Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść religijna „Z aniołem do nowego świata” powstała w 2005 roku. Jej autor, polski ksiądz katolicki, ukrył się pod pseudonimem „Ivan Novotny” i napisał ją w taki sposób, że tylko niewielu potrafiło umieścić ją w realiach polskiej rzeczywistości. Był wtedy jeszcze nieznany szerszemu ogółowi i takim pragnął pozostać. Jednak film-wywiad z nim dla katolickiej telewizji w Barcelonie „Widziałem Nowy Świat” spowodował, że nie mógł już dłużej ukrywać swojego nazwiska, więc odtąd coraz odważniej naświetlał temat „niemodny”, a nawet dla wielu kontrowersyjny: Paruzji czyli powtórnego przyjścia na świat Chrystusa. Kontrowersyjny dlatego, że ks. Skwarczyński wydarzenie to sytuuje nie – jak prawie wszyscy – na samym końcu świata, lecz za naszych dni. Uważa nawet za swoją misję nie tylko przekonywanie ludzi o bliskości Paruzji, mającej doprowadzić do przemiany oblicza całej ziemi, ale także przygotowanie ich do niej. Bazuje przy tym także na własnym doświadczeniu, gdyż od dziecka wiele razy był przenoszony do tego „Nowego Świata”. W jego powieści odnajdziemy splot wątków opartych na wielu źródłach, lecz spiętych w jedną całość klamrą tego, co pochodzi z jego wyobraźni.
Książkę napisał głównie po to, by dać czytelnikom możliwość znalezienia się duchem w opisywanym świecie, bardzo różniącym się od dzisiejszego. Ludziom cierpiącym i zagubionym w dzisiejszym świecie dla nich obcym, świecie pełnym buntu przeciwko najwyższym wartościom, wojen, nienawiści, wyzysku, kłamstwa i chorób chciał otworzyć okno na przepiękną nową rzeczywistość, która wkrótce może stać się ich udziałem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ivan Novotny
Z aniołem do nowego świata
Redaktor wydania polskiego:
ks. dr Marian Kowalski
© Ivan Novotny
ISBN 83-87049-02-6
ISBN 978-83-87049-02-7
Druk z powierzonego materiału:
AGENCJA ATM
00-608 Warszawa, Al. Niepodległości 186
tel./fax 22 825 33 66, 602 26 77 15
e-mail: [email protected]
Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa
Z ANIOŁEM DO NOWEGO ŚWIATA
Książkę tę poświęcam mojemu Przyjacielowi
Anaelowi z niebiańskiego chóru Książąt,
cichemu Opiekunowi żyjących w czystości,
na pamiątkę wspólnych podróży przez ziemię:
pierwszej, rozpoczętej w dniu moich urodzin
oraz drugiej, opisanej w tej książce,
w oczekiwaniu na trzecią, gdy czas się wypełni.
Ofiaruję ją wiarygodnym prorokom naszych czasów,
jakże często lekceważonym i wzgardzonym,
którymi posłużył się Chrystus Pan,
by przygotować swoją Resztę
na swe Powtórne Przyjście.
Składam ją w życzliwe ręce Czytelników,
którzy mają przetrwać Oczyszczenie Świata,
by w kulminacyjnych jego momentach
nie tylko nie załamywali się na duchu,
lecz czuli się przed Bogiem odpowiedzialni
za budowanie Świata Nowego,
w którym będzie mieszkała Sprawiedliwość
wraz ze swoją nieodłączną siostrą Miłością.
Oto w Duchu Świętym przyszło Twe Królestwo,
Ojcze nasz, Życie nasze…
Wielbimy Twoje Najświętsze Imię.
Staramy się, aniołowie i ludzie,
pełnić Twoją wolę na ziemi jak w niebie.
Syna Twego, Odwieczną Światłość
pożywamy wszyscy i adorujemy
w Nowym Betlejem – Domu Chleba,
którym stał się teraz cały świat.
Przebaczyliśmy naszym winowajcom,
więc i Ty nam wszystko odpuściłeś
i uwolniłeś nas od Kusiciela.
Amen.
WARSZAWA 2006
Ivan Novotny
Dla tłumaczy na obce języki:
NAZWY PTAKÓW WYSTĘPUJĄCE W KSIĄŻCE
bocian – Ciconia ciconia
dzierzba – Lanius corrulio
gęś (dzika) – Anser fabalis
gołąb grzywacz – Columba palumbus
jaskółka brzegówka – Riparia riparia
jaskółka oknówka – Delichon urbica
jerzyk – Micropus apus
krętogłów – Jynx torquilla
łabędź – Cygnus olor
mewa śmieszka – Larus ridibundus
pełzacz – Certhia brachydactyla
pliszka siwa – Motacilla alba
rybitwa – Chlidonias nigra
skowronek– Alauda arvensis
słowik – Luscinia luscinia
sójka – Garrulus glandarius
sowa uszatka – Asio otus
szpak – Sturnus vulgaris
Wierzę, że książka ta znalazła się w twoich rękach, drogi Czytelniku, nie przypadkiem. Być może jesteś jednym z tych szczęśliwców, którym Dobry Bóg wypisał przepustkę do Nowego Świata i już teraz duchem powinieneś w nim się znaleźć?
– A cóż to za „Nowy Świat” – może zapytasz…? Chodzi o „nowy” czy o „odnowiony”? Czy dom, który przeszedł remont generalny, można nazwać „nowym” domem…? Czy to pojęcie „Nowego Świata” nie ma czegoś wspólnego z poglądami masonerii albo sekt, używających podobnych określeń?
Ponieważ jestem katolikiem z krwi i kości, więc mogę mieć na myśli wyłącznie tę przemianę świata, która będzie się wiązała z przyjściem Syna Człowieczego i „przepołowieniem” ludzkości1. Ma to być odnowienie całego stworzenia, i to tak dogłębne i powszechne, jakby było przetworzeniem go, niemal powtórnym stworzeniem. Można więc będzie odtąd mówić rzeczywiście o „Nowym Świecie”.
Jak ten oczyszczony, odnowiony świat nazwać inaczej? Spróbujmy wymienić tylko niektóre jego określenia, znane nam z Pisma Świętego, objawień Maryjnych oraz z wypowiedzi niektórych znanych nam osób.
– Świat cieszący się wielkim pokojem (chodzi tu o Izajaszowe przekucie mieczy na lemiesze i włóczni na sierpy, także o otwarcie się na pokój jako dar Chrystusa Zmartwychwstałego);
– świat ludzi o wyjątkowo głębokiej wierze, znajomości Boga i miłości do Niego (Umieszczę swe prawo w głębi ich jestestwa i wypiszę na ich sercach. […] Nie będą się musieli wzajemnie pouczać, mówiąc jeden do drugiego: Poznajcie Pana! Wszyscy bowiem od najmniejszego do największego poznają Mnie, mówi Pan [Jr 31,33-34]);
– świat, w którym Bóg w pełni odpowie na wołanie Kościoła: Przyjdź Królestwo Twoje. Gdy przyjdzie, przed Nim zegnie się wszelkie kolano (Iz 45,23, Flp 2,10);
– świat, w którym nie będzie już pogan, a wszyscy żydzi2 staną się wyznawcami Chrystusa i w końcu powiedzą: Błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie (zob. Rz 11,25-27, Mt 23,39);
– świat, w którym Kościół będzie jedną owczarnią pod przewodem jednego pasterza (J 10,16);
– świat „nowej epoki Ducha Świętego” (św. Maksymilian Kolbe), „nowej Pięćdziesiątnicy” i „nowej wiosny Kościoła” (Jan Paweł II);
– świat, w którym „okręt” całego zjednoczonego Kościoła przycumuje do „dwóch kolumn”: Eucharystii oraz Maryi, a masoneria – jego największy wróg – zniszczy samą siebie (św. Jan Bosko – jego znana wizja);
– świat, w którym zatryumfują Dwa Najświętsze Serca Jezusa i Maryi (wiele objawień, m.in. saletyńskie, fatimskie i amsterdamskie); będzie ten tryumf jednoznaczny z nastaniem Królestwa sprawiedliwości, miłości i pokoju, z powszechnym uzdrowieniem ludzi i przyrody oraz zapewnieniem im obfitości dóbr ziemskich.
Ktoś może się dziwić, dlaczego Stwórca miałby wyróżnić – tak bardzo uprzywilejować – to właśnie a nie inne pokolenie…? Czy myśl ta zgadza się z Bożym Objawieniem, z Pismem Świętym?
Zgadza się w pełni. Bóg od początku próbował zawrzeć trwałe przymierze z ludzkością, zobowiązując się do tego, że zapewni jej szczęście nie tylko wieczne, ale i doczesne, jeśli będzie Mu posłuszna. Wiemy, jak to bywało w historii z tym posłuszeństwem… A ostatnio…? Grzechy, za które w czasach Abrahama Bóg dokonał zagłady Sodomy i Gomory, są uznawane przez rządy kolejnych krajów za „normę” i chronione prawem. Wydaje się nam, że szatan wyczerpał już swój repertuar pomysłów na deprawowanie i odbieranie Bogu Jego ukochanych stworzeń! Nabieramy więc pewności, że bliski już jest dzień, w którym (na pewien czas) zostanie on związany, aby nie zwodził narodów. Bóg, jak to dawno zapowiadał, zostawi wtedy na ziemi tylko Resztę, okazującą Mu wierną miłość i zdolną budować Królestwo Woli Bożej. Wówczas nie tylko na ludzi, lecz i na całą powierzoną im ziemię spłyną wszystkie błogosławieństwa, od Abrahamowego aż do Chrystusowego z „kazania na Górze”. Przynajmniej na końcu czasów nasza planeta stanie się krainą doczesnego szczęścia, opisywanego przez Proroków. Wszyscy zobaczą, jak odkupiona przez Chrystusa ziemia mogła wyglądać, gdyby ludzie na niej żyli w prawdziwej miłości.
Po tych wyjaśnieniach zapraszam cię już teraz, drogi Czytelniku, do lektury. Ale prawda: zanim spokojnie w niej się zanurzysz, powinienem… ostrzec cię przed niebezpieczeństwem, które w tej książce może na ciebie czyhać! Otóż pewien czytelnik zbyt łatwo nabrał przekonania, że prawie wszystkie szczegóły, dotyczące miejsc i zdarzeń opisanych w tej książce, pochodzą… z moich wizji! Mogę cię jednak zapewnić, że tam, gdzie wyraźnie odwołuję się do tych wizji – rzeczywiście na nich się opieram, jednak nie co do szczegółów – te po latach zatarły się w mojej pamięci. Aby uzupełnić tę lukę, jestem zmuszony posługiwać się własną wyobraźnią, choć przy tym opieram się na najnowszych wynalazkach, którymi się zresztą pasjonuję. Do siebie mogę odnieść słowa, które Gabriela Bossis usłyszała od Chrystusa: „Nie pojmujesz tajemnicy elektryczności, fal, tylu różnych energii, które dopiero w niewielkim stopniu znacie. Nie zatrzymuj się w podziwie przed tajemnicami Bożymi, lecz przyjmuj je z miłością. Ich celem jest wypróbowanie was, dzieci Bożych, pod względem ufności we Mnie pokładanej”3.
Już słyszę, jak mnie chcesz zapytać: w takim razie w twoim pisaniu nie ma nic pewnego…? O nie, tak sprawy nie stawiaj, gdyż byłaby to znów przesada w odwrotnym kierunku. Życie potwierdziło prawdziwość i dokładność wszystkich moich „wizji”, odnoszących się do zdarzeń, które mam już poza sobą, więc mam prawo oczekiwać, że dalej tak będzie w odniesieniu do tego co przede mną. Oto przykład: jeżeli opisuję „mobil”, to uważam, że mam do tego prawo, gdyż ja rzeczywiście (w jaki sposób – nie pamiętam) takim pojazdem podróżowałem w przestworzach jako dziecko. Jest to, w moim przekonaniu, pojazd przyszłości. Nawet jeśli odtworzyć już dzisiaj nie potrafię jego dokładnego wyglądu, mam jednak o nim dokładniejsze pojęcie niż ci, którzy nigdy go nie widzieli. Może jakiś pilot śmiać się z tego, że mój „mobil” daje się sterować podobnie jak samolot, chociaż nie ma skrzydeł ani ogona, a więc i układu sterowniczego stosowanego w samolotach… Jedno mu tylko odpowiem: „Pożyjemy – zobaczymy”!
Zwróć uwagę, Czytelniku, że cała ta opowieść o Nowym Świecie koncentruje się wokół tylko jednego faktu i może zawierać tylko jeden jedyny pewnik: że taki szczęśliwy okres nadejdzie, i to w czasie przewidzianym przez Boga. Natomiast w jakim kształcie on nadejdzie, tego ściśle nie wie nikt z ziemian ani wiedzieć nie może, gdyż… dopiero w dniu jego nadejścia ów kształt przestanie być dla nas tajemnicą. Zależy on przecież nie tylko od Boga, lecz i od nas, i to do ostatniej chwili4.
Może powiesz mi w takim razie: po co piszesz książkę, skoro nie masz pewności, że tak właśnie będzie ten świat wyglądał…?
Piszę najpierw dlatego, że taką pewność posiadam, chociaż może nie co do daleko posuniętych szczegółów. Wyrazem tej pewności jest moje oczekiwanie, którego od najwcześniejszych lat mego życia nikt ani nic nie może zakłócić.
Ale pisząc książkę kieruję się także innym ważnym motywem – być może takim, jaki przyświecał Michałowi Aniołowi Buonarottiemu. Czym bowiem jest jego „Sąd Ostateczny”, słynny fresk w Kaplicy Sykstyńskiej, jeśli nie wyraźnym apelem Artysty, skierowanym do widza: zatrzymaj się, popatrz, przeżywaj to co widzisz. Nie to jest najważniejsze, jak w szczegółach ten Sąd będzie wyglądał, lecz niech mój obraz pomoże ci znaleźć się w duchu przed obliczem Sędziego. Już teraz pomyśl, po której Jego stronie się znajdziesz i co usłyszysz: Pójdźcie błogosławieni… czy Idźcie ode Mnie, przeklęci…
Ja także chciałem tu wystąpić nie w roli twórcy dokładnego „przewodnika” po Nowym Świecie, lecz jedynie „malarza”, który chce pomóc czytelnikowi otworzyć Bogu nie tylko swój chłodny umysł, ale przede wszystkim gorące serce. Otóż właśnie ta książka, pomagając „zobaczyć” i przeżyć, mogłaby spełnić rolę… tej małej, zapalającej iskierki! Bardzo liczę na to, że kończąc jej lekturę, z głębi serca zawołasz razem ze mną, drogi Czytelniku: Przyjdź już, Panie, i odnów oblicze ziemi!!!
Przecinając łąkę, niezwykle soczystą, ubarwioną tysiącami kwiatków przeróżnych ziół, rojącą się od owadów i małych żabek uciekających spod nóg, zbliżałem się do kępy krzaków nad brzegiem niewielkiej rzeki. Moje bose stopy rozkoszowały się tym świeżym dywanem rozesłanym przez Stwórcę i w instynktowny sposób omijały te kwiatki, na których uwijały się pszczoły-robotnice.
Chociaż było południe, śpiew słowiczych małżonków, niosący się od strony nadrzecznych zarośli, zagłuszał wszystkie inne odgłosy, nie mogły się przezeń przebić ani rechot żab, ani świergot skowronków, zawieszonych na błękitnym niebie. Wśród tego gwaru uderzał niewzruszony spokój bocianów, udających obojętność na wszystko, lecz od czasu do czasu błyskawicznie wyciągających szyję w kierunku… no właśnie – czego…? Czy skaczącej żaby…? O kilka kroków przede mną nurkował w trawie zwinny krętogłów, co chwila stając na baczność z wyciągniętą szyją, a trochę dalej para pełzaczy. Te płochliwe ptaki zachowywały się jednak w taki sposób, jakby mnie wcale nie widziały… Rój jerzyków i jaskółek, przecinających lazur nieba we wszystkich kierunkach, budził we mnie wspomnienia z dzieciństwa, ale i zdziwienie: dobrze pamiętałem, że wyginęły one pod koniec starej epoki – niebo było prawie martwe, odkąd wieś straciła swoje dawne oblicze, wyzbywszy się zwierząt wraz z pomieszczeniami dla nich, wykorzystywanymi przez jaskółki do budowy gniazd. Przestały także wówczas krążyć nad rzeką rybitwy i mewy śmieszki, nie znajdując widocznie pożywienia, którego teraz miały tutaj w bród – obwieszczały to donośnym krzykiem.
Nagle nad bujną trawą, kilka kroków przede mną, wyłoniły się długie kosmate uszy, bacznie zwrócone w moją stronę, za nimi zajęcza głowa, wreszcie wyprostowany cały tułów, lecz – o dziwo – w pozie nie wskazującej wcale na chęć ucieczki! Jakby lekceważąc moją obecność ten stary, doświadczony mieszkaniec smakowitej łąki poruszał się leniwie, a nawet… opuścił jedno ucho, traktując mnie widocznie jak tyle innych stworzeń Bożych, poruszających się po łące! Stanąłem jak wryty. Gdy tak przez chwilę patrzyliśmy na siebie, ogarnęła mnie przemożna chęć pogłaskania go jak pieska-przyjaciela, a za tą chęcią poszło wyobrażenie sobie tej sceny. I wtedy… – czy uwierzycie? – zając przykicał spokojnie do mnie i oparł swoją głowę o moją nogę, łaskocząc mnie wąsami! Czyżby znał moje myśli i pragnienia…? Ja, który w Starym Świecie widziałem z bliska tylko zające zabite, nie mogłem wyjść ze zdumienia! Głaszcząc żywego czułem się jak małe dziecko, obdarowane przez rodziców wspaniałym pluszowym misiem, którego można od razu przytulić do policzka. Następny gest dziecka, nie mniej naturalny, to przytulenie się do rodziców z sercem przepełnionym wdzięcznością. Czyż i moje serce mogło zareagować inaczej…?!
Otoczony światem jak z bajki, albo jak z obrazów wiejskiego malarza naturalisty, któremu każda trawka, listek i kwiatek mówiły o Stwórcy i Jego miłości do człowieka, zacząłem śpiewać coś w rodzaju psalmu. Słów nie dobierałem, płynęły same, a ręce wznosiły się ku błękitnemu niebu. I wtedy… stało się coś, co już znałem sprzed kilkudziesięciu lat: cała otaczająca mnie przyroda zaczęła… świecić! Miałem wrażenie, że materię ktoś podświetlił bardzo mocną lampą, pobudzając ją do roziskrzenia się wszystkimi barwami tęczy! Szczególnie mocno barwy te odcinały się na niebie, otulając małymi tęczami kontury pobliskich krzaków oraz niewielkie białe chmurki. Moje ciało przenikał dreszcz, coś w rodzaju potężnej fali przyjemnej energii, jednoczącej mnie z całym otoczeniem. Obecność Boga Stwórcy była nieomal dotykalna, nie trzeba więc było słów – wszystko, dosłownie wszystko we mnie i wokół mnie stało się modlitwą…
Jakaś magnetyczna siła pociągała mnie ku brzegowi rzeki. Zbliżając się do nadrzecznych zarośli, natrafiłem niespodziewanie na ślady… Czyżby chodzili tędy ludzie…?! Ależ tak, to była ścieżka, i nawet niedawno ktoś musiał nią przechodzić! Może rybacy…? Poprowadziła mnie ona wzdłuż zarośli ku miejscu, w którym z daleka połyskiwała woda, a brzeg tworzył małą otwartą zatoczkę. Przyśpieszyłem kroku, będąc (dlaczego – nie wiedziałem) pod wpływem silnej emocji.
Po kilkunastu krokach stanąłem olśniony, nie mając najmniejszej wątpliwości: to właśnie był ten kamień nad brzegiem rzeki, który, wraz z siedzącą na nim osobą, widziałem jako dziecko…! W podobny sposób rozpoznawałem kolejno inne miejsca, w których się znalazłem po latach – niewątpliwie byłem już w nich u początku swego ziemskiego życia. Szczegóły się zgadzały, nawet jeśli pewne obiekty nie istniały jeszcze w czasie, gdy je w swych wizjach „zwiedzałem”.
Czy to możliwe – zapyta ktoś – by zachować w pamięci, z tak wielką świeżością i wyrazistością, wizję zwykłego kamienia sprzed prawie sześćdziesięciu lat? Może dla innych jest zwykły, lecz dla mnie stanowi on, wraz z siedzącą na nim osobą, klucz do przyszłości, która oto nagle staje się teraźniejszością! To dzięki atmosferze, otaczającej dzisiaj wszystkie stworzenia, odnajduję ten klucz długo poszukiwany5!
Czy jednak na pewno odnajduję? Tamten człowiek z wizji wydawał mi się dorosły i kojarzył mi się z jakimś rybakiem, podczas gdy ten… jest kilkunastoletnim chłopcem, i do tego dziwacznie ubranym! Tak, jest chłopcem, ale ma w sobie coś tajemniczego, co budzi ogromny szacunek, wręcz onieśmiela, choć na białym kamieniu rozsiadł się w pozie swobodnej, właściwej dla jego wieku, poruszając nogą jak w takt jakiejś melodii… Jego strój, chociaż chłopięcy, kojarzy mi się z dniem mojej Pierwszej Komunii świętej, do której przystąpiliśmy z bratem w białych bluzach i krótkich spodenkach. Ma on jednak jeszcze na sobie coś w rodzaju białego płaszcza, spiętego drogocenną klamrą… Jego długie jasne włosy falują lekko na wietrze, a oczy… promienieją tak wielkim blaskiem, że błyski na wodzie oświetlonej słońcem są niczym wobec tego światła!
Patrzymy na siebie – ja jak wryty, onieśmielony tym nieziemskim zjawiskiem, on – uśmiechając się, jak na widok dobrego znajomego! Musi mnie rzeczywiście znać, skoro dźwięcznym, bardzo miłym głosem, odpowiada na moje myśli:
– Rzeczywiście znalazłeś! Ale wtedy to nie był rybak – obraz zatarł się już w twojej pamięci. To byłem ja – Anael. Witaj, Ivanie!
– Mój Anioł! To dlatego tak mocno biło mi serce, gdy zbliżałem się do ciebie…!
– Znałeś mnie tylko z czyjegoś opisu… Zresztą nie tylko, bo prawdą jest to co komuś mówiłeś: twoje walki i upodobania, cnoty i kierunki działania były związane od początku ze mną i z moją opieką nad tobą, którą zlecił mi Dobry Bóg.
Wypowiadając dwa ostatnie słowa Anioł położył prawą rękę na sercu, a oczy wzniósł ku górze, lekko z wdziękiem pochylając głowę. Na jego ustach igrał uśmiech. Od tej chwili miałem być częstym świadkiem tego wspaniałego, a zarazem jakże wymownego hołdu, składanego Stwórcy przez Jego piękne i święte stworzenie.
Anioł Czystości – gdyż on to był we własnej osobie – według opisu podobny do chłopca, należący do Chóru Książąt, Anioł Matki Bożej, któremu Anioł Milczenia, święty Hagiel, zakłada na ramiona biały płaszcz milczenia – wpatrzył się tak głęboko w moje oczy, że zapomniałem gdzie jestem… W tym jego wzroku zobaczyłem przez mgnienie oka, jasno jak w świetle błyskawicy, jak wiele mu zawdzięczam – ile walk o czystość musieliśmy razem stoczyć, jaki był jego udział w moich modlitwach, w poznaniu Matki Bożej oraz w związaniu z Nią życia, w poradach udzielanych ludziom przy spotkaniach, w listach i w książkach. Poznałem też, w jak wielu momentach ochronił mnie przed atakami piekła i przed innymi niebezpieczeństwami. On także przyczynił się do tego, że będąc „w podeszłym wieku” (jak to się mówiło w Starym Świecie), czułem się zawsze młody duchem, choć czas nadwerężył nieco moje ciało… Nawet teraz, choć ze swoimi szpakowatymi włosami musiałem wyglądać przy Anaelu jak jego dziadek, nie czułem żadnej różnicy wieku między nami. Wprost przeciwnie: chyba nigdy nie czułem się jak teraz chłopcem, gotowym skakać z radości, łazić po drzewach czy pluskać się w tej rzece, w której uczyłem się pływać jako dziecko!
Niech nikt się nie dziwi, że z moich oczu popłynęły łzy radości i ogromnej wdzięczności, a moje ręce same wyciągnęły się ku temu Księciu-Chłopcu. Uścisnęliśmy się serdecznie, lecz on nie dał mi przyjść do słowa: objęci ramionami skłoniliśmy się głęboko, koncentrując uwagę nie na sobie, lecz na Stwórcy i Ojcu:
– Chwała Ojcu i Synowi i Duchowi Świętemu
Wydało mi się, że ten hołd oddany Bogu był jakby podsumowaniem całego długiego odcinka drogi mojego życia, przebytej dotychczas wspólnie z niewidzialnym Opiekunem.
Gdy usiedliśmy obok siebie na kamieniu, święty Anael (jak nazywałem go zawsze w swoich myślach), a odtąd po prostu Anael, zarysował przede mną intrygujący plan, w którym zawierała się misja, jaką otrzymał na najbliższy czas od Boga. Posługiwał się przy tym dziwnym językiem, składającym się nie ze słów, lecz z pojęć i obrazów, które wprost odczytywałem w swoim wnętrzu. I tak dowiedziałem się, że w celu napisania książki, która będzie miała duże znaczenie dla wielu ludzi, powołanych do przejścia wraz z ziemią swojego Wielkiego Oczyszczenia, mamy razem odbyć podróż po Nowym Świecie. Przekonał mnie, że to pisanie było rzeczywiście w planach Boga, a natchnienia, które otrzymywałem w ostatnim czasie, nie były tylko moimi myślami, lecz czymś więcej… Na dowód tego, że nasze spotkanie nad brzegiem rzeki było poszukiwanym przeze mnie kluczem, miałem w najbliższym czasie rozpoznać drugą z przeżytych w dawnych wizjach sytuacji. Do „Bożego sejfu” – powiedział – potrzebne będą dwa klucze6. Jeszcze dzisiaj otrzymasz drugi, lecz bądź uważny.
Zeszliśmy do płytkiej wody i idąc wzdłuż brzegu doszliśmy do kajaka, przywiązanego linką do grubej gałęzi. Leżały w nim dwa wiosła. Ja miałem sterować, siedząc z tyłu. Okazało się, że linki łączące orczyk ze sterem idealnie pasują do moich nóg. Na pokładzie w pobliżu steru zauważyłem dziwną małą skrzynkę z gałką pokrętła (podobna znajdowała się po drugiej stronie, bliżej dzioba) i już miałem o nią zapytać, gdy oniemiałem ze zdumienia: mój towarzysz w jednej chwili tak się przemienił, że z trudem go poznałem! Miał teraz krótkie włosy, zniknął jego biały płaszcz, a ubranie miało jakiś nieokreślony kolor: ni to szary, ni to beżowy. Zauważył moje zaskoczenie i gdy już siedzieliśmy w łódce, wyjaśnił, że dla aniołów nie stanowi problemu przybranie takiej postaci, jaka odpowiada ich misji. Było oczywiste, że jego anielska natura musiała pozostać nierozpoznana dla otoczenia, w którym mieliśmy się znaleźć. A co do białego płaszcza…
– Płaszcz zniknął, lecz dobrze pamiętasz, co on oznacza – powiedział. – Chciałbym, żeby on dalej pozostał na mnie w twoich oczach, gdyż bardzo cenię sobie milczenie. Nasza podróż będzie więc dla ciebie dobrą lekcją, bo nieraz nadużywałeś słów i nie panowałeś nad swoim językiem. A przecież będziesz osądzony z każdego wypowiedzianego słowa! Co do mnie – milczenie dotyczy także moich zachowań i moich myśli; nie dziw się więc, że chwilami nie będziesz mnie widział, jakbym się gdzieś zawieruszył, a kiedy indziej na mojej twarzy dostrzeżesz skupienie tak głębokie, jakbym był nieobecny. Uszanuj je wiedząc, że zawsze będę do twojej dyspozycji wtedy, gdy będzie to konieczne.
Popłynęliśmy z prądem bez użycia wioseł, zasłuchani w śpiew słowików, przypatrując się wyścigom jaskółek brzegówek, śmigających nad samą wodą. Napiłem się wody z rzeki, napełniając nią dłoń, trochę jej z przyjemnością wylałem na włosy.
Mój towarzysz milczał, wyczuwałem że się modli, więc sam poszedłem za jego przykładem. Otaczająca nas przyroda rozbłysła na nowo mistycznym tęczowym światłem, upodabniającym ją do wielkiej świątyni, w której wszystkie stworzenia wielbiły Stwórcę. Poczułem przemożne pragnienie zaśpiewania czegoś, co by wyrażało moje dla Niego uwielbienie, i już miałem otworzyć usta, gdy w oddali ukazał się kajak podobny do naszego. Wpatrywałem się ze zdumieniem nie tyle w siedzące w nim dwie postaci, lecz w wiosła leżące bezczynnie – podobnie jak u nas – na pokładzie, chociaż kajak płynął pod prąd, i to szybciej niż nasz z prądem! Kajak z silnikiem od dawna nie był dla mnie nowością, lecz ten przez nas napotkany płynął w wielkiej ciszy… Nie mogłem mieć jednak żadnych wątpliwości: pozostawiane przez niego fale świadczyły o jego dużej szybkości, więc musiał mieć jakiś silnik… tylko jaki…?
Moje pytanie zawisło w próżni, gdyż napotkani turyści posłużyli się znakiem znanym także w Starym Świecie: w geście pozdrowienia podnieśli w górę wiosła. Poszliśmy za nimi i uczyniliśmy to samo. Uśmiechnęliśmy się do siebie, jak czynią to dobrzy znajomi, choć się przecież nie znaliśmy. Nikt się nie odezwał, lecz w moim umyśle pojawiły się, w sposób bardzo mocny i jasny, słowa płynące jakby z ich strony: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!” Ja również posłużyłem się tylko myślą, by odpowiedzieć: „Na wieki wieków. Amen!” Poczułem przy tym tak ogromną życzliwość wobec tych dwojga ludzi – byli to mężczyzna i kobieta w średnim wieku – że chętnie bym ich uścisnął jak starych przyjaciół! Gdy tylko uczucie to owładnęło moim sercem, otaczający mnie świat jakby odpłynął, a umysł przeszyło jasne i szybkie jak błyskawica wspomnienie tego właśnie spotkania, przeżywanego w wizjach z dzieciństwa. Ależ tak, nie miałem żadnych wątpliwości: to był kolejny klucz do „Bożego sejfu”…!
Winien tu jestem Czytelnikom pewne wyjaśnienie. Gdy wspomniane sceny – a było ich wiele, do niektórych nawiążę dalej – oglądałem jako dziecko (ile mogłem mieć lat – nie wiem), wkładałem je pomiędzy sny i nie przywiązywałem do nich większej wagi. Dopiero gdy w późniejszych latach zauważyłem, że nie mogły to być sny, lecz wizje miejsc, zdarzeń i osób, zacząłem o tym mówić swojemu otoczeniu, a nawet wykorzystywać w praktyce przy podejmowaniu decyzji (jak dotąd – zawsze z dobrym skutkiem). Dawniej nie umiałem niektórych z nich osadzić w czasie, jednak z biegiem lat stawało się to coraz łatwiejsze. Ostatnio, jak nigdy dotąd, nabrałem przekonania, że nie otrzymałem tych wizji tylko dla siebie, lecz powinienem chwycić za pióro…
Ale oto skończyły się gęste nadrzeczne mieszkania słowików, a my wypłynęliśmy na niezbyt duże jezioro, nad którego taflą unosiły się głosy bawiących się nad brzegiem dzieci. Jezioro tutaj…? – pomyślałem… No tak, czyż obfitość wody nie jest opiewana w Biblii jako znak Bożego błogosławieństwa?
W Starym Świecie ostatnio wciąż brakowało w naszej okolicy wody, rzeczka coraz bardziej ginęła w zaroślach, więc jezioro w tym miejscu wzbudziło mój zachwyt, a zarazem obudziło wspomnienia z zamierzchłej epoki. Wiem z opowiadań, że przed pierwszą wojną światową znajdował się tutaj drewniany młyn z ogromnym kołem wodnym, a przy nim duże gospodarstwo. Wtedy także było tu urocze jeziorko z łódkami i łazienkami do wynajęcia – wszak panie w carskich czasach nie pokazywały się publicznie w kostiumach kąpielowych, lecz pluskały w nadbrzeżnych kabinach. Było tu też kilka domów letniskowych, wynajmowanych mieszkańcom pobliskiego miasta. W roku 1914 most i drewniany młyn wraz z gospodarstwem padł pastwą ognia wznieconego przez żołnierzy. Wkrótce rzeka zmieniła swoje koryto, a nad nim później rozsiadł się nowy młyn (innego już właściciela), murowany. Zniknęło jeziorko, okoliczne studnie wyschły, duże drzewa wyrosły tam, gdzie kiedyś błyszczała tafla wody.
I oto teraz… jak wielka przemiana! Na horyzoncie nie widać już znajomej czerwonej bryły młyna, lecz oko raduje się napotkanym widokiem spokojnej rozległej toni, w której odbija się niebo oraz sylwetki kilku łabędzi. Przesyłamy całusy bawiącym się dzieciom – co odważniejsze próbują ochlapać nas wodą, brodząc po kostki w wodzie – i kierujemy kajak ku przeciwległemu brzegowi, ku niewielkiej zatoczce, wyglądającej na przystań.
Dziwna to jednak przystań… Na pierwszym planie widać łódki, wyciągnięte częściowo na brzeg (są wśród nich i kajaki), lecz na drugim planie, a więc ponad nimi, na zboczu łagodnie schodzącym ku wodzie, widzę… pojazdy, ustawione w dziwny sposób – blisko siebie, a do tego jakoś chaotycznie… Moje oko wprawnego kierowcy samochodu rejestruje następujące szczegóły: pojazdy przypominają wprawdzie samochody różnych kształtów, wielkości i kolorów, lecz… nie mają wcale kół! Gdyby je miały, byłoby rzeczą wręcz niemożliwą zaparkowanie ich na tak pochyłym zboczu w taki właśnie sposób…
Gdy nasz kajak wsuwa się dziobem na piasek i możemy wyjść na brzeg, w mojej głowie roi się od pytań natury technicznej, które chciałbym postawić memu towarzyszowi. Anael, jak poprzednio, czyta w moich myślach i wyraźnie chce dać mi odpowiedź, wskazując na dwie skrzyneczki z pokrętłami na pokładzie kajaków.
– Myślałeś, że mają jakiś silnik, chociaż nie widać zbiornika z paliwem…? Wcale go nie mają! W ich wnętrzu znajdują się bardzo proste urządzenia, przypominające reflektor – jedno z przodu, drugie z tyłu. Mają też maleńki generator potężnej energii, która działa jakby przyciągająco lub odpychająco, w zależności od potrzeb. Trochę przypomina to dwa elektromagnesy, których bieguny mogą się przyciągać lub odpychać, co zależy od kierunku przepływu prądu przez uzwojenie. Jest to tylko porównanie, gdyż chodzi tu o energię nie znaną jeszcze w Starym Świecie.
– A te pojazdy…? Wcale nie mają kół! Czy i one wykorzystują tę samą energię?
– Tak, przede wszystkim energię równoważącą pole grawitacji czyli przyciągania ziemi. Dzięki niej mogą unosić się w powietrzu, ale nie tylko: dzięki innej energii potrafią, jak nasz kajak, wytwarzać przed sobą coś w rodzaju energetycznej próżni, która je wsysa, a za sobą – pole jakby silnie zagęszczone, które je odpycha. Niektórym z nich pozwala to na rozwijanie ogromnych prędkości, nawet ponaddźwiękowych, chociaż do tego trzeba specjalnie przystosowanego kadłuba. Widzisz te litery?
Dopiero teraz zwróciłem na nie uwagę. Każdy z pojazdów miał jakieś oznakowanie, widoczne z daleka. Najczęściej powtarzała się litera C, ale był też jeden o bardzo dziwacznym kształcie z literą E. Na skraju łąki, już nie na zboczu, stał większy od wszystkich, podobny do busa, z literami I-C. Anael służył mi za przewodnika:
– W językach romańskich, do których należy łacina, angielski czy francuski, „C” oznacza „wspólny” (communis), „E” – „eksperymentalny”, a „I-C” „interkontynentalny”, jak ten największy, na górze. Tamten właśnie nadaje się do długich podróży na dużej wysokości, gdzie trzeba używać sztucznego powietrza. Można nim podróżować choćby do Australii.
– A co rozumieć przez „wspólny”, ten z literą „C”…?
– Ze „wspólnych” każdy może korzystać, i to bez pytania o czyjeś pozwolenie. „Eksperymentalne” mają pewne urządzenia dopiero testowane, więc niepowołani nie powinni do nich wsiadać. Bywają też i inne oznaczenia, lecz na razie to ci wystarczy.
Ponieważ Anael nigdzie się nie śpieszył, chciałem zadać mu następne pytania, lecz odpowiedział:
– Za chwilę, gdy będziemy w powietrzu.
Podszedł do jednego z pojazdów, oznakowanego literą „C”, i otworzył drzwi. Wnętrze było bardzo podobne do samochodu, mogącego pomieścić pięć osób, kształt również. Potem otworzył coś w rodzaju maski silnika, jednak pod „maską” było zupełnie pusto…
– Wsiadamy, ten mobil jest wolny, nie ma żadnego bagażu – wyjaśnił. – Poza tym czerwona lampka sygnalizacyjna przy literze „C” jest zgaszona. Gdyby się paliła, oznaczałoby to, że użytkownik tego pojazdu prosi wszystkich o pozostawienie go na miejscu. To jest tylko prośba i można ją zignorować w trudnych warunkach, gdyby było zagrożone czyjeś życie lub zdrowie.
Anael zajął miejsce po lewej stronie, za pulpitem sterowniczym, a mnie posadził obok siebie. Fotele niczym nie różniły się od samochodowych. Czytając w moich myślach, dodał:
– Na pewno nikt nie będzie go szukał. Myślałeś, że trzeba mieć kluczyki…? …prawo jazdy…? W Nowym Świecie nie ma złodziei. Prawo jazdy też niepotrzebne, bo w powietrzu nie ma znaków drogowych. Rodzice decydują, w jakim wieku dziecko może zacząć samo podróżować. Nie istnieją żadne przeciwwskazania, które kiedyś nazywaliście „medycznymi”, gdyż pojęcie „chorzy i niepełnosprawni” nie istnieje. Policji też nie ma – nie jest nikomu potrzebna. Wypadki…? Chociaż taka maszyna jest tylko maszyną, a więc niedoskonałym tworem ludzkim, jednak ma tyle zabezpieczeń, że wypadki w praktyce się nie zdarzają. Nie zapominaj, że istniejemy my, aniołowie, a ludzie potrafią rozpoznać i wykorzystać natchnienia i ostrzeżenia od nas pochodzące…
Nacisnął klawisz w centrum pulpitu, zapaliło się czerwone światełko. Nasz mobil – jak nazwał go Anael – wypoziomował się, a następnie zaczął bezszelestnie, coraz szybciej, unosić się pionowo do góry… Czułem się jak w windzie. Naraz…
– O Boże!!! – krzyknąłem, odruchowo wtulając głowę w ramiona. Kątem oka zauważyłem podobny pojazd, poruszający się poziomo, który o mały włos nie zderzył się z naszym!
– Nie bój się! Czy ci nie mówiłem, że mamy dosyć zabezpieczeń, by nie obawiać się wypadków, zderzeń także? Kabina nasza, ale i tamtego pojazdu, otoczona jest silnym polem odpychającym, sterowanym przez czujniki!
– A czy nie może to pole zaniknąć…?
– Może, daje się przecież sprowadzić do zera. Wyłącza się je wtedy, gdy mobile chcą się spotkać i połączyć, nawet liczne, i wspólnie podróżować.
– Połączyć się w coś w rodzaju dawnego autobusu, tylko wielokabinowego…? – podpowiedziała mi moja wyobraźnia.
– Właśnie coś w tym rodzaju. Bardzo przyjemne jest takie spotkanie przyjaciół w przestworzach. Wtedy tylko czujniki zewnętrzne podtrzymują pole, chroniące przed zderzeniem z innymi mobilami. Jak widzisz, wystarczy trochę znać się na urządzeniach pulpitu i manewrowaniu drążkiem, a nawet dziecko może bezpiecznie pełnić rolę – jak dawniej mówiono – pilota!
Byłem tak tym wszystkim zaabsorbowany, że nawet nie zauważyłem, że od dłuższego już czasu stoimy w miejscu, jak balon na uwięzi. Teraz jednak Anael przekręcił gałkę, podobną do tych na łodziach, i ustawił jej wskaźnik na cyfrze „20” (były dokoła niej cyfry od „0” do „180”), lekko skręcił w lewo niepełną kierownicę w kształcie szeroko rozwartej litery „U”, ustawiając oś pojazdu w kierunku prostopadłym do brzegu jeziora, a następnie przesunął drążek po swojej prawej stronie zdecydowanie do przodu, jak gdyby włączał któryś z biegów samochodu. Ruszyliśmy przed siebie z łagodnym przyśpieszeniem, wznosząc się przy tym lekko ku górze.
Znajome strony… Podmiejska wieś, w której się wychowałem, leżała przed i pod nami jak na dłoni… Serce biło mi mocno! Z ogromnym napięciem wpatrywałem się w znajomą linię dróg i w pudełka domów. Jakże niewiele ich ocalało z Wielkiego Trzęsienia Ziemi! Za to na górce, z której jako dziecko brałem z ojcem żwir do betonu, roztaczał się majestatyczny widok budowli moich marzeń – nad całą okolicą górował… kościół! Był przepięknie wpasowany pomiędzy rozłożyste sosny samosiejki, spoglądał błyszczącymi źrenicami okien na dolinę rzeki, pola i domy oraz pobliski las… W Starym Świecie nikt poza mną nie myślał o tym, że właśnie tu on wyrośnie, pomiędzy nielicznymi niewielkimi domami. A teraz przyciągał wzrok swoją lekkością jakby ptaka zrywającego się do lotu, a zbudowany z nieznanych mi „szklanych” materiałów, odbijał w sobie słońce, błękit nieba, zieleń pól i drzew. Zbocze wzgórza, kiedyś porośnięte krzakami i zielem, przysłonięte ścianami budynków gospodarskich – to zbocze, z którego jako dzieci zjeżdżaliśmy na sankach i na nartach – teraz opasane było jasną kaskadą schodów i uroczymi tarasami. Z jednego z nich spływał małymi wodospadami strumień, żywo pobłyskując w wiosennym słońcu. W dzwonnicy srebrzyły się trzy dzwony różnej wielkości. Drzwi kościoła były szeroko otwarte, a schodami maszerowało ku nim kilka osób. Spojrzałem na zegarek: za kwadrans południe…
Mój kierowca-pilot zatrzymał mobil w powietrzu, jak łatwo się domyślić, na modlitwę. Oddaliśmy wspólnie pokłon Więźniowi Tabernakulum, Bogu-Człowiekowi, a potem ruszyliśmy dalej.
Anael wiedział doskonale, że nawet anioł, związany z Bogiem ściślej niż człowiek, musi ugiąć się w tym wypadku przed ogniem zżerającej człowieka ziemskiej tęsknoty i ciekawości – byliśmy przecież o krok od mojego gniazda rodzinnego! Do kościoła mogliśmy wrócić w każdej chwili. Wiedział ponadto, że boso – owszem, ale w krótkich spodenkach – do kościoła się nie wchodzi, gdy ma się tyle lat co my…!
Wystarczyło przełączyć ten sam klawisz, który pozwolił nam wznieść się w górę nad jeziorem, by mobil łagodnie osiadł na podwórku wśród zabudowań, w pobliżu takiego samego mobilu jak nasz, tylko w czerwonym kolorze. Przez jego szybę widać było jakieś zabawki małego dziecka na tylnym siedzeniu.
Niewiele się zmieniły tak bliskie mi kąty! Dom, który zwaliśmy „nowym”, trochę „urósł” przez podniesienie dachu i umieszczenie w nim okien, a stary, drewniany, do niego przytulony… widać dbałość o niego dobrego gospodarza, gdyż stoi na nowym fundamencie, ma nowe okna (choć w starym stylu), zniknęły szpary i pokrzywione deski, jest na nowo oszalowany i pomalowany. Tak walczyłem o to, by nie został rozebrany i zastąpiony garażem, i chyba słusznie! Skoro nie ma złodziei, czy mobile potrzebują garażu, dobrze zamkniętego i strzeżonego? Warsztatów naprawczych? Stacji paliw? Skąd czerpią energię…?
Skronie pałały mi od natłoku myśli! Do przytomności przywrócił mnie głos malucha, siedzącego w piaskownicy. W jednym słowie, brzmiącym jak pytanie, ale zarazem i odpowiedź, dziecko zawarło jakże bogatą treść:
– Tata…?
Za chwilę otworzyły się drzwi domu, ukazał się w nich wysoki młodzieniec i od razu mnie poznał, gdyż rzucił się w moim kierunku z krzykiem: – Stryjek!!! Uścisnęliśmy się mocno i serdecznie, chyba jak nigdy dotąd. Patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem… Stryjek ma podsiwiałe włosy, a jednocześnie jest jak odmłodzony, w krótkich spodenkach, boso, a jego bratanek, Rafał, przerósł go o pół głowy, zmężniał…
– A stryjenka Aldona…? Czy jest w domu? Zdrowa…?
– Poszła powiesić na strychu bieliznę, na pewno zaraz się pokaże. A czy zdrowa…? Wybacz stryjku, ale to pytanie… nie z tego świata!
Serce biło mi mocno na myśl o spotkaniu z siostrą… Po tylu latach – jak wygląda…? Gdyby starzała się w takim tempie, jak starzeli się ludzie w Starym Świecie, byłaby, mówiąc językiem Biblii, „podeszła w latach”… Każdy też zrozumie palące mnie pragnienie spotkania, a przynajmniej jakiegokolwiek kontaktu, z resztą rodzeństwa.
– Mów szybko, gdzie jest teraz Zora?! Czy została za granicą…? A Igor?!
– Stryjenka Zora cudem zdążyła wrócić w ostatniej chwili, mieszka teraz w małej wiosce w górach… Może chcesz się z nią połączyć…? Chwileczkę… A stryjek Igor… – już dawno u nas nie był, ciągle podróżuje po świecie… Ale napracował się tu przy domu nieźle! Zobacz, przybył nam piękny ganek, nowe zejście do piwnicy, mieszkania na poddaszu – mama ze stryjenką tam mieszkają…
– A co z jego mieszkaniem w stolicy?
– Przecież ze stolicy zostało jedno wielkie rumowisko, nawet nie chciało się nikomu jej odbudowywać! Bo zresztą dla kogo: dla bankierów, urzędników, biznesmenów? – takie stwory już dawno nie istnieją!
W czasie naszej rozmowy Anael stał skromnie na uboczu, jakby go wcale nie było. Teraz Rafał spojrzał badawczo na niego i na mnie, czekając aż go przedstawię, co wprawiło mnie w zakłopotanie. Anioł natychmiast przyszedł mi z pomocą, podsuwając mi w myśli dobre rozwiązanie:
– „Anatol”, nazwij mnie „Anatol”. To brzmi podobnie. O więcej na razie nie będzie cię pytał.
– To jest mój młody przyjaciel Anatol. Podróżujemy razem. Przywitajcie się.
Uścisnęli się serdecznie jak starzy przyjaciele, co musiałem, już po dotychczasowych nielicznych spotkaniach, uznać za gest charakterystyczny dla Nowego Świata, zanurzonego w miłości Boga i ludzi.
Mój bratanek nie mógł się oprzeć przed zasypaniem mnie gradem pytań, którego nie zdołał przerwać nawet obwieszczający południe głos dzwonu, dochodzący z kościoła. Pozwoliłem mu na to, będąc na razie w sytuacji gościa dostosowującego się do gospodarza, chociaż kątem oka dostrzegłem, że Anael odszedł od nas i zatopił się w modlitwie.
– Prawie wszystko się wypełniło z tego, co zapowiadałeś! A ja wtedy nie chciałem słuchać… Może byłem na to za mały, jeszcze siedziałem w bajkach… Zresztą to mama nie wierzyła i śmiała się ze mnie, kiedy przekazywałem jej to, co mówiłeś o nowych energiach, wynalazkach, pojazdach… Ale dlaczego tak dziwnie patrzysz na wszystko dookoła…?
– Jak ci to wyjaśnić… Piszę książkę o przyszłości tak, jakby to była teraźniejszość… To, co dla ciebie jest przeszłością – chodzi mi o ostatnich kilkanaście lat – dla mnie jest jeszcze przyszłością, ale jednocześnie teraźniejszością, bo… w Bogu wszystko jest teraźniejszością, i nasza przeszłość, i przyszłość…
– Niewiele z tego rozumiem! Wiesz, sprowadziliśmy się tutaj zaraz po Wielkim Ostrzeżeniu…
– No właśnie, opowiedz mi trochę o nim, wiedziałem jak ma wyglądać i już wcześniej je przeżyłem, ale to jest ważne, jak przeżywali je inni, kiedy przyszło naprawdę…
Tak bardzo pragnąłem zobaczyć się z siostrą, jednak zapanowałem nad sobą, licząc na to, że za moment pojawi się sama. Usiedliśmy więc z Rafałem na ławce przy piaskownicy i zaczęła się opowieść, potwierdzająca to wszystko, co widziałem już jako dziecko, a co wiązało się z tym moim gniazdem rodzinnym. To co usłyszałem, na razie tutaj pominę, a przytoczę tylko zakończenie naszej rozmowy.
– A czy kaplica jest w naszym domu tam gdzie była?
– To ty nie wiesz, stryjku, że teraz nie ma domu bez kaplicy?! Każda rodzina ją ma. U nas – tak, tam gdzie była, nic się nie zmieniło, chociaż tuż za ogrodem mamy kościół. Może chcesz zajść do kaplicy? Chodźmy górą, to coś ci pokażę. Pytasz, czy dolne wejście zamknięte…? Ależ skąd, kto by tam zamykał dom! Przecież w Nowym Świecie nie ma złodziei ani bandytów! Jasiu, baw się grzecznie, tatuś pójdzie do domu.
– Nie boisz się zostawiać takiego malucha samego? Chyba nie ma jeszcze trzech lat…? Cały czas patrzę, jak pięknie i spokojnie się bawi, wciąż uśmiechnięty, ale jednak…
– Pamiętam dobrze… kiedyś mówiłeś, że w tych nowych czasach ludzie będą mieli bardzo bliski kontakt z aniołami; opowiadałeś już wtedy o trzyletnim chłopcu, który się bawił ze swoim aniołem, słuchał jego pouczeń, a nawet widział aniołów innych ludzi. Twojego także, stojącego po twojej lewej stronie. Pamiętasz?
– Oczywiście! Masz dobrą pamięć. I czy to się teraz potwierdziło? U swojego Jasia widzisz coś podobnego? Tak? A dorośli…?
– Tak pytasz, jakbyś sam nie kontaktował się z aniołami… Przecież to oczywiste! W Starym Świecie łatwo było ulegać pokusom upadłych aniołów, a tych dobrych się nie słyszało, ale nie teraz! Ale chodźmy do kaplicy.
– Pięknie otynkowany! – spojrzałem na ścianę domu, pokrytą „barankiem”. – Mówiłem wtedy, że nie warto na razie tynkować, bo od trzęsienia ziemi popękają ściany i trzeba je będzie wzmocnić…
– I tak było! Ile trzeba się było nad nimi napracować! Stary dom okazał się mocniejszy, chociaż drewniany i sprzed drugiej wojny. Chwiał się i trzeszczał, ale wytrzymał, tylko tynki odpadły.
– A ludzie leżący pokotem w obu domach, biedni, głodni, pozbawieni wszystkiego… Wtedy, gdy miasta legły w gruzach… Czy i ta moja wizja…?
– Ivan!!!
Nareszcie!!! Oto w otwartych drzwiach stała moja siostra Aldona! Chyba nie muszę pisać, że nie lustrowaliśmy się nawzajem wzrokiem, nie ocenialiśmy, co zrobił z naszym ciałem ząb czasu, lecz natychmiast rzuciliśmy się sobie w objęcia!
Więź, która łączyła mnie z siostrą od dziecka, wzmocniła się bardzo pod koniec starej epoki, gdy trzeba było tyle wspólnie wycierpieć, a przecież nic tak nie łączy ludzi jak krzyż. Spośród rodzeństwa ona stała mi się najbliższa duchem, najlepiej też rozumiała moją pracę i wspierała mnie w niej dzielnie. Oboje mogliśmy przygotować się do nadchodzących wydarzeń, mających doprowadzić do przemiany świata, podczas gdy nasze otoczenie nie bardzo chciało o tym słuchać i w to wierzyć. I oto teraz, po latach… odnajdujemy się w tym wymarzonym świecie!
Jak bardzo pragnęliśmy znaleźć teraz jakiś spokojny kąt i zatopić się w rozmowie, mieć dużo czasu tylko dla siebie! Czuliśmy jednak, że nie możemy odizolować się w tym momencie od naszego otoczenia, trzeba się więc było z tym pogodzić i odłożyć rozmowę na później. Tym bardziej, że Rafał nie mógł wytrzymać, by nie zawołać mnie do największego pokoju, w którym chciał mi coś pokazać.
– Stryjku, stań teraz o tak, w tym kierunku… i zamknij oczy… Chwileczkę… Już! Zobacz!
Uległem jednak ciekawości i przez lekko rozchylone palce patrzyłem, jak wcisnął dwa klawisze i pokręcił gałką, znajdującą się na małej skrzynce zawieszonej na ścianie.
– Coś niesamowitego!!! – wykrzyknąłem.
Oto stałem przed olbrzymim ekranem, a właściwie jakby przed ścianą, która się otworzyła, ukazując… wnętrze kościoła! Obraz był tak ostry, a przy tym bez najmniejszych drgań, że rzeczywiście czułem się jak w kościele. Rzucała się w oczy piękna różnokolorowa posadzka oraz „szklane” ściany i sklepienie, sprawiające wrażenie, że jest się pod gołym niebem, wśród drzew… Tylko dół ścian, do wysokości prawie trzech metrów, był nieprzezroczysty. Ale, co najważniejsze, w centrum świątyni znajdowało się ogromne tabernakulum, jakby niebiański tron, ozdobiony rzeźbami, kwiatami, rzęsiście oświetlony, a wysoko nad nim całe rzędy pięknych obrazów… Zwróciłem uwagę na wielki obraz Pani Wszystkich Narodów, znany z objawień w Amsterdamie. To było jedno z tych objawień, które przygotowywały ludzi do nadejścia Nowego Świata, zawierając szczegółowe wskazania oraz warunki, jakie powinny być przez ludzkość spełnione, by mogła nadejść ta szczęśliwa epoka miłości i pokoju…
– Stryjku, zobacz… Czy wiesz, kto to jest…?
– Ta klęcząca kobieta…? Ale tam, przy samym ołtarzu, na dwóch klęcznikach są ludzie… Po lewej dwaj mężczyźni… Nie, jakiś chłopiec i mężczyzna, a po prawej dwie kobiety… I jeszcze kilka innych osób… Aż tyle o tej godzinie…?
Rafał dalej wskazywał palcem wybraną przez siebie postać, bosą, w dość długiej sukni, klęczącą w skupieniu ze splecionymi dłońmi.
– To moja żona Agnieszka! A tamci ludzie w klęcznikach mają swoją godzinę adoracji, jedną albo dwie w tygodniu. Ja też mam. Wszyscy zresztą mamy, prócz małych dzieci.
– I tak od rana do wieczora…? O której kościół jest zamykany?
– Stryjku, nie gniewaj się, ale przy niektórych twoich pytaniach można boki zrywać ze śmiechu! Jak kościół może być zamykany? Przecież tam nie ma nawet żadnych zamków, a drzwi są potrzebne tylko na zimę! Adoracja nigdy nie jest przerywana, z wyjątkiem Mszy. Ja mam w tym roku swoją godzinę o drugiej rano – dość trudną, ale przynajmniej jest co Panu Bogu ofiarować.
Przy użyciu innego klawisza, przytrzymując go jak w kamerze z zoomem, Rafał przybliżył tabernakulum oraz klęczące przed nim osoby. Chciałem zapytać, dlaczego wszyscy są boso lub w skarpetkach, a nikt w butach, jednak nie zrobiłem tego, gdyż… mój bratanek nie poprzestał na patrzeniu, lecz ukląkł jak w kościele i pogrążył się w cichej adoracji, więc poszedłem za nim. Po dłuższej chwili wstał, wyłączył ogromny „telewizor” i zaprosił mnie do domowej kaplicy.
Rzeczywiście niewiele się tu zmieniło. Domyśliłem się, że zasługa to mojej siostry, której bliskie było to pomieszczenie, chociaż miała pod bokiem kościół. Te same figury i obrazy, z wyjątkiem Pani Wszystkich Narodów… – widocznie obraz ten stał się bliski wszystkim w Nowym Świecie. Nawet te same wazony – ile to już lat przetrwały! – z kwiatami i kwitnącymi gałęźmi ogrodowych drzew. I jaka cisza, aż w uszach dzwoni… No tak, nie przejeżdżają już w pobliżu samochody, głośne ciągniki, a na niebie nie krzyżują się trasy samolotów odrzutowych. To już inny świat!
Opuszczając kaplicę, zajrzeliśmy jeszcze po drodze do domowego warsztatu – nie będę tu opisywał jego wyglądu, lecz wspomnę, że prawie wszystkie urządzenia była mi nieznane, być może ze względu na te nowe rodzaje energii, którymi były zasilane. Niewiele za to zmieniła się spiżarnia, jak zawsze dobrze zaopatrzona rękami gospodyń, choć nie potrafiłem rozpoznać zawartości wielu słoików. Warto tu będzie wrócić z którąś „przewodniczką”. Termometr na środku pomieszczenia wskazywał tylko 4EC, jak w lodówce, co przy wysokiej temperaturze na zewnątrz świadczyło o zastosowaniu jakiegoś systemu wychładzania, którego dawniej tu nie było.
Wyszliśmy na dwór, zbliżając się znowu do piaskownicy, w której siedział grzecznie i cichutko Jaś, zapatrzony jak w obraz… w Anaela!
– Znaleźliście wspólny język…? Słucha cię jak dorosły…
– O tak, wspólny język – potwierdził mój anioł, dobitnie akcentując te dwa słowa. Domyśliłem się, że nie mieli trudności z porozumieniem się.
Rafał opuścił nas na chwilę, więc usiadłem na ławeczce obok mego przewodnika. Tak byłem w ostatnich chwilach zajęty napotkanymi osobami i oglądanymi miejscami, że nawet zapomniałem o jego obecności! Teraz objął mnie wpół z tajemniczą miną i zmusił do powstania… Weszliśmy na werandę, wskazał palcem jej kąt.
– Czy pamiętasz? Tu stał leżak, pod którym lubiłeś jako dziecko siadać. Tak, nie na którym, lecz pod którym. Tu też pewnego razu zastał cię twój ojciec jakby pogrążonego w ekstazie, duchem nieobecnego, gdy siedząc pod leżakiem trzymałeś kurczowo w dłoniach listwy nóg leżaka jak jakieś drążki sterownicze. Ojciec „obudził” cię i zapytał, co robisz. Był zdumiony twoją odpowiedzią:
– Latałem, bardzo wysoko i daleko, w takimś czymś… On nie miał wcale skrzydeł…
Twój ojciec roześmiał się, przypisując tę odpowiedź tylko twojej bujnej wyobraźni, i zapytał, jak się nazywał ten pojazd. Twoja następna odpowiedź jeszcze bardziej go rozśmieszyła, gdyż wydało mu się, że usłyszał słowo „plambuga”. Opowiedział to domownikom i to tajemnicze słówko zostało dopisane do innych śmiesznych dziecinnych powiedzonek. Odtąd nieraz tak cię określał, ku twojemu zdenerwowaniu, pytając na przykład twoje rodzeństwo, „gdzie jest Plambuga”…
– Aż tak dokładnie znasz moje życie…?! Oczywiście, dobrze to pamiętam… Ale dlaczego użyłem właśnie takiej nazwy… Czy chcesz mi przez to powiedzieć, że duchem byłem już wtedy naprawdę w pojeździe podobnym do tego, którym teraz podróżujemy?! Może i tak… Te loty trochę pamiętam, leżak też, ale reszta zatarła się w mojej pamięci… Dlaczego wymówiłem wtedy właśnie takie słowo, uznane za śmieszne…?
– Odpowiedź jest prosta. Nie wyssałeś tej nazwy z palca, lecz podpowiedział ci ją twój Anioł Stróż, towarzysz twoich samotnych dziecięcych zabaw. Anioł użył określenia, które początkowo nadawali temu pojazdowi Anglicy. Gdy widzi się go z dołu, jak unosi się w powietrzu, często ruchem lekko zygzakowatym, zwłaszcza nad większymi skupiskami ludności, przypomina latającą kartkę papieru albo szybującą książkę. I tak to brzmi po angielsku: „the flying book”, co w uszach twojego ojca zabrzmiało jak „plambuga”. Chociaż znał angielski, nie kojarzył sobie twojej odpowiedzi z niczym – nawet mu nie przyszło do głowy, że uczestniczył w poznaniu przez ciebie tajemnicy dość dalekiej przyszłości.
– Ach to tak…! – pokręciłem głową, zdumiony odpowiedzią mojego przyjaciela… Nie było jednak czasu na zgłębianie tej kwestii, gdyż dołączył do nas Rafał, prowadząc nas ścieżką w stronę ogrodu. W jego głębi rysowała się postać młodej gospodyni, która szła w stronę domu z koszykiem pełnym warzyw. To właśnie ją podejrzeliśmy niedawno w „telewizorze”, klęczącą w kościele. Powoli szliśmy na jej spotkanie. Była jeszcze daleko, na środku ogrodu, więc mogłem przez chwilę podziwiać piękno tego zakątka ziemi.
Gdy tylko wyszliśmy zza stodoły – jak dawniej nazywaliśmy ten budynek, teraz murowany, z kilkoma oknami – stanąłem jak wryty: oto wizja z dzieciństwa rozwinęła się przede mną w całej pełni!
Mój ojciec po wojnie osiadł tu na wsi, by uniknąć represji, zatrzeć niejako za sobą ślady, odizolować się od tego wszystkiego, co określamy mianem stalinizmu. Udało mu się to, nie był ciągany na przesłuchania. Robił wszystko, by wtopić się w wieś i żyć jej życiem. Terenem jego pracy był ten właśnie skrawek ziemi, na którym harował od świtu do nocy, zajmując się ogrodnictwem, pszczelarstwem, a nawet uprawą żyta na niegościnnym poletku pod lasem, zanim nie posadziliśmy na nim sosen. Zawsze chętnie widział pomoc ze strony swoich dorastających dzieci, choć na ogół rygorystycznie jej nie wymagał. Był wdzięczny, gdy same ją zaproponowały, rezygnując z jakiejś zabawy. Latem, już prawie o zmroku, jechał rowerem do rzeki, by odświeżyć się po dniu pracy. W środku lata nawet część niedziel spędzał przy pszczołach. Cieszył się z każdej pracy, którą mógł wykonać i doprowadzić do końca…
W tamtych czasach cały ogród był dobrze utrzymany, między jego drzewami prócz warzyw rosły rośliny miododajne – koniczyna, łubin i facelia. Chętnie sypiałem przez całe lato w ogrodowej altance. Gdy budziło mnie słońce nagrzewające dach i ścianę, łóżko mojego ojca było już puste – najczęściej można go było zastać na którejś miedzy między drzewami, spoconego, ze szpadlem w ręku. Okopywanie miedz zaczynał wiosną po rozmarznięciu ziemi, a kończył dopiero wtedy, gdy na jesieni stwardniała od mrozu. Przekopany perz, po przegniciu, był dobrym nawozem dla drzew.
Altanka była świadkiem wielu moich „podróży w czasie”, chociaż jako dziecko wkładałem je między sny i nie traktowałem poważnie. Zwróciłem na nie uwagę dopiero wtedy, gdy zaczęły się potwierdzać zdarzenia oraz miejsca, w których już wcześniej – w taki dziwny sposób – byłem. Właśnie jedną z takich „podróży w czasie” była potrójna wizja naszego ogrodu: najpierw objąłem go jednym rzutem oka w jego ówczesnym kształcie, potem zobaczyłem go po wielu latach, po śmierci ojca – był zarośnięty darniną, z wieloma chorymi na raka drzewami, z dwoma tylko pasami uprawnymi przez całą jego długość. Wzdłuż jego ogrodzenia wznosiła się długa ściana budynku sąsiadów, przeznaczonego dla ogromnej ilości zwierząt. Strasznie smutny był to widok, po prostu mnie zmroził! Budynek ten stanowił barierę między ogrodem a lasem, izolował go od tej tajemniczej, pachnącej żywicą i grzybami, rozśpiewanej ptakami krainy naszych dziecięcych zabaw. I wreszcie w trzeciej wizji ujrzałem ten ogród… właśnie takim, jakim był w tej chwili!
I tu, i wszędzie w odwiedzanym przeze mnie Nowym Świecie, jak miałem się wkrótce o tym przekonać, uderzał dostatek energii oraz wody, tego biblijnego znaku Bożego błogosławieństwa. To dzięki tym dwóm czynnikom ludzie, którzy potrafili odrzucić wszelki pośpiech i rywalizację, a za to znajdowali radość w dzieleniu się owocami swojej pracy oraz uprawianej przez siebie ziemi, uczynili z tej ziemi mały raj.
Cieszyły więc i tutaj oko wypielęgnowane grzędy warzyw, także zupełnie mi nieznanych, których bujne liście i kwiaty o tej porze roku wprawiały mnie w zdumienie, przywodząc na myśl klimat w pełni śródziemnomorski. Pergola wokół altanki – tej samej, w której kiedyś sypiałem – opleciona była… – czyżbym się mylił…? – wspinającymi się na nią wysoko krzewami kiwi! Po drutach wiły się winogrona, odurzając wonią kwiatów, a drzewa… Cóż to były za drzewa! Niektóre z nich poznałem, ale jakże odmienione… Nie miały nawet blizn po zgorzeli rakowej, wyrosły, rozłożyły się szeroko. A więc jednak…! Kiedyś nie pozwalałem ich wyciąć zapewniając, że przyjdzie czas wielkiego powszechnego uzdrowienia – nie tylko ludzi, ale i całej przyrody – więc jeszcze i one mają szansę. Czyż nie o tym szczęśliwym okresie prorokował Izajasz, że ogród za bór będzie uznany?
W moich myślach wyraźnie pojawiła się uwaga, którą uczynił mi Anael, dołączywszy do nas po swojej południowej modlitwie:
– A my, aniołowie…? Myślisz, że to tylko woda, ziemia, łagodny klimat i ludzka praca? Czy zapomniałeś, że to nam powierzył Umiłowany Bóg władzę nad całą przyrodą?!
– Dzięki ci, Anaelu! – odpowiedziałem mu w taki sam sposób, w myśli – ale czy ludzie o was pamiętają? Czy z wami współpracują?
– Nie miej co do tego wątpliwości. Wiesz dobrze, że dawniej ze smutkiem musieliśmy odchodzić od dusz, które zapraszały – nawet nieświadomie – szatana, ale teraz… Teraz łączy nas z ludźmi język miłości i wspólna praca na chwałę Stwórcy i Ojca.
– „Język miłości”…?
– A w jaki sposób my obaj porozumiewamy się teraz ze sobą? To jest przecież „język miłości”! Słyszałeś w Starym Świecie, że taki język dany będzie ludziom, ale nie miałeś najmniejszego pojęcia, na czym on będzie polegał. Pytałeś nawet pewną charyzmatyczkę, czy będzie to angielski, czy esperanto… a może łacina, czy jeszcze inny – chciałeś, by zapytała o to Pana Jezusa – ale umiała powiedzieć ci tylko to jedno: „Po prostu język miłości”.
W tej chwili Anael poprowadził mnie w wyobraźni nad brzeg rzeki, którą płynęliśmy niedawno, i przywołał moment spotkania dwóch kajaków. Przypomniałem sobie zdumienie, jakie mnie ogarnęło, gdy słyszałem, choć nie uszami, chrześcijańskie pozdrowienie, gdy machaliśmy do siebie wiosłami… Tak samo zdumiało mnie wcześniej przywitanie z Anaelem, gdy „przemówił” do mnie we wnętrzu mojej duszy, ale co anioł to anioł… A teraz miary mojego zdumienia dopełniła jego informacja:
– Ta mijana przez nas para turystów pochodziła z Mongolii – czy nie zauważyłeś, że to inna rasa? A jednak ich rozumiałeś, podobnie jak oni ciebie. To właśnie jest język miłości.
– Coś podobnego, jak w Jerozolimie w dniu zstąpienia Ducha Świętego…?! Tam Apostołowie mówili po aramejsku, a wszyscy rozumieli ich w swoich własnych językach…!
– No właśnie. Jeżeli chcesz ten język wypróbować, masz ku temu okazję. Jak dobrze wiesz, Jaś w piaskownicy ma bardzo ubogie słownictwo, umie powiedzieć niewiele więcej niż „tata” i „mama”. Spróbuj nawiązać z nim kontakt…
– …?
– Odezwij się do niego, jak to nazywasz, w myśli, i zobacz jego reakcję.
Odwróciłem się w jego stronę – a dzieliła nas spora odległość, może ze trzydzieści metrów – i „wysłałem” mu pytanie:
– Jasiu, gdzie jest twoja mamusia?
– Idzie – odpowiedział w moich myślach, zwracając się w naszą stronę i pokazując paluszkiem ścieżkę, na której staliśmy.
– Jakie piękne babki ulepiłeś z piasku!
Zamiast odpowiedzi wstał i zaklaskał w rączki, wyraźnie zadowolony.
– A z kim się bawisz?
– Z aniołkiem.
– A jaki jest twój aniołek?
Dziecku wyraźnie zabrakło słów, by opisać postać towarzysza zabawy – przecież takie pojęcia abstrakcyjne jak „dobry”, „piękny”, „kochany”, przychodzą w wieku późniejszym – lecz pod wpływem emocji rozłożył szeroko ręce i przeciągnął się, odreagowując to co przeżywał… Anael spojrzał na mnie z miną tryumfatora, a ja pokręciłem głową jakby z niedowierzaniem…
– Przypomnij sobie spotkanie z zającem na łące.
– Czyżby i zwierzęta znały „język miłości”?!
– Języka nie, jeśli chodzi o słowa, jednak odczytują obraz, który wytworzyłeś w swoim umyśle, zwłaszcza ten, który ich dotyczy. Zając wykonał po prostu posłusznie to, co mu, nie wiedząc o tym, przekazałeś, wyobrażając sobie głaskanie go po głowie i przytulenie go do nogi. Czy nie pamiętasz, jakie eksperymenty robiłeś na psach w Starym Świecie, zmuszając je myślą do agresji lub łaszenia się? Nie przypominasz sobie, jak radziłeś komuś zrobić eksperyment z dwoma identycznymi kwiatami, tak samo podlewanymi, z których jeden był postawiony na stole i „głaskany”, a drugi – w kącie, obdarzany stale jakby pogardliwym machnięciem ręki skierowanej ku dołowi? Chodziło o zaobserwowanie, jak który z nich będzie się rozwijał i kwitł. W Nowym Świecie ten „język” został oczyszczony i wzmocniony przez miłość człowieka oraz przez działanie Ducha Świętego. To właśnie miłość sprawia, że przyroda, która „czuje się kochana” przez człowieka, odpłaca mu jakby tym samym. Czy myślisz, że gdyby nie ta miłość, ten ogród byłby takim rajskim zakątkiem…?
– Czy ten „język miłości” nie wymaga głośnego wypowiadania słów…?
– Ależ wymaga! Są dwa różne sposoby posługiwania się nim: przy użyciu słów wypowiedzianych głośno albo wypowiedzianych tylko w myśli. Tym drugim towarzyszy zwykle obraz.
– Niezależnie od tego, w jakim języku są wypowiedziane…?
– Oczywiście. Przekonasz się niedługo, w czasie naszych podróży, jak to jest z tymi „obcymi językami”…
Nasza wymiana zdań, wraz z „testowaniem” tego „języka miłości” na Jasiu, zajęła w książce sporo miejsca, lecz jeśli chodzi o czas – odbyła się na tyle szybko, że gospodyni, idąca nam na spotkanie z koszykiem warzyw, zdążyła przejść pół ogrodu. Chciałem jeszcze zapytać Anaela, czy podobnym językiem posługują się w kontaktach ze sobą mieszkańcy nieba, lecz nie zdążyłem…
Przywitaliśmy się z młodą panią domu po przyjacielsku, uściskiem i pocałunkiem, choć przecież nigdy dotąd się nie spotkaliśmy. Wyczułem, że mama Jasia wiedziała o mnie dostatecznie dużo, by nie musiała stawiać pytań. W podobnie dyskretny sposób przywitała się z Anaelem-„Anatolem”. Jej wzrok był roziskrzony jak u kogoś, kto musi mieć bliski kontakt z Bogiem. Zresztą wracała przecież wprost z kościoła, do którego starała się zwykle wyruszać na dźwięk dzwonu, który myśmy tym razem zignorowali, zaabsorbowani rozmową przed domem. Zaprosiła nas na obiad „za godzinkę”, choć miałem co do tej „godzinki” wątpliwości, gdy spojrzałem na warzywa w koszyku. Musiała to odczytać w moich myślach, gdyż zaprosiła mnie, w wolnej chwili, do kuchni.
– Musisz, stryjku, zobaczyć, jak ona teraz wygląda! Tak, jest tam, gdzie kiedyś była. Pracuje się w niej szybciej i przyjemniej, niż w Starym Świecie…
– A co, pewno jakieś supernowoczesne maszyny, roboty kuchenne…?
– Ależ skądże! Zwykła skrobaczka do jarzyn, nóż i deska! Ale za to mamy nowoczesny – superszybki – sposób gotowania i smażenia, inne energie niż gaz czy elektryczność. Ja maszyn nie lubię. Od czego są ręce? Czasu na wszystko mam dosyć!
– Superszybkie gotowanie – mówisz…? Coś jak krematorium: wkładasz nieboszczyka w trumnie i przez szybę patrzysz, jak się kurczy. Za chwilę wyciągasz garstkę popiołu…? – zażartowałem, co wzbudziło falę śmiechu. W tej radosnej atmosferze rozeszliśmy się w przeciwne strony.
– A jednak są i pojazdy na kołach…? – zdziwiłem się. To coś przypominało mi malutki traktorek, otoczony całym kompletem wymiennego sprzętu.
– Chyba nie myślałeś, stryjku, że ziemię można uprawiać z powietrza?! Na kołach poruszają się rowerzyści, pracownicy zaopatrujący sklepy w osiedlach i wywożący śmieci, robotnicy leśni…
– A ciężki transport? Koleje, tiry…?
– To już tylko wspomnienie jakby zamierzchłej epoki, chociaż nie odeszliśmy od niej w czasie dalej, niż o kilkanaście lat. Od początku stare pojazdy nie miały zastosowania w podnoszącym się z ruin świecie. Zniszczone były drogi i mosty, tunele, tory i nasypy kolejowe, a ich odbudowa musiałaby trwać wiele lat. Ludzi zdolnych do pracy było mało, w niektórych regionach zaledwie garstka. I wtedy przyszło ludziom z pomocą Niebo…
– Ojej, ale ten traktorek wcale nie ma silnika! Chyba ta mała puszka to nie silnik…?! – przerwałem.
– Stryjku, ty ciągle wracasz do swoich silników! Silniki można spotkać już tylko w muzeum! Trzeba by ci zrobić krótki wykład techniczny, ale teraz nie mamy na to czasu.
Rafał odszedł na chwilę w głąb ogrodu w sobie wiadomym celu, zostałem więc sam na sam z Anaelem, kontynuując rozmowę.
– Były wielkie zniszczenia… Jeżeli tak było…
– Nie tylko zniszczenia, ale coś więcej! Wiedziałeś dobrze, że ma się zmienić mapa świata, nie kupowałeś już atlasów w przekonaniu, że wkrótce będą nieaktualne, i miałeś rację! Kiedy będziemy wysoko nad Europą czy Ameryką Północną, albo nad Atlantydą, dopiero zaczniesz się dziwić!