm spomiędzy źdźbeł i łodyg maleńkich stokrotek.

– Jedz na zdrowie, przyjacielu… – szepnął kocur.

Bocian podniósł głowę i spojrzał na niego. Dostrzegł lśniącą plakietkę:

KOCIA ORGANIZACJA DETEKTYWISTYCZNA

agent Mruczysław Miau

szperacz

Kocur wziął do ręki teczkę i wyjął z niej kartkę formatu A4. Zaczął coś szkicować ołówkiem. W czasie, kiedy ptak spożywał okruchy, zbliżył się do nich niewielki kot. Ubrany był w sportową bluzę od Pumy w kolorze błękitnym oraz spodnie tej samej marki, w tym samym odcieniu. Sierść osobnika była jasnoszara, gdzieniegdzie widoczne były ciemnogranatowe plamki.

– Wie już tatko, gdzie postawimy tę altankę?

Agent odwrócił się. Spojrzał zielonymi oczami na dwuletniego Puszka, swojego syna.

– Tak jakby, synku – odparł z ledwie widocznym uśmiechem. – Myślę, że można by zrobić ścieżkę między grządkami i postawić ją na środku, wśród kwiatów.

– Ale tak, żeby nie wlatywały do środka pszczoły… – mruknął młody kot. Był uczulony.

– To nie będzie proste… – westchnął jego ojciec. – Porozmawiam z profesorem, może coś na to zaradzi…

– On zaradzi na wszystko… Prawda, tatko? – malec podszedł do agenta i oparł się o niego.

– Chciałbym, żeby tak było… – wyszeptał, po czym schylił głowę. Patrzył przez moment na plan ogrodu. Zamierzał zakończyć jego urządzanie do sierpnia. Syn pomagał mu jak mógł. Byli sami. – Jeśli otrzymam wypłatę, zamówię altanę w przyszłym tygodniu. Stolarz powinien ją zrobić do końca lipca. Rozmawiałem z nim wczoraj. Mówił, że ma sporo zleceń.

– A jak nie dostaniesz wypłaty?

– Wtedy… – Mruczysław Miau głośno wypuścił powietrze. – … sami ją zmajstrujemy. Pustelnik… Pamiętasz, ten, co mieszka pod granicą na północy. Dobrze z nim żyję, powinien mi dość tanio sprzedać obrobione drewno gotowe do montażu. Jakoś to będzie…

– Tatko? Kiedy przyjedzie mama?

Zaniemówił. Spośród wszystkich pytań, jakie mógł mu zadać syn, tego spodziewał się najmniej.

„Diabli ją wiedzą…” – pomyślał, po czym powiedział: – Sam chciałbym wiedzieć, synku…

Ciszę rozdarł nagły pisk. Bocian poderwał się do lotu. Agent sięgnął łapą za pas i odpiął od niego małe radio. Nacisnął przycisk. Spojrzał na podświetlony małą zieloną diodą numer „2”.

– Słucham? – powiedział do mikrofonu.

– Może wpadniesz na kawę? – odezwał się silny, męski głos.

– Byle była mocna. Lepiej dla ciebie, żebyś miał jakieś zadowalające wieści…

Rozłączył się i bez słowa oddalił w kierunku ulicy. Puszek odprowadził go wzrokiem. Widział, jak otwiera skrzypiące drzwiczki z przegniłego drewna; wydawało mu się, że za moment się rozsypią.

Mruczysław skręcił w prawo. Spomiędzy gęstych chmur nieliczne promienie letniego słońca padały na żwirową drogę, na której przez większość czasu nie spotkał ani jednego kota. Mijał stojące samotnie domy, drewniane i ceglane, mniejsze i większe. Po drugiej, lewej stronie drogi rosły wysokie jesiony. Zewsząd dobiegały go wesołe śpiewy ptaków. Obok niego przefrunęła gromada wróbli. Przysiadła na najbliższym drzewie i obserwowała, jak ciemnogranatowy kocur przechodzi przez niedawno odmalowaną drewnianą bramkę. Dziesięciometrową, wyłożoną małymi płaskimi kamieniami alejkę otaczał gęsty, niski żywopłot rosnący wzdłuż jeszcze niższego drewnianego płotku. Między sztachetami i krzakami znajdowały się eleganckie paliki podtrzymujące wysokie krzewy karminowych róż. Agent podszedł do jasnobrązowych drzwi i zastukał energicznie mahoniową kołatką. Tuż nad nim, w chropowatej, beżowej ścianie otynkowanego dwupiętrowego domostwa, wbudowane było wysokie na całe piętro, szerokie, trzyczęściowe okno, zasłonięte od wewnątrz czerwoną kurtyną. Obok drzwi wisiała mosiężna tabliczka z wygrawerowanym numerem domu: „221”. Drzwi otworzył rosły, dobrze umięśniony biały kocur. Miał na sobie jasnoniebieską koszulę mundurową wciągniętą w czarne spodnie. W przyczepionej do skórzanego białego pasa brązowej kaburze znajdował się srebrny pistolet. Na głowie nosił białą rogatywkę ze srebrnym godłem kraju – literą „K” na okrągłej tarczy – oraz oznaczeniem policyjnego stopnia – jedną krokiewką skierowaną czubkiem do góry. Podoficer podał gościowi prawą dłoń, mówiąc przy tym:

– Nie sądziłem, że już nie śpisz…

– Staram się nie marnować czasu na sen, Kocie–Płocie – odparł Mruczysław. – Nienawidzę marnotrawstwa…

Policjant zamknął za nim drzwi. Agent, nie zdejmując szalika, powiesił płaszcz wraz z melonikiem nad komodą, stojącą po lewej stronie od drzwi, a przy meblu postawił buty. Kot–Płot podał mu ciepłe, zamszowe kapcie i zaprowadził do kuchni, umiejscowionej po prawej. Na jej ścianach ułożone były naprzemiennie kwadratowe, białe i zielone, płytki, na podłodze zaś – tylko białe, prostokątne. Naprzeciwko wejścia, zasłoniętego mnóstwem zwisających z framugi staromodnych szarf i koralików, znajdował się rząd jasnobrązowych szafek, wiszących pod białym sufitem i stojących na podłodze; odstająca tu i ówdzie okleina imitowała drewno. Po lewej znajdowały się dwie pary drzwi. Miau usiadł na krześle przy wysokim drewnianym stole, stojącym pod oknem po prawej. Za sobą miał dużą srebrną lodówkę, obok której znajdowała się niewielka wnęka w ścianie; stał tam kosz na śmieci z zielonego plastiku wyłożony starą gazetą.

Podoficer podał agentowi gliniany pomarańczowy kubek. Ten poczuł zapach mocnej, niedawno zalanej kawy z mlekiem. Objął kubek dłońmi, ogrzewając je. Policjant obserwował, jak ciemnogranatowy kocur ostrożnie wlewa w siebie płyn, starając się nie poparzyć gardła, i tak już czerwonego od walki z chorobą. Drżał jak osika.

– Dzięki… – szepnął.

– Nie ma za co – odparł Kot–Płot, siadając o drugiej stronie stołu, przy szafkach. – Coś niewyraźnie wyglądasz… Może chcesz rutinoscorbin?

– Śmiej się, śmiej z cudzego nieszczęścia… – mruknął detektyw.

– Wybacz… Grypa?

– Zwykłe przeziębienie. Nic takiego… Gdzie Stary?

– Stary? Włóczy się tu i tam… Mówił mi, że jedzie do Mińska w interesach, podobno tamtejsze służby mają mu przekazać jakieś ważne dokumenty…

– Dawno wyjechał?

– Wczoraj wieczorem. Zadzwonił do mnie i poprosił o podwiezienie do Moniek. Sam przekroczył granicę, uprzednio przekazawszy mi klucze do domu.

– I nocujesz tu… Pewnie w jego wyrku, co?

– Mruczku! – oburzył się oficer. – Mam do wyboru: nocleg na śmierdzącym posterunku w towarzystwie obszarpanych zatrzymanych… albo szczurów, jak dopisze szczęście…

– Z zasady dopisuje…

– … albo tutaj. Wybór jest chyba oczywisty!

– Cóż… – Mruczysław kaszlnął. – … teraz już wiem, czemu tak się cieszysz za każdym razem, kiedy Stary wyjeżdża… Wiesz, że w ostateczności zawsze zostaje ten twój złom? No, wiesz, ten, co to ledwo jeździ!

– Rany… Co wy macie do mojego poloneza!? To zabytek polskiej myśli motoryzacyjnej! Przydałoby się trochę szlifu tu i tam…

– Szlifu… i nowy silnik, korzystając z okazji…

– … ale to MÓJ radiowóz, z którym w życiu się nie rozstanę! Tyle wspólnych akcji…

Mruczek wyjrzał przez nieduże okno z nowymi, plastikowymi ramami. Wcześniej nie zwrócił uwagi na stojącego po drugiej stronie drogi niebieskiego hatchbacka z „kogutem” na dachu, zardzewiałymi progami i wygiętą do góry w połowie, od strony pasażera, maską. Trącił palcem zawieszoną przed oknem zabawkę. Była to gliniana figurka małego aniołka z dzwoneczkiem w środku, pobrzękującym cicho przy dotknięciu. Obok wisiał także drugi i trzeci. Był tam też sznur kolorowych korali różnych rozmiarów oraz mały pająk ze słomy. Ową wystawkę, zdobiącą krótką firankę w kwiaty, wieńczyła ususzona róża. Wpatrywał się przez moment w stojącą na kamiennym parapecie zieloną skrzynkę z plastiku, w której rosły małe fiołki. Z zadumy nad przeszłością rozklekotanego radiowozu wyrwały go słowa jego właściciela, sierżanta Kota–Płota, szefa straży miejskiej w Kotcity:

– A śpię we własnym śpiworze w salonie! Gdyby Stary wrócił i zobaczył, że śpię gdzie indziej, niż na parterze, nogi by mi z dupy powyrywał. Zasadniczy problem z nim polega na tym, że nigdy nie mówi, kiedy wróci…

– Nam nie mówi. Nie wystarczy zadzwonić do jego gospodarza w Mińsku i grzecznie spytać: „Kiedy profesor Wąsacz opuszcza wasz kraj”?

– Można, co też ochoczo zrobiłem nie dalej, jak przed naszą krótką rozmową przez radio. Drugi problem polega na tym, że data opuszczenia Białorusi nie jest równoznaczna z datą powrotu do Kociej Doliny. Jeszcze się weźmie zatrzyma w Białymstoku, na mecz pójdzie, do kina, do teatru… Nigdy nie wiadomo „na pewno”, kiedy Stary wróci…

– Wiesz chociaż, dlaczego? Bo to Stary.

Funkcjonariusz zaśmiał się.

– Celna uwaga, przyjacielu, celna…

– Co u Arniego?

– Arnie, Arnie… – zamyślił się Kot–Płot. – Ach, ten Arnie! – uśmiechnął się. – Niedługo ma przyjechać Edyta Górniak. Mogą być niezłe jajca… – dodał drwiąco.

– Niby czemu?

– To ta sama, która sprofanowała hymn Polski na mistrzostwach świata… w ubiegłym roku.

– A, ta! Pamiętam.

– Podobno nasi zamierzają rzucać zgniłymi kurzymi jajami, gdyby zaczęła fałszować. Lepiej dla niej, żeby nie zaczęła… Oglądałeś ostatni wyścig?

Mruczek zdawał się nie słyszeć pytania.

– Który? – rzucił w końcu.

– Grand Prix Francji na torze Circuit de Nevers Magny Cours. Schumacher znowu wygrał.

– Do rzeczy, Kotku–Płotku, do rzeczy! – zawołał ze złością detektyw. – Potrzebuję kasy. Pilnie! Stary już dawno obiecał mi wypłatę!

Oficer zaczął nerwowo uderzać czarnymi glanami o podłogę. Mruczek słyszał, jak brzdąka zębami. Stukał wysuniętymi pazurami w blat stołu. W końcu wzruszył bezradnie ramionami i westchnął:

– Nie dostaniesz ani grosza.

Miau spojrzał na policjanta z wyrzutem.

– Rzeczywiście… teraz robisz sobie ze mnie jajca…

– Stary przewidział, że przyjdziesz i kazał przekazać, że nie dostaniesz złamanego grosza, dopóki nie ruszysz do przodu sprawy numer „osiem–jeden– pięć–pięć”.

– „Osiem–jeden–pięć–pięć”… – Mruczysław wypił nieco kawy. – Kojarzę sprawę… Myślałem, że ktoś już ją wziął… Przecież tam mało co jest do roboty, wystarczy udowodnić, że tamten gość naprawdę zleca kradzieże.

– Nikt nie był na tyle szalony. To największe bagno, w jakie można się wpakować… Kogo obchodzą… – Kot–Płot splunął w umieszczony tuż za nim zlew. – … „czworonożni producenci swetrów”, jak Stary raczył je określić?

– Przeklęte merynosy! – jęknął detektyw. – Czemu nikt nie chce tego brać?

– Dwa powody – odpowiedział spokojnym głosem oficer. – Główny podejrzany to potentat na tym rynku. Ma kilkanaście miliardów dolarów na koncie oraz kontakty we władzach Terytorium Północnego. Facet jest nie do ugryzienia – dodał, sięgając do stojącej na lodówce miski po fistaszka. Przemieścił naczynie na stół. – Po drugie… jakiego idiotę interesują jakieś durne owce?!

– Mnie nie…

– Starego to nie obchodzi. Szperasz – odparł, mrugając prawym okiem. – Wyszukujesz sprawy tu, na miejscu. Kiedy babcia zgubi torebkę, idzie z tym do ciebie. Kiedy ktoś przeparkuje mercedesa temu Żydowi, co to ma zakład krawiecki naprzeciwko ratusza, a gość jest mściwy, w przeciwieństwie do tych mieszkających na północy… to idzie do ciebie! Jeśli ktoś zamorduje jaśnie panującego nam Mieuka Piątego, idzie z tym do agenta szperacza Mruczysława Miaua!

– Hej! Nie pracuję w terenie, chyba, że szef osobiście wyda mi taki rozkaz! Zbieram zlecenia tu, na miejscu, jak raczyłeś zauważyć, i ewentualnie w Polsce, bo czasem trzeba też od tego kraju odpocząć… Merynosy w Alice Springs to nie moja działka!

– Szef twierdzi inaczej… – Kot–Płot nachylił się nad stołem, połykając kolejnego fistaszka. Mruczek zrobił to samo. – Słuchaj… – mruknął, rozglądając się dookoła. – Znajdź jakiegoś idiotę, który weźmie tę sprawę. Na tyle inteligentnego, żeby sobie z tym jakoś pomału poradził. I niech nie zwraca na siebie zbytnio uwagi. I niech zna angielski… perfekt!

– A jeśli coś pójdzie nie tak? Szkoda tracić dobrych ludzi… – mruknął agent. – A innych przecież nie wysyłamy… – uśmiechnął się, kończąc kawę.

– Znajdź takiego, którego nie będzie szkoda… za mocno – odparł policjant. – Wtajemniczysz go w sprawę… tylko nie mów za dużo. Nie musi wiedzieć, że jeśli zrobi facetowi krzywdę zbyt wcześnie, będzie miał na karku całą stanową policję… czy jak tam to się u nich nazywa…

Mruczek wstał od stołu i wyszedł z kuchni. Powoli naciągnął płaszcz i założył na głowę czarny melonik. Poprawił szalik.

– Idziesz do domu? – spytał sierżant.

– Nie – rzucił bez namysłu detektyw. – Chyba wpadnę do Arniego. Może go nie zarażę…

– Czyli nie jesteś całkiem bez grosza…

– Na jedną partię wystarczy. Albo i na dwie. No, może góra trzy… – Mruczek spojrzał w sufit. Nacisnął pozłacaną, fantazyjnie zakręconą klamkę i stanął we drzwiach.

– Będzie ci musiało dopisać niewiarygodne wręcz szczęście. Dziad ograł mnie wczoraj po służbie na ponad sto złotych…

– Może nie będzie tak źle… – Miau zajrzał do brązowego, skórzanego portfela. – Jedna pięciozłotówka. Musi starczyć. Jakoś to będzie… – westchnął, po czym spojrzał zdziwionym wzrokiem na funkcjonariusza. – Dlaczego mam mu nie mówić za dużo?

– Sam rozumiesz… – policjant podrzucił do góry dwa fistaszki i złapał je długim językiem. – Jak mawiają… niewiedza… jest błogosławieństwem…

*

Popchnęła drewnianą bramkę, wchodząc do ogrodu. Wiatr podniósł jej długie, kręcone, jasne włosy wystające spod kapelusza w czerwone kwiaty z szerokim rondem. Zarzuciła je na ramię, z którego zwisała jasnozielona sukienka z płytkim dekoltem. Wyjęła z małej torebki ołówek i notes, podchodząc do aparatury stojącej na platformie osadzonej na wbitych w ziemię palikach. Był tam termometr, barometr, deszczomierz i garść innych przyrządów pomiarowych. Przykucnęła przy nich. Przez moment obserwowała, jak drobna stokrotka pochyla się pod ciężarem siedzącego na niej żółtego motyla. Owad przefrunął na delikatną dłoń dziewczyny. Poruszał się wraz z nią do góry i do dołu, kiedy zapisywała na kartce odczytane informacje. Temperatura wynosiła szesnaście stopni Celsjusza, a ciśnienie atmosferyczne – tysiąc cztery hektopaskale. Spojrzała na stojący tam zegar.

„Pięć po ósmej…” – pomyślała, zapisując godzinę.

Nie usłyszała, jak podszedł i zasłonił dłońmi jej twarz. Wyprostowała się. Położył głowę na jej ramieniu. Wyszeptała:

– Znając niewybredne poczucie humoru… – uśmiechnęła się. – Mój brat–idiota…

Mruknął przecząco.

– Więc jest tylko jedna możliwość… – obróciła się, lekko uderzając chłopca w twarz notesem. – Paweł! – spojrzała na niego szarymi oczyma.

Paweł Miłkowski pocałował ją w policzek i przytulił do siebie, czule obejmując. Pogładziła go po krótkich czarnych włosach. Wpatrywali się tak w siebie przez moment. Chłopak ubrany był w niebieską koszulę w kratkę i spodnie dżinsowe. Na nogach miał białe trampki, a na nosie – prostokątne okulary.

– No i co mi powiesz ciekawego, Joanno? – spytał w końcu.

– To, co zawsze, Pawle – odparła zadziornie. – Temperatura wysoka, ale nie tak, żeby nie mogła bardziej. Ciśnienie też, wilgotność…

– Gdzie braciszek?

– Śpi… – jęknęła. – A co ma robić o tej porze? Siedzi do drugiej, trzeciej w nocy i ogląda te swoje mapy, a potem śpi do dziewiątej.

– Czyli krócej, niż powinien… Standard zdrowotny to osiem godzin…

– Nie wymądrzaj się! Nie lubię tego… – Joanna spochmurniała.

– Ech… – nachylił się nad nią i pocałował w ucho, szepcząc: – Tak, wiem, twój kochany starszy braciszek wykracza poza wszelkie standardy, ale mogłabyś go chyba trochę przycisnąć, co? Może zacząłby w końcu przestrzegać jakiegoś planu dnia… Normalnego planu dnia… Jak inni, normalni ludzie.

Uśmiechnęła się i szepnęła:

– Mój brat nie jest normalny.

Włożyła do torebki notes i długopis, mówiąc:

– A gdzież nasz Mruczek? Nie przyjdzie dzisiaj?

– Nie mam zielonego pojęcia – odparł. – Może się spóźni. Nie zachodził po mnie, jak to zwykle robi.

– Czasem się zastanawiam… dlaczego spotykamy się u nas? Przecież do nas jest najdalej. Nie byłoby lepiej u ciebie? Albo u Mruczka, blisko miasta? Podobno otworzyli nową pizzerię przy rynku…

– Bo to wy macie największy dąb w promieniu stu kilometrów…

Spojrzeli na dąb rosnący przy ogrodzeniu z metalowej siatki. Miał prawie czterdzieści metrów wysokości. Wśród rozłożystych gałęzi pokrytych zielonymi liśćmi, prawie pięć metrów nad ziemią znajdował się drewniany domek. Oparty z boków o najgrubsze konary, przed upadkiem powstrzymywał go od dołu masywny pień. Na ściance przymocowany był szary wiatromierz.

Powoli przeszli pod drzewo. Dziewczyna postawiła nogę na mocnej deseczce; cały ich szereg składał się na długą drabinkę. Paweł wpatrywał się w jej smukłą sylwetkę; obserwował, jak zawiązuje sznurówki w sportowych butach.

– Do sukienki… bardziej pasują pantofle… – zauważył.

– Krytyk mody się znalazł… Nie będę tu wchodzić w pantoflach. Boję się, że spadnę…

– To cię złapię… – rzucił naprędce. – Pamiętasz? Kiedyś się zagapiłaś i włożyłaś pantofle. Noga ci się poślizgnęła pod samym szczytem. Złapałem cię bez trudu.

– Tak, bez trudu… – kiwnęła głową. – Przynajmniej nie wylądowałam na ziemi sama… – postawiła nogę z powrotem wśród wysokiej trawy, jaka rosła u stóp dębu, mówiąc: – Ty przodem.

– O nie! Panie przodem!

– Nalegam! – wychrypiała stanowczym głosem, wskazując dłonią na drabinkę. Paweł podrapał się po głowie.

– Dlaczego zawsze wchodzisz ostatnia…? – spytał niewinnym głosem.

– Już ty dobrze wiesz, czemu… – odparła. Kiedy zaczął się wspinać, dodała: – Tylko sobie nie myśl, że będę cię łapać!

Weszli do domku. Wewnątrz znajdował się komplet drewnianych mebli: mała szafka przy ścianie, okrągły stolik na środku oraz cztery krzesła dookoła niego. Usiedli obok siebie. Dziewczyna wyjęła notes i długopis, kładąc je na ciemnobrązowym blacie.

– Wracając do twojego brata… – mruknął Paweł.

– Możemy już do niego nie wracać?

– Dlaczego nie jest taki, jak inni młodzi ludzie? Jak my?

– Po pierwsze: to Anglik. Po drugie: to mój brat… – uśmiechnęła się ironicznie. – Widzi w życiu dwie rzeczy: mapy i monografie wojskowe. Nic ponadto. Taki już jest…

– Zakichany militarysta… – jęknął Polak. – Trzeba mu znaleźć dziewczynę.

– Chyba sobie żartujesz… – spojrzała na niego z politowaniem. – Mój braciszek Randal i uczucie? Nie kpij sobie ze mnie, proszę cię… Jak ktoś taki, jak on, mógłby się zakochać?

– Ja wiem… Nie oceniasz go zbyt pochopnie? Każdy jest zdolny do kochania…

– Nie on. Za dobrze go znam…

Usłyszeli odgłos stękania i stawianych na szczeblach drabiny butów. Po chwili w wejściu stanął wysoki, barczysty chłopak w spodniach wojskowych, koszulce i kapeluszu moro. Kiedy zawiesił nakrycie na małym błękitnym plecaku, ukazała się gęsta ciemnobrązowa czupryna. Okrągłą twarz zdobił biały plaster na policzku. Spojrzał na nich dużymi zielonymi oczyma i westchnął:

– No… i co tak raptem zacichli, a? – po czym usiadł naprzeciwko Pawła. W jego głosie, pomimo pochodzenia, nie było znać angielskiego akcentu. – Zadałem pytanie!

– Właśnie doszliśmy do wniosku, że potrzeba ci kobiecej ręki… – odparł Miłkowski.

Nowoprzybyły zdjął plecak i wyjął z niego butelkę pepsi, stawiając ją na środku stołu. Pokręcił głową.

– Nie ma problemu – rzekł w końcu. – Jeśli znajdziesz moją rówieśniczkę, wysoką… byle bez przesady… o łagodnych rysach twarzy, kasztanowych włosach… – rozmarzył się. – … orzechowych oczach, miłą, inteligentną, niekiedy refleksyjną, to daj mi znać.

– Randal… – wycedził przez zęby Paweł. – Jakiego wyznania?

– Chrześcijanka. Wolę nie zmieniać zbyt radykalnie wiary. Katoliczka mile widziana.

– Przyprowadzę ci wyznawczynię Kościoła scjentologicznego…

– Bardzo zabawne… Jak pomiary? – Randal wziął do ręki notes. Przez chwilę patrzył na odczyty siostry, porównując je z wcześniejszymi.

– Zastanawiam się… – Paweł zdjął but i założył lewą nogę na stół. – Prowadzicie te zapisy od ponad roku. Po co wam one?

– Nie mi – zaoponowała Asia. – Jemu.

– Odmawiam komentarza… – rzucił z flegmą Anglik.

– Pracujesz nad… kontrolą pogody? – zagadnął Polak.

Randal rzucił notes na stół i spojrzał wymownie na leżącą nań nogę kolegi. Wstał, podniósł ją, odstawił na podłogę i wrócił na swoje miejsce, mówiąc przy tym:

– Przykazanie dwunaste: na stole Randala Twadine’a ma prawo leżeć jedynie noga obuta w „desant”. Poza tym, twoja śmierdzi – po czym zarzucił na stół prawą dolną kończynę, podciągając nogawkę spodni. Paweł spojrzał z podziwem na czarne, lśniące we wpadającym do środka domku świetle, świeżo wypastowane wojskowe obuwie.

– Muszę sobie takie sprawić… – wyszeptał. Joasia szturchnęła go.

– Ech, faceci… – burknęła. – Randal? Dzwoniłeś może do Mruczka?

– Dzwoniłem – odparł Anglik. – Młody odebrał. Mam cytować, czy mówić po mojemu?

– Może być po twojemu…

– A więc tak: ojczulek poszedł do psorka po kasę. Zastał tylko Kotka–Płotka, Stary wyjechał w interesach. Nasz przyjaciel nic nie dostał, oprócz dodatkowej roboty, więc wpadł do Terminatora.

– Domyślam się finału… – westchnął Paweł.

– Cudem udało mu się ograć starego fuksiarza. Postawił piątala, wygrał pół patola. Zapłacił jednak za to wysoką cenę… – Twadine przybrał zmartwioną minę. – Efekt? Miau się zlał. W trupa. Arnie go upił, bo myślał, że pijany nie będzie w stanie grać. Najwyraźniej się przeliczył… – odkręcił butelkę i wlał w siebie niewielką ilość gazowanego napoju. – To co? Przerabiamy materiał bez niego, czy czekamy do jutra?

– O ile zdąży wytrzeźwieć…

*

Chodnikiem szła, ubrana w zieloną pałatkę wojskową i kalosze w tym samym kolorze, postać. Na głowę miała naciągnięty mocno kaptur. Krople wody spadały z ciemnoszarego nieba, uderzając w nieprzemakalny materiał i spływając po nim. Postać mijała nielicznych przechodniów; ludzie biegli, trzymając w rękach różnobarwne parasole, kuląc się pod ciężarem deszczu. Nie różnił się pod tym względem od nich; szedł przygarbiony, brnąc pod porywisty wiatr.

Skręcił w prawo. Wszedł po wysokich schodkach do wnętrza sklepu stojącego obok skrzyżowania. W środku, przy zielonych ścianach, stały regaliki z rozmaitymi przedmiotami. Były tam lalki, samochody na baterie, kolorowe flamastry, srebrne naczynia i sztućce, płyty CD z muzyką oraz mnóstwo innych szpargałów, jakie można nabyć w sklepach z drobiazgami. Przybysz przez moment stał tyłem do siedzącego za ladą rosłego ekspedienta. Oglądał, obracając między palcami zwieńczonymi różowymi opuszkami, długi, prawie dwudziestocentymetrowy nóż z hartowanej stali. Złapał go za lakierowaną drewnianą rękojeść; podziwiał lśniące, ząbkowane ostrze z napisem „Hunter”. Schował narzędzie do skórzanej pochwy i podszedł do kasy. Sprzedawca spojrzał spod okularów na klienta.

– Tak…?

– Ile to kosztuje? – spytał cicho przybysz, pokazując mu przedmiot.

Mężczyzna wziął go do ręki i odwrócił, wskazując palcem na cenę.

– Pięćdziesiąt złotych.

– Nie da rady nieco spuścić? – postać wykrzywiła się, odchylając do tyłu kaptur.

Sprzedawca ujrzał twarz kota o ciemnoszarym umaszczeniu, spoglądającego na niego wielkimi szarymi oczyma z błaganiem. Białe wąsy drgały miarowo. Mężczyzna znał język ciała kotów zamieszkujących nie tylko pobliską Kocią Dolinę, ale również graniczne Mońki. Wiedział, że przybysz był zdesperowany. Wiedział też, że „dobry kot, póki spokojny”, jak powtarzał mu jego dziadek. Rzut oka na tego kocura wystarczył do stwierdzenia, iż nie zaliczał się on do spokojnych.

– Czy ja wiem… – zamyślił się mężczyzna.

– A ma pan może jakąś podróżną torbę? – spytał przybysz. – Taką… no, wie pan! Nie za duża… żeby zmieścić szczoteczkę do zębów, portfel, parę drobiazgów i takie tam… Rozumie pan, o co mi chodzi, prawda?

– Tak jakby… Niech pan moment poczeka.

Kocur przestępował nerwowo z nogi na nogę, kiedy ekspedient udał się na zaplecze. Przez ponad dwie minuty dobiegał stamtąd gruchot przewracanych sprzętów. Po chwili przez drzwi wyleciał gruby biały ptak; niemal kwadratowe skrzydła zwieńczone były wąskimi piórami. Pod dość długim pomarańczowym dziobem znajdował się duży worek skórny. Koniec dzioba obwiązany był sznurkiem z frędzelkami, uniemożliwiając całkowite jego otwarcie. Mężczyzna wybiegł z małego pomieszczenia i pociągnął unoszącą się w powietrzu linkę. Pelikan zatrzymał się i obrócił twarzą do właściciela. Ten ściągnął go z powrotem i złapał za gardło.

– Taka torba może być? – spytał.

Kocur przyjrzał się ptakowi, drapiąc się przy tym po głowie. Kilkakrotnie przekręcał ją, patrząc na „torbę” z innej perspektywy, jakby starał się dostrzec najmniejsze drobinki kurzu na piórach; taką przynajmniej możliwość rozważał sprzedawca, znając wartość kociego wzroku.

– Pan sobie jaja ze mnie robi? – rzucił w końcu.

– Nie. Nazywa się Poleksław. To najpewniej ostatni przedstawiciel rodziny Pelecanidae Aiunt.

– Coś kojarzę…

– Worek jest całkiem pojemny. Gardło ma pod samym dziobem, więc nic nie połknie. Gdyby próbował… przechylając się do tyłu… – pociągnął pelikana za pióra na czubku średnich rozmiarów głowy. – … wystarczy pociągnąć – dodał, po czym szarpnął za linkę krępującą dziób.

– Wady?

– Gaduła. Cholerny gaduła. Ale i na to jest metoda… – mężczyzna uderzył ptaka w czoło. Ten zajęczał.

– Koszt?

– Kosztuje sześćdziesiąt… Ale i tak miałem go oddać kuzynowi… Konrad uwielbia rosół…

Poleksław wzdrygnął się i zawołał przez zakneblowany dziób:

– Że jak?!

– Lubię was, dlatego, jak dla pana… osiemdziesiąt za nóż i torbę.

– Bez jaj… – mruknął kocur. – Sześćdziesiąt!

– Siedemdziesiąt! Moje ostatnie słowo…

– Ech… – przybysz wyciągnął spod płaszcza pokryty wielobarwnymi łatami portfel i położył na ladzie dwa banknoty. – Jak ja uwielbiam targować się z ludźmi…

*

Okolicę spowił mrok. Deszcz padał bez przerwy, drastycznie obniżając widoczność. Wartownicy właśnie zmieniali swoich kolegów, stojących przy szlabanie na przejściu granicznym po stronie Polski. Mundurowi nie byli w stanie spostrzec postaci w zielonej pałatce czołgającej się po ziemi kilkadziesiąt metrów dalej wśród nieprzeniknionej ciemności. Postać przykucnęła za małym drewnianym składzikiem na. Z ukrycia obserwowała strażników pilnujących granicy po obu stronach. Widział, jak jeden z ludzi zapala papierosa. Widział ich bardzo wyraźnie; przejście było znakomicie oświetlone.

– Dokąd idziemy? – odezwał się spod płaszcza pelikan. – Zdajesz sobie sprawę, że się tu duszę?

– Siedź cicho! – warknął przez zęby kocur. – Nie mogą nas nakryć…

– Ale dlaczego? Nie pisałem się na taką robotę! A mogłem nie dać się złapać… Mogłem zostać w domu, z rodziną. Z mamusią, tatusiem i wkurzającym bratem, który ciągle pytał: „Kiedy obiad? Kiedy śniadanie? Kiedy polecimy do wujka?” A mogłem z nimi zostać…

– Weź się w końcu zamknij… – westchnął kot. – … i posłuchaj mnie uważnie. Musimy przejść przez granicę i szybko znaleźć schronienie, bo zaraz się rozpłynę. Po drugiej stronie nikt mnie nie skontroluje. Jutro rano pójdziemy na posterunek policji. Mam nadzieję, że załagodzą sytuację z polskimi władzami i odświeżą mi wizę. Jeśli przedtem złapią nas Polacy, będziemy w dupie. Czaisz?

– No… nie całkiem. Dlaczego cię szukają? Obrabowałeś bank?

– Wiesz co… – kocur wyjrzał zza osłony. Przez moment patrzył, jak wartownik wchodzi do budki. – Znasz powiedzenie: „niewiedza jest błogosławieństwem”?

*

Randal z trudem przerzucił stronę przemokniętej porannej gazety. Paweł upił nieco oranżady z butelki. Asia wyjęła z torebki cztery szklanki i postawiła je na stole. Krople deszczu smętnie uderzały o dach ich domku na drzewie. Polak, trzymając butelkę, podszedł do małego okienka i wyjrzał na zewnątrz. Widział idącą drogą skuloną postać w czarnym płaszczu, spod którego wystawały spodnie moro, w czarnym meloniku, trzymającą w łapie szary parasol. Woda, zgromadzona w kałużach powstałych w żwirowej drodze, chlapała pod ciężkimi krokami nóg obutych w wojskowe „desanty”.

– Idzie? – mruknął Anglik, nie odrywając wzroku od prasy.

– Tak… – Miłkowski obserwował, jak detektyw wchodzi na teren posiadłości Twadine’ów.

Dom ich był duży, piętrowy, o białych ścianach i brązowym dachu, z balkonem, naprzeciwko którego znajdował się ogród. Na jednej ze ścian przymocowano antenę satelitarną. Od bramy wjazdowej do drewnianej bramki prowadziła ścieżka wyłożona kamieniami, otoczona rzędem elektrycznych lamp oświetlających ją pięknie w nocy. Idąc do ogrodu, po prawej stronie dróżki znajdował się skalniak, po drugiej zaś – duże oczko wodne, w którym pływały lilie oraz lampki na baterie słoneczne.

Paweł usiadł na krześle. Do domku wszedł Mruczek, stawiając rozłożony parasol w kącie. Randal spojrzał na niego kątem oka i powiedział:

– Nie znam nikogo, kto trzeźwiałby przez tydzień…

– Miałem grypę – odparł agent. – Nie chciałem was pozarażać – dodał, zajmując miejsce przy stole. – Paskudna pogoda…

– Podobno robol profesora odprawił cię z kwitkiem…

– Można tak to nazwać. Muszę znaleźć idiotę do idiotycznej sprawy. Inaczej będę udupiony. Co dziś mamy?

– Chciałem z wami omówić działania na terenie twierdzy w Osowcu w trakcie „wielkiej wojny”. Chyba, że nie chcecie…

– Towarzystwo Młodych Naukowców łapie się wszystkiego… – westchnął Paweł. – Dajesz.

Randal zaczął opowiadać im o początkach osowieckiej twierdzy, zbudowanej pod koniec dziewiętnastego wieku. Opowiadał im o walkach na terenie twierdzy pomiędzy broniącymi jej Rosjanami a prącymi na wschód Niemcami. Opowiadał o tak zwanych „ławach humanitarnych”.

– Wyglądało to tak: przykuwali gościa łańcuchem do osłony i albo zginął, albo obronił twierdzę. Jeśli zginął, odrzucali zwłoki i dawali na jego miejsce następnego. W tym samym celu – tłumaczył im.

– A jak zabrakło żołnierzy? – spytał Paweł.

– Nie mogło zabraknąć. Jak to mawiał towarzysz Józef: „ja mam ludzi mnogo”! Podczas pierwszej wojny nie było gorzej.

Dopiero teraz zwrócili uwagę na fakt, iż przestało padać. Poruszane słabym wiatrem gałęzie kołysały się spokojnie, odganiając siedzące na nich ptaki. Nagle rozległo się chrząknięcie. Randal podskoczył na swoim krześle. Mruczek wstał i powoli podszedł do szafki, skąd, jak mu się zdawało, dobiegał dźwięk. Otworzył ją gwałtownie; drzwiczki niemal wypadły z zawiasów. Asia i Paweł wychylili się, aby móc lepiej widzieć. Twadine odwrócił się i spojrzał przez ramię. W szafce leżał ubrany w zieloną pałatkę kocur, a na nim – biały pelikan. Obaj spali jak zabici, głośno przy tym chrapiąc. Miłkowski przetarł okulary. Randal zmrużył lewe oko, wytrzeszczając jednocześnie prawe. Podrapał się po głowie.

– Miau… Co to ma być? Następni egzekutorzy twoim przeklętych długów? Mówiłeś, że ostatnio nikogo nie wkurzyłeś! – jęknął.

– Ja nic nie wiem… – bąknął detektyw.

Pelikan przewrócił się, kładąc dziób między nogami przybłędy. Mruknął:

– Stary… weź zainwestuj w Tik–Taki…

– Też byś tak śmierdział… – powiedział tamten przez sen. – … gdybyś od miesiąca nie był pod prysznicem…

– Myślisz o tym samym, co ja? – spytał Anglik.

– Jeśli myślimy o tym samym… – Mruczysław spojrzał na zegarek. – Niech go ktoś wyczyści. Pogadam z nim w twoim salonie, jeśli pozwolisz.

*

Szperacz Kociej Organizacji Detektywistycznej siedział wraz z Randalem w salonie, popijając kawę z mlekiem. Prostokątny stół przykryty był białym obrusem. Nieskazitelnie czysty perski dywan leżał na podłodze pokrytej błyszczącymi podłużnymi panelami. Na suficie wisiał duży żyrandol z pięcioma lampami otoczonymi stalowymi kwiatami. Przy wysokim oknie stały liczne kwiaty, palmy oraz drzewka bonsai. Randal patrzył na małe skrawki papieru znalezione w kieszeni przybysza. Westchnął:

– Dobre dossier… Poszukiwany za napad na bank w Warszawie. Zostawił za sobą torbę z kasą i uciekł. Ścigany w całym kraju.

– Dużo ukradł? – spytał Mruczek.

– Ponad pół miliona złotych.

– Dobry jest. Myślę, że się nada…

– A jak się nie zgodzi?

– Zgodzi się. Delikatna perswazja potrafi zdziałać cuda…

Joanna weszła do salonu, prowadząc za sobą zniesmaczonego ciemnoszarego kocura owiniętego w różowy ręcznik; na nogach miał japonki w tym samym kolorze. Usiadł naprzeciwko nich. Spojrzał krzywo na trzymane przez Randala kawałki gazety.

– Co…? Wieści się szybko rozchodzą… – mruknął.

– Tak jakby – rzucił Anglik.

– Jak się nazywasz? – zapytał detektyw.

Przybysz zaczął błądzić wzrokiem po śnieżno białym suficie z biegnącymi po nim wzdłuż ścian rzeźbionymi gałęziami.

– Jak się nazywasz, kolego? – ponowił pytanie agent. – Co? Zdajesz sobie sprawę z tego, że powinienem wydać cię polskim władzom? – pokazał mu wycinek z gazety.

– Cat – bąknął kocur. – Sylwester Cat… – po czym dodał, potrząsając głową z zamkniętymi oczyma: – Wydasz im współziomka?

– Mamy umowę z Polakami. Jeżeli trafia do nas ktoś, kogo oni szukają, dostają go z powrotem, bez zbędnych ceregieli. Nie potrzebujemy przybłęd, z których nie ma pożytku.

– My… to znaczy kto?

– Kocia Organizacja Detektywistyczna. Działamy prężnie, mając agentów na całym świecie, a w obrębie Kociej Doliny prowadzimy działalność kontrwywiadowczą. Ja jestem takim właśnie agentem. Jeśli ktoś ma problem i potrzebuje pomocy Organizacji, przychodzi z tym do mnie. Jeśli Polacy szukają kogoś, kogo znam, przekazuję im delikwenta. Taki zawód – wyjaśnił Miau.

– Dobrze płacą?

– A co? – zaśmiał się Randal. – Chcesz dołączyć?

– Może… Jeśli dobrze płacą…

– Zamilcz, Twadine! – warknął Mruczysław. – Nie chodzi o płacę albo dobre chęci. TY masz dwa wyjścia: albo przystaniesz na moją propozycję, albo wydam cię Polakom. Zainteresowany, czy mam dzwonić do monieckiego komendanta?

– Słucham…

– W australijskim Alice Springs, w centrum kraju, znikają merynosy. Nikt nie wie na pewno, kto to robi i dlaczego. Sprawę trzeba wyjaśnić, prosił nas o to jeden z właścicieli, niejaki Bob White.

– Dlaczego mnie o to prosisz?

– Bo nikt z naszych ludzi nie chce się tym zająć. A ja mam kogoś do tej roboty znaleźć.

– Ale dlaczego, do licha ciężkiego, ja?! – zawołał ze złością Sylwester Cat.

– Po pierwsze: trzeba być nielicho sprytnym, żeby ukraść ponad pół miliona złociszy i je potem zostawić. Po drugie… – szperacz napił się herbaty ze stojącej przed nim szklanki. – … telefon jest w korytarzu. Wystarczy wykręcić „dziewięć dziewięć siedem”.

– Co dostanę w zamian?

– Oczyścimy cię w oczach polskich władz. Może nawet ci zapłacimy…

– Ile?

– Ech… – jęknął agent. – Pieniądze, pieniądze… Jak człowiek… Tylko pieniądze w głowie…

– Oho… – Asia usiadła na sofie. – Zaczyna się.

– Ludziom za wszystko trzeba płacić. Nie widzą w życiu innej wartości poza pieniądzem. Zero bezinteresowności. Kolego! My nie jesteśmy nimi, że mamy się do nich upodabniać, zachowywać się jak oni!

– Miau… zmień płytę… – Randal zakrył twarz, poirytowany zachowaniem przyjaciela. – Trzeba mu załatwić jakiś transport do Australii, niedrogi, najlepiej z pominięciem Rzeczypospolitej.

– Masz słuszność – westchnął Mruczysław. – Postaram się coś znaleźć.

– Mam trochę czasu na przygotowanie? – spytał Cat.

– Chciałbyś… Ruszasz za dwa dni, czyli… – zamyślił się. – … czternastego lipca. Ruszasz… ale nie sam.

Randal zerknął na detektywa, napotykając jego znaczące spojrzenie.

– No co tak się na mnie gapisz? – zdziwił się.

– Ty z nim pojedziesz. Będziesz go obserwować. Informuj mnie na bieżąco o postępach w śledztwie. Jeśli będzie coś kombinował… zrób tak, żeby przestał. Jasne?

– Czemu zawsze ja… – mruknął Anglik. – Żaśka? Gdzie ptak?

– Zbuntował się i wlazł do pralki. Włączyłam wirowanie – odparła pokornie dziewczyna.

– Grzeczna siostrzyczka… Nie masz ochoty na wycieczkę transkontynentalną?

Rozdział II Die Wolle