Z Doliny Łez - Jan Gnatowski - ebook

Z Doliny Łez ebook

Jan Gnatowski

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2014
Opis

Jan Gnatowski ps. literacki Jan Łada to polski pisarz, publicysta, filozof i teolog, autor licznych bardzo poczytnych książek.
Fragment: „Przez tych kilka tygodni było u nas dziwnie duszno i ciężko. Po prostu nieszczęście wisiało w powietrzu, czuło się, jak szło ku nam krok za krokiem. A przecież pobyt nasz w Kijowie nie był od początku ani spokojny, ani wesoły. Od czasu jak Staś siedział w fortecy, mogłem przywyknąć do przestraszonych i wybladłych twarzy, do szeptów po kątach, takich, jak przy chorym lub nieboszczyku, do tłumionych płaczów, o których powód nie wolno mi było pytać. Nie dziwili mnie już nieznajomi, przychodzący do nas ukradkiem o różnych porach dnia i nocy i znikający gdzieś po cichu tylnym wejściem, po tajemniczej naradzie z mamą i panną Felicją, za zamkniętymi drzwiami salonu lub sypialni. Tyle razy widziałem moją matkę śmiertelnie znużoną i znękaną, gdy wracała z całodziennego biegania po kancelariach i urzędach, że mnie to już ani przestraszało ani nawet smuciło, jak dawniej. W ośmiu latach jest się takim egoistą! Teraz jednak było widocznie coś gorszego, niż przedtem. Wszyscy u nas w domu chodzili jak struci, swoi i obcy. Gdy ktoś nadszedł, zaczynały się szepty, przerywane łzami — ale o co chodziło, nie mogłem się dowiedzieć. Gdy się dopytywałem, zbywano mnie jakimś słabym wykrętem, w który nie wierzyłem. Raz wreszcie powiedziała mi panna Felicja: — Staś chory, bardzo chory. Módl się za niego gorąco — może cię Bóg wysłucha. Modliłem się więc i dlatego, że Stasia kochałem, i dlatego, że ostatecznie nic innego nie miałem do roboty. Nikt na mnie nie zwracał uwagi...”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 283

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Gnatowski

Z DOLINY ŁEZ

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Na okładce: Juliusz Susak, Dolina łez (2014),

(licencja public domain) (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

Tekst wg edycji z roku 1900. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

Na śmierć. 1863.

Stanisławowi i Jadwidze Tarnowskim

I.

Przez tych kilka tygodni było u nas dziwnie duszno i ciężko. Po prostu nieszczęście wisiało w powietrzu, czuło się, jak szło ku nam krok za krokiem. A przecież pobyt nasz w Kijowie nie był od początku ani spokojny, ani wesoły. Od czasu jak Staś siedział w fortecy, mogłem przywyknąć do przestraszonych i wybladłych twarzy, do szeptów po kątach, takich, jak przy chorym lub nieboszczyku, do tłumionych płaczów, o których powód nie wolno mi było pytać. Nie dziwili mnie już nieznajomi, przychodzący do nas ukradkiem o różnych porach dnia i nocy i znikający gdzieś po cichu tylnem wejściem, po tajemniczej naradzie z mamą i panną Felicyą, za zamkniętemi drzwiami salonu lub sypialni. Tyle razy widziałem moją matkę śmiertelnie znużoną i znękaną, gdy wracała z całodziennego biegania po kancelaryach i urzędach, że mnie to już ani przestraszało ani nawet smuciło, jak dawniej. W ośmiu latach jest się takim egoistą! Teraz jednak było widocznie coś gorszego, niż przedtem. Wszyscy u nas w domu chodzili jak struci, swoi i obcy. Gdy ktoś nadszedł, zaczynały się szepty, przerywane łzami — ale o co chodziło, nie mogłem się dowiedzieć. Gdy się dopytywałem, zbywano mnie jakimś słabym wykrętem, w który nie wierzyłem.

Raz wreszcie powiedziała mi panna Felicya:

— Staś chory, bardzo chory. Módl się za niego gorąco — może cię Bóg wysłucha.

Modliłem się więc i dlatego, że Stasia kochałem, i dlatego, że ostatecznie nic innego nie miałem do roboty. Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Czasem która z pań czarno ubranych, jakich tyle wciąż przychodziło teraz do nas, przycisnęła mnie do piersi, kiwając głową i szepcąc: Biedny, biedny Stefku! Dlaczego jednak ja miałem być biedny, skoro chorym był mój brat — tego nie byłem w stanie zrozumieć. Na prawdę tak bardzo biednym się nie czułem, choćby dlatego, że pierwszy raz w życiu mogłem robić, co mi się tylko podobało. W domu cały porządek dnia był przywrócony do góry nogami. Żadnych stałych godzin obiadu i kolacyi, żadnych lekcyj. Leonia, wyprawna panna służąca mojej matki, a teraz szafarka i zarządczyni naszego miejskiego gospodarstwa, chodziła jak nieprzytomna z opuchłemi oczyma, nie kłócąc się z kucharzem i nie łając pokojówki. Panna Felicya nie robiła mi uwag, że się źle trzymam i nie poprawiała moich francuskich frazesów — kiedy mamy nie było, stała w oknie wyglądając jej i wzdychając — kiedy mama wracała, nie odchodziła od niej ani na chwilę.

Mama przez te dwa tygodnie zmieniła się nie do poznania. Zawsze delikatna i wątła, teraz blada była jak wosk a przezroczysta jak alabaster, oczy tylko paliły się, zapadłe głęboko, błędne, napół przytomne, niby gromnice. Wchodząc, rzucała najczęściej pannie Felicyi i Leonii, biegnącym na jej spotkanie, jedno słowo, jakby wydarte z gardła: „Daremne, wszystko daremne”, i szła wraz z niemi, słaniając się, do domowego ołtarzyka, przy którym długie godziny spędzała, klęcząc lub leżąc krzyżem.

Czasem, gdy mnie zobaczyła, chwytała gwałtownie tuląc do piersi i okrywając głowę pocałunkami, które mnie paliły jak ogień.

— Dziecko moje, szeptała, dziecko nieszczęsne, ostatnie... Ty już jeden... Ty mi tylko zostajesz. Ojciec w grobie a brat, Staś mój, najdroższy, rodzony, syn mój... O Jezu, Jezu, Jezu!

I potem odtrącała mnie namiętnym ruchem.

— Nie, ty mi go nie zastąpisz, nigdy, nigdy!

Raz wreszcie wieczorem, wpadł wuj Ksawery.

Lubiłem go bardzo i cieszyłem się ile razy przychodził, bo niedość, że miał zawsze dla mnie cukierki i jabłka po kieszeniach, ale i zapas dykteryjek, konceptów i figlów takich jak nikt. I nietylko mnie umiał zabawić ale nawet Leoncia wiecznie nadąsana, rozchmurzała się, gdy przychodził, nawet panna Felicya przestawała gderać i mama, zamyślona zawsze i smutna, uśmiechała się na jego widok.

Istotnie, gdzie się zjawił ze swoją wielką łysiną i nasztorcowanymi wąsikami, wchodziło z nim jeżeli nie wesele, bo w tych czasach trudno o nie było, to przynajmniej chwilowe uspokojenie i zapomnienie o gniotących troskach.

Tym razem jednak wuj Ksawery posępny był, jak noc. Otworzył drzwi pocichu i zatrzymał się na progu, oglądając się w około.

— Kazi niema? — szepnął.

Panna Felicya podbiegła ku niemu, przestraszona..

— Co się stało? — zawołała.

— Kazia nie wróciła? — powtórzył.

— Nie, jeszcze jej nie ma. Ala na miłość Boga, coś jest, pan coś wie? Mówże pan prędzej!

Przedpokój był wielki i ciemny, tylko mała lampka migotała w kącie. Przytuliłem się do ściany cichutko, nasłuchując i zapierając oddech w piersiach, żeby się nie zdradzić, że tu jestem i słyszę.

Wuj Ksawery milczał przez chwilę, jakby mu brakło oddechu. Wreszcie rękami rozwiódł i wyjęknął:

— Nieszczęście!

Panna Felicya chwyciła go za ramiona.

— Jezus Marya, — krzyknęła — już?

Wuj pochylił się ku niej i powiedział coś stłumionym głosem, czego nie mogłem dosłyszeć. Odbiły się o moje uszy dwa wyrazy tylko.

— Podpisany... Pojutrze...

Panna Felicya stała przez chwilę jak skamieniała, zakrywszy twarz rękami.

— A ja nie wierzyłam, spodziewałam się — szepnęła — a teraz... I nic już, żadnej rady, żadnego ratunku?

Wuj poruszył głową.

— Czegoż się nie robiło? — rzekł powoli, bezdźwięcznym głosem. I tu, i w Petersburgu. Od czasu przecie jak w jego sprawie zaszła ta nieszczęsna komplikacya, poruszyliśmy wszystkie sprężyny. Sam myślałem, że uda się — tymczasem...

— Biedna, biedna matka — szepnęła panna Felicya.

Stali teraz przy sobie, milcząc. W sąsiednim pokoju słychać było miarowy stukot ściennego zegara. W tej ciszy zrobiło mi się bardzo straszno i doznałem takiego uczucia, jakby tych dwoje ludzi nieruchomych i milczących, było parą ludzi umarłych. Chciało mi się płukać... ale się wstrzymałem z wielkim wysiłkiem.

Tymczasem wuj Ksawery zbliżył się do panny Felicyi tak, że ich głowy prawie się dotykały i zaczął jej coś mówić prędko i cicho. Nie mogłem nic prawie dosłyszeć. Tu i owdzie tylko jakieś pojedyncze słowo dochodziło do mnie. Panna Felicya słuchała z gorączkowem zaciekawieniem.

— Więc jutro rano, prawda? — szepnęła. I księżna z pewnością...?

— Z wszelką pewnością... Tylko Kazia... żeby przedtem nie wiedziała... Wszystko od tego ostatniego kroku zawisło, a niechby siły nie dopisały... Niech więc nie wie...

— Któżby jej powiedział? — oburzyła się naraz panna Felicya. O to proszę być spokojnym; zresztą i tak nikt...

— W mieście wszyscy wiedzą już, rzekł wuj. Jutro w kościele co żyje...

Panna Felicya zalała się łzami.

— Tak, to jedno zostało, szepnęła urywanym głosem; — jeden Bóg !

Weszli do salonu, a ja w tejże chwiłi, drugiemi drzwiami wpadłem do Leonci, zajętej jakąś robotą w sypialni.

Musiałem być bardzo zmieniony na twarzy, ba Leoncia mimo swojej fluksyi i przygnębienia, zwróciła na mnie uwagę.

— Co ci jest Stefku? spytała, odwracając głowę od szycia; przestraszyłeś się czego, czy co?

— Leonciu, — zacząłem, dławiąc się. — Leonciu... coś złego.. panna Felicya... wuj Ksawery...

I wybuchnąłem płaczem. Leonia uderzyła w dłonie.

— Matko najświętsza, — krzyknęła — pewnie nasz Staś...

I wybiegła do salonu.

Tego wieczora nie widziałem już ani Leonci, ani panny Felicyi, ani mamy. Horpyna, pokojówka, rozebrała mnie i została przy mojem łóżku, pókim nie zasnął, opowiadając mi bajki. Opowiadała je bardzo pięknie i była to dla mnie największa nagroda, gdy mi pozwalano jej słuchać; tym razem jednak nie słyszałem ani słowa.

Czułem, że coś strasznego się stało, nie wiedziałem tylko co. Ale to wiedziałem, że chodziło o Stasia.

II.

Ubierałem się na drugi dzień sam jeden w pokoju, nie widząc żywej duszy od rana, kiedy mnie naraz uderzył turkot powozu, zatrzymującego się przed domem.

Uliczka, przy której mieszkaliśmy, była ustronną i mało zaludnioną. Wśród ogradzających ją parkanów, rzadko kiedy wóz się przesunął — rzadziej jeszcze przejeżdżał zwoszczyk. O powozach nie było mowy. Tem bardziej mnie zajął wspaniały ekwipaż z liberyjną służbą, stojący przed gankiem. Wybiegłem do przedpokoju. Panna Felicya spotykała tam właśnie i prowadziła do salonu starszą damę, w której poznałem księżnę. Widywałem ją nieraz, ale zawsze piechotą, i w czerni. Obecnie, uderzył mnie przedewszystkiem strój jej, dla oka przywykłego do żałoby niezwykły: suknia popielata i fioletowe kwiaty u kapelusza.

Przypomniałem sobie w tej chwili kolorowe kokardy i wstążki, któremi kilkakrotnie panna Felicya ubierała mojej matce jej czarne ubranie. Poznawałem potem zawsze, że mama jedzie na audyencyę do generała gubernatora. Oczywiście musiała tam jechać teraz księżna.

Przez kilka minut z salonu i sypialni słychać było gwar urywanej rozmowy i posuwanych sprzętów. Wreszcie drzwi się otwarły i mama wyszła do przedpokoju, oparta na ramieniu księżnej, jeszcze bledsza i bardziej osłabiona niż zwykle. Panna Felicya biegła za nią, przytrzymując ją i upinając szpilkami fioletową szarfę dokoła czarnego kapelusza.

— Jeszcze chwilka — wołała zadyszana. — Trzeba przecie żeby leżało porządnie. Gotowe się rozpiąć a wtedy powiedzą, że pani umyślnie w żałobie przyjechała.

Księżna spojrzała na zegarek.

— Mamy dosyć czasu — rzekła. — Generałowa nie siada do śniadania przed dziesiątą, a właśnie w tym momencie chcę ją uchwycić.

Moja matka stała nieruchoma i obojętna, jakby nie słysząc i nie widząc, co się z nią dzieje. Panna Felicya krzątała się koło niej, wspinając na palce swoją maleńką figurkę i podskakując swoim zwyczajem. Skończyła wreszcie, wiążąc wstążki od kapelusza w kokardę u szyi.

— No, teraz będzie się trzymać — rzekła, odstępując.

Mama koniec wstążki podniosła zwolna do oczu, a potem skręciła ją w ręku nerwowym ruchem.

— I pomyśleć — rzekła do księżnej głuchym, rozbitym głosem — że tam moje dziecko w kaźni, w nędzy, w oczekiwaniu śmierci, a tu w sercu ból i strach, i rozpacz, że trzeba iść do nich, do tych... czołgać się przed nimi o litość, o łaskę, o życie... i do tego wszystkiego brać na siebie kolorowe kokardy.

— Pomyśl pani, że to dla niego, dla ratunku syna — szepnęła księżna, obejmując i przyciskając do siebie moją matkę.

— Dla Stasia, dla naszego chłopca drogiego — dodała panna Felicya, nachylając się do jej ręki.

Drzwi się zamknęły. Przez chwilę słyszałem kroki na schodach, potem z ulicy doleciał trzask zamykających się drzwiczek i głuchy turkot karety po błotnistej ulicy. Potem zrobiło się cicho. Otworzyłem drzwi chcąc wejść do jadalni, kiedy mnie zawrócił głos panny Felicyi.

Spojrzałem na nią. Siedziała w kącie przedpokoju, z rękami opuszczonemi bezwładnie, z szklanemi, nieruchomemi oczyma Ona, taka żywa i kręcąca się bez wytchnienia! Jej ospowata twarz o twardych i nieregularnych rysach, wyglądała brzydziej niż zwykle. Nos poczerwieniał i zaostrzył się, głowa się trzęsła jak u staruszki i zwolna, tocząc się jedna za drugą, spływały po żółtych policzkach wielkie łzy.

Nie mogę powiedzieć, żebym ją lubił. Nie byłem wówczas w stanie ocenić, ani jej przywiązania do nas wszystkich, ani tych gruntownych cnót, które u poczciwej starej panny, od trzydziestu lat należącej do naszej rodziny, ukrywały się pod powłoką wpadających w oczy słabostek i dziwactw. Widziałem tylko tę powłokę odstręczającą nieraz a zawsze prawie śmieszną i pamiętałem dobrze, że dla mnie panna Felicya była kodeksem przyzwoitości, prostego trzymania się i dobrych manier i że myśl o niej łączyła się koniecznie z myślą o gderaniu, o gramatycznych regułach Noela i Chapsala i o szalika, owijanym mi na szyi w najgorętsze dni letnie. Teraz jednak podbiegłem do niej i przytuliłem głowę, obejmując ją serdecznie rękami, tak jak to czyniłem z mamą.

— Co pannie Felicyi jest? — zawołałem. — Czego panna Felicya płacze?

Ona mnie z niezwykłą u niej czułością przycisnęła do serca.

— Czemu ? — odpowiedziała przez łzy; — czemu? Ach, bodajbyś zbyt prędko nie dowiedział się o tem biedny, biedny mój chłopcze!

Znowu więc miałem być biedny! Dla czego?

— Czy może Stasiowi gorzej? — zapytałem. Panna Felicya zakryła twarz rękami.

— Gorzej, o wiele gorzej, — rzekła przytłumionym głosem. — Nawet całkiem źle. Módl się za niego, Stefku. Bóg czasem wysłuchuje dziecinne modlitwy. Albo chodź ze mną, pójdziemy do kościoła.

Wyszliśmy za chwilę. W kościele modliło się mnóstwo osób, prawie jak w niedzielę. Przed ołtarzem Matki Bożej po prawej stronie aż czarno było, tyle pań w żałobie klęczało obok siebie lub leżało krzyżem. Trzymając mnie za rękę, podeszła tam panna Felicya.

— Klęknij Stefku i módl się, módl się bardzo gorąco za biednego Stasia.

Mówiąc to, upadła na kolana, a za chwilę z jękiem głuchym rozciągnęła ręce i położyła się krzyżem na zimnej i wilgotnej posadzce.

Przed ołtarzem Bogarodzicy kończyła się właśnie wotywa. Ksiądz Osmólski ją odprawiał, ten sam, o którym słyszałem, że spowiadał więźniów w fortecy i skazanych odprowadzał na śmierć. Był to młody ksiądz, szkolny kolega Stasia. Mama lubiła go bardzo, mogła z nim mówić o synu. Bywał też u niej często i niejeden wieczór zimowy przeszedł mi na słuchaniu jego pełnego, metalowego głosu, który mi brzmiał w uszach jak muzyka.

Dziś głos mu nie dopisywał. Urywał się i słabł co chwila, przy Ite missa est całkiem uwiązł w gardle. Twarz miał też zmienioną i bladą. Dziwna rzecz zresztą : to samo widziałem u wszystkich znajomych osób, będących w kościele, a było ich bardzo wiele, prawie wszyscy, i wszyscy jacyś zmieszani, niespokojni i smutni. Co chwila któraś z pań, podchodząc ściskała mnie, pytała z cicha o mamę i przykładając chustkę do oczu, klękała z boku. Ciotka Aniela, siostra mamy, łkała, schylona ku ziemi. Stryjenka Zygmuntowa leżała krzyżem obok panny Felicyi, a tuż przy ołtarzu, w jej ruchomem mechanicznem krześle zobaczyłem z prawdziwem zdumieniem babcię Justynę, najstarszą w naszej rodzinie, sparaliżowaną, ślepą i głuchą, nigdy prawie nie opuszczającą mieszkania.

Ostatnia ewangelia skończyła się tymczasem. Ksiądz ukląkł na stopniach ołtarza. W kościele zrobiło się bardzo cicho, wszystkie oczy zwróciły się ku ołtarzowi.

— Pomódlmy się na intencyę Bogu wiadomą. Prośmy Matki Najświętszej...

Słowa się urwały i znów było cicho przez chwilę. Naraz od tylnych ławek rozległ się głośny jęk i płacz i w tejże chwili kościół cały zatrząsł się od łkania. Jak iskra, gdy padnie niespodzianie na wysuszony a palny materyał, wybucha ogromnym płomieniem i odrazu morzem ogni rozlewa się dokoła, tak i z tych serc wielu obciążonych i smutnych, pełnych goryczy i trwogi, wylało się na zewnątrz to wszystko w jednej chwili, co w nich się kryło cierpienia i żalu. Ale w tych czasach cierpieć było wolno, ale nie wolno było cierpienia wyjawiać i skarżyć się na nie. Ksiądz Osmólski zerwał się szybko i zwracając się ku płaczącemu tłumowi, zawołał gromkim głosem:

— Cicho, na miłość Boga, cicho!

A potem dobywając wszystkich sił po nad ten huragan jęków i krzyków boleści, pełną piersią zaintonował:

— Pod Twoją obronę!

I zrobiła się rzecz dziwna. Jęk nie ustał, płacz nie zmilczał, ale i jęk i płacz przeszedł odrazu w śpiew i modlitwę, zlały się z potężnym głosem organu i popłynęły w górę nutą kościelnej pieśni. Tylko, że ta pieśń inną była niż zwykle. Drgały w niej wszystkie łzy, bardzo długo wtłaczane w głąb duszy przez ten tłum w żałobie; dźwięczał ból bezbrzeżny jak bezmierną była niedola tych ludzi, dźwięczała skarga bez nadziei na ziemi i prośba o litość, o zmiłowanie, o kroplę rosy niebieskiej dla ust spalonych cierpieniem i serc wyschłych z tęsknoty. „Pod Twoją obronę...”

I wyciągały się ręce, i podnosiły się oczy pełne łez ku temu niebu, w którem jedyna była ucieczka i otucha, skoro wszystko zawiodło na ziemi. I te wszystkie serca obciążone i smutne chyliły się w proch przed Tą, którą zwały swą „Panią” i z ust drgających bolem, szło wołanie pokorne a gorące „Prośbami naszemi nie racz gardzić w potrzebach naszych”. Ach, te potrzeby były tak wielkie, prośby tak naglące, nędze tak nieznośne, a Ta, do której się zwracały oczy, usta i serca, wszak była Orędowniczką, wszak była Pocieszycielką, wszak od tylu wieków była Królową tego ludu!

Wiele lat przeszło od tej chwili Życie zgięło mnie ku ziemi i zahartowało serce Szron jesieni padł na kwiaty mej młodości i na wspomnienia lat dziecinnych, warząc jedne, zmiatając inne bez śladu. Widziałem cierpienie i ludzi, co z cierpienia umierali, patrzałem na konwulsye konających, słyszałem jęki rannych. Żaden odgłos ziemi nie zagłuszył w mej pamięci hymnu słyszanego w kijowskim kościele, w tym dniu pamiętnym, posępnym i ciemnym jak ten, który miał przyjść po nim.

III.

Wracając do domu, spotkaliśmy na schodach Leońcię.

Panna Felicya rzuciła się do niej.

— I cóż, zawołała, czy pani przyjechała? Leońcia nie odpowiedziała nic. Chwyciła pannę

Felicyę za ramiona i popchnęła ją do jadalni; potem w kącie, pod oknem, urywanym głosem zaczęła jej coś mówić. Słyszałem tylko wykrzykniki panny Felicyi:

— Jezu miłosierny! Jutro! I nawet widzieć się z nim nie dają! Nawet matce syna pożegnać! O, nieszczęście! O Boże, Boże!

Wreszcie Leońcia skończyła. Wtedy obie kobiety wybuchły głośnym płaczem i rzuciły się sobie w objęcia. Ale panna Felicya w tejże chwili przytłumiła łkanie.

— Ciszej, na Boga, szepnęła; pani marszałkowa gotowa posłyszeć.

Leońcia potrząsła głową i ręką.

— Pani marszałkowa jest w sypialnym pokoju. Przy niej ksiądz prałat i pani podkomorzyna. Ztąd nie słychać. A zresztą wszystko jedno. Wie o wszystkiem.

— I o tem, że jej syna nie dadzą pożegnać?

— I o tem.

— I jakże to stało się? Czy słyszałaś?

Księżna opowiedziała. Przyjechali, powiada, do pałacu — księżna, że to ma wstęp wolny do tej moskiewicy, więc z naszą panią prosto do jej pokojów, bez anonsowania, boby pewnie nie przyjęła. Generałowa, słyszę, zmieszała się okropnie. Pani Marszałkowej coś tam bąkała niewyraźnie, a potem księżnę bierze na stronę. „Daremnoś, mówi, i mnie i tej nieszczęśliwej zrobiła przykrość. Rzecz skończona. Mój mąż wczoraj wieczorem wyrok wojennego sądu potwierdził. Mnie jeszcze przedtem, kiedy księżna w tej sprawie przyjeżdżałaś do mnie, zakazał do tego się mieszać. Możeby i chciał co zrobić, ale nie może. On nie cesarz — sam się obawia”. Księżna się pyta: „A gdyby do niego jeszcze szturm przypuścić? Toż to matka — toż jej o życie dziecka chodzi!” Moskiewica na to: nie i nie. Aż wreszcie rozpłakała się. „Osądź sama. mówi; jaż przecie nie z kamienia, mnie żal i serce boli, jak patrzę na tę nieszczęśliwą, ale cóż zrobić, cóż zrobić? Nieszczęście! Rady żadnej. Jedno chyba wam już uczynię, choć mąż będzie na mnie wściekły za to: puszczę was do jego kancelaryi przez moje apartamenta. Nie pomoże to, wiem, ale niech choć nic wam na sumieniu nie zostanie”. Tak i zrobiła.

— Więc pani widziała generała?

— A jakże. Widziała. Uklękła przed nim, ona, taka wobec nich dumna. Ale czegoż matka dla dziecka nie zrobi? Księżna mówi, że on był jak z lodu Grzeczny, zimny, obojętny, jakby to nie o życie ludzkie chodziło. O przeklęty! Bodajby...

Panna Felicja zakryła jej usta dłonią.

— Cicho, Leonciu, uspokój się, nie przeklinaj, bój się Boga! Mów dalej. Cóż generał?

— A cóż? Podniósł panią, posadził, wody kazał podać i bardzo grzecznie powiedział, że nie zrobi nic ale to nic zgoła. Ten zwierz w ludzkiej postaci, kat w białych rękawiczkach! I Pan Bóg patrzy na to!

Panna Felicya przerwała jej znowu.

— Leonciu, nie bluźnij. Nie dodawaj grzechu do nieszczęścia. Wola Boża. Więc i widzieć się nie pozwolił ?

Leońcia wstrząsnęła głową

— Nie mogę, mówi, mam rozkaz wyraźny. Potem powiada — słyszy pani tego łotra, tego szatana! — widzenie z nim oddziałałoby zgubnie na zdrowie pani, a jemu odebrałoby spokój i rezygnacyę, tak potrzebną w jego położeniu. Uważa pani, panno Felicyo? On dba o zdrowie naszej pani, o spokój naszego Stasia... O Jezu, Jezu!

Panna Felicya pochyliła głowę w milczeniu.

— Kto wie — szepnęła — może było w tem jednak trochę słuszności.

Leońcia oburzyła się.

— Będzie im panna Felicya jeszcze słuszność przyznawać — zawołała. — A jak Stasia naszego nie stanie, a naszej pani — o Matko Najświętsza — nie dadzą go choć raz jeszcze przed śmiercią zobaczyć, pożegnać, to co wtedy będzie? Czy nie będzie to ją do końca życia gryść i szarpać, że jej tego nie pozwolili zrobić ?

— Prawda — szepnęła spuszczając głowę panna Felicya straszna prawda...

Leoncia chciała coś dalej mówić, ale w tej chwili wszedł do pokoju ksiądz prałat.

— Niech panna Leonia pójdzie do pani marszałkowej — rzekł.

Ksiądz prałat Dobszewicz, spowiednik mojej matki i przyjaciel, doradca, duchowny kierownik całej naszej rodziny, był jedną z najbardziej znanych a może najbardziej szanowaną postacią w Kijowie. Jego sucha, ascetyczna twarz o surowym profilu starca i głębokiem, uderzającem chwilami z pod brwi krzaczastych, jak piorun, spojrzeniu, przejmowała czcią nawet tych, u których nie budziła sympatyi. Święty może trochę więcej na modłę groźnych proroków starego zakonu, niż wedle pełnego słodyczy wzoru Franciszka Salezego lub Wincentego a Paulo, ten stary ksiądz z głębi żmudzkich borów, imponował raczej, niż pociągał. Było w nim jednak bardzo wiele i bardzo głębokiego uczucia, tylko że przez lat tyle stawiając więcej od innych czoło burzy, wgniótł to uczucie w głąb duszy i stał się podobny do granitu, o który odbijają się daremnie hucząc, szalejąc morskie bałwany i nawałnice. Teraz właśnie musiał na to patrzeć, jak przemoc obca, przeciw której przez życie całe walczył z cichą wytrwałością litewską, przykładała siekierkę do dzieła całego tego życia. Od dwudziestu lat kapelan, profesor, poniekąd moralny przywódca polskiej i katolickiej młodzieży na tym schyzmatyckim rosyjskim uniwersytecie, stał teraz właśnie wobec najcięższej i najstraszliwszej chwili życia: wobec wyroku śmierci wydanego na jego katedrę w uniwersytecie i jego ukochaną uniwersytecką kaplicę, patrzeć musiał na całe jedno pokolenie swojej młodzieży, zagrożone zagładą lub wygnaniem, gnijące w więzieniach fortecznych i kazamatach Prozorowskiej baszty. A jednak i teraz ten stary ksiądz stał nieugięty i niezachwiany, tylko więcej bruzd miał na czole, tylko surowiej i smutniej patrzały siwe oczy z pod brwi ściągniętych.

Zaledwie Leońcia wyszła, zwrócił się do panny Felicyi, całującej jego rękę

— Czyście przygotowały co potrzeba do nabożeństwa? Pewnie zapomniałyście w tym waszym smutku i kłopocie.

Panna Felicya klasnęła w dłonie.

— Prawda, zawołała. Na śmierć zapomniałam. Ale wszystko jest w domu. Tylko urządzić trzeba. Zaraz się tem zajmę. Proszę okna od ulicy zasłonić, żeby kto nie podpatrzył i nie doniósł.

Był w tych czasach pełnych klęski i grozy zwyczaj w Kijowie, że ilekroć większe niebezpieczeństwo groziło jednemu z fortecznych więźniów, a tem bardziej, jeżeli którego z nich skazano na śmierć, rodzina i przyjaciele nieszęśiwego zostawali przez całą dobę i więcej, aż do rozstrzygnięcia sprawy lub do wykonania wyroku, na wspólnej, nieustannej modlitwie. Od wczesnego rana zbierano się w kościele, gdzie wszystkie Msze święte ofiarowane bywały na tę intencyę. We łzach, krzyżem leżąc, słuchały nabożeństwa, matki, żony, córki tych, na których wydawano właśnie wy rok śmierci lub Sybiru. Gdy Msze się pokończyły, u rodziny w pomieszkaniu urządzano pokryjomu ołtarz, przed którym, zmieniając się kolejno, klękali znajomi i bliżsi, a nawet dalecy i nieznani, złączeni tylko braterstwem współczucia, które w tych smutnych dniach było jedynym jaśniejszym promieniem dla serc zbolałych i wspólnym, potężnie wszystkich zespalającym węzłem.

Panna Felicya, z pomocą Leońci i ciotki Anieli, ustawiała w małym, ciemnym gabineciku obok sypialni ołtarzyk. Na białym obrusie, pomiędzy sześciu woskowemi świecami, jaśniała złota szata Berdyczowskiej Bogarodzicy, a przy niej poczerniały srebrny relikwiarz, który pradziad miał z sobą pod Wiedniem. Tymczasem drzwi od przedpokoju nie zamykały się. Ciągle ktoś wchodził i, nie zatrzymując się, spieszył do improwizowanej kaplicy.

IV.

Na palcach, po cichu wcisnąłem się do sypialni. W swoim wielkim fotelu koło łóżka siedziała mama. Zdawało się, że śpi, bo oczy miała pół przymknięte, nieruchome, jakby martwa, bez jednej kropli krwi. Prałat stał koło niej, trzymając w rękach dłoń jej zwisłą bezwładnie na poręczy. Babcia podkomorzyna siedziała obok nachylona, wpatrując się w tę biedną twarz, z której zdawało się, że życie uciekło. Leońcia stała w głowach, nacierając jej skronie jakimś płynem. U kolan klęczała wnuczka babci podkomorzyny, kuzynka Anusia, w grubej żałobie po ojcu, którego przed trzema miesiącami Murawiew powiesił w Wilnie.

Patrzałem przestraszony, milczący, z rozwartemi szeroko oczyma. Rozumiałem już wszystko: tyle już słyszałem i widziałem od przybycia naszego do Kijowa! Staś, brat mój jedyny, skazany był na śmierć i jutro, jutro już miano wykonać na nim wyrok, jak przedtem wykonano na Zielińskim, Podlewskim, Rakowskim i tylu innych.

Ksiądz mię zobaczył w tej chwili. Musiała mu jakaś myśl wpaść do głowy, bo przez minutę stał patrząc na mnie z wahaniem, potem chwycił mnie za obie ręce i przyciągnął do matki, a raczej poprostu rzucił na jej kolana.

— Masz pani jeszcze jedno dziecko, pani Kazimiero, rzeki do niej. Przyjdź do siebie, panuj nad twoim bólem, szanuj życie, bo ono dla niego potrzebne.

Słowa te zbudziły mamę z odrętwienia. Poruszyła rękami wyciągniętemi przed siebie, szukała mnie przez chwilę, jak przez sen, ale kiedy płacząc głośno przytuliłem się do niej, odepchnęła mnie.

— To nie on, zawołała rozdzierającym głosem; to nie Staś mój! Gdzie tamten, gdzie mój pierworodny, najdroższy, jedyny? Puście mnie do niego, puśćcie, nie trzymajcie! Niech choć mury zobaczę w których go więżą — niech zobaczę ludzi, którzy go strzegą. Niech mi choć popatrzeć na niego dadzą — choć raz jeden do serca przycisnąć... O, puśćcie mnie przez litość! Na miłosierdzie Boże, uspokój się pani, — rzekł ksiądz, wstrzymując ją i sadzając szamoczącą się konwulsyjnie w fotelu. W Petersburgu, ambasadorowa jeszcze raz miała cesarzowę błagać o łaskę. Pan Ksawery siedzi od rana w biurze telegraficznem — może przyniesie lada chwila wiadomość....

Mamie wzrok rozjaśnił się.

— Więc macie jeszcze nadzieję? — zawołała — więc jeszcze jest ratunek?

— Bóg wielki, — rzekł ksiądz — do ostatniej chwili ufać i spodziewać się trzeba.

Mamie głowa opadła znów na piersi.

— Nie, — odparła ponuro — daremno. Serce mi mówi, że daremno. Żadnego nie ułaskawiono, nie ułaskawią i jego.... Oni go już nie puszczą ze szponów swoich. Wypiją krew ciepłą z pod jego serca, jak kruki. I nie uśmiechną się już do mnie usta kochane, które w kołysce jeszcze śmiały się, ile razy schylałam do nich głowę, i zagasną oczy takie jasne, takie śliczne, moje gwiazdy, oczy mego Stasia... i ja go już nie zobaczę nigdy, nigdy!...

— Gdybyś go nawet nie zobaczyła na ziemią zobaczysz w niebie, gdzie na ciebie czekać będzie u Boga, — rzekł ksiądz poważnie.

Ona głową potrząsła.

— W niebie — wiem, wiem, ufam w to, ale widzi ksiądz, to tak daleko... a żyć trzeba będzie i życie takie ciężkie, takie długie... A jak żyć bez Stasia? Ksiądz nie wie, nie rozumie mnie, ksiądz może mnie oskarża o brak wiary, o brak rezygnacyi. Ale nie — ja we wszystko wierzę, ja nie buntuję się.... Ale ja matka a on, on moje dziecko ukochane, moje pierwsze.... I oni mi go chcą wziąć, wziąć na zawsze. I nawet nie dadzą oczom moim spojrzeć na niego, nie dadzą sercu przytulić go po raz ostatni! A ja go przecie pod tem sercem, nosiłam, ja życie moje włożyłam w to dziecko moje i teraz....

Staliśmy wszyscy bez ruchu, tłumiąc łkanie. Ona siedziała nieruchoma także, z oczyma wpatrzonemi w dal. W ciszy, głos jej bezdźwięczny i głuchy rozlegał się jak jęk rozbitego dzwonu.

— Ksiądz może nie wie, czem dla mnie było to dziecko. Mój Eustachy, kochany, najlepszy — ojcem mógł być dla młodej dziewczyny, gdy mnie wiódł na kobierzec. Przytem gospodarstwo, interesa, urząd. Gościem był w domu. Kiedy wpadł na chwilę, rzucał mi przelotną pieszczotę — i znów byłam samą. Węzła między nami brakło: nie było dziecka. I szły lata samotne i bardzo smutne. Więdło mi życie, więdło serce. I myślałam, że już tak zawsze będzie, że na mojej drodze nigdy już słońce nie zabłyśnie. Aż wreście — Bóg mi dał jego....

Urwała i przez kilka minut milczała, wyczerpana. Słuchaliśmy, wstrzymując oddech. Zaczęła znowu.

— Nie spodziewałam się już dzieci; kiedy miał przyjść na świat, pewni byli wszyscy, że przyjdzie nieżywy. Kiedy się ocknęłam po długiej nieprzytomności i ty sama, ciociu, podałaś mi go do rąk, wierzyć nie chciałam, że on mój, że żyje. Cóż dziwnego, że to dziecko, wyglądane tak długo i daremnie, w końcu poprostu darowane mi przez Boga, pokochałam goręcej, namiętniej, niż się zwykle kocha, niż się może kochać godzi. Tem bardziej, że dziecko to stało się węzłem między mną a Eustachym i że przez tyle lat pozostało jedynem...

— ...Od urodzenia Stasia zmieniło się u nas wszystko. Maleństwo w kolebce stworzyło w domu naszym ognisko, rodzinę, małżeńską miłość. Teraz dopiero poznałam Eustachego, jakim był i wiele był wart. Teraz dopiero i on mnie pokochał. Młodsze dziatki umierały jedno po drugiem, zaraz po urodzeniu. Tem potężniej rosło przywiązanie do tego jedynego, którego Bóg nie odbierał. A przytem — jak on umiał na to przywiązanie zasłużyć!

Ksiądz skinął głową i ręką po oczach przesunął.

— Znam go przecie, szepnął miększym, niż zwykle, głosem. Uczniem był moim aż do chwili... uczniem ukochanym.

Mama poruszyła się nerwowo.

— Nie znasz go ksiądz — przynajmniej nie tak, jak ja. Nikt nie zna tak dziecka, jak matka... Czyś przeczuwał nad nim połowę nocy jego dzieciństwa? Czyś wpatrując się ze drżeniem na jego twarzyczkę wybladłą od choroby lub spieczoną gorączką, modlił się do Boga, żeby twoje życie wziął w zamian za gasnące w twych oczach życie twego dziecka? Czyśśledził za każdym jego ruchem, za każdem słowem, za budzącą się myślą w jego głowie, za uczuciem, rozkwitającem jak kwiat wiosenny w tem małem serduszku? Nie — cudze dzieci miałeś tylko księże; nie mów więc, że znasz, że kochasz, jak właśnie zna i kocha matka!

Zamilkła, wyczerpana wybuchem. Ksiądz nie odpowiadał nic — tylko znów ujął rękę jej w obie dłonie.

Po chwili zaczęła innym, miękkim, przyciszonym głosem:

— Pamiętam, był jeszcze taki malutki, ledwie zaczynał biegać i szczebiotać, przyszli do nas żołnierze. Wojsko w marszu zatrzymało się na odpoczynek. Na obiedzie byli oficerowie, na dziedzińcu muzyka, bębny i śpiewacy. Maleństwo przeraziło się wrzasku, szczęku broni, mundurów — przytuliło się do mnie i szepcze płacząc: „Mamo, ty mnie im nie oddasz, prawda?” A gdym go uspokajała, prosił dalej: „Ale przyrzekasz, mamo, obiecujesz? Jak Bozię kochasz, nie oddasz mię?” Ja obiecywałam i uspokajałam go i śmiałam się, aby go uspokoić lepiej, a serce ścisnęło mi się strachem i bólem. A jeżeli przyjdzie go oddać im kiedyś, gdy dorośnie? A jeżeli nie będę mogła dotrzymać obietnicy? I przyszło... i trzeba było oddać go, i teraz... teraz oni go wezmą całkiem, nazawsze odemnie i nigdy..

Ksiądz jej przerwał.

— Duszy mu wziąć nie potrafią. Ciało gnębić, to im wolno, zabić nawet wolno, ale duszę śmierć wyswobodzi. Wróci do niebieskiego Ojca, jak motyl, zrzucający osłony poczwarki, jak orzeł lecący do światła, wróci omyta w krwi męczeńskiej — po nagrodę.

— A ja — zawołała — a ja co zrobię? A mnie jak żyć bez niego?

Ksiądz spojrzał na nią surowo.

— Czy jego kochasz, czy siebie w nim? — zapytał. — Żal ci go dla ojczyzny, dla Boga? To życie tak krótkie, czyste jeszcze i niewinne, mające się spalić w ogniu ofiary, chciałabyś widzieć zbrudzone nędzami życia, złamane zawodami i cierpieniem, kończące się bez chwały i pożytku? A może taki byłby los Stasia. A teraz...

— A teraz, oni mi go zamęczą, zabiją!

— Bóg ofiar żąda na przebłaganie swego gniewu. Każda ofiara, a zwłaszcza niewinna, zbliża godzinę łaski i przebaczenia, przeważa szalę sprawiedliwości...

Nie żałuj jej, poświęć syna, poświęć serce własne.....

To wola Boża To ofiara dla odkupienia wielu...

Przez chwilę trwało milczenie.

— Wiem