Z dna piekła. Moje przeżycia w niemieckich obozach koncentracyjnych 1943-1945 - Bolesław Dziewięcki - ebook

Z dna piekła. Moje przeżycia w niemieckich obozach koncentracyjnych 1943-1945 ebook

Bolesław Dziewięcki

4,4

Opis

Bolesław Dziewięcki był żołnierzem AK, pseudonim „Koraban”. Brał udział w pierwszym zamachu na gestapowca Helmuta Kappa wraz ze swoim kolegą z seminarium Hieronimem Piaseckim, pseudonim „Zola”.

Został aresztowany 13 czerwca 1943 roku podczas akcji AK.
Bity i torturowany przez Niemców, nie wydał nikogo, choć żona i jednomiesięczna córeczka Marysia również znajdowały się w rękach gestapo.

Przeszedł przez koszmar niemieckich obozów koncentracyjnych Birkenau, Auschwitz, Buchenwald i Ravensbruck. Przeżył siedemnaście długich miesięcy pod ziemią, w tunelach obozu pracy „Dora”, gdzie Niemcy produkowali pociski V1 i V2. Po likwidacji przez Niemców „Dory”, wraz z innymi jeńcami gnany był przez Ravensbruck nie wiadomo dokąd i w jakim celu. Wyzwolenie zastało go w drodze… Wrócił do Polski w czerwcu 1945 roku, dokładnie w dwa lata po aresztowaniu. Przeżył piekło na ziemi.

"Dni mijają. Wstają ranki i znów noce, a końca jazdy i męki nie widać. Nikt nie wie, dokąd nas wiozą. Mam tak mało sił, że trwam w letargu. Widzę koniec wojny, a tu trzeba umierać. Z innych wagonów wyrzucają trupy. Kiedy ja umrę? Umrę! O jak słodka wydaje mi się śmierć! Ale dlaczego śmierć przychodzi u progu wolności? Nie zobaczę córki, żony, rodziców, braci i sióstr! Nie będę mógł im opowiedzieć!"

"Przysłano mi raz z domu bułeczki swego wypieku. Trochę rozdałem. W czasie pracy nie wolno jeść, ale po kryjomu dało się skubać w kieszeni. Ułamywałem właśnie po kawałeczku ową bułeczkę, ale jakoś trudno to szło. Wyjąłem bułeczkę nadskubaną i zauważyłem w środku papier. Rozdłubałem ostrożnie. Jezus Maria! Fotografia córeczki w króliczym futerku! Łzy pociekły mi z oczu. Nie było czasu i dobrego światła na przyglądanie się fotografii. Od tej pory, gdy spaliśmy już w barakach, odchodziłem w samotne miejsce, tam przyglądałem się dziecku, marzyłem o wolności. Stało się ono moim celem życia na nowo. Zdjęcie nosiłem w listach z domu. Cały plik miałem zawsze na piersiach. Przywiozłem go do domu. Trudno było uchować te skarby."

O powojennych dziejach Bolesława Dziewięckiego opowiada jego córka, Barbara Dziewięcka-Figiel w książce pod tytułem „Dom pod lipą”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 210

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (88 ocen)
53
20
13
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarekPajor

Nie polecam

Książka bardzo kiepsko napisana Powinna być czytana na seminarium duchownym tyle w niej Boga Czytałem wiele pozycji o tej strasznej tematyce ale nigdzie nie spotkałem tyle miłości do Boga Wszyscy którzy przeżyli to piekło mowili ze Boga nie ma Jeśli by był to by nie dopuścił do takiego strasznego czasu Nie polecam
10
Urbandimarek

Nie oderwiesz się od lektury

dla sympatyków obozowych wspomnień więźniów
10
MariuszOgon

Nie oderwiesz się od lektury

Książkia bardzo poruszająca i dająca jakże wiele do myślenia w kwestii chociaż by sytuacji aktualnej na wschodzie Europy.
00
Malpeczka123

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Felunia1981

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię o tematyce obozowej i ta książka również mnie nie zawiodła.
00

Popularność




Wstęp

Cała wieś była biedna. Ziemia marna. Pola biegły wąską kiszką, długą na co najmniej trzy kilometry. Zabudowania ciągnęły się ze wschodu na zachód, wzdłuż fali terenowej, która opadała gwałtownie od wschodu, a wolno w stronę zachodu, gdzie zaraz stały dworskie zabudowania. Od północy brzeg tej fali przechodził w dolinę szeroką na pół kilometra, ciągnącą się daleko na wschód od Nidy. W środku wsi od strony tej niziny sterczała poza stodołami lita skała.

Najlepsza ziemia była na tej nizinie. Tę część pola nazywano „dołki”. Za „dołkami’, na północ, w stronę Kielc, były „kamionki”, bo białych kamieni było tyle, co gleby. Dalej pole nazywało się „u poprzecznej drogi” i „za poprzeczną drogą”. W tym miejscu szła polna droga w poprzek pól, poczynając od pól dworskich aż do szosy Kielce-Barska. Każdy rolnik mógł ze swego podwórza jechać do Kielc swoją drogą. Potem „poprzeczną”. W ten sposób bliżej było do drogi tym, którzy mieszkali w pobliżu dworu, gdyż szosa przecinała wieś przy wschodnim krańcu, nie pod kątem prostym.

 

To ze wspomnień naszego Ojca o wsi Dębska Wola, w której się urodził 24 marca 1913 roku. Był najstarszym dzieckiem Stanisława Dziewięckiego i Walerii z domu Czubówny z Brzeziny nad Nidą. Miał dziewięcioro rodzeństwa. Lepszych, spokojnych i bezpiecznych czasów doczekało sześcioro.

Ojciec ukończył Seminarium Nauczycielskie w Jędrzejowie w czerwcu 1934 roku. We wrześniu tego samego roku został powołany do służby wojskowej i wyjechał do Szkoły Podchorążych Piechoty Rezerwy w Zambrowie. Egzamin na podchorążego zdał 22 lipca 1935 roku we Lwowie, na Zamarstynowie.

Pierwszą posadę otrzymał w Puzowie, w powiecie włodzimierskim. Wyjechał tam 12 grudnia 1935 roku. Pensja wynosiła 160 złotych. Zakwaterowanie z wyżywieniem – 90 zł. Swoją żonę Kazię, naszą Mamę, poznał w 1938 roku w Turyczanach, ten sam powiat, ale bliżej Oleska niż Włodzimierza. Ona przyjechała na swoją pierwszą posadę nauczycielską ze Starego Sącza, on był już kierownikiem szkoły. Ślub wzięli w kościele parafialnym w Starym Sączu 9 lipca 1939 roku.

Nasza najstarsza siostra urodziła się 13 maja 1943 roku. Przeżyła razem z Mamą aresztowanie przez gestapo i więzienie w Jędrzejowie. Obie gestapowcy wypuścili na wolność. Prawdziwy cud – ingerencja boska i Stanisława Leśniewskiego, szwagra naszego ojca, a męża jego siostry Bronki. Nie bez znaczenia miała rozmowa Mariana i Felicjana Edelmüllerów, braci naszej Mamy, na gestapo. Obaj na wieść o aresztowaniu swojej jedynej siostry natychmiast przyjechali do Jędrzejowa ze Starego Sącza.

 

Ojciec pisał pamiętniki od 1935 roku, z przerwą od momentu aresztowania 13 czerwca 1943 roku do powrotu z niemieckich obozów koncentracyjnych 19 maja 1945 roku. Ta książka jest zapisem jego przeżyć z tego okresu, opisem pobytu i powrotu z dna piekła.

 

Znamy te zapisy z jego opowieści. Każdego pierwszego dnia września i w dzień aresztowania, 13 czerwca, zaczynał opowiadać, ot tak, nagle. Zamieraliśmy i z bijącymi sercami chłonęliśmy każde jego słowo, ton głosu, uniesienie brwi. Czasem przerywał, zaciągał się mocniej papierosem, odwracał głowę, kaszlał. Przełykał łzy. I dawne upokorzenia. Nie zadawaliśmy pytań, nie domagaliśmy się szczegółów, nie śmieliśmy. Pamięć Ojca wypełniona była nimi po brzegi, od zapachu wiatru i piękna ciał młodych greckich Żydówek gnanych nago do komory gazowej, po nieludzko brudne miski z wodną papką buraczaną, stanie godzinami na morderczych apelach w błocie, dygocząc z zimna każdą komórką ciała. Najgorsze było upokorzenie – po wielokroć powtarzał nam Ojciec.

Odszedł 19 grudnia 1989 roku. Pozostawił bruliony zapisane pracowicie jego ręką, których wcześniej nie śmieliśmy nawet otworzyć.

To nasza spuścizna, dziedzictwo narodu i całej Europy.

 

Chcemy, aby pamięć o przeszłości pozwoliła nam mieć jasną przyszłość i spokojną teraźniejszość.

 

 

Marysia, Lucia, Gosia, Basia i Jan

4 grudnia 1973 roku

Siedzę w chłodnej kuchni i podtrzymuję słaby ogień pod blachą. Ręce mi marzną. Na dworze duży śnieg i plus 2°C. Ale w moim pokoiku, gdzie żona sama siedzi przy muzyce gramofonowej, jest bardzo ciepło. Nie ma tam miejsca na pisanie, bo okrągły stół zajmuje telewizor przeniesiony z salonu na zimną porę dla oszczędności w opale.

Tak dawno pragnąłem zapisać moje przeżycia z obozów, a nigdy nie miałem na to czasu. Teraz jestem emerytem, jest zima, czyli nie można pracować w ogródku i w ogóle na zewnątrz domu.

Minęło 30 lat i pół roku od dnia aresztowania mnie i mojej żony Kazi oraz naszej jednomiesięcznej córeczki Marysi. W czasie okupacji pisałem pamiętnik, ale unikałem notowania nawet własnych poglądów ze względu na swoje i innych ludzi bezpieczeństwo, a cóż dopiero opisywania wydarzeń i przeżyć osobistych, z których wynikała moja postawa, wroga dla okupanta radzieckiego i niemieckiego.

W dniu aresztowania żandarmeria miała w ręku moje pamiętniki, ale nie czytała ich. Do Kazi, mojej żony, mieli powiedzieć, że mam nieczytelne, brzydkie pismo. Z okresu niewoli w obozach zachowałem trochę listów otrzymywanych z „domu” i te, które wysyłałem do „domu”.

Zachowałem też do dziś kilka adresów kolegów z Francji, Włoch, jeden z Norwegii, kartkę z piosenką J’attendrais, Ojcze nasz i Zdrowaś Mario po włosku, adresy Żydówek, z którymi wracałem do kraju, oraz kartki z przepisami na pieczywo cukiernicze.

Największy skarb, jaki zachował się jeszcze, to mały obrazek św. Teresy od Dzieciątka Jezus i zdjęcie Marysi zapieczone w maleńkiej bułeczce. Przechowuję także kilka pasków szmacianych z wydrukowanymi numerami, jakie dostałem w Buchenwaldzie, tj. 32243. Z Oświęcimia-Brzezinki mam numer wytatuowany na ręce: 125546.

Piszę w tej chwili w ciepłym pokoiku przy mazurkach Chopina, muzyce dobranej do zagłębienia się w tamte smutne, przerażające dni. Dla mnie lata niewoli w obozach były jednym smutkiem i tęsknotą za wolnością lub śmiercią. Przerażał mnie czas, który widziany w przód, wydawał się wiecznością. A to były tylko dwa lata i aż dwa lata, które dziś wydają się snem.

***

Kazia, Turyczany na Wołyniu, 1939 r.

Kazia, Łuck , 1938 r.

Kazia, Stary Sącz, 1937 r.

 

Od czego zacząć? Od powrotu z Wołynia w 1940 roku.

Koledzy szkolni na terenie Jędrzejowa nie ufali mi zbytnio, bo opowiadałem okropności życia w Związku Radzieckim. Oni znali tylko jedną stronę doli, ja – obie.

Przyjaciel z ławy szkolnej, Żak Kazik Stach, do którego zachodziłem na szachy, wciągnął mnie do organizacji jesienią 1940 roku. Organizacja nazywała sie w skrócie KOP, co miało brzmieć w pełni: Korpus Obrońców Polski, a Niemców utrzymywać w mniemaniu, że chodzi o Korpus Ochrony Pogranicza. Żak odebrał ode mnie przysięgę i wręczył mi maleńki, papierowy kwadracik z godłem Państwa i literami: „KOP”. Nie pytałem się nigdy, kto jeszcze należy do organizacji. Przychodzili do Żaka znajomi chłopcy, nie krępowali się rozmową. Czasem Żak sporządzał na maszynie do pisania matrycę gazetki, powielanej potem w nieznanym mi miejscu i przez nieznanych ludzi. Nie odbywało się to częściej niż raz w tygodniu. Przychodzili znajomi, widzieli, co Żak robi. Jakoś nie mieliśmy lęku przed wsypą. Ufaliśmy naiwnie każdemu. Ja też nieraz dyktowałem Żakowi na maszynę. Po kilku miesiącach Żak wycofał się z tej roboty. Nie widziałem, by pisał więcej. Gdy go spytałem raz, co z naszą organizacją, odpowiedział, że się rozwiązała, nie istnieje. Postarał się później o praktykę w szkole w Nagłowicach. Tam ożenił się z córką sekretarza Urzędu Gminnego. Nie kontaktowaliśmy się ze sobą więcej. Potem oświadczył mi, że „nie jest już głupi bawić się w taką robotę, gdy inni biorą za to pieniądze”. Byłem zgorszony. We wrześniu 1940 roku Kazia otrzymała pracę w szkole w Irządzach. Pewnego razu, zimą, w gronie nauczycieli tej szkoły wyjąłem z zanadrza gazetkę i przeczytałem im coś. Kierownik, pan Hanus, zwrócił mi stanowczym głosem uwagę na nierozważność, niebezpieczeństwo, w jakie wciągam grono, i zabronił mi na przyszłość przynosić tę zakazaną prasę. Po wojnie dowiedziałem się, że obecny tam nauczyciel uciekł do partyzantki. Dla siebie i żony przywoziłem od czasu do czasu prasę konspiracyjną i zwracałem ją potem do Jędrzejowa. Gdy zamieszkałem w Irządzach, nie kontaktowałem się raczej z nikim. Dopiero po roku, gdy zamieszkaliśmy w Jędrzejowie, miałem możność spotykać się z kolegami. Od września 1941 roku zamieszkaliśmy w maleńkim domku przy ulicy Klasztornej nr 124 lub 120. Tam zostałem, chyba przez Żaka, wprowadzony do nowej już organizacji. Kontakt miałem z Wiktorem Pękalskim, który wcześniej ode mnie ukończył seminarium. Mieszkał na tej samej ulicy we własnym parterowym domku, nigdzie nie pracował przez całą okupację, cierpiał nędzę, był żółty i chory na płuca. Oburzał się na Polaków, kupujących ciuchy po Żydach zrabowane przez Niemców. Był idealistą, socjalistą. To on zetknął mnie z Hieronimem Piaseckim, moim kolegą od piątej klasy podstawowej. Heniek pracował przy obróbce kamieni przy stacji kolejowej. Do pracy chodził jak robotnik, w ubrudzonym kitlu. Poza tym nie pokazywał się. Był poszukiwany w nowosądeckim, bo działał. Krótko mówiąc, Heniek zrobił walizkę z forniru z podwójnym dnem. (PS Z mojego pamiętnika wynika, że z Henrykiem zetknąłem się w lipcu 1942 roku!) Dno właściwe otwierało się po odkręceniu jednej tylko nakrętki. W tej walizce woziłem ważną prasę konspiracyjną z Kielc. Jednak pierwszy raz przywiozłem gazetki „na sobie”. Nie pamiętam, kiedy to było: czy w 1941, czy 1942 roku. Nie była to jednak pora zimowa. Nazwę ulicy zapomniałem, ale może to była ulica Zagnańska, peryferie Kielc. Był tam maleńki sklepik, w maleńkim domku. Za nim jakieś drzewa i zrujnowana budowla. Wszedłem do sklepu, ludzi nie było, tylko młody mężczyzna i chyba kobieta. Powiedziałem hasło, otrzymałem odzew. Musiałem wyglądać na zdenerwowanego, bo mężczyzna, jak później się dowiedziałem, zląkł się mnie, ale kazał czekać w maleńkim pokoiku, przylegającym do sklepu. Udał się za dom, do tej ruiny odległej jakieś 50 m. Stamtąd przyniósł porcje małych pisemek różnych formatów. Otrzymywał je pociągiem w workowym bagażu z Warszawy. Klienci co chwilę wchodzili do sklepiku, a ja pakowałem gazetki w sposób najniebezpieczniejszy dla mnie samego – w razie aresztowania. Wpychałem je na piersi, boki, okładałem uda i przewiązywałem sznurkami. Denerwowaliśmy się obaj, gdy zaglądał od czasu do czasu do mnie. Wreszcie skończyłem i wyszedłem. Droga wypadła mi przez trójkątny plac, po którym przechadzał się niemiecki wartownik. Skóra trochę cierpła na mnie. Nie pamiętam, co czułem do końca, to jest do chwili, gdy oddałem pisma Piaseckiemu. Następnym razem zrezygnowałem z takiego sposobu przewożenia prasy. Pakowałem ją do teczki. Z taką teczką stałem w jednym szeregu z żandarmami przy kasie biletowej w Kielcach. W pociągu kładłem teczkę na półkę i szedłem do innego przedziału lub wagonu. Narażałem pasażerów, ale nie mogli oni nikogo wsypać, bo nie wiedzieli nic w tej sprawie. Na stacji w Jędrzejowie mogli odebrać mi teczkę Bahnschutze lub żandarmi, którzy pili, stali przy drzwiach. Tym razem też szczęśliwie przewiozłem materiał i już bardziej odważnie. Jeździłem w każdą sobotę. Mogło się to rzucić w oczy niemieckiemu szpiclowi, więc wysyłano mnie co drugą sobotę. Kto drugi woził gazetki, nigdy się nie dowiedziałem. Nigdy o to też nie pytałem. Po jakimś czasie zacząłem jeździć z kuferkiem, który Piasecki zrobił. Na wierzchu, czyli na górnym dnie, woziłem różne druki służące do ubezpieczenia koni. Zaangażowałem się bowiem jako agent Zakładu Ubezpieczeń Wzajemnych, co po niemiecku brzmiało: Allgemeine Versicherung Haushalt für Gegenseitigkeit. Nigdy, poza jednym wypadkiem, kiedy byłem w Moskorzewie, nie ubezpieczyłem ani jednego konia. Byłoby to tylko naciąganie chłopa. Następnie jeździłem zaledwie jeden raz w miesiącu – dla bezpieczeństwa. I tak trwało do wiosny, do maja 1943 roku. Nie miałem pracy, pieniądze z handlu przepadły, nie miałem zajęcia. Ciężki czas.

W Irządzach, 1941 r.

Hieronim Piasecki, pseudonim „Zola”

Hieronim Piasecki, pseudonim „Zola”, i Stanisława Falkowska, pseudonim „Krysta”, przy pracy w bunkrze w Jędrzejowie, 1943 r.

 

Wiosną 1943 roku powziąłem zamiar wciągnięcia się do partyzantki. Miałem okazję ku temu koło Bogorii w Woli Malkowskiej. Jechaliśmy wczesną wiosną 1943 roku kolejką z Bogorii do Jędrzejowa. Między Bogorią a szosą, blisko stacji Wola Malkowska, galopująca konnica zaczęła strzelać w naszą stronę. Zgłupieliśmy, bo jak to mogli robić nasi ludzie?! Wszyscy rzuciliśmy się na podłogę. Jeden pocisk przebił komin w parowozie. Byli to partyzanci. Wysadzili nas z pociągu na pole, rozstawili w szeregu i rewidowali. Gdy jeden z nich rewidował mnie, szepnąłem mu, że chcę do nich przystąpić. Podał mi hasło i miejscowość – Wolę Malkowską. Zwierzyłem się z tego zamiaru Wiktorowi Pękalskiemu, a ten zagroził mi kulą w łeb za zdradę organizacji. Wówczas zrozumiałem, że nie wszystkie organizacje miały jeden cel. Wobec tego oświadczyłem mu, że nie wystarcza mi wożenie raz w miesiącu prasy, że chcę działać z bronią w ręku. Od tej pory gazet nie woziłem. Przydzielony zostałem do bojówki, a kontaktowałem się tylko z Heńkiem Piaseckim. Przeprowadziliśmy z nim jedną akcję cywilną. To był chyba początek czerwca. O zmroku, a więc w czasie mocno już po godzinie zakazanej, Heniek, ja i Jączmyk rozlepialiśmy antyniemieckie afisze na ulicy Głównej i Kościelnej. Heniek szedł w tym roboczym płaszczu – kitlu z puszką kleju i pędzlem. Jączmyk rozrolowywał błyskawicznie afisze na zaklajstrowanym przez Heńka miejscu, a ja obserwowałem. Broni nie mieliśmy. Widziałem, że ludzie wyglądali z sieni, a gdy nas zobaczyli, chowali się ze strachu w mieszkaniu. Nas to bawiło. Lęk chyba mieliśmy. Ostatnie afisze z rysunkiem naklejaliśmy na słupie ogłoszeniowym na ulicy Kościelnej – tuż przy szkole zajętej przez żandarmerię. Gdy to piszę, sam się dziwię naszej odwadze. Ale Heniek wykazał jeszcze większą odwagę. Tego samego sezonu wymalował napisy na schodach tej szkoły, w nocy, a była tam setka żandarmerii specjalnej. Wracałem dzisiejszą ulicą Okrzei i wyszedłem naprzeciw mojego domku przez podwórze Cześka Wcisło. Między tymi ulicami, w tym miejscu, było wysokie już żyto. Przez żyto, wydeptaną ścieżką szedł znany mi z widzenia gruby żołnierz, a ja naprzeciw niego. Niemiec odskoczył w bok, bo się zląkł, ja zaś powiedziałem: Nein, nein, keine Angst!

Za chwilę byłem w domu. Wpadka mogła kosztować życie albo obóz. Ale ile to razy chodziłem nocą z mięsem z kolejki!

Broń dostałem w środę 9 czerwca 1943 roku. O świcie tego dnia, pogodnego, obudziły mnie bliskie strzały. Kazia, moja żona, spała, mała Marysia leżała w beciku na dwóch plecionych z wikliny fotelach. Chciałem uciekać z domu, bo czułem coś bardzo złego. Tę noc miałem przespać po sąsiedzku, w stodole Chabura, kowala, jak to już ze dwa razy zrobiłem. Był tam barłóg, a nie słoma. W górnej części zapola, od strony rzeczki, jedna deska dawała się uchylać. Tą dziurą zamierzałem uciekać, gdyby Niemcy chcieli wejść do stodoły. Ale tej nocy spałem w domu i żałowałem, że nie udałem się do tego schowka. Włożyłem spodnie, nachyliłem się nad wiaderkiem, myjąc twarz, gdy w tym momencie usłyszałem kroki, skrzypnięcie drzwi do przedsionka (które wcześniej otworzyłem z haczyka, by uciekać z domu) i naraz otwarcie drzwi do kuchenki, gdzie się myłem. Odwróciłem się, kopiąc wodę. Ujrzałem naprzód bagnet, potem karabin w rękach jednego, a za nim drugiego żandarma. Byłem opanowany, nie drżałem. Pierwszy zapytał, czy znam pewną młodą kobietę (nazwiska już nie pamiętam). Odpowiedziałem po niemiecku, że nazwisko nie jest mi obce, ale nie znam, bo mieszkam tu od niedawna. Odeszli spokojnie w podwórze, pewnie szukać tej dziewczyny. Teraz chciałem opuścić dom, uciec rowem, którym płynęła rzeczka, w pola. Nie mogłem jednak wyjść z domu, bo po drugiej stronie byli żandarmi i pilnowali znajome mi osoby, w tym starszą Kruszyńską, żonę starszego kolegi ze szkoły, Kubskiego. Oficjalnie chodzić o tej godzinie nie było można. Mój dom był odgrodzony od ulicy przejrzystym płotem ze sztachet. Zostałem więc i czekałem, aż godzina policyjna minie. Ubrałem się porządnie i poszedłem w stronę miasta, czyli rynku. Zaraz blisko zobaczyłem zabitego młodego Marczewskiego. Nie zatrzymałem się wcale. Za chwilę zetknąłem się z cywilem, którego uznałem za gestapowca. Zapytał mnie z głupia, co to się stało, a ja tak samo mu odpowiedziałem, że właściwie to nie wiem. Po drodze zebrałem trochę wiadomości, że zabitych jest kilkunastu i aresztowanych więcej. Wróciłem do domu. Wtedy przyszedł do mnie Heniek Piasecki z poleceniem udania się do Lasu Mnichowskiego, gdzie na szosie mam się z nim spotkać. Dał mi rewolwer Walker z trzema nabojami. Mam tam być około 10.00–11.00. Zadanie: odbić konwój aresztowanych dziś więźniów. Ubrałem się w płaszcz przefarbowany z popielatego na czarny, żółtą wiatrówkę, przefarbowaną też na czarno, czarne wizytowe (ale stare) spodnie, czarny kapelusz i buty wojskowe noszone przez całą okupację. Zabrałem ze sobą bochenek chleba i poszedłem polami, blisko lasu na Podchojny, a tam już szosą, bo las był blisko. Szedłem szosą wśród sosen, uważając, czy kto wrogi nie jedzie, aby uskoczyć w las. Uszedłem kawał drogi, a Heńka nie widać. W pewnej chwili słyszę lekki gwizd, po czym na szosę wychodzi Heniek. Dowiaduję się, że jeszcze nikt nie przybył. Koledzy byli w różnych miejscowościach, po wsiach. Zawiadomić tak szybko nie było łatwo. W Przęsławiu był telefon w urzędzie gminnym, więc na przykład Mietek Maludziński otrzymywał natychmiast szyfr, ale na miejsce zbiórki miał co najmniej 4 km więcej ode mnie. Opowiadał potem, że pod Gajem (las) ostrzelany został przez Forstschutzów.

Na razie jesteśmy we dwóch. Heniek miał nowiutki rewolwer. Spodziewamy się, że żandarmi będą przewozić aresztowanych po południu, jak to zawsze robią. Zeszliśmy na prawą stronę lasu (idąc do Kielc) ogołoconego zupełnie z zarośli. Od czasu do czasu Heniek wyglądał na szosę, a ja leżałem na obranym stanowisku, w małym zagłębieniu wśród drzew, nie dalej jak 30 m od szosy, raczej bliżej. Niedługo usłyszeliśmy samochód od strony Jędrzejowa. Przylgnęliśmy obaj w zagłębieniu, unosząc głowy. O dziwo, samochody wiozły aresztowanych do Kielc! Z przodu osobowy, za nim dwie małe ciężarówki. Przepadło! Nic nie możemy zrobić. Niemcy tym razem odwieźli aresztowanych wcześniej, przed południem. Ponieważ miała się odbyć zbiórka, więc czekaliśmy na kolegów. Przyszedł Mietek Maludziński z Przęsławia, potem pozostali. Przenieśliśmy się w zarośla na drugą stronę lasu. Przybył na koniu komendant obwodu, nieznany mi. Wszyscy chcieli koniecznie odwetu za nieudaną akcję. Komendant marzył o napaści na cały garnizon w Jędrzejowie, ale to było zakazane ze względu na ewentualne represje. Ktoś przyniósł z meliny RKM i czyścił go z piasku. Przygotowanie do akcji odbicia więźniów było kiepskie. Czas uciekał, a my tkwiliśmy tam do wieczora. O zmroku ktoś przeprowadził nas do stodoły na Mnichowie, gdzie na barłogu przedrzemaliśmy do świtu. Gdy zaczęło się rozwidniać, skrycie wróciliśmy do lasu. Po co to było? Nie piłem nic poprzedniego dnia ani dziś! Bochenek mojego chleba zjedliśmy wszyscy. Nikt inny nie miał nic do jedzenia. Bez żadnych postanowień rozeszliśmy się w swoje strony. Ja wracałem szosą, kawałeczek, do Podchojny, podjeżdżając furmanką. Wróciłem do domu wyczerpany zupełnie, duchowo niezadowolony i z małą wiarą w zdolność organizacji do działań przeciw Niemcom. Kazia nie wiedziała, gdzie byłem, bo nie mówiłem jej nigdy, aby się nie bała i nie mogła wsypać ze strachu. To był czwartek. Marysia przyszła na świat 13 maja. Chcieliśmy ją ochrzcić 13 czerwca, bo wypadały Zielone Świątki, ale nie było pieniędzy nawet na skromne przyjęcie rodziców chrzestnych. Nie jeździłem daleko za handlem, bo pieniędzy nie miałem. Pamiętam, że w tym to tygodniu kupiłem trochę cielęciny na Wincentynowie i wracałem z nią polami do Sudołu. Wstąpiłem do rodziców. Prosiłem wtedy mamę, aby zaopiekowała się Kazią i dzieckiem, gdyby coś ze mną się stało. Miałem na myśli aresztowanie.

Przyszły Zielone Świątki. W pierwszy dzień, tj. 13 czerwca, poszedłem na mszę świętą na godz. 9.00. Podczas mszy zaczął padać deszcz. Nie pamiętam dobrze, czy Heniek przyszedł do mnie w sobotę czy w niedzielę 13 czerwca i oznajmił, że dzisiaj idziemy na akcję. Zbiórka przy szosie kieleckiej koło figury, w zbożach, godz. 17.00. Czas wyczekiwania skracałem, leżąc w łóżku. Chyba obiadu nie było tego dnia. Kazka też leżała w łóżku. Marysia zaś na fotelach. Po nocach często płakała. Bolał ją brzuszek. Paliliśmy czerwoną jarzeniówkę przez całą noc. Marysia miała zaledwie jeden miesiąc i była zachwycająco pięknym i dorodnym dzieckiem. Wreszcie około 16.00 pożegnałem Kazię i ucałowałem Marysię. Deszcz pokropywał, wiał wiatr. Rowem, poza ulicą Główną, przekradłem się na miejsce zbiórki. Ulicą było wstyd iść w takie święto tak źle ubranym, bo tak samo jak i w środę 9. Gdy znalazłem się w umówionym miejscu, słońce wyszło zza chmur. Zrobiła się ładna pogoda. Zaraz nadszedł też Heniek. Czekaliśmy godzinę na resztę towarzyszy. Przyszli spóźnieni. To nas zgubiło. Razem było nas siedmiu. Dwaj Ginterowie, znałem ich jako chłopców z obozu harcerskiego w Bocheńcu z 1933 roku i chyba ze szkoły ćwiczeń przy seminarium, Kajderowicz, syn felczera, Karkowski, syn leśniczego z Gaju, trzeciego nie pamiętam. Trzech ostatnich nie znałem. Nikt się nie przedstawiał. Koledzy się spóźnili, bo byli na imieninach ojca Gintera, Antoniego. Ruszyliśmy szosą parami, w odstępie. Po drodze minął nas wóz osobowy i nic więcej. W Mnichowie wstąpiłem do sklepu i kupiłem 5 sztuk papierosów. Od Mnichowa do Miąsowej dzieliły nas dwie fale terenowe. Tuż przed wsią Miąsowa szosa się podnosi i we wsi zaraz opada. W tym miejscu, gdzie się obniża, przecina szosę wieś i tuż-tuż za nią równolegle biegły tory kolejowe. Dochodziliśmy na dno tego obniżenia przed wsią we czterech: Piasecki, Ginter, Kajderowicz i ja. Spotkaliśmy się, ponieważ któraś para, z nas czterech, zatrzymała się za potrzebą. Idziemy więc czwórką, rozmawiamy i nagle spostrzegam, że moi trzej towarzysze skaczą w prawo za rów. Ja rzucam oczyma na wprost, by zobaczyć, dlaczego tak robią, i widzę przed sobą wóz ciężarowy z żandarmerią. Byli tak blisko, że w ułamku sekundy zrozumiałem, iż nie ucieknę, nawet za rów. Dreszcz strachu przeszył mnie całego i jedna tylko myśl przebiegła mi błyskawicznie: „To już!”. Niemcy zaczęli wołać: Halt! Strzelali za uciekającą trójką. Któryś z Niemców spytał mnie, co to za ludzie. Odpowiedziałem: Ich weiss nicht. Ich gehe alleine! Któryś z nich rzekł, jakby mnie ratując: Ja, ja, er geht alleine!

Koledzy schronili się w wysokim życie. Nie widziałem, co się dzieje w polu – przynajmniej na razie. Słyszałem strzały. Niemcy bili z pistoletów. Przy wozie zostałem sam z jednym Niemcem. Patrzyłem teraz w pola. Heniek pokazał się w zbożu blisko szosy, po czym upadł. Załkałem z żalu, że zginął. Dwaj inni byli niewidoczni. Za jakiś czas Heniek szedł żytem, wolno rozgarniając rękoma kłosy, szedł zupełnie powoli. Niemcy biegli miedzą i szosą, strzelali, a Heniek szedł coraz dalej. Ja teraz stanąłem z prawej strony wozu. Przykucnąłem, aby zobaczyć, czy mnie jakiś żandarm nie obserwuje, i wyrzuciłem rewolwer w zboże. O Boże! Udało się! To cud! Nie mam broni! Za chwilę wraca do wozu jeden przystojny tęgi Niemiec. Proszę go, aby mnie wylegitymował, bo wnet zajdzie słońce. Pokazałem mu przepustkę, a on przejechał rękoma po moim ubraniu i kazał mi iść. Boże! Co za napięcie! Broń mieć przy sobie i być niezatrzymanym! Zrobiłem kilka tylko kroków i wtem słyszę: Halt, halt! Zatrzymałem się z rozpaczą po sekundach radości, bo Niemcy byli bliziutko, mieli pistolety. Nie miałem już teraz żadnej szansy ucieczki. Później żałowałem, że nie uciekałem. Byliby mnie zabili i miałbym spokój. A mnie należało uciekać zaraz, gdy Niemcy byli zajęci strzelaniem do trzech kolegów. Ale w tym kierunku teren bardzo się obniżał i byłbym widoczny nawet w zbożu. Gdy radość ze zwolnienia wykapała tak szybko, doszedł do mnie jeden Volksdeutsch i pokazał mi pokrwawioną legitymację (Ausweis) Gintera starszego. Pytał mnie, czy go znam, bo jest zabity. Powiedziałem, że nazwisko nie jest mi obce, ale go nie znam. Niemiec drżał, trząsł się ze zdenerwowania. Powiedział także, że któryś z tych dwóch kolegów był ranny, a jeszcze strzelał do Niemców. Musiał to być Kajderowicz, bo miał czaszkę odłupaną serią z pistoletu. Nie mogłem już panować nad sobą i zadrżałem. Volksdeutsch mówi:

– Czego ty się tak trzęsiesz?

– Bo widzę krew zabitych!

– A teraz pokaż, co ty tam masz!

Obmacał mnie i wyczuł w kieszeni spodni mały pakunek.

– Co tam masz?

– Bandaż – odpowiedziałem.

– Ach, tak?! Dawać go na samochód!

Wsiadłem na odkryty wóz. Przede mną siedziało dwóch Niemców na ławkach, można by wyskoczyć, nikt mnie nie trzyma. Ale samochód pędzi. Pocieszam się, że nie miałem broni. Bandaż da się wytłumaczyć. Co ja wtedy myślałem przez drogę?

Trzej koledzy, którzy szli za nami w odległości znacznej, wcześniej zobaczyli samochód i uniknęli nieszczęścia. Jeden z nich, Dzidek, młodszy Ginter, opowiadał mi po wojnie, że biegł do meliny po RKM, aby ostrzelać samochód, który mnie wiózł, lub mnie ustrzelić, abym nie wydał nikogo. Gdy usłyszał samochód w lesie, dobiegł jakoby szosy, ale nie zdążył. Ja w to wcale nie wierzę. Podobnie mówił Heniek, ale to nieprawda. Żaden z nich nie mógł dotrzeć do meliny. W ubiegłym roku (1972) po raz pierwszy byłem tam, gdzie te wypadki miały miejsce. Obejrzałem teren, sprawdziłem, dlaczego Niemcy nas zaskoczyli. Pytałem świadków żyjących jeszcze i mieszkających we wsi. Okazało się, że chociaż teren od Miąsowej nieznacznie opadał do wsi i do tego miejsca, gdzie zauważyliśmy żandarmów, to wzniesienie było w stanie zakryć wóz, gdy się stoi tam, gdzie mnie Niemcy przyłapali. Wówczas wydawało mi się – i tak pamiętałem do ubiegłego roku – że w tym miejscu, gdzie wyrzuciłem rewolwer, pole za rowem szosy, było wysoko. Łąki, gdzie teraz stoi młyn, nie widziałem. Świadkowie i Heniek opowiadali, że pozostali dwaj uciekali każdy w inną stronę. Jednego z nich zabito daleko od szosy, w życie. W miejscu, gdzie zauważyliśmy żandarmów, stało i stoi stare drzewo. Wtedy go nie widziałem. Pisałem do ZBoWiD-u w Jędrzejowie, aby w tym miejscu postawiono jakiś znak z napisem, ale nie odpowiedziano mi. Taka to jest wdzięczność! Gdyby to byli komuniści, postawiono by tam pomnik jakiś. Ten temat stanowi zawsze przedmiot żywej rozmowy z Heńkiem, ilekroć się spotkamy. Ostatnio, tj. dwa tygodnie temu, byłem u Heńka. On inaczej widzi tę samą sprawę. Pytałem go, dlaczego nie biegł żytem, tylko szedł? Odpowiedział, że nie chciał się męczyć przed śmiercią, której był pewien. Tak musiało być, bo inaczej nie umiałem tego sobie wytłumaczyć.

Wracam teraz do tego, co się działo, gdy Niemcy przywieźli mnie do Jędrzejowa. Wóz stanął na środku rynku. Spojrzałem po oknach, czułem, że ludzie mnie widzą. Czułem upokorzenie z powodu ubrania i tego, że dałem się złapać. Widzieli i rozpoznali mnie Pomorscy. Było całkiem jeszcze widno, jak w dzień. Zaprowadzono mnie do budynku żandarmerii przy rogu ulic Głównej i Kościelnej. Duża sala na parterze. Na ławach wokół siedzą żandarmi. Początek spokojny. Nazwisko, adres, nazwisko żony i panieńskie – Edelmüller. Na te słowa szef uderzył mnie w twarz i powalił na podłogę. Był to olbrzym. I zaraz natychmiast: „Zdjąć spodnie! Klęknąć na podłodze i oprzeć się na rękach!”.

Zawstydziłem się, w kalesonach pokazywać się w wobec tylu