Wyznania hieny. Jak to się robi w brukowcu - Piotr Mieśnik - ebook

Wyznania hieny. Jak to się robi w brukowcu ebook

Mieśnik Piotr

3,4

Opis

„Ryje” to znani politycy i celebryci. Polują na nich „paparuchy”, czyli fotografowie robiący zdjęcia z ukrycia. Chcą zdobyć „mordochwyty”, czyli kompromitujące fotki. Wszystko to opisują „hieny”, czyli pracownicy brukowców, a w postaci kolorowej medialnej papki spożywacie to Wy – czytelnicy, choć tak naprawdę jesteście dla nich tylko „targetami”.

Wulgarna, brudna i cyniczna książka dziennikarza, który przez 7 lat pracował w „Fakcie”. Wielka polityka, mali politycy, dziennikarskie hieny, morze alkoholu i ani kropli moralnych zasad. Ta książka demaskuje prasę brukową. A przy okazji ludzi z pierwszych stron tabloidów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (29 ocen)
8
7
7
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
empacyk

Z braku laku…

Z braku laku... Historie sprzed 10 czy 15 lat nic nie powiedzą młodej osobie, która w tamtym czasie nie interesowała się polityką czy szolbiznesem. Wiele wątków dłużyło mi się, ale i wiele otworzyło oczy jak łatwo można kogoś zmanipulować przez telefon i osiągnąć tylko sobie zamierzony cel.
00

Popularność




Piotr Mieśnik

WYZNANIA HIENY

Jak to się robi w brukowcu

Projekt okładki:

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redakcja, korekta, projekt typograficzny i łamanie:

Agata Mościcka

Barbara Pawlikowska

Bernadeta Lekacz

ISBN 978-83-61808-58-9

© Copyright by Piotr Mieśnik 2014

© Copyright by The Facto 2014

Wydawca:

The Facto Sp. z o.o.

ul. Skierniewicka 21/53, 01-230 Warszawa

www.thefacto.pl

Dystrybucja:

DICTUM Sp. z o.o.

ul. Kabaretowa 21, 01-942 Warszawa

www.dictum.pl

tel.: (22) 663 98 13, fax.: wew. 37

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Ostatni raz u spowiedzi byłem… Nie, wizyty w konfesjonale to jednak nie moje klimaty. Choć muszę przyznać, że rachunek sumienia zrobiłem, za grzechy szczerze żałuję, a ta książka jest rodzajem spowiedzi, tylko że powszechnej.

Dlaczego się na nią zdecydowałem?

Powodów jest oczywiście kilka. Mówi się, że ludzie nie powinni widzieć, jak się robi kiełbasę i politykę ze względu na obrzydliwości towarzyszące tym czynnościom. Niektórzy po przeczytaniu tej książki być może do indeksu rzeczy zakazanych będą chcieli dołączyć również robienie brukowca. Nie zgodzę się z nimi.

Nasza wiedza o sprawach, które dzieją się obok nas i wpływają na nasze życie, to moim zdaniem ogromna wartość. Bez względu na to, czy dotyczy ona tego, co jemy, czy też medialno-politycznej papki, którą jesteśmy karmieni na co dzień. Jeśli chodzi o polityków, większość z nas nie ma już raczej złudzeń, ale z mediami jest inaczej – wielu wciąż im ślepo wierzy. Ludzie nie mają zielonego pojęcia, jakimi zasadami rządzą się te informacyjno-rozrywkowe twory zwane tabloidami.

Jedni, zazwyczaj ci z mniejszych miast, słabo wykształceni i zagubieni życiowo, każde doniesienie brukowców traktują ze śmiertelną powagą. Pozwalają redaktorom rozniecać swój gniew, manipulować sobą i sterować swoimi emocjami. Są przekonani, że prasa brukowa stoi po ich stronie, szarych, biednych i nic nieznaczących ludzi. Karmią się więc łamami wręcz ociekającymi demagogią, której chyba tylko u populistycznych polityków jest tyle samo.

Drudzy, wykształceni, ci z wielkich miast, wyśmiewają tabloidy w całości, jak leci, mimo że przecież i w nich są ciekawe, ważne i poruszające informacje. Ze zdumieniem obserwuję, jak nawet moi znajomi ze świata mediów nie odróżniają tego, co w brukowcach jest ustawką, a co nie, co jest zwykłą zabawą, żartem, a co naprawdę poważnym tematem. Nikt nie odróżnia prawdy od fałszu.

Ta książka zdziera z brukowców płaszczyk hipokryzji, w którym te tak chętnie się przechadzają. Jest wulgarna, brudna i cyniczna. Bo tylko w taki sposób można oddać to, co naprawdę dzieje się w tym medialnym rynsztoku, w którym i ja ubabrałem sobie nie tylko ręce.

Niektórzy mówią, że nie powinno się „robić” do własnego gniazda. Idę na przekór tej ludowej mądrości. „Narobiłem” w nadziei, że ktoś to zauważy i w końcu posprząta. Choćby tylko we własnej głowie.

Prolog

Mieliśmy ich wszystkich na muszce – najważniejsze osoby w dużym europejskim kraju: prezydenta Kaczyńskiego, premiera Tuska, marszałków sejmu i senatu, posłów najróżniejszej maści i szefów rządowych agencji. Czasem byli na wyciągnięcie ręki, jak wtedy, gdy mierzyliśmy do odpoczywającego we własnym ogródku Tuska, leżąc na dachu sąsiedniej kamienicy; innym razem dzieliły nas nawet kilometry, jak wtedy, gdy za pomocą najnowocześniejszej lunety namierzyliśmy braci Kaczyńskich na molo w pilnie strzeżonym prezydenckim ośrodku w Juracie.

Czasem te „ryje” same wpadają ci w ręce, innym razem tropisz je nawet miesiącami. Uczysz się ich zwyczajów, zapamiętujesz twarze ich znajomych, prześwietlasz na wylot wszystkie lubiane miejsca i kryjówki, gdzie szukają wytchnienia, którego jednak nie zaznają. Nigdy. Już my się o to zatroszczymy.

Masz notes i zapisujesz w nim marki i numery rejestracyjne samochodów, którymi chcą ci zwiać. Po pewnym czasie umiesz przewidzieć niemal każdy kolejny ich krok, każdą kuglarską sztuczkę, którą chcą cię oszukać. Gdy już wiesz, że jesteś dobrze zakamuflowany, że nie mają szans, żeby cię dostrzec – zbierasz się do strzału.

Czasem to kwestia sekundy, w której niemal instynktownie musisz podjąć decyzję, czasem, czekając na celny strzał, zastygasz w bezruchu na godziny. W błocie, w gównie, w mrozie. Nigdy nie wiesz, na co trafisz. Obserwujesz ich uważnie, śledzisz dokładnie ich zachowanie, wodzisz za nimi lunetą, dostosowując swój organizm do płynności ich ruchów – oddychasz wraz z nimi, przez chwilę stanowicie jedność. W końcu palcem wskazującym uruchamiasz serię nawet kilkudziesięciu strzałów na sekundę!

Chwilę potem już wiesz, czy nie dałeś plamy. Z podnieceniem i podenerwowaniem oglądasz swoje dzieło – wykrzywione nieludzko grymasy ich twarzy, zastygłe gesty i stężałe ciała. Wszystko namacalnie, blisko i wyraźnie. Po chwili już wiesz, że się udało. Znowu.

Masz… zdjęcie politycznego celebryty, które chciałyby mieć wszystkie kolorówki w kraju. Teraz jeszcze tylko redakcyjna obróbka – do fot trzeba w końcu wymyślić jakąś historię, a stawiając sprawę profesjonalnie – znaleźć format tematu. A potem już tylko rozjazd walcem atomowym, jak się mawia w tej branży, i kolorowa papka wędruje do wygłodniałej gawiedzi.

Tylko czy aby na pewno na zdrowie?

Witajcie w naszej bajce

Smród uderzał już od wejścia. Stary grzyb w melanżu z papierosami. I to nie slimami, mentolami czy cygaretkami tak modnymi na salonach Warszawki. Raczej sort bardziej pośledni – choć towar przecież importowany, a jakże, tyle że zza wschodniej granicy i dystrybuowany w największym markecie Europy – na Stadionie Dziesięciolecia. Jednym słowem „Czarnobyl”.

Gęsty siwy dym utrudniał widoczność już na schodach. Nic dziwnego, że podążający nimi w przeciwnym kierunku, schodząc, a właściwie spadając, często rozbijali sobie głowy i siali spustoszenie w integralności swoich tkanek kostnych. W końcu w tej redakcji zorganizowanej w stylu old fashion na dyżurach dopuszczano stosowanie niedozwolonych nigdzie indziej wspomagaczy chmielowych, choć nie raz i nie dwa pojawiała się też jakaś małpka albo któraś z jej większych siostrzyczek.

Z należną atencją, a więc drąc się na całą redakcję „Bry!”, powitałem koleżeństwo z pracy. Umiarkowany odzew miał jednak swoje wytłumaczenie. Dla nich byłem już po drugiej stronie, słowo „zdrajca” wisiało w powietrzu, choć nikt nie plunął mi nim jeszcze prosto w twarz. Dlatego na mój radosny zaśpiew jedyną reakcją było podniesienie znad klawiatur komputerów kilku pobrużdżonych czół, kilka ruchów kręcących z niedowierzaniem głów o skórach cienkich jak pergamin i pożółkłych od tytoniu oraz spojrzenia pełne bezbrzeżnej dezaprobaty ze strony „młodych idealistów”.

Tak, odchodzę z pracy, w której wszystkiego się nauczyłem i którą polubiłem, zdaje się, że nawet ze wzajemnością. Z gazety niegdyś największej w kraju z racji tego, że właściwie jedynej w buroszarej, smutnej komuszej rzeczywistości. Z redakcji zdychającej z głodu, wypindrzonej jednak w szaty obrończyni takich samych jak i ona nieudaczników. Dwadzieścia dni, dwadzieścia długich dni zalegającej z wypłatą wierszówki ukonstytuowanej najpodlejszą śmieciówką. Bo walczyć o prawa pracownicze na łamach to jedno, a dymać własnych pracowników bez pardonu to już całkiem inna sprawa.

Żeby w tym całym syfie było jednak coś przynajmniej odrobinę glamour, przytaszczyłem ze sobą kartonowe pudło. Wymyśliłem sobie, że pakując szpargały, będę mieć scenkę niczym z hollywoodzkiej superprodukcji. A tu raptem dwie teczki notatek i kontaktów, kilka ołówków, stare akredytacje, spleśniały pasztecik grzybowy i identyfikatory, które otrzymuje się przy wejściu na ważne konferencje, a potem większość redaktorów kolekcjonuje je, w sumie nie wiadomo po co.

Zebrawszy ten swój mizerny posag, byłem gotowy do drogi w nieznane, czyli na coś, co wtedy wydawało mi się niemalże dziennikarskim księżycem – na przemysłowy Służewiec. Pardon, był on takim jedynie z nazwy, która pozostała z dawnych czasów. Teraz powinna ona brzmieć jak coś w stylu korpo-Mokotów albo nosić jakąś z angielska brzmiącą nazwę, która byłaby zdecydowanie bardziej trendy, jazzy czywhatever. Na fejsiku zaś jacyś złośliwcy założyli fanpejdż tej części miasta, nazywając go „Mordor Domaniewska”.

„Zniszczą cię!” – w końcu ktoś nie wytrzymał i cisnął w tężejącą ciszę. „Po co tam idziesz? Przecież wycisną cię jak cytrynę i za pół roku wywalą na zbity pysk, a tu już nie będziesz mieć powrotu” – dorzucił ktoś, gdy przystanąłem. „Nie nadajesz się, to jest wielka korporacja. Zostań, Miller obiecał, że za kilka miesięcy będzie kasa, bo załatwi mocnego sponsora. A może nawet Ruscy nas wykupią” – metodę kija i marchewki wcielił w życie ktoś, wykorzystując moją chwilę słabości, w której dumałem nad ciętą, aczkolwiek – jak widać – niezbyt szybką ripostą. Gdy w końcu się zatrzymałem na korytarzu, który jak w kiepskich horrorach zdawał się nie mieć końca, na redakcyjnej scenie niczym deus ex machina pojawił się on – naczelny.

Oj, gość ten był zaprawiony w bojach, nie tylko tych wódczanych, jak mało kto. Wśród tych, którzy jeszcze pamiętali, a w międzyczasie nie odurzyli się grubą kreską Mazowieckiego, krążyły legendy o tym, jak potworną kreaturą propagandy był w stanie wojennym. Choć cóż, przyznaję, że sam byłem jego świadomym i jawnym współpracownikiem. Dwudziestokilkulatkiem, który dał się uwieść retoryce i podziwiał cięte pióro, przy którym czasem nawet sam Urban nabierał cech mistera elegancji.

„Pamiętaj, synu, nigdy, ale przenigdy nie pozwól, żeby ci narzucili, co masz myśleć, rób swoje” – poradził mi, ściskając dłoń na pożegnanie. W ojcowskie tony, apelując do czystego i niewinnego sumienia, uderzył facet, który kilka dni wcześniej puścił na całą rozkładówkę mój wywiad z jednym z baroniątek SLD. Chwała mu za to, bo – jakby na to nie patrzeć – koniec końców w tym wszystkim rozchodzi się przecież o wierszówkę. Problem w tym, że ja takiego wywiadu nigdy w życiu nie przeprowadziłem. „O co więc chodzi?” – przemknie zapewne przez myśl co bystrzejszym. Ano w tym właśnie momencie dochodzimy do pewnego detalu, który w połączeniu z większą korpokasą sprawił, że postanowiłem zejść z trybuny. Kilka dni przed porzuceniem gazety-matki dostałem bowiem rzadko spotykaną propozycję zawodową, i to taką z kategorii „nie do odrzucenia”.

„Chcesz, kurwa, żebyśmy cię wywieźli w bagażniku nad Wisłę?” – tak mniej więcej brzmiała, a jej realność warunkowało niespełnienie przeze mnie kilku wcześniej postawionych wymagań oraz ewentualna odmowa dalszego komunikowania się ze składającymi ową propozycję smutnymi dżentelmenami.

A było ich trzech. Działacze partii, która była spadkobierczynią tej, o której broń Boże nie można powiedzieć, że to „płatni zdrajcy, pachołki Rosji”. Nie, tak tego na pewno nie można ująć. Co nie zmienia jednak żadnego z faktów, o których już wspominałem, a więc, że dżentelmenów było trzech, mieli do mnie interes i każdy z nich utulony był w pogłębiającym się smutku.

Cierpiąc przez chwilkę na minisyndrom sztokholmski, nawet zacząłem im współczuć. Na ich maniakalno-depresyjne nastroje niepośledni wpływ miała bowiem moja dziennikarska twórczość. Twórczość to w tym miejscu może zbyt wielkie słowo, ale biorąc pod uwagę, że kogoś o bezsenność może przyprawić notka na trzysta znaków w nieczytanej już chyba przez nikogo biuletynogazetce, to przyznacie, że siła oddziaływania jednak całkiem, całkiem.

W tej bowiem notce opisałem partyjne powyborcze układanki. Czyli: kto będzie kim i na jaką funkcję już się szykuje, jeśli wyborczy szwindel się uda. Skomplikowaną sytuację dzielenia skóry na politycznym niedźwiedziu nadał mi i wyłuskał jeden z informatorów umocowany w tejże partii, który jak to na informatorów dziennikarzy przystało – rozgrywał tym jakieś tam swoje interesy (tylko nie kręćcie głowami i nie mówcie, że nie wiedzieliście, że właśnie tak to się odbywa – nie zamierzam pisać tej książki dla naiwniaków).

Żeby cała ta sytuacja była jeszcze bardziej tragikomicznie śmieszna, to w składzie oficjalnej delegacji smutnych dżentelmenów znalazł się również mój rzeczony informator. Przyjechali późnym popołudniem pod redakcję. Poprosili, żebym zszedł i z nimi pogadał. Na nasze potrzeby nazwijmy ich Budyniem, Wałkiem i Królikiem (ten ostatni to właśnie moje „głębokie gardło” – ach jak intrygująco to brzmi!). Unikam podawania prawdziwych nazwisk, gdyż wszyscy ci panowie nadal aktywnie uczestniczą w życiu publicznym, obecnie jako radni uprawiając tym razem „poletko pana P.” w stolicy, a ja przecież nie chcę burzyć społecznego zaufania wobec nich. No naprawdę, za kogo mnie macie…

Tak więc przechodząc do sedna – cała ta trójca jak jeden mąż wymagała ode mnie udzielenia odpowiedzi na jedno proste, aczkolwiek zasadnicze w ich wąskim horyzoncie widzenia, pytanie: „Kto ci, kurwa, powiedział, że ona ma zostać wiceprezydentem?”. Przy czym, dopytując o ten problem, panowie, najwyraźniej już zafascynowani amerykańską, a nie radziecką kinematografią, odgrywali role dobrego, złego i fajtłapowatego policjanta.

Zaczął dobry. „Z uwagi na naszą wieloletnią przyjaźń…” – próbował mnie złamać okrągłymi frazesami. Cięższą rolę do odegrania miał Królik. Musiał bowiem grać wbrew sobie, wbrew obiektywnej prawdzie, która stanowiła, że to właśnie on mi nadał te wieści. „Piotruś, powiedz, kto ci powiedział. Oni myślą, że to ja. Jak im nie powiesz, to mnie wypierdolą – płakał, błagając, mimo że przecież nikt nie miał na myśli stosowania wobec niego przemocy seksualnej. – Nie pozwól im mnie zniszczyć” – łkał jak małe dziecko, choć jest mężczyzną naprawdę godnej postury.

Najmniej jednak podatny na moje tłumaczenia, że jest ta cała tajemnica dziennikarska i żeby nie wiem co, to nie mogę powiedzieć, był najbardziej nobliwy z dżentelmenów. „Nie pierdol – podsumował moje wywody Budyń. – Wiesz, co my kiedyś robiliśmy z takimi jak ty? – zapytał, a mój mózg podsunął mi, nie wiedzieć czemu, obrazki z porwaniem księdza Popiełuszki. Okazało się, że jednak istnieje coś takiego jak «szósty zmysł». – Chcesz, kurwa, żebyśmy cię w bagażniku wywieźli nad Wisłę?” – propozycja, którą przeczuwałem, została w końcu wypowiedziana. A że to mogły nie być przelewki, świadczył fakt, że auto, którym przyjechali panowie, było odpalone i gotowe do jazdy, dysponując przy tym nader pokaźnym bagażnikiem.

Stojąc pod pręgierzem konieczności podjęcia jakiejś decyzji, postanowiłem nabrać ich na trik z kompromisowym rozwiązaniem. Najmocniej przeprosiłem, że nie będę im w stanie pomóc nawet w zamian za tak przyjacielską propozycję przejażdżki, którą mi przedstawili, i obiecałem, że wyjawię naczelnemu, kim był mój tajemniczy informator. Wałek i Budyń przystali na to od razu, wiedzieli bowiem, że mój szef siedzi w kieszeni u ich szefa, i tylko biedny Królik, pocąc się i czerwieniąc, też musiał udawać, że to rozwiązanie całkiem go zadowala.

Sęk w tym, że jakoś tak mam, że obietnice traktuję jako obowiązujące tylko do czasu, kiedy mi one odpowiadają (nie sprawdzajcie, proszę, kto też tak robił, bo nie należę do jego fanów). A ta zaczęła mi ciążyć już w momencie, gdy przez nikogo nie niepokojony wróciłem przed ekran swojego ledwo zipiącego komputera w redakcji. Naczelnemu powiedziałem, co się stało, nie zdradzając jednak ostatecznie, kto był moim źródłem.

Wtedy zaczęła się tura „politycznych negocjacji”. Stanęło na tym, że w weekend, kiedy miałem wolne, ktoś przeprowadził włazodupczy wywiad z partyjnym baroniątkiem, który na dwóch szpaltach wydrukowano w poniedziałkowym numerze. Wszystko to okraszone moim nazwiskiem w ramach pokuty i naprawy przyjacielskich stosunków z naszym partyjnym organem głównym – wyjaśniając to w socrealistycznej nowomowie. Sążnisty wywiad miał zrekompensować partii szkody rzekomo poniesione w związku z ujawnionym przeze mnie politycznym straganem, na którym kupczyła aż miło. To przelało czarę goryczy w mojej romantycznej wówczas jeszcze duszy i postawiło nie tyle kropkę nad i, co na końcu zdania, a tym samym zakończyło moją przygodę z pismem proletariuszy wszystkich krajów, którzy już od dawna nie chcieli się łączyć.

***

Szkło i metal. Wszędzie tylko szkło i metal. W zasadzie szkło jednak przeważało. Odbijało świecące słońce tak, aby za żadną cenę nie wpuścić go do środka eleganckich budowli. Słońce jest złe, słońce może przypomnieć korponiewolnikom o tym, że gdzieś jeszcze jest inne życie, że jest śmiech, zielona trawa, myśli wolne. Dlatego promienie słońca trzeba było odbić ogromnymi lustrzanymi taflami szkła, świat zewnętrzny zasłonić kartonowo-gipsowymi boksami – tak, aby hodowani korpoludzie, podłączeni do komputerów niczym rzężący staruszkowie do respiratorów, kurczyli się w sobie, by ich nadnercza wręcz tryskały kortyzolem, czyli – mówiąc oględnie – by srali w gacie ze strachu, że poza tym zimnym i idealnym budynkiem nie ma innego życia, a nawet gdyby było, to oni sobie w nim nie poradzą.

„Takiś mądry – powiecie – to po coś się tam pchał?” Odpowiedź jest prosta (i nie musicie skreślać niepotrzebnego): a) kasa, Misiu, kasa i b) wtedy tego wszystkiego jeszcze nie wiedziałem. Niestety…

Stałem więc w centrum korpo-Mokotowa odstrzelony w najlepsze ciuchy jak stróż w Boże Ciało i patrzyłem na szklany dom, a właściwie szklany pałac, jak chłop małorolny na ciągnik. Z rozdziawioną gębą, czyli czując strach, ale i podniecenie. „Idealny świat” – porównywałem to z dotychczasową marną egzystencją. W duszy mi się kotłowało niczym w garze jak pewnie wielu zakompleksionym przybyszom z mniejszych miast, których dopuszczono na wyśnione łono stolicy.

„Czy się uda? Czy dam radę?” – ściskało w dołku. To znowu: „To szansa, jak to wyjdzie, to zawojuję już cały świat” – debilny optymizm wraz z hiperwentylacją uderzał do mózgu. I tak z głową napuchłą od nie wiadomo jakich oczekiwań i wyobrażeń, jednocześnie spocony i częściowo sparaliżowany strachem i stresem, podjąłem decyzję: „Wchodzę”.

Ochrona, bramki na specjalne karty magnetyczne – tu już nie ma miejsca na radosne wbieganie i spadanie ze schodów. Dziennik wejść i wyjść.

„Czwarte piętro, życzę miłego dnia” – wykrzywiają się usta, nad którymi lodowata panna umieściła modne okulary kujonki, a jej słowa zioną takim chłodem, że klimatyzacja w ten ciepły dzień zdaje się nie mieć już racji bytu. W windzie tłoczno. Suniemy w górę w milczeniu. Zaraz otworzy się nowy etap w moim zawodowym, ale pewnie i nie tylko, życiu. Jaki będzie? Przed oczami stają mi strzępki obrazów z rozmowy kwalifikacyjnej.

„Ale wiesz, my potrzebujemy, jakby ci to dobrze wytłumaczyć, pistoleta – swoją filozofię pracy wyłuszczył mi szef działu krajowego. – My potrzebujemy takiego dziennikarza, dla którego nie będzie rzeczy niemożliwych. W ogóle lepiej, żeby nie znał tego ostatniego słowa. Jak coś zlecamy, to to ma być zrobione, i nie pytamy, w jaki sposób się udało. Interesuje nas tylko, czy się udało. Łapiesz?” – mrugnął do mnie porozumiewawczo. Na rozmowie o pracę, jak to na rozmowie o pracę, jeśli ci na niej zależy, to szefostwu in spe przytakujesz we wszystkim. „Uchodzę za dziennikarza od misji specjalnych” – pochwaliłem się i napuszyłem jak paw. To w końcu ja miałem na tyle odwagi, żeby spotkać się i przeprowadzić wywiad z przywódcą neofaszystów, których rozjeżdżaliśmy od niepamiętnych czasów na łamach i którzy byli dla nas, „lewaków”, śmiertelnymi wrogami, i to nawet ze zwielokrotnioną wzajemnością. To mnie wyrzucono z konferencji prasowej organizowanej przez Episkopat Polski, gdy na wyraźne redakcyjne polecenie zacząłem zadawać niewygodne pytania o finansowanie przez miasto pielgrzymki papieża, zwracając się do kościelnego dostojnika per pan. To ja obnażyłem dwulicowość prawicowego polityka, który bezlitośnie rozprawiał się z oficerami Ludowego Wojska Polskiego, ukrywając przy tym skrzętnie, że jego ukochany ojczulek również był jednym z nich, a nasz mały polityk żywił się lepiej i dorastał w bardziej luksusowych warunkach niż inne dzieci na jego żołdzie właśnie. To ja napisałem lepki reportaż z bicia seksualnego rekordu świata przez białogłowę kryjącą się pod pseudonimem Marianna Rokita. Wreszcie to ja kupowałem w Dalikowie kościół dla Urbana.

Ja, ja i ja – swoje dziennikarskie ego nadmuchałem do tak niewyobrażalnych rozmiarów, że już całkiem przeświadczony o swojej niepowtarzalności, wypaliłem: „Chcecie, żebym był waszym pistoletem, to będę” – powziąłem publiczne postanowienie. „No tak, tak, ale czy będziesz w stanie nam też zrobić targeta, jak zajdzie taka konieczność?” – pisnęła, jak na moją nutę o ton za wysoko, paniusia pragnąca podkreślić fakt, że też uczestniczy w spotkaniu. Jak się okazało, była to lubiąca się szarogęsić wiceszefowa działu. „Jak będzie trzeba, zrobię wszystko, nie tylko targeta, mimo że w tej chwili nawet nie do końca wiem, co to jest” – starałem się nadać swojemu głosowi jak najbardziej czarujący ton. Wyszło to średnio, bo niestety w swojej prostolinijności nie umiem udawać choćby minimalnego zainteresowania szpetnymi i pokracznymi niewiastami, po których już na pierwszy rzut oka widać, że cierpią na anemię w postaci niedoboru witaminy C. A właściwie „ce-ha” – jeśli wiecie, o czym mówię, zbereźnicy.

Z tych reminiscencji wyrwał mnie dzwonek windy – czwarte piętro i zarazem mój pierwszy dzień w największym tabloidzie w tej części Europy. W dziale krajowym tłok i gwar, którego mogłaby pozazdrościć niejedna ogólnopolska redakcja. Miejsce, jak na nowego w zespole przystało, dostałem jak najgorsze. Pośrodku działu, twarzą do ściany, tyłkiem do wszystkich innych. Żadnego oficjalnego powitania w stylu: „Witaj na pokładzie, to jest nasz nowy pracownik” i takie tam. Szef krzyknął tylko do jednego z redaktorów: „Kamyk, to jest nowy. Możesz z nim zrobić, co chcesz. Miej go na oku” – w ten oto sposób zostałem przynajmniej przedstawiony swojemu mentorowi.

Facet po czterdziestce, typowy maczo (sprawdzić, czy nie gej) w kowbojkach, a pod rzadkim wąsikiem uśmieszek znamionujący wyjątkową szujowatość. Kryzys wieku średniego mocno manifestował zaś na… głowie. Sorry, nie będziemy się przecież oszukiwać, że jak ktoś jest łysy, a cztery włosy spina w kucyk, to wszystko jest z nim w porządku. To akurat wiedziałem nawet w tamtych czasach.

„No dobra, młody – zaczął mój mistrz, a ja spodziewałem się, że wygłosi pogadankę filozoficzną dotyczącą tajników tej pracy. Sami wiecie, jakieś wskazówki co do budowania tytułów, informacje, co dla tej gazety jest ważne, na co szczególnie trzeba być uwrażliwionym. Zamiast tego nauczyciel wykrzyknął: – Pierdolnij mi kilka kup i szortów. Byle na szybko!” – z satysfakcją charakterystyczną dla tych, którzy upajają się władzą, nawet iluzoryczną.

Z tego wszystkiego ogarnąłem tylko bluzg oraz to, że zadanie jest zdeterminowane czasowo, i to z wysokim priorytetem. Na szczęście zza morza biurek i monitorów wychyliła się znajoma, nieco otyła albo zapuchnięta od alkoholu nieogolona twarz. To był Kanon, z którym kiedyś pracowałem w kontrowersyjnym tygodniku z „wielkimi uszami”.

Kolega wyjaśnił mi, że szorty to króciutkie notki informacyjne, w których poza tytułem można zmieścić w porywach jeszcze dwa zdania. Intrygujące zaś od początku kupy okazały się rozczarowującymi w swojej normalności nieco większymi artykulikami, czasem ozdobionymi mordochwytami, oj, pardon, zdjęciami twarzy ich bohaterów (wtedy już jednak przechodziły metamorfozę i zamiast kupami, zwano je bablami).

„No jak, nasrałeś mi już coś?” – zachrypiał Kamyk, przerywając mi rozmowę z dawno niewidzianym kumplem.

Całkiem smaczne gówno, czyli jak się to robi…

W kupy i szorty wpadłem po uszy. Wiadomo – każdy nowy musi uregulować frycowe. Choć ja i tak nie miałem najgorzej, bo nie wysyłali mnie na targety. No spróbowali raz, ale z takim skutkiem, że potem w mojej siedmioletniej karierze w brukowcu mogłem się pochwalić, że jestem jedynym znanym przypadkiem dziennikarza tabloidu, który na swojej tablicy osiągnięć i chwały owego trofeum w postaci targetowego łba nigdy nie miał.

Wiem, wiem – nadal nie wyjaśniłem, o co w tym tak naprawdę chodzi. Wszystko dlatego, że chciałem zachować jako taką chronologię w tej i tak chaotycznej przecież opowiastce.

Z samego rana na rozmowę poprosił mnie Kamyk. A właściwie nie tyle poprosił, co wezwał, i nie na rozmowę, bo wykrzyczenie jednego zdania, i to w dodatku niezłożonego wielokrotnie, trudno uznać za dialog.

„Weź no mi skocz do Centrum Onkologii i naruchaj trochę targetów. Foto już czeka” – zarzucił redakcyjną grypserą. Dopiero jadąc z fotografem na Ursynów, dowiedziałem się, czym są owe tajemnicze targety. To po prostu zwykli „bohaterowie” będący ilustracją do artykułów. Jak piszesz o podwyżkach cen prądu, to za target będzie robić emerytka, której nie stać na opłaty (w spracowanych dłoniach musowo ma trzymać rachunki), jak rozjeżdżasz polityków bawiących się za nasze, to zbijasz to z zasuszoną matką, która ma uczepioną u spódnicy wygłodniałą gromadkę bachorów rozdziawiających paszcze z przeraźliwym wrzaskiem: „Jeść!” (jasne, że na zdjęciu tego nie słychać, ale musisz to opisać w taki sposób, żeby było jeszcze bardziej przerażające niż w rzeczywistości).

Jest jeszcze kilka innych żelaznych zasad dotyczących targetów, które z pozoru wydają się błahe, ale jak już niejeden pismak się przekonał, niespełnienie ich może skutkować wykopaniem z redakcji celem posłania kolejnej ekspedycji poszukiwawczej.

Otóż target musi mieć „ka-wu”. A to, drogie dziatki, oznacza kontakt wzrokowy. Robiąc targeta, trzeba więc pamiętać, że ma się patrzeć w obiektyw. To ponoć buduje intymną bliskość z czytelnikiem, też potencjalnym targetem przecież. Okularnicy odpadają. Według tabloidowej filozofii, dla czytelników tegoż wyglądają nazbyt inteligentnie, może być problem z identyfikacją i uronieniem łzy nad taką historią. Zezowaci też nie mają racji bytu. Ani tacy, co to mają zbyt wyszukane nakrycia głowy lub stylistów fryzur ze zbyt wybujałą fantazją. Moherki przechodzą, łysiny z pożyczkami nawet z przeciwległych krańców głowy też. I, na Boga, niech te targety się jakoś uczciwie nazywają. Przejdą wszystkie Zbigniewy, Tadeusze i Mariany Kowalskie. Nie próbujcie przynosić targetów z obco brzmiącymi nazwiskami i imionami – patrz wyżej: czytelnik nie okaże im empatii.

Kolejna ważna sprawa: wiek. Nie zapomnij, do kurwy nędzy (jak podkreślał wagę tematu pewien redaktor), zapytać targeta o wiek. Dlatego jako sumienny dziennikarz (wówczas 25 l.) spisuj dokładnie liczbę wiosen targeta (65 l.), bo inaczej pan redaktor (43 l.) każe ci najzwyczajniej to zmyślać. To zresztą stała udręka z targetami. Te ludzie są takie głupie, że wcale nie tak chętnie chcą pozować do mordochwytów (portretów) i pokazywać swoje ryje (twarze) w najsłynniejszym brukowcu.

Dlatego jak już będziesz mieć targeta, dajmy na to, emerytalnego, to szanuj go i pilnuj jak oka w głowie. Nie zmieścił się do tematu o waloryzacji? Schowaj go i wyciągnij jak asa z rękawa do innego tematu, na przykład drożyzny. A że on wcale o tym z tobą nie rozmawiał? Jedno z podstawowych brukowych prawideł stanowi, że nie ważne, co target powiedział, ważne, co mógł powiedzieć. „No ale powiedz mi, czy on by, kurwa, nie przytaknął, że wszystko jest cholernie drogie, jak narzeka, że ma niską emeryturę? Wejdź w jego skórę, no pomyśl jak target” – nawoływał w takich sytuacjach jeden z redaktorów. No i co, ma rację, że mógłby tak powiedzieć? No mógł, a że nie powiedział, no ale mógł! Zaczynacie już łapać tę logikę, hę?

Wróćmy jednak do mojego zadania. Jak już pewnie zdążyliście się domyślić, kiedy jedziesz zrobić targety do szpitala onkologicznego, to… właśnie tak – musisz złapać takie, które na tego raka już zdychają. Albo od biedy właśnie dowiedziały się, że cholerstwo je trawi, a ze strachu w ich oczach wnioskujesz, że kompletnie nie wiedzą, co teraz.

Na ursynowskiej onkologii dzień jak co dzień. Czyli sądny Armagedon. Jedni właśnie usłyszeli wyrok, inni łudzą się, że dostaną odroczenie choćby na chwilę, ostatni, często leżąc na przepełnionych korytarzach, dogorywają, czekając już tylko na kata.

W powietrzu zapach strachu. I nie jest to żadna figura retoryczna. Możesz szorować się pół dnia i wyłoić butelkę perfum, ale smrodu strachu przed chorobą, bólem i długotrwałym cierpieniem nie zabijesz. Tak właśnie cuchnie śmierć. Ale ten odór znamionujący sprawy ostateczne – tak jak i w dzikiej naturze, tak i tu – bywa kuszący. Oczywiście dla nas, dziennikarskich hien. Zamiast kłów rozrywających truchło mamy aparat, którym będziemy robić zdjęcia nawet z ukrycia i wbrew woli fotografowanych osób, zamiast ostrych pazurów szarpiących ścierwo – jeno notes i długopis do ubarwiania i jeszcze mocniejszego podkręcania historii, które już i tak wystarczająco przecież krwawią.

Podchodzimy więc do kobiety (na oko 35 l.), pstryk. „Czy udzielono pani wystarczającej pomocy? – pytam, wymachując legitymacją dziennikarską i przywdziewając zatroskaną minę, pstryk. – Jak pani ocenia polską służbę zdrowia?” – indaguję, pstryk, fachowo. „Ja? – zaskoczona kobieta zdaje się być jak wyrwana z letargu, pstryk. – Ja się właśnie dopiero dowiedziałam, że…” – zalewa się łzami, więc teraz już bez pardonu pstryk, pstryk, pstryk! „Nie mam «ka-wu». Nie nadaje się” – szturcha mnie w ramię fotograf. Oczywiście również zrozpaczony, ale z innego powodu.

Stoję oszołomiony. Przed chwilą kobieta, która dopiero co odebrała wyniki badań, być może nam jako pierwszym zwierzyła się, że ma raka, że zaraz może jej nie być, a nasze największe zmartwienie to to, że gdy łkała, mówiąc to, nie patrzyła w obiektyw.

Okej. Jeszcze jedna próba. Na tapecie emeryt (81 l.) w wędkarskiej kamizelce i skórzanej czapce z futerkiem, takim klasycznym wsiowym „żółwiku”. Żali się, że już go nie chcą za bardzo leczyć, bo jest za stary. Z wygniecionej czarnej reklamówki ze złotym napisem „Hugo Boss” wyciąga sterty papierów. Dokumentacja choroby. Że wycięli mu odbyt i wstawili sztuczny. Że chemia. Naświetlanie. Że w brzuchu już coś gnije. Czuję, że zaraz puszczę pawia. Odwracam się na pięcie i wybiegam ze szpitala. Dopada mnie zziajany fotograf. Próbuje mi wciskać to, co i jemu ktoś kiedyś brudnymi łapskami nawkładał do głowy, że jak nie pokażemy tych ludzi i ich cierpienia, to nikt im nie pomoże i nie przejmie się ich losem. A mnie coś świta, że bez tej ich traumy, bez tego mięsa – jak to się potocznie i z elegancją nazywa – po prostu gorzej się sprzedamy. Nie jesteśmy instytucją charytatywną, liczą się słupki, tylko słupki, nie ludzie. Spadki sprzedaży nie mogą być większe niż pięć procent w skali roku, bo inaczej sam redaktor naczelny kładzie głowę.

„Przyszedłem tu robić politykę, a nie wydarzeniówkę” – wykrzykuję do fotoreportera chyba tylko po to, żeby zagłuszyć żrące mnie od środka wątpliwości. „No dobra, jesteś nowy, to nie wiesz. Tutaj mało kto daje radę zrobić choć jednego targeta” – odpala fajkę fotopstryk, a po drżących rękach widzę, że choć dla niego to nie pierwszyzna, to też gdzieś na psychice zostawia skazę.

„Jak się nie da, to nie da. W takich sytuacjach zazwyczaj idziemy na pizzę, żeby zabić czas. W redakcji powiemy, że nie chcieli gadać” – wskazuje palcem na lokal znajdujący się niemal u bram szpitala. Jak na zdrowych, którzy tylko otarli się o śmierć, objadamy się wręcz chorobliwie. Jemy nerwowo i łapczywie. Nadal czujemy smród szpitala, którym przesiąkły nasze ubrania i włosy. Próbując zapomnieć, wgapiamy się tępo w telewizor. Pizza ma tego dnia dziwny, metaliczny posmak.

***

Afery o brak targeta nie było. Tak naprawdę nikt się chyba nie spodziewał, że uda się go zrobić. Choć nie obyło się bez małej kary. Resztę dyżuru miałem spędzić na realizacji tematu z kategorii „z dupy wzięte”. Chodzi o to, że ktoś coś sobie w redakcji wymyślił, a teraz trzeba tylko znaleźć osobę publiczną, która jeśli nie wprost, to przynajmniej częściowo potwierdzi, że w danej sprawie może być coś na rzeczy.

Tym razem chodziło o tak zwane bykowe, a więc podatek, który tak jak w słusznie minionych czasach PRL-u mieliby płacić bezdzietni kawalerowie. Na kolegium redakcyjnym ktoś wpadł na świetny pomysł, że takim kolejnym podatkiem można by nieźle nastraszyć Polaków i wywołać ogólnonarodową dyskusję. A na chęć wprowadzenia takiego pomysłu w życie należało teraz tylko naprowadzić któregoś z zatroskanych o malejącą populację Polaków posłów prawicy.

„Czy byłby pan za wprowadzeniem podatku dla tych, którzy nie chcą mieć dzieci?” – tak zadawane pytanie nie przyniosło rezultatu. Przepytywani telefonicznie posłowie niezbyt entuzjastycznie reagowali na ten pomysł. Trzeba więc było zmienić taktykę. Najpierw zasłona dymna i gadka o tym, że rzeczywiście problemem jest to, że Polacy mają coraz mniej dzieci. Potem dalsze usypianie wroga. Jakie remedium? Ulgi, programy socjalne? Tu pełna zgoda i przydługawa, wprawiająca w stan drzemki i odrętwienia paplanina polityków. Wreszcie kontratak. To może by tak podatek dla tych niebieskich ptaków, którzy nie chcą mieć dzieci? Jak się potem okazało, przynętę połknął młody poseł Ligi Polskich Rodzin. „Czy ja wiem… – wcale nie wydawał się zachwycony takim pomysłem. – Można by się zastanowić, jeśli…”. Tych „jeśli” i zdań warunkowych było naprawdę dużo. Zreferowałem owoce wielogodzinnej pracy redaktorowi prowadzącemu, wściekając się na siebie, że znowu nie wyszło. „Ocipiałeś? – usłyszałem coś, co początkowo wziąłem za naganę, choć w jego głosie pobrzmiewała z daleka nuta zachwytu. – Przecież to jest świetne, z czym ten matoł się wysypał. Dajemy to na jutro” – zakrzyknął zadowolony wydawca, któremu w ostatniej chwili spadł z gazety jeden z wcześniej planowanych tematów. Bykowe na zapchaj dziurę nadawało się w sam raz. Spisałem z całą „starannością i właściwą rzetelnością dziennikarską” rozmowę z młodym i miłym panem posłem. Następnego dnia przeczytałem krzyczące z łamów: „Znowu nas złupią! Poseł LPR chce podatku od kawalerów”. A miły pan poseł Krzysztof przestał być miły. Tak naprawdę w ogóle przestał. Ze mną rozmawiać.

„No to teraz wydziergasz mi takie lolo-ideolo, że Polacy mają zbyt mało dzieci i żeby państwo politycy coś na to zaradzili” – oznajmił po kilku dniach mój mentor. Owo „lolo-ideolo” było rodzajem najbardziej znienawidzonego przez dziennikarzy tekstu. Był to taki quasi-apel, coś jak manifest, olaboga, jest źle, niech ktoś coś z tym zrobi. Wodolejstwo i powtarzanie banałów, którym my, tabloid, pokazywaliśmy, że też uczestniczymy w publicznym dyskursie o ważnych sprawach, i to może nie być wcale nasze ostatnie ani ostateczne słowo.

„Ale jak mam napisać pod własnym nazwiskiem taki tekst, skoro kilka dni temu rozjeżdżałem posłów za to, że właśnie mają jakieś pomysły w tej sprawie” – postanowiłem rozbroić tykającą bombę sokratejską metodą męczących pytań. „Ja pierdolę, jesteś profesjonalistą, pamiętaj o tym – warknął mój nauczyciel. – Twój profesjonalizm polega właśnie na tym, że chłodno, bez emocji możesz jednego dnia napisać coś, a następnego kompletnie temu zaprzeczyć” – wyłuszczył mi sedno sprawy.

„Pamiętaj, tabloid nigdy się nie myli, ale czasem zmienia kurs, jeśli zauważy, że opinia społeczna też zwraca się w inną stronę” – dodał, przywołując anegdotkę dotyczącą jednej z zachodnich bulwarówek. Pewnego dnia redakcja poinformowała o śmierci popularnego polityka, co okazało się kompletną bzdurą. Czy sprostowała kłamliwe informacje? Gdzie tam. Za wciąż żywym politykiem wysłała swoich najlepszych paparazzich, którzy przyłapali go, gdy ten miał w dłoniach wydanie tejże właśnie gazety informującej o jego śmierci. Jak brzmiał tytuł artykułu okraszonego rzeczonymi zdjęciami? „Tylko u nas! Polityk XYZ żyje”.

***

W życiu często nie dostaje się tego, na co się zasłużyło. Ba, zazwyczaj nie dostaje się tego, na co się zasłużyło. No chyba że to chlamydia albo któraś z innych niezbyt modnych rzeczy. Ale ja ten jeden raz w życiu miałem farta. Wydarzyło się coś, co sprawiło, że kierownictwo redakcji zwróciło na mnie uwagę zaledwie po miesiącu niezbyt produktywnego plątania im się pod nogami. Choć nie do końca była to moja zasługa.

Otóż do szefa mojego działu pofatygował się jeden z wicków we własnej osobie (ha, ha, ha, nie wacków, tylko wicków, to taki zastępca redaktora naczelnego, poważna persona, więc proszę bez penisopodobnych skojarzeń).

Przybył ci on ze zleconym tematem. Szefowi pomysł niezbyt przypadł do gustu, ale nie mógł dać tego po sobie poznać. Wpadł więc na genialny pomysł – da temat do obrobienia najmłodszemu stażem (zgadnijcie, kto zacz), dzięki temu wazeliniarsko zaspokoi swojego pryncypała, a jednocześnie niezbyt osłabi zespół zajęty „poważnymi”, bo wymyślonymi przez niego tematami.

„Miśnik, chodź tu, jest zlecenie” – zawołał mnie, tradycyjnie przekręcając nazwisko. Wickowi stanęły dęba resztki włosów na wyłysiałej głowie. „Jak on się, kurwa, nazywa? Michnik? Michnik w tabloidzie?” – tak mocno zacierał ręce, że aż mu pobielały kostki. Na nic zdały się tłumaczenia, że usłyszał to, co jako cierpiący na „Agorafobię”, chciał usłyszeć. Dla niego już na zawsze pozostałem „tym Michnikiem”.

Zlecony temat na początku wydawał się prosty. Pewien dupek (wczesne rozpisanie dobrych i złych postaci dramatu pozwala odpowiednio emocjonalnie nakręcić się względem sprawy: my – dobrzy, tamci – źli), bliżej nikomu nieznany, acz wpływowy prezes Krajowej Rady Spółdzielczej, sprzeciwiał się głośnemu projektowi ustawy dotyczącej „wykupu mieszkań za złotówkę”. Gardłował w tej sprawie na zebraniach, pisał listy do mediów i lobbował w sejmie wraz z chłopami z PSL-u.

Polecenie było proste. Należy go rozjechać walcem atomowym naszej nieomylnej dziennikarskiej krytyki. Z delikwentem najpierw trzeba pogadać, następnie wyrwać z kontekstu kilka jego słów i sprzedać je w jątrzącym tonie. Na koniec dobić go publikacją o zbytkach i luksusach, jakimi otacza się ten krwiopijca, który zwykłym ludziom (czyli targetom) nie pozwala wykupić tych zatęchłych nor w blokach z wielkiej i przede wszystkim szarej płyty.

Tyle że gość jest cwany. Syczy mi przez telefon, żebym znalazł innego wała, bo on z brukowcem gadać nie będzie. Z pomocą nie pierwszy już raz przybywa Kanon, który powoli wyrasta na mentora numer dwa, choć bez tego wkurzającego belferskiego zadęcia. Jego rada jest prosta i zarazem zabójczo skuteczna. A przy okazji bardziej niemoralna niż propozycja z filmu z Demi Moore.

Nawet służby specjalne rzadko to robią nie tylko dlatego, że to pewnie sprzeczne z prawem, ale i z bardziej prozaicznego powodu – to zwykłe kurestwo. Grzech śmiertelny dla dziennikarza, coś, co stawia go poza nawiasem zawodu. „Zadzwonimy tam i podamy się za inną gazetę – wypalił Kanon. – Spoko, robimy tak często, więc nie marudź. Myślisz, że politycy i gwiazdki lubią z nami gadać? Jakoś musimy sobie radzić” – wyprowadzał mnie z mroków naiwności i niewiedzy. Gdy zacząłem coś jąkać o dziennikarstwie, prawie prasowym i normach moralnych (tak, miałem wtedy jeszcze takie terminy w słowniku), niemal popłakał się ze śmiechu. „Pracujesz w brukowcu i nazywasz się dziennikarzem? Stary, my jesteśmy tylko media workerami, więc się nie przejmuj” – poradził. Z „Trybuną Spółdzielców” pan prezes Alfred umówił się bardzo chętnie. Jeszcze tego samego dnia zaprosił jej dziennikarza wraz z fotoreporterem do eleganckiej siedziby związku przy ulicy Jasnej w centrum stolicy. Można? No można…