Wywczasy Młynowskie. Nowele - Adolf Dygasiński - ebook

Wywczasy Młynowskie. Nowele ebook

Adolf Dygasiński

0,0

  • Wydawca: Armoryka
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2020
Opis

Zbiór nowel Adolfa Dygasińskiego, który w swojej twórczości często poruszał tematykę życia mieszkańców wsi i małych miasteczek, podkreślając wspólnotę losów ludzi i zwierząt. Utwory zawarte w tym tomie to: „Zasady i mięso”, „Rogieluk” ,„Kwiatek”, „Zeus i Eugienes”, „On i Psyche”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 206

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adolf Dygasiński 

 

Wywczasy Młynowskie

 

NOWELE

 

Armoryka

Sandomierz

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1895.  

Zachowano oryginalną pisownię.

  

© Wydawnictwo Armoryka

  

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

  

ISBN 978-83-7639-072-7  

  

  

ZASADY I MIĘSO.

    

I.

    

 Pan Hugo Brzdączkiewicz, filolog i nauczyciel prywatny, wypiwszy raz wieczorem „Pod elektrycznością” cztery kufle jasnego piwa łódzkiego, powolnym krokiem wracał do domu. Po drodze przystawał na ulicy, gdyż stan organizmu dawał mu do myślenia. Nieswój był pan profesor.

 Może zjadł kawałek mięsa z lichym sosem – jak to w restauracji – i system trawienia z trwogą oczekiwał zbliżającej się katastrofy; może nie dopił miary piwa, a może, jak na swą osobę, wypił zadużo.

 – Czy ja piłem wódkę przed jedzeniem? Piłem przy bufecie, dobrze pamiętam, nalewała mi ta blada panienka; potem zakąsiłem surową szynką... Wszystko przecież zdrowe! A co było po kolacji?.. Plasterek sera litewskiego, no i kawa czarna. W czasie kolacji wypiłem dwa kufelki; po kolacji miałem takie jakieś pragnienie, że nie wiadomo, jak i kiedy, wsiąkło cztery. Może się toto pomieszało z czarną kawą, no i rewolucja – Sodoma, Gomora!

 Przybył do domu, jeszcze nie przestąpił progu, gdy go chwyciła czkawka.

 – Odzywa się – pomruknął – ale kwestja, co?...

 Spojrzał na zegarek: pięć minut do dwunastej. Miał do poprawienia wypracowania uczniów, jednak ze wstrętem odwrócił wzrok od stu kajetów i powiedział sobie:

 – Wyleżę się dzisiaj porządnie!

 Zdjął buty, włożył pantofle; następnie z nadzwyczajną flegmą zdejmował z siebie różne części ubrania, jedną po drugiej, i nareszcie wlazł pod kołdrę.

 Teraz zdmuchnął świecę, przytulił głowę do poduszki. Nie, nie mógł zasnąć. Ziewał, sapał, postękiwał, przewracał się z boku na bok, a nie zasypiał. Słyszał wyraźnie w brzuchu jakieś szmery: to kruczenie, to znowu jakby przelewanie płynów z naczynia w naczynie; niekiedy coś pisnęło, syknęło. Oprócz tego, majaczył cokolwiek i własne jego życie w obrazach przesuwało mu się przed oczyma.

 Niegdyś u Wojcieszkowej na Niecałej jadał zdrowe gospodarskie obiady po dwadzieścia pięć kopiejek, nigdy się nie struł, był zdrów, silny. Wtedy około południa uczuwał apetyt ogromny, a obiady jadał z przyjemnością, wyrównywającą rozkoszy; nieraz się spocił, zmiatając z talerzy.

 „Pod trzema koronami” na Bielańskiej było także dobrze i tanio, a teraz – Sodoma i Gomora! Westchnął. „Gdzież dzisiaj można zjeść kawałek rzetelnej pieczeni z rożna?”

 Był taki ogródek Laszkiewiczowej na Miodowej. Cóż tam za przepyszne kotlety z groszkiem podawali! Proszę sobie wyobrazić i palce lizać!...

 – Jestem w domu! Wczoraj, w jakiejś restauracji na Marszałkowskiej, blisko ogrodu Saskiego, jadłem siekane kotlety! Ooo! stąd niedyspozycja! Jak się tu teraz pozbyć takiego balastu? Może należało dzisiaj wypić jeszcze więcej piwa?... To jasne łódzkie – niczego, zostawia w ustach osad, ale pije się gładko.

 Wspomnienie ogródka Laszkiewiczowej wywołało w umyśle profesora myśli o kobietach.

 – Djabli wiedzą, co myśleć o tej usłudze żeńskiej po restauracjach?... Przychodzisz, mówisz: „Proszę podać kartę”, a ona się do ciebie mizdrzy, wyszczerza zęby.

 Będąc uczniem klasy szóstej, kochał się po raz pierwszy w rumianej, pucołowatej panience. Na roraty chadzał, żeby ją zobaczyć; przed domem godzinami nieraz wystawał, byle ją ujrzeć. Zwyczajnie, płochość młodości! Dziewczyna była jak rzepka: jędrna, zdrowa, hoża. Wszystko w niej i na niej było bardzo przyjemne. Raz spostrzegł, że miała brudne paluszki – nic nie szkodziło. Nie nosił wtedy okularów, nie był łysy, w zębach gryzł orzechy, jadał jaja na twardo i na zimno, ba – nawet twardy jak kamień ser krowi. I wszystko mu to nic a nic nie szkodziło.

 Skończywszy gimnazjum, znowu się kochał w dwudziestoletniej Florci, blondynce z chabrowemi oczyma; bardzo jej była do twarzy szafirowa wstążka, którą się wpół przepasywała. Wtedy to pierwszy raz w życiu pocałował kobietę. Mimo niedyspozycji żołądka, Brzdączkiewicz w tej chwili jeszcze odczuł słodycz, czar pocałunku i zaroił się na łóżku... Jako entuzjasta, nazajutrz po pocałunku zjadł nadzwyczajne śniadanie z bratem swej kochanki, kancelistą powiatu i skończonym urwipołciem, pożyczył mu pół rubla i upił się gorącym ponczem. Tem śmielej potem całował Florcię. I to przeszło.

 Będąc już nauczycielem, zaraz w pierwszych latach karjery bardzo gorąco romansował z jedną wielce przyjemną panienką ze szwalni; ale mu ją odbił pewien nadzwyczajnie układny subjekt ze składu materjałów aptecznych, który nadobnej Maryni dostarczał perfum, pachnących mydełek, proszku do zębów i innych artykułów toaletowych. Z tego powodu skala szacunku dla kobiety bardzo się w przekonaniu pedagoga zmniejszyła. Marynia oczywiście przełożyła wodę kolonską i mydło nad poetyczne poloty jego ducha. Cierpiał jednak króciutko, a niezbyt dotkliwie.

 Były jeszcze podówczas wcale dobre restauracje, jakkolwiek zepsucie już się zakradło, przeto pan profesor żył jako tako.

 Między żołądkiem a sercem, między odżywianiem się a miłością niezawodnie istnieje związek: jedno drugie popiera, jedno drugie zakłóca. Najdotkliwsze bywają przecie dramaty obu tych szlachetnych funkcji życia. Tania miłość, tania kuchnia – niech Bóg broni!... Każdy to wie, że tylko we własnym domu i na proszonym obiedzie zjeść można dobrze; ale obiad proszony, zadarmo, lepiej smakuje. Również tylko bezinteresowna miłość ma wartość...

 Stołował się u Michaux, gdzie go obsługiwała Mania, bardzo dobra dziewczyna, wysmukła i z oczyma gazeli: mogłaby być sułtanką. Nasz pedagog różnemi wykładami o zadaniach i celach życia niewiasty przypuścił szturm do jej serca i nieraz sądził, że je zdobył; przysiadała się bowiem poufale do niego, kusiła go, czarowała. Musiała być zażyłość, skoro raz pożyczył od niej chustki do nosa, gdy swojej zapomniał wziąć z domu. Czasem atoli uczuwał wielką zazdrość, gdy widział, iż wojskowi i studenci okazują Mani zawiele grzeczności. Ale ona zawsze go przekonała, że jego zazdrość nie ma najmniejszej podstawy. Trwało to z pół roku. Brzdączkiewicz stale jadał obiady u Michaux, kolacje również; niekiedy zaś, gdy nie miał co robić z czasem, wpadał jeszcze i po południu na piwo, a piękna Mania dostawała za każdym razem dyskę pour boire. Nie można powiedzieć, żeby przepłacał uczucie...

 Aż tu naraz zjawił się gość niezwykły, podobno były ober-konduktor kolei warszawsko-wiedeńskiej, który równie często odwiedzał restaurację, a w dodatku był o wiele hojniejszy dla Mani: sypał bowiem czterdziestówkami za każdym razem. On też niebawem odbił profesorowi dziewczynę.

 Pedagog znowu obniżył skalę swego szacunku dla kobiety. Teraz ani wołowina, ani cielęcina, baranina i t. d. nie smakowały mu tak, jak przedtem. Jednakże na złość Mani i udając obojętność z powodu doznanego zawodu w miłości, w dalszym ciągu stołował się u Michaux. Obsługiwała go teraz, równie jak Mania nadobna, Kazia. Oj, ta Kazia, kto się w niej nie kochał!...

 Pomimo swej filologji i poetycznego nastroju, zmaterjalizował się profesor; nie dowierzał rachunkom, podawanym przez Kazię, targował się, dziwaczył, coraz częściej powtarzał: „Sodoma, Gomora”, co dziewczynę obrażało i gorszyło. Stał się teraz szorstki, cierpki, kilka razy nawymyślał Kazi, a miał przekonanie, że ona mu ubliżała. Znamienną cechę tego filologa stanowiło obecnie to, że czysto podmiotowe wrażenia brał za przedmiotową rzeczywistość, a gdy się uparł i zaciął, nie można go było już w żaden sposób przekonać... Pewnego razu doszło do arcyniemiłego zatargu z Kazią, która pedagogowi rzuciła w oczy: „Paskudny człowiek!”

 Brzdączkiewicz natychmiast na dziewczynę zaniósł skargę do właścicielki zakładu gastronomicznego; ale to na nic się nie zdało, gdyż stronę Kazi wziął zastęp dziennikarzy i feljetonistów, stale lub niestale stołujących się u Michaux. Dzięki literaturze, dziewczyna wyszła zwycięsko z zatargu i utrzymała się na swojem stanowisku, a skompromitowany, zgoryczony profesor na zawsze opuścił jadłodajnię u Michaux. Stracił zupełnie szacunek dla kobiet, przeniósł się „Pod elektryczność”, gdzie była usługa męska, i dostał kataru żołądka.

 Niekiedy zły, pełen mizantropji, obiegał Warszawę, poszukując taniej a dobrej restauracji. Niestety, truł się tylko coraz bardziej! Katar żołądka i mizantropja stanowiły ostatnią cechę w jego życiu, co się często odbijało na lekcjach w szkole. Siedząc zwykle „Pod elektrycznością” przy kufelku jasnego łódzkiego, jak drugi Hamlet, sam z sobą prowadził rozmowy. Pełna sarkazmu dusza wylewała się w bardzo pesymistycznych monologach. „Sodoma i Gomora”, proszę sobie wyobrazić moje życie!”

 Właśnie teraz spędził noc prawie bezsenną, już to przebiegając myślą swoje zmarnowane życie, – już rozważając przyczynę ostatniej dolegliwości organów trawienia.

 Rano wstał kwaśny, skrzywiony, jakby wyszedł z pod noża chirurga. Wyjrzał przez lufcik, chcąc zmiarkować, jak się ma ubrać stosownie do stanu powietrza coś bardzo niewyraźnego. Potem pił herbatę i troskliwie rozmyślał, czy ma włożyć buty z cholewami, czy – bez cholew. Biedaczysko, on wierzył niewzruszenie, że wełniany kaftanik, buty z cholewami, kalosze, parasol i wata w uszach są to amulety zdrowia.

 Obejrzał język w zwierciadełku, badał go przez chwilę i splunął.

 – Kotlety, widocznie kotlety! Przeklęta, jadowita trucizna!... Możeby i to piwo Anstatta należało zmienić na Haberbuscha, lub Kijoka? Słyszałem, że jest jakieś piwo zdrowia, a niektórzy bardzo zachwalają „leżak Machlejda”... Najlepszy byłby pilznerek – oo! Ale czyż?... czyż człowiek z mojemi środkami?... Eh, całe życie na psa w takich warunkach!

 Machnął ręką, zatkał oba uszy watą z kamforą, włożył na nos okulary i, trzymając kapelusz w ręku, zaczął poszukiwać parasola, chociaż go trzymał pod pachą. Roztargnienie takie nie jest też bynajmniej dowodem zdrowotności. Żołądek i w mózgu ci zawichrzy... Z czegóż te wszystkie zawroty, uderzenia do głowy, zaćmienia w oczach?

 Nareszcie wyszedł; po drodze wstąpił do stróża i oddał mu klucz od mieszkania, zalecił przewietrzenie pokoju. Teraz, pogrążony w zamyśleniu o stanie swego organizmu, wolnym krokiem zmierzał w kierunku szkoły. Siekane kotlety, jasne piwo łódzkie i domniemane skutki używania tych artykułów zupełnie oblegały jego władzę myślenia. Prawdopodobnie wyobrażał sobie więcej nieszczęścia, niż było w rzeczywistości.

 Mijali go uczniowie, spieszący do szkoły, kłaniali mu się czapkami, a jaki taki poszepnął:

 – Brzdęc lezie, Sodoma i Gomora! O, wypchał się dzisiaj watą, aż mu przez uszy wyłazi!

 Wszedł do domu szkolnego, rozpiął się, ażeby mu zmiana temperatury nie zaszkodziła. Na korytarzach witają go koledzy, zapytując:

 – Jakże tam zdrowie? Kiepskawo coś kolega dziś wyglądasz.

 – Phi! – odrzekł krótko i machnął ręką.

 W czytelni nauczycielskiej rozebrał się, powiesił na kółku palto i szalik, cylinder umieścił na szafie, a kalosze i parasol wsunął za szafę. Z celem to robił, gdyż są tacy pedagogowie, co zamieniają – zwyczajnie, warchoły, lekkoduchy; drugi odmieni i przez cały tydzień będzie chodził w cudzych kaloszach lub kapeluszu, aż zniszczy. Parasola możesz nawet nie odebrać nigdy.

 Nim się rozpoczęły lekcje po klasach, Brzdączkiewicz, wylewając żółć z duszy, namiętnie skreślał swym kolegom obrazy marności i wyzysku warszawskich restauratorów.

 – Proszę sobie wyobrazić te ponure nory, gorsze od zbójeckich jaskiń! Gdyś głodny, chcesz nie chcesz, musisz tam wejść, a oni cię strują i obedrą...

    

II.

    

 W tym czasie, gdy Brzdączkiewicz zapijał był wczoraj piwo „Pod elektrycznością”, w pensjonacie szkoły prywatnej, prowadzonej przez pana Dryblaskiego, uczniowie siedzieli naokoło stołów i odbywały się tak zwane korepetycje. Przy jednym z tych stołów jakiś student medycyny unieszczęśliwiał arytmetyką siebie i kilku drugoklasistów. Ciężka to praca usiłować, aby tacy myśleli, którym się wcale nie chce myśleć!

 Dwaj mazgaje, popłakując, rozcierali sobie po twarzy brudnemi palcami łzy lenistwa; dwaj inni kułakowali się zawzięcie pod stołem; jeden malec nieustannie ziewał; reszta udawała, że słucha i rozumie wykład korepetytora.

 Nareszcie spracowany student medycyny pożegnał ostatecznie już zniechęconych do arytmetyki uczniów i odszedł. W tej chwili do stołu przystąpił jakiś starszy pensjonarz, piątoklasista, z miną bardzo zuchwałą, i rozpoczął inne wykłady, których żaki słuchały teraz z ogromnem zajęciem.

 – Słuchajcie, smarkacze! – zawołał. My, starsi pensjonarze, rozkazujemy wam, abyście jutro na lekcjach na każde pytanie nauczyciela odpowiadali „kotlety” i, jeśli nam na obiad znowu dadzą siekane kotlety, niech się nikt z was jeść nie waży! Trzeba ich raz zmusić, żeby nas nie karmili miękkiemi, oślizgłemi, siekanemi kotletami, w których mięsa wcale niema, które w ustach rosną, a gardło ich łykać nie może! Czy rozumiecie?

 To powiedziawszy, szybko się od malców oddalił, gdyż właśnie nadchodził jakiś dozorca wychowawczy, przestrzegający w pensjonacie porządku. Ale krótka przemowa była dostateczną, aby lekkomyślne umysły żaków zająć wyłącznie kotletami. Wyraz „kotlety” już teraz przez cały wieczór przechodził z ucha do ucha, a powtarzanie to znajdowało znacznie więcej zwolenników, aniżeli sprowadzanie ułamków do wspólnego mianownika.

 I wtedy, gdy Brzdączkiewicz nie mógł w domu zasnąć z powodu kruczenia w brzuchu, nie spali także pensjonarze internatu Dryblaskiego, marząc o miękkich, oślizgłych, siekanych kotletach, które w ustach rosną, a gardło ich łykać nie może. Panowała tym razem dziwna harmonja między młodzieżą a pedagogiem.

 Wygłosiwszy przed kolegami swe żale do restauratorów, Brzdączkiewicz rozpoczął nauczanie od klasy drugiej. Odczytał listę uczniów, zapisał w dzienniku nieobecnych i wyrwał do lekcji jednego z pensjonarzy, stawiając mu pytanie:

 – Łubkowski, daj-no mi przykład tworzywa, czyli materji, z której się rzeczy jakieś robią?

 – Mięso, panie profesorze!

 – Bardzo dobrze; mięso jest tworzywem... A cóż się robi z mięsa?

 – Z mięsa robią się siekane kotlety.

 – Nie o to mi chodzi! Powiedz, co za przymiotnik można urobić z rzeczownika „mięso”?

 – Przymiotnik... przymiotnik... Mięsisty, panie profesorze!

 – Głupiś! Mięsisty, mączysty, wodnisty, soczysty, mglisty oznaczają obfitowanie w co, a tutaj chodzi o przymiotnik, wyrażający tworzywo, czyli materję... Wypiórkiewicz, popraw go!

 – Kotlety, proszę pana profesora!

 – Głupiś sto razy! Siadaj, ośle!... Kotlet jest rzeczownik cudzoziemski, utworzony w epoce zepsucia i skażenia języka, a wyraz wtargnął do nas razem z pojęciem – paskudztwo ostatnie!... Bukowiecki, utwórz mi przymiotnik materjalny z rzeczownika „mięso”, a przedtem przypomnij sobie, że z tworzywa „żelazo” jest – żelazny!

 – Kotlet smaczny, panie profesorze!

 – Czyste błazeństwo! Ale jesteś już bliżej prawdy. Uważaj – kotlet jest to potrawa mięs... No, powiedzże, według analogii smaczny, smaczna, smaczne!

 – Siekany i miękki kotlet jest to potrawa niesmaczna.

 – Sodoma i Gomora! Słuchajcie, zakute pałki! Z tworzywa „srebro” urabia się przymiotnik srebrny, z „żelazo” – żelazny, a jaki przymiotnik z „mięso”? Kto powie?

 – Ja, panie profesorze!

 – Dobrze, Ogródzki, ty zawsze miałeś poczucie języka!

 – Z mięsa, proszę pana profesora, można zrobić rosół, pieczeń, zrazy, kołduny i kotlety...

 – Bałwanie jakiś, to jest lekcja gramatyki, a nie nauka o rzeczach! – zawołał nauczyciel z gniewem i w dzienniku zapisał uczniowi pałkę, potem zaś rzekł poważnie: Od rzeczownika „mięso” urabiamy przymiotnik „mięsny”. Zastanówcie się, czy ten przymiotnik można odmieniać przez stopnie!

 – Można, panie profesorze! – wyrwał się Łubkowski.

 – Hebesie, kiedyś taki mądry, to powiedz jak będzie stopień wyższy i najwyższy?

 Zamyślił się nieco Łubkowski, poczem z wielką pewnością siebie rzekł:

 – Stopień wyższy – zrazy bite; stopień najwyższy – pieczeń!

 – Ośle, ty i na kluski nie zasługujesz! Siadaj! Marcinkiewicz, o czem była mowa?

 – O pieczeni! – zawołał zapytany, skwapliwie się oblizując.

 – Czyś zwarjował?

 – Nie wiem, panie profesorze!

 – Hej, ty, następujący, zrozumiałeś, o co mi chodzi?

 – Zrozumiałem – o kotlety!

 – Cóż to znaczy? Skąd wam, śmierdziuchy jedne, kotlety wlazły w ciasne głowy? – zawołał z gniewem profesor, przypuszczając, że chłopaki może co i wiedzą o jego przypadku z kotletami.

 Atoli jeden z malców, przyparty przez pedagoga do muru, wyznał nareszcie, iż pensjonarze jedli wczoraj na obiad siekane kotlety, które były bardzo niesmaczne i rosły im w ustach. Inny żak, ośmielony tem zeznaniem kolegi, dodał, że pensjonarze pochorowali się z tych kotletów.

 Brzdączkiewicz wpadł teraz coś jak gdyby w lekką filozoficzną zadumę i tak myślał:

 – Jedna troska oblega widać cały świat ludzki: chodzi o to, żeby jeść i, o ile można, jeść rzeczy zdrowe, dobre. A czyż tego można dopiąć przy małem wynagrodzeniu nauczyciela prywatnego?...

 Wnet sobie przypomniał atoli, że, jakkolwiek trzeba wprzód jeść, ażeby następnie być wiernym zasadom, on, jako pedagog, ma obowiązek dać uczniom przy sposobności naukę moralną, i rzekł:

 – Nicponie, nygusy jakieś, wstydźcie się, żeby myśleć tylko o brzuchu! Inne są zadania człowieka na ziemi. Czy wypada żyć po to, ażeby jeść? Czy do jedzenia Bóg stworzył człowieka?... Wiedzcie o tem, że język nasz napiętnował pasibrzucha, dając mu nazwę od pierwiastku żr... Burkiewicz, powiedz, jak się po polsku nazywa taki, co jedzenie tylko ma na myśli?

 – Głodny, panie profesorze! – odpowiedział malec piskliwym głosem.

 – A ja ci, smarkaczu, powiadam, że – żarłok, od czasownika żreć! – zawołał nauczyciel z uniesieniem. Tylko zwierzęta chodzą na żer, aby się nażreć!...

 Wypowiedziawszy to z ogromnym zapałem i naciskiem, Brzdączkiewicz, bardzo z siebie zadowolony, pomyślał, iż należy zmienić chyba drażliwy temat rozmowy o żywieniu dzieci. Profesor zwykle bez żadnej ceremonji i najprostszą drogą od moralności przechodził do piękna, o którem zawsze bardzo chętnie rozprawiał, usiłując wcześnie już w młodych umysłach szczepić – jak powiadał – i rozwijać uczucia estetyczne, zamiłowanie do piękna.

 – Garczewski – rzekł więc, zwracając się do jednego z uczniów – czy widziałeś kiedy rzeczy piękne, to jest przedmioty, które ci się tak podobały, że je oglądałeś z przyjemnością, a potem je sobie z lubością przypominałeś? Pomyśl i powiedz!

 – Widziałem takie rzeczy, panie profesorze, i przypominam je sobie...

 – Naturalnie, musiałeś widzieć: niebo, zasiane w nocy gwiazdami, kwiecistą łąkę, którą przerzyna czysty strumień, bór szumiący, pełen śpiewu ptaków, malownicze skały...

 – Nie, proszę pana profesora, ja widziałem pączki! – przerwał chłopiec.

 Złowrogo spojrzał nauczyciel na ucznia, otwarł usta i już miał palnąć mowę, przejść od piękna do moralności, gdy się rozległ głos dzwonka, zwiastujący koniec lekcji.

 Opuścił klasę, wyszedł na korytarz, a w skrytości ducha myślał:

 – Czuję, że mi teraz jakoś lepiej, niedyspozycja mija, apetyt przychodzi. Pójdę sobie dziś na obiad „Pod daszek”, będę jadł buljon z jajkiem, zraziki po parysku z pomidorowym sosem, omlecik z konfiturami – wolałbym z pieczarkami, ale się boję... Potem – kawa czarna, kieliszek pipermentu. To musi uregulować...

 – A jakże się tam, panie profesorze, popisuje druga klasa? – zapytał przełożony, pan Dryblaski, zastępując drogę Brzdączkiewiczowi.

 – Druga klasa? Phi, nieźle! Rozwija się głowy i serca chłopaków.

 – Czy przypadkiem pensjonarze nie wyrywali się dzisiaj z czemś niepotrzebnem i niestosownem?

 – Niech Bóg broni! Wprawdzie niektórzy dawali głupie odpowiedzi, ale to rzecz zwyczajna. Z głupstw trzeba dzieci naprowadzać na ścieżki mądrości.

 – Ja to wiem dobrze! Tylko, panie profesorze, czy pensjonarze nasi nie wyrywali się z pewnemi wyrazami, które nie miały żadnego związku z lekcją?

 – Związku z lekcją ściśle przestrzegam, a wszelkie odezwanie się ucznia służy mi tylko za pretekst do udzielenia klasie stosownej nauki – odrzekł profesor z niejaką dumą.

 – Więc żaden drugoklasista nie wymówił dzisiaj wyrazu „kotlety”? – pytał przełożony, badawczo wpatrując się w nauczyciela.

 – Owszem, wspominaliśmy i kotlety, ale w związku z lekcją...

 – Piękny mi związek! – rzekł Dryblaski tonem drwiącym, który zmieszał i stropił Brzdączkiewicza, bardzo dbałego o względy zwierzchnika i chlebodawcy. – Ale mniejsza o to! Dziś w całej szkole uczniowie mówili tylko o kotletach i z tego powodu dwaj piątoklasiści odsiadują już kozę. Wkradła się, panie profesorze, do nas demoralizacja, czego dotąd nie bywało.

 – Najlepiej zło stłumić w samym zarodzie, uderzyć na przyczynę, urwać łeb hydrze!

 – Właśnie pragnę z panem profesorem o tem pomówić, zasięgnąć pańskiej rady, a do pewnego stopnia i pomocy, jako od doświadczonego pedagoga, przytem – przyjaciela instytucji, obrońcy zasad.

 – Obrona wielkich prawd, wzniosłych ideałów ludzkości była i jest celem mego życia! Gdzie się o to walka toczy, tam ja szermierzem być muszę! Lecz o cóż chodzi?...

 Przełożony wziął teraz nauczyciela pod rękę, odprowadził go na bok, potem wydobył z kieszeni papier i, podając go Brzdączkiewiczowi, rzekł:

 – Naprzód przeczytaj, profesorze, i powiedz mi swoje zdanie!

 Podany do odczytania papier był to list ojca jednego z pensjonarzy, mniej więcej tak brzmiący:

 „Utrzymywany przez szanownego pana pensjonat jest wzorowy pod względem świeżego powietrza, ruchu i zasad moralnych, to jest pod względem tych artykułów, które pana nic, albo mało kosztują. Przedmioty o wiele droższe, jak pokarmy mięsne i nauka, udzielane są w pańskim pensjonacie bardzo homeopatycznie. Ten zarzut czynię, jako rozżalony ojciec, ponieważ się przekonałem, że syn mój przez cztery lata pobytu w konwikcie pańskim nadzwyczajnie zgłupiał, schudł, a ostatecznie leży obłożnie chory, nie mogąc strawić kotletów z zepsutego mięsa. On sam i odwiedzający go koledzy jednozgodnie twierdzą, iż przez trzy dni z rzędu dawano im na obiad takie kotlety, których nie chciał tknąć nawet domowy piesek, lepiej zapewne odżywiany, niż pańscy pensjonarze. Dopóki mi szanowny pan tych faktów nie objaśni i nie przekona mię dowodnie, że jest inaczej, dopóty będę miał nadzwyczajnie posępne wyobrażenie o pańskiej działalności wychowawczej”.

 Przeczytał profesor, kiwał głową, nie wiedział co na to powiedzieć; tylko siekane kotlety skakały mu po głowie.

 – Nieprawdaż, co za nikczemny osobisty paszkwil? – rzekł Dryblaski.

 – O, tak, nikczemny – powiem więcej – podły, cyniczny, znamionujący całkowity upadek moralny! Widocznie bowiem pod płaszczykiem kotletów wydrwiwa wzniosłe ideały... Zasady moralne nazwał tanim artykułem...

 – Ciężką jest praca dla społeczeństwa! – wykrzyknął z uniesieniem Dryblaski. Panie profesorze, w obronie zasad musisz mi podać rękę! Trzeba piórem odeprzeć ten niski napad, zapobiedz zdemoralizowaniu młodzieży, która widocznie podżegana, odwróciła oto oczy od szlachetnych dążności i w tej chwili my, wychowawcy, znajdujemy się wobec nadzwyczajnych trudności edukacyjnych!

 – Rozumiem! – zawołał Brzdączkiewicz, a w duszy pomyślał: Boi się, żeby rodzice nie poodbierali chłopaków z pensjonatu!...

 Przełożony uścisnął rękę sprzymierzeńca i wybiegł, jak gdyby chciał szukać innych jeszcze sojuszów; profesor zaś wyprostował się i pomyślał:

 – Apetyt zupełnie mi powrócił... Jakoś te kłopoty Dryblaskiego rozweseliły mi serce, więc trzeba żołądkowi wyprawić ucztę: przed obiadem napiję się dziś wermutu.

    

III.

    

 Na wielką jednogodzinną pauzę wysypało się z klas żactwo, głośno gwarząc, tupiąc nogami, swawoląc. Jakiś tęgi, krępy, pucołowaty chłopak rzucił się w tłum młynkiem, rozpychał łokciami wszystkich, a ciągle wykrzykiwał: „Kotlety, kotlety!”... Inny znowu przechadzał się poważnie, wyśpiewując na nutę powszechnie znanej kolendy: „Oj kotlety, kotlety! Zrobili nam kotlety!” Gromada malców otoczyła bladego, limfatycznego dzieciaka i pchała go przed sobą z krzykiem: „Miękki, siekany kotlet!” Słowem, wyraz „kotlety” rozlegał się po całym szkolnym dziedzińcu.

 Wychowawczy dozorcy biegali spoceni tu i owdzie, a z ich łaski niejeden swawolnik, schwytany na gorącym uczynku wymawiania zakazanego wyrazu „kotlety”, dostał się do kozy. Jednakże ta okoliczność zdawała się tylko podnosić entuzjazm dzieci.

 Naraz w tłumie ukazał się sam przełożony, blady, ponury i niezmiernie poważny; szedł on pomiędzy uczniami, którzy swoją drogą pozdrawiali go ukłonem, a jednocześnie pozwalali sobie wykrzykiwać fatalny wyraz. On również złowił na gorącym uczynku jakiegoś rozszalałego malca i, wziąwszy go energicznie za ucho, poprowadził do kozy.

 Zaledwie się to stało, gdy oto z piersi wszystkich wychowańców, jak gdyby salwa strzałów, wypadł wielki okrzyk: „Kotlety!”

 Jakiś dryblas z piątej klasy zapowiadał zebranemu gronu słuchaczy, aby i po pauzie gdy się znów lekcje zaczną, w odpowiedzi na pytania nauczycieli koniecznie wtrącać wyraz „kotlety”.

 – Czyś ty wrzeszczał „kotlety”? – piorunującym głosem zapytał dozorca, pan Szczypawka, chwytając jakiegoś żaka za kołnierz.

 – Wszyscy wrzeszczeli, a ja nie wrzeszczałem, jak Bozię kocham! – odparł wystraszony chłopak.

 Minęła wielka pauza i Brzdączkiewicz z dziennikiem pod pachą podążył do klasy czwartej. Tyle się dzisiaj nasłuchał o kotletach, tyle o nich rozmyślał od dnia wczorajszego, że mu one ciągle świdrowały w głowie. Pod tym wpływem zasiadł na katedrze, rozłożył dziennik i rzekł w nadzwyczajnem roztargnieniu:

 – Na ostatniej lekcji mówiliśmy o kotle... Ale się ugryzł w język, spostrzegł, że o mało nie palnął głupstwa i prawił dalej: Mówiliśmy, powiadam, o zwrotach krasomówczych, bez których nikt nie zdoła nadać myślom swoim pięknej językowej szaty...

 Tu zerknął na klasę okiem, aby z fizjognomji uczniów pomiarkować, czy który nie złowił uchem jego „lapsum linguae”. Na szczęście, uczniowie nigdy nie słuchali tego, co profesor mówił z katedry.

 Widząc przeto, że mu uszło, uderzył silnie pięścią w katedrę i zawołał:

 – Uważać!... Gawdzicki, powiedz mi na czem polega postać krasomówcza, synekdoche?... Nie uważasz, widzę – hę?... Chodzisz sobie do szkoły, jak do cyrku...

 – Owszem, panie profesorze, bardzo uważam! Synekdoche jest to postać krasomówcza, która...

 Zaciął się chłopiec, gdyż była zmowa, żeby w odpowiedź koniecznie wtrącić wyraz „kotlety”, a tu z kotletów nie umiał zrobić synekdochy. Pedagog przyszedł mu w pomoc, mówiąc:

 – Wyznaczono podatek na głowy – jest to właśnie przykład synekdochy. Daj teraz swój własny, analogiczny!

 – Wydano po kotlecie na każdego ucznia! – odpowiedział Gawdzicki, ucieszony, że mu się udało.

 – O, ty gawronie! Gdzież tu jest obrazowy sposób mówienia? Powinieneś, głupcze, wziąć część za całość, lub całość – za część... Twarogowski, poprawiaj!

 – Mięso posiekane na drobniutkie części...

 – Stój, baranie! Jaki stopień miałeś odemnie na cenzurę?

 – Dwójkę, ale pan profesor obiecał, że...

 – Masz czystą pałkę i Panu Bogu podziękuj, jeżeli ci w dodatku skóry nie posiekają! Sobocki, przeczytaj swoje wypracowanie! Coście tam mieli zadane?

 – Przykłady na metaforę, metonimję i ironję.

 – Bardzo dobrze, czytaj!

 Sobocki powstał i, głośno a prędko trzepiąc, czytał:

 – Przykłady na metaforę: Zabójcze jady. Misa fatalniejsza, niż sokratesowa czara...

 – O-o, wcale dobrze! A zamiast jakich wyobrażeń podstawiasz te „zabójcze jady” i „fatalną misę”?...

 – Zamiast kotletów! – odparł wesoło uczeń.

 – Smarkaczu, popamiętasz ty kotlety! – rzekł Brzdączkiewicz i zapisał ucznia do dziennika – na karę za złe obyczaje.

 Kiedy potem inny jeszcze uczeń odczytał z kajetu przykład na ironję: „kotlety – to mi bal!” Brzdączkiewicz wpadł w taką złość, że zsiniał i oczy mu się białkami wywróciły do góry. Tego ucznia już nie zapisywał do dziennika, tylko mu kazał wyjść za drzwi; sam zaś zszedł z katedry, stanął przed ławkami i przez parę minut rzucał z pod okularów nadzwyczajnie zjadliwe spojrzenia na klasę.

 Wszyscy uczniowie milczeli teraz, jakby makiem zasiał, szturchając się porozumiewawczo pod ławkami.

 Straszliwie tak spoglądając, pedagog namyślał się jednocześnie, co za morał należy wypalić w tej stanowczej chwili. I przyszło mu do głowy, że najwłaściwiej postąpi, jeżeli uderzy teraz w strunę uczuć rodzinnych. Oparł więc lewą rękę na ławce, a prawą po kaznodziejsku wyciągnął przed siebie i mówił w te słowa:

 – To wy, głuptasy, tak się odwdzięczacie rodzicom za to, że was na naukę posyłają do szkoły? Niejeden ojciec może ostatni grosz oddaje, ujmuje sobie wszystkiego, odmawia w nadziei, że dziecko jego się kształci, zdobywa wiedzę, zostanie kiedyś człowiekiem; tymczasem synal - lampart nietylko w szkole nic a nic nie robi, ale się jeszcze dopuszcza niegodziwości. Cóż zrobić z takimi wyrodkami, co teraz wstyd przynoszą rodzicom swoim, a później niezawodnie będą zakałą społeczeństwa?... Bałwany jakieś, matki zapłaczą na was rzewnemi łzami, ojcowie się was wyrzekną!... A czwarte przykazanie gdzie, wisusy? Na cóż wy wyjdziecie, skoro już w tym wieku tyle zgorszenia pomiędzy wami?... O, za moich szkolnych czasów każdy z was, co do jednego, dostałby najmniej dwadzieścia pięć odlewanych bizunów i wtedy dopiero nauczylibyście się moresu! Bo cóż to za obywatele będą z takich wyuzdanych obiboków?... Proszę sobie wyobrazić – „Sodoma i Gomora”! O czasy, o obyczaje, o młodzieży bezecna, wyzuta z zasad! Włosy mi na głowie powstają, gdy sobie wspomnę, że wy, urwipołcie, gałgany jedne, będziecie kiedyś obywatelami, ojcami! Horrendum!

 – Gdzieby też takiemu łysoniowi włosy na głowie miały powstać! – odezwał się któryś z uczniów półgłosem. Nie ma przecież włosów na głowie! Chyba mu powstaną w faworytach.

 – Może mu jeszcze do tego czasu urosną! – rzekł inny głośniej.

 Brzdączkiewicz widać coś posłyszał, gdyż wściekłem okiem łypnął w kierunku, skąd głos dochodził; spostrzegł na ustach niektórych chłopców złośliwy uśmiech, splunął i wrócił na katedrę. Teraz otwarł dziennik, umaczał pióro i na całej stronnicy opisywał czwartą klasę tak, jak gdyby był prokuratorem, a uczniowie – zbrodniarzami.

 Nareszcie odezwał się dzwonek i pan profesor z wyrazem pogardy na twarzy opuścił klasę, nie zwracając bynajmniej uwagi, że uczniowie, powstawszy w ławkach, szastaniem nóg go żegnali. Spotkał się z przełożonym i przyobiecał mu, iż ciętą odpowiedź wystylizuje do zuchwałego ojca, który nie ma pojęcia o celach i środkach wychowawczych, a śmie wyrzuty robić znawcom biegłym. Oprócz tego, Brzdączkiewicz przyrzekł napisać obszerną rozprawę pod tytułem „W obronie ideałów”, ażeby – jak mówił – raz otworzyć oczy ślepemu społeczeństwu.

 Wkrótce potem z pośpiechem dopadł do tramwaju i zdążał na upragniony obiad „Pod daszek”, a po drodze myślał:

 – Niekiedy dobrze jest przed obiadem doświadczyć silniejszych wzruszeń: zaostrza to apetyt. Ale – po obiedzie, niech Bóg broni!

 Tegoż samego dnia wieczorem Dryblaski przyzwał do siebie Szczypawkę, dozorcę wychowawczego, i, zamknąwszy się z nim w swoim gabinecie, w te słowa przemawiał:

 – Polecisz