Wyspy szczęśliwe - Beata Katarzyna Tyszkiewicz - ebook

Wyspy szczęśliwe ebook

Beata Katarzyna Tyszkiewicz

2,5

Opis

Wyspy szczęśliwe to miejsca, ludzie i ich historie.

Książka opisuje życie w prosty sposób, bez koloryzacji i upiększeń. Główna bohaterka tej guasi-autobiograficznej powieści oprowadza nas po Europie, Afryce i Azji, poznajemy bliżej kulturę islamu, ale i realia życia w Polsce. To oczyma autorki patrzymy na świat, który przy całej jego wielkości i kolorycie staje się światem prywatnym, miejscem do życia.

Wyspy szczęśliwe to przede wszystkim krainy wspomnień własnych namiętności....

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 224

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Beata Katarzyna Tyszkiewicz

Wyspy szczęśliwe

© Copyright by

Beata KatarzynaTyszkiewicz & e-bookowo

Projekt okładki: Andrzej Maria Tyszkiewicz

ISBN 978-83-7859-598-4

Wszystkie postacie w tej książce są nieprawdziwe, a wszelkie podobieństwa przypadkowe.

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie II 2015

Konwersja

Bo każdy ma takie miejsca, wyspy, na które chciałby pojechać i żyć tam szczęśliwy.

Takie

Wyspy szczęśliwe 

To, co jest, już było, a to, co ma być kiedyś, już jest, czy ja jestem pełna sprzeczności? Sama siebie do końca nie znam, zmieniam się ciągle, otworzyłam się na życie. To widać w moich oczach? Byłam w gruncie rzeczy bardzo samotna i nieświadoma własnego erotyzmu i nagle odkryłam inną stronę życia, tę mroczną, o której istnieniu nie miałam pojęcia, a teraz mam.

Szczęście. Myślę, że to my sami w ogromnym stopniu stwarzamy sobie własne szczęście lub nieszczęście i wtedy cierpimy lub przeżywamy radość wobec życia i wobec partnera.

Tyle ludzi na świecie jest nieszczęśliwych i samotnych. Dlaczego?

Lotnisko Menara w Marrakeszu. Do odlotu do Szwajcarii została godzina. I co dalej? Zastanawiam się, co teraz powinnam zrobić ze swoim życiem. Mężczyzna, z którym byłam związana ostatni rok, został zabity. Nie chcę zostać w Marrakeszu, muszę jak najszybciej zapomnieć. Wracam do domu, do Lozanny, ale tam nikt na mnie nie czeka. Myślę o Andre, co robi, czy ułożył sobie życie od nowa, czy ja go jeszcze obchodzę? Zadręczam się tym, myśląc o nim godzinami, tysiącami stęsknionych oddechów i pragnień.

Tak naprawdę nigdy o nim nie zapomniałam i nie było dnia, żebym o nim nie myślała, ale on o tym nie wie. Chciałabym, żeby był tu ze mną. Piszę do niego pierwszego esemesa, potem następnego i następnego. Odpisuje „czego chcesz ode mnie”, „pewnie pomyliłaś telefony”, „pisz do swojego chłopaka”. Odpisuję mu, że nie pomyliłam numeru telefonu, ale jego już nie ma.

Odprawa. Mam tylko podręczny bagaż. W końcu startujemy. Łykam tabletkę na uspokojenie i wpadam w błogi sen. Pobudka – lotnisko w Genewie. Teraz tylko taksówka i Lozanna.

Nikt na mnie nie czeka, bo kto ma czekać? Dom jest pusty i cichy, sprawia wrażenie, jakbym go opuściła wczoraj. Wychodzę na ogród. Jest wieczór, wszystko pachnie, ogród i dom żyją własnym życiem, czy człowiek jest, czy go nie ma. Samotnie otwieram butelkę wina i pozwalam sobie na papierosika, a może dwa. Zaczynam pisać do Andre e-maile i esemesy, chcę, żeby mnie przytulił i powiedział, że to wszystko tylko mi się przyśniło. On odpisuje „odwal się ode mnie” albo „daj mi spokój”. I tak całą noc. Piszę do niego, że go bardzo kocham, czy tego chce, czy też nie, myślę o nim. Andre jest nieugięty i zły na mnie, więc pisze mi „głupia jesteś i tyle, ty i twoja złota klatka, ty chcesz ciągle rozrywki i uwielbienia, pierdol się, ty najpiękniejsza”. Odpisuję mu, wystukując literę po literze: „ja chcę być z tobą, głupku”, bo wszystko się zmienia, widzenie świata i postrzeganie ludzi. Odpisuje mi „wal się”. Czuję się smutna i nieszczęśliwa. Tak strasznie do ciebie tęsknię, Andre. Ale czy człowiek może być szczęśliwy sam ze sobą? Ale to jest trudne, nie chciałabym być nigdy samotna i chcę żyć z poczuciem spełnienia. Piszę do Andre, żeby ruszył dupę i przyjechał do mnie, będę czekać na niego codziennie. Andre odpisuje „odpierdol się!”. Czy naprawdę nie da się zapomnieć, nawet jeśli dwie strony bardzo tego chcą? Nie chcę nikogo widzieć, chcę być sama. Wiem, że przyjedzie. Andre potrzebuje czasu, przyjedzie, wiem to przecież, jestem jego pragnieniem, a on jest moim pragnieniem, jest moim całym życiem.

Moje zakupy są bardzo marne: ravioli ze szpinakiem lub serem, makaron i pomidory, jakieś owoce, wino i papierosy. Cisza mnie zabija, więc sama do siebie krzyczę, jakbym chciała z siebie wypluć tę przeraźliwą ciszę: Putain de merde! Kurwa! Gówno! Jestem zła na cały świat, na samą siebie. Z nudów piszę przez całą noc na Facebooku z ludźmi, którzy twierdzą, że życie ich zawiodło, są samotni, tak, odnoszą sukcesy zawodowe w pracy, ale co dalej? Życie prywatne? Pytają: „A ty, Lola, jesteś szczęśliwa?”. Słyszę raz po raz to pytanie od moich wirtualnych znajomych. Hm, myślę, że tak, bo jest we mnie pewien rodzaj nienasycenia życiem, chce być tylko szczęśliwa! Dobrze, gdy można mieć w życiu różne rozdziały i etapy, jedne zamykamy i otwieramy następne. Ale to już przeszłość? – myślę. Zagubiłam się, ale tylko na chwilkę, teraz jestem świadoma siebie i mam dystans do świata. Czasem trzeba wywrócić życie do góry nogami, wejść do ciemnej krainy snów, błądzić w niej i walczyć z demonami, przekroczyć wszelkie granice, dotknąć tajemnicy niemożliwości – każdy chce choć raz znaleźć się po drugiej stronie lustra. Pisze mi Piotr Igor S.: „Miłość zawsze bywa trudna i zawsze jest ryzyko zranienia i rozstania, to niestety naturalne, po prostu. Lola, dasz radę, dobrego dnia”. „Masz rację” – odpisuję. Z Piotrem mam dobre relacje, to wspaniała i pokrewna mi dusza.

Mówię do Andre, że bardzo bałam się, że go stracę, utracę na zawsze nieuchwytne odczucia miłości.

Niedziela zapowiadała się słonecznie, ale po południu rozpadało się. Pomimo deszczu wybraliśmy się z Andre na przejażdżkę samochodem nad Jezioro Genewskie. Spacerujemy, robiąc deszczowe zdjęcia, chodzimy przytuleni. Andre chce na zimę wyjechać, czegoś poszukuje w życiu. On nas szuka, ja już to wiem! Bo ludzie często uciekają przed marzeniami albo sami je sobie odbierają. Będzie jak będzie, mam przeczucie, że nasza podróż dobrze się zakończy.

Wieczorem piszę na Facebooku z ludźmi o życiu. Tyle jest samotnych ludzi na świecie, piszę więc, że czasami nie mam już siły walczyć z Andre. Co ja mam robić, żeby było dobrze między nami i spokojnie, i dało się żyć? Czy to możliwe, że wyczerpałam swoje pokłady szczęścia? W nocy, bardzo ciepłej i parnej, budziłam się co chwilkę, spałam jakoś tak niespokojnie, piłam i piłam łapczywie wodę, miałam sen, byłam w tym śnie radosna i roześmiana jak kiedyś byłam. Rano myślałam o tym śnie. Czy to koniec tej radości i szczęścia? Czy wyczerpałam je do cna? Ale ja chcę tak bardzo i tak zachłannie szczęścia! Jeszcze to nie koniec. Czy tylko raz w życiu pojawia się szansa, żeby wszystko zmienić? Nie, nie, wiele razy, tak myślę. Bo w każdym z nas głęboko drzemią lęki! Jest to prawda niezbita, wszyscy mamy braki emocjonalne.

Andre chce pojechać do Polski! To tak, jakby powiedział: na Księżyc! Polska. Zapomniałam, że istniała. Andre myśli, że zna mnie na wylot, ale nikomu nie udało się przeczytać ludzkiego serca do końca. Ty sądzisz, że coś o mnie wiesz? Ale to tylko wspomnienie, nic więcej, kochanie, wspomnienie. Przyjechaliśmy tu w poszukiwaniu siebie, ale czy odnajdziemy dawną miłość, dawnych nas? Andre pisze do mnie: „Ona Lola jest piękna, nie, ona jest najpiękniejsza, ona jest sexy, nie, bo sexy może być każdy i wszystko, a ona jest nadzwyczajna, extraordinaire, a sex wylewa się z niej w każdym centymetrze jej ciała, jest nadzwyczajne, proste i dziewczęce, takie ma być, wszystko na swoim miejscu”. Odpisuję mu: „Jesteś wariat”, ale mi się podoba to, co napisał. Oboje byliśmy przybyszami z daleka, dużo złych, ciężkich chwil przeżyliśmy podczas naszego związku.

,,Miasto z morza” – Gdynia – podobno tutaj kiedyś mieszkałam (podobno?) – wita nas chłodem. Jest kurewsko zimno, wieje przeszywający wiatr i pada śnieg, wszechobecny śnieg. Po co tu przyjechaliśmy? Teraz sami tego nie wiemy. Może to podróż w głąb siebie, do zgromadzonych wspomnień.

Kamienna Góra – moja dzielnica, najładniejsza dzielnica miasta. To miejsce ma niepowtarzalny klimat i charakter. Mieszkam zaledwie kilka metrów od bulwaru nadmorskiego, od morza, tego zapachu morza nie da się nigdy zapomnieć, ale jest zbyt zimno na spacer, więc idę w stronę miasta. Centralna ulica Świętojańska – pusto! Miasto wygląda jakoś inaczej niż za mojej młodości. Co rusz natykam się na ogłoszenia o lokalu do wynajęcia lub do kupienia, w pozostałych mieszczą się filie banków albo sklepy z telefonami i biura doradców finansowych. To zostało z dawnego miasta – miasto widmo, takie wyludnione. Ludzie wyjeżdżają za chlebem. Właściciele kamienic poszaleli, ogarnięci obłędem chciwości, żądając za wynajem bajońskie sumy, jakby to był Paryż co najmniej, a same kamienice, sypiące się fasady budynków, zamieniają się powoli w ruinę. Właściciele nie kwapią się z remontem, tylko interesuje ich wysoki czynsz. Niektóre naprawdę w opłakanym stanie, nikt ich nie remontuje, wszystko na sprzedaż, koszmarne. Mogłabym kupić sobie wszystko, ale po co? Kiedyś miasto, za moich czasów, tętniło życiem przez cała dobę, a teraz nocne życie nie istnieje praktycznie, wieczorami panuje głucha cisza, a ulice upodobniły się do cmentarnych alejek, imprezowo-kulturowy cmentarz, jeśli jednak dobrze się w nie wejrzeć, można zobaczyć, że miasto jednak przechodzi metamorfozę. Gdynia się zmienia, pięknieje, powstają nowe inwestycje, knajpki, restauracje, szkoda tylko, że świecą pustkami, ale to nie mój świat, nie moja bajka, mam inne życie gdzieś tam, gdzieś daleko stąd są nasze wyspy szczęśliwe. Andre dał mi kolejną szansę, a może kredyt na miłość. W Polsce na każdym kroku słyszę od ludzi to słowo: kredyt. Na dom, na mieszkanie, na wakacje i tak dalej. Ludzie lubią żyć ponad stan, pokazać się i popisać jedno przed drugim, na wesela biorą pożyczki z kilku banków, a potem spłacają przez kilkanaście lat, czasami już dawno są po rozwodzie, ale spłacają zaciągnięte kredyty na wesele. Do dupy jest takie życie na kredycie, więc ja, Lola, pytam, czy jest kredyt na miłość?

Idę ulicami miasta, zimno mi. Chcę wracać, wyjechać stąd jak najszybciej.

Ludzie wiecznie narzekający na wszystko i wszystkich, mający poczucie niespełnienia i bezsensu, liczą na mnie i Andre. Czego oni chcą ode mnie? Nie rozumiem. Ja całe życie liczę tylko na samą siebie. A czy ktoś z tych ludzi spyta, jak się czuję? Nie. Tak zwyczajnie, po ludzku. Ale za to pytają mnie, co robiłam przez ostatnie lata (Polska to jedyny kraj, gdzie ludzie zadają mi to głupie i niedyskretne pytanie), więc odpowiadam: jadłam śniadania, spałam, kochałam się, piłam, podróżowałam po świecie, brałam prysznic, żyłam dokładnie tak jak wy! No przecież, kochani, nie jestem kosmitką! Głupia mina pytającej osoby – bezcenne! Uczono mnie, że pewnych pytań nie wypada zadawać: kto jak i z kim żyje, ile pieniędzy zarabia. Osobiście nie interesuje mnie to absolutnie, jak kto przeżył swoje życie, co robił, ile zarabia, ale widocznie tylko mnie tak wychowano, bo ludzi obchodzi życie innych ludzi, tylko nie ich własne.

Robię zakupy w Biedronce. Kupiłam Advocaat, kiedyś gęsty, a dziś tylko słodki i rozwodniony. Wszystko jest inne niż kiedyś. Wielkie koncerny przejęły małe i to jest efekt. Jest do kupienia albo do dostania wszystko, ale byle jakiej jakości. Można dostać dobre rzeczy jak pyszne pierogi z serem albo z kapustą i grzybami (pychota!), słodycze wedlowskie (mniam!) i kabanosy – tego nam było trzeba, wszystko pyszne i świeże. Zakupiłam tyle tego, jak to doniosę do domu?

„Lola?” Ktoś mnie wita. To Grzebień. Nie widziałam go od wieków, jego ogorzała twarz mówi sama za siebie. „Nie piję już” – mówi Grzebień, ale ja go o nic nie pytam i nie wiedziałam, że pił.

Pamiętam go z dawnych lat, jak razem ze swoim przyjacielem, Apaczem, szpanowali na mieście – ogolone głowy, na nogach ciężkie glany marki Dr. Martens, dżinsy koniecznie marki Levi’s, koszulki Freda Perry i tatuaże. To nowa kultura ulicy – skinheadzi, młodzi chłopcy budzący strach i nienawiść, ich celem jest szokowanie głupotą.

Apacz w tamtych czasach pracował w MPO. Poranna śmieciarka podjeżdża pod osiedlowy śmietnik, młody chłopak z kolorową chustką zawiązaną dookoła swojej twarzy opróżnia pojemniki. Poranna, witaj, zmiano, to życie me! Na twarzy musowo wiązał bandankę, żeby nikt go nie rozpoznał w mieście. Po pracy szpan. Nowy tatuaż Apacza to swastyka. „Niedobrze jest zaufać mocom złym, emocjonalnym bełkotem żyć, niedobrze jest, gdy wiwatuje tłum, a ty jesteś jednym z nich, koślawy krzyż i wyciągnięta dłoń, nienawiść wcielana w czyn, ponury jest bilans przeszłych lat, ponure, że byłeś jednym z nich, pamięć przewrotną w zamyśle bywa swym, wybiela przeszłości bieg, jeśli potrafisz, nie pamiętaj więc, lecz dla mnie wciąż jesteś jednym z nich” (tekst „A ty jesteś jednym z nich” rockowego zespołu WC). Apacz ma charakterystyczne semickie rysy. Nie zdaje sobie z tego sprawy? Jak cała jego rodzina, poza ojcem, więc to jego zachowanie, tatuaże i faszystowskie gesty „sieg heil” śmieszą mnie tylko – pokolenie. W tamtych czasach prowadzał się z dziewczyną o imieniu Justyna, to ona urodzi mu ślicznego synka o czarnych włosach. Ich pierwsze wspólne i jedyne dziecko. Chłopiec bardzo podobny jest do matki Apacza, kobiety rozważnej i romantycznej. Ich drogi się rozejdą, po miłości nie zostanie nic, a właściwie – wspólne dziecko. Po wielu latach, będąc w Gdyni, biegłam w dresie przez park. Spotkałam Justynę, jechała z wózkiem i nowym dzieckiem. Chwilkę rozmawiałyśmy. Z daleka w naszym kierunku szedł młodzieniec z gitarą. Chłopak był wysoki, szczupły, miał długie czarne włosy i był bardzo podobny do kobiety rozważnej i romantycznej. „Ale on tego nie wie, to mój syn, Jakub” – powiedziała Justyna. Ale ja to wiedziałam, rozpoznałam go z daleka, choć nie widziałam ich szmat czasu. „Jakub gra w zespole” – powiedziała Justyna. „Jest romantykiem?” – zapytałam. „Tak” – odpowiedziała Justyna. Tak myślałam, wręcz byłam tego pewna. Ma wrażliwość swojej babci i jej podobieństwo. Za kilka lat Apacz zmieni pseudonim, a śmieciarkę zamieni na statek, będzie tam pracował fizycznie, ale, co najważniejsze, zostanie etatowym dzieciorobem – spłodzi ośmioro dzieci, i to każde z inną kobietą. Alimenty, ciągle ścigają go kobiety za alimenty. Strach pomyśleć, ile spłodził dzieci poza Polską? A Grzebień otworzył swój malutki biznesik i handluje wszystkim, co podleci. Sam sobie szefem, jak powie. I cudnie, ważne, że jest z takiego życia zadowolony.

Moje wspomnienia z dzieciństwa są bardzo szczęśliwe. Moi dziadkowie przyjechali do Gdyni po wojnie. Wszystko, co kiedyś mieli i posiadali, stracili w wojennej zawierusze, więc planowali pobyt w Gdyni tylko na chwilkę. Tyle że moja babcia straciła tu swojego ukochanego syna, Wiktora, który poszedł na Kamienną Górę z braćmi po kije na wędki, znalazł bombę, rozkręcił i zginął na miejscu. Moja babcia nie odezwała się do dziadka przez dwa lata, przeszła pierwszy zawał serca i nie była w stanie wyjechać z Gdyni, a może nie chciała, było jej już wszystko jedno. Wiktor był trzecim dzieckiem, jakie straciła. Była w stresie i szoku. Często odwiedzała go na Cmentarzu Witomińskim.

Babcia była bardzo delikatną i wrażliwą kobietą, do ludzi mówiła ściszonym głosem i miała zwyczaj zdrabniania imion, na przykład: Wikciu, Edziu. Dziadkowie prowadzili dom otwarty, w którym zawsze można było spotkać artystów i intelektualistów.

Wszyscy w mojej rodzinie, kobiety jak i mężczyźni, ciotki, wujowie i oczywiście moja mama, mieli piękne ciemne, kręcone włosy, a ich cera była oliwkowa. I tylko ja i moi bracia, Piotr i Michał, odziedziczyliśmy urodę po ojcu Ukraińcu. Bardzo jasna i zdrowa cera, jak alabaster, jasne, słomkowe blond włosy, tylko brwi i rzęsy ciemne. Było to dla mnie dziwne w tamtych czasach, liczyłam, że będę brunetką.

Moja mama obcinała włosy na krótko, przypominała mi Teresę Tuszyńską z filmu Do widzenia, do jutra, kochała życie i kochała ludzi, taka została do końca. Drobna, filigranowa romantyczka o urodzie dziewczynki, wiecznie gdzieś spóźniona. Była człowiekiem wielkiego serca, pochyliła się nad każdym człowiekiem, biednym i żebrakiem, potrafiła oddać ostatnie pieniądze z portfela albo wydać nasze ubrania, mówiąc, że ludzie mają gorzej i że ktoś bardziej potrzebuje. To po mamie odziedziczyłam romantyczną stronę, a po ojcu – dzikość i szaleństwo.

Bardzo szybko nauczono mnie być samodzielną i dbać o siebie. Mój ojciec był większość mojego życia nieobecny, to mama brała na siebie nasze wychowanie. Moi dziadkowie pomagali jej we wszystkim. Dziadek miał wpływ na moje wychowanie i to on był ważnym mężczyzną w moim życiu. Zabierał mnie ze sobą w różne ciekawe miejsca, na przykład na wyścigi konne do Sopotu – obstawiał i zawsze coś wygrał – albo w tajemnicze miejsca, gdzie grywał w karty czy ruletkę. Siadałam wtedy za jego plecami i obserwowałam uważnie. Dziadek lubił przesiadywać w kawiarniach, palił papierosy i spotykał się ze znajomymi, umawiali się na wieczór na pokera. Zawsze miał pieniądze, ludzie pożyczali u niego na procent.

Do szóstego roku życia wychowywali mnie dziadkowie, mamę widywałam okazjonalnie, podróżowała z ojcem po świecie i wpadała czasem jak po ogień. Kiedyś dziadek wysłał jej telegram: „dziecko bardzo chore, przyjeżdżaj”, co było nieprawdą. Mama wpadła prosto z dworca, zastała mnie roześmianą, a dziadek powiedział, że dziecko czasami potrzebuje swojej matki.

Mama kochała życie. Żadnego weekendu, będąc już w Gdyni, nie spędziła w domu, ale z ludźmi na imprezach, w kawiarniach, uwielbiała środowisko artystów. Miała takie powiedzenie, że w domu to się umiera z nudów. Była bardzo radosna, wiecznie coś studiowała, ale też traktowała studia jak przygodę, wiecznie była spóźniona, bo po drodze spotykała znajomych i znajomych znajomych, zwyczajnie się zagadywała. Babcia mi opowiadała, że w tamtych czasach, gdy nie było mnie jeszcze na świecie, niedaleko dziadków pomieszkiwał aktor Zbyszek Cybulski. Umawiali się z mamą na różne imprezy w Gdańsku i oboje byli wiecznie spóźnieni, spóźnialstwo było cechą, która ich łączyła. „Romantyczni ludzie” – mówiła babcia. Dużo dobrych rzeczy nasłuchałam się o tym aktorze, podobno miał masę kompleksów spowodowanych swoim wyglądem, ale był dobrym i wrażliwym człowiekiem, choć zupełnie niezdolnym do małżeństwa, niestety.

Pierwsze swoje pieniądze zarobiłam pomiędzy szóstym a siódmym rokiem życia. Robiłam zakupy dla sąsiadów: gazety, mleko, bułki, papierosy – w tamtych czasach dzieciom sprzedawano papierosy bez problemu – i syfon – był ciężki jak cholera, w butelkach z grubego szkła, a ja, Lola, mogłam udźwignąć tylko dwa syfony, dostawałam od każdego to dwa złote, to cztery, czasami więcej. Pieniądze zbierałam do metalowej puszki, a nie do skarbonki, nie znosiłam skarbonek i lalek, ale za to zbierałam misie i nazywałam wszystkie miśki „moje chłopaki”. Już wtedy wiedziałam, czego chcę! Nie lubiłam i nie lubię bilonu, wolałam konkretny banknot, więc jak zebrałam dziesięć złotych, leciałam zamienić na banknot do kiosku ruchu! Dziadek powtarzał mi często, że człowiek musi mieć zawsze swoje pieniądze i nigdy nie powinien pożyczać i nie mieć żadnych długów w bankach czy u ludzi. Dziadek po każdej swojej wygranej dawał mi jakieś drobne i zabierał mnie często na miasto, kupując ładne ubrania. Nigdy nie oszczędzał, wolał wydać więcej pieniędzy na sukienkę czy buty dla mnie, ale musiało to być dobre gatunkowo. „Torebki i buty muszą być ze skóry” – powtarzał. „Tak, zapamiętam” – mówiłam. Moja mama miała takie same upodobania do ładnych i drogich rzeczy, wolała przepłacić. Mówiono w domu, że lepiej kupić jedną dobrą i drogą sukienkę, buty czy torebkę niż dziesięć marnych i tandetnych. Moja mama uważała, że dziadek jest człowiekiem surowym i wymagającym. Mówiła: „Ojciec za dużą uwagę przywiązuje do pieniędzy”, dochodziło wtedy między nimi do sprzeczki. Ja oczywiście stawałam po stronie dziadka, a mama mówiła: „I na dodatek stworzył z Loli małego potwora, który tylko liczy pieniądze. Niech ojciec trochę wyluzuje”. W odpowiedzi dziadek dawał mamie w pysk z prostej ręki, to była odpowiedź na wyluzowanie się. Mama z płaczem leciała do babci, a myśmy z dziadkiem wychodzili z domu. Przy obiedzie mama siedziała zapłakana i naburmuszona, z wielkim śladem ręki na policzku, nic się już nie odzywała. Mama była bardzo roztargniona. Kiedy wybierałyśmy się razem kolejką do Sopotu czy Gdańska, dziadek zawsze mnie pouczał, że muszę uważać na stacje, bo mama na pewno nie będzie o tym pamiętać i ją przegapi, i na właściwej stacji muszę mamie stanowczo i energicznie przypomnieć, że to już tu wysiadamy! I tak robiłam.

Mama oczywiście zaglądała do wszystkich antykwariatów książkowych i księgarń i kupowała, kupowała książki. Po drodze wspomagała wszystkich biednych, czego ja nie znosiłam, bo dziadek mnie uczył: jak ktoś gra na ulicy, to wtedy mu należy rzucić pieniążek, bo to jest sztuka, ale nie żebrakom, bo to darmozjady, mówił, mają się wziąć do pracy. Więc wszyscy ci dziwni ludzie przyklejali się do mojej mamy jak pijawki! W domu mama chciała natychmiast przeczytać zakupione książki, była wtedy w innym świecie i my, dzieci, nie zawracaliśmy jej głowy sobą. Dawała nam parę groszy i mówiła: „kupcie sobie coś dobrego, na co macie ochotę”, a sama czytała, często płakała. Uwielbiała życie towarzyskie, często chodziła do kina ze znajomymi, a raz do roku, taką miały tradycję, mama, ciotka Basia i kilka przyjaciółek chodziły do kina na Przeminęło z wiatrem. Wracała oczywiście zapłakana, mówiąc, że bohaterka filmu jest taka jak ja. „Jaka?” – pytałam mamę. Odpowiadała: „Taka sama jak ty, córko”.

Ojciec wysyłał kartki ze świata, deklarując się, jak tęskni i kocha mamę i nas, dzieci, ale ja mu nigdy nie wierzyłam w te jego deklaracje. Dziadek przekonał mnie, że ojciec po prostu notorycznie kłamie, bo znał doskonale ojca i nie znosił go, a ojciec nie znosił dziadka, mówiąc na niego „wielki pan, szlachcic, ale już bez majątków”, a ja nie byłam tak naiwna jak moja mama, dla której ojciec był jedyną miłością jej życia. Uważałam i uważam, że ojciec nie był wart mamy.

Do religii moja rodzina miała stosunek nowoczesny, mieli to w nosie, kto w co wierzy i do kogo modły wznosi, ale dziadek wychowany był w rodzinie protestanckiej i często powtarzał, że w krajach protestanckich wszystko ma ręce i nogi i jest na swoim miejscu, ludzie są pracowici i otwarci. Życie pokazało mi, że to jest prawda. Zupełnie inny świat, inna bajka niż w krajach katolickich, gdzie panuje wieczny rozgardiasz. Od małego uczono mnie samodzielności, już jako mała dziewczynka wychodziłam sama do miasta, nauczono mnie, jak się zachowywać na przejściach dla pieszych oraz w stosunku do obcych ludzi. Dziadek często przestrzegał mnie przed nieznajomymi mężczyznami, którzy zaczepiają dziewczynki w moim wieku, między innymi przed księdzem w czarnej sutannie. Mówił wtedy podniesionym głosem, że oni krzywdzą małe dzieci, dziewczynki i małych chłopców, że w tym kraju są bóstwami, a tak naprawdę to tylko zwykli mężczyźni.

W tamtych czasach byłam szczupła, wręcz chuda. Babcia uważała, że tak jest zdrowo i lepiej, kobieta musi jeść mniejsze porcje niż mężczyzna, być grubym to choroba, i pokazywała mi grube dzieci lub grubych ludzi, mówiąc „to są grube kierdy”. Na sól i cukier mówiła „biała śmierć”, trzeba jej używać z umiarem. Babcia kładła mi na twarz i szyję grubą warstwę kremu Nivea, ale częściej Pond’sa, mówiąc, że to protekcja, ochrona przed słońcem, ochrona twarzy jest bardzo ważna i nigdy nie mam zapominać o swojej szyi! Można się opalać z umiarem, ale nigdy nie twarzy. W aptece kupowała często maść witaminową, szczególnie zimą. Maść była gęsta, ale bardzo skuteczna. Bardzo szybko się tego nauczyłam i sama smarowałam się kremem z wielką przyjemnością, do dziś jest to dla mnie rodzaj rytuału. I pomimo że podróżując po świecie mam dostęp do różnych kremów, sięgam często po krem Pond’s, jak i po maść witaminową, we Francji pod nazwą Avibon, ale bardzo też lubię kremy polskich marek, bardzo sobie je cenię. Będąc w Polsce, kupuję kilkanaście pudełek dla siebie i córki, są naprawdę rewelacyjne, córcia wtedy dzwoni do mnie, mówiąc: „mamo, nie zapomnij kremiki z Polski”. Babcia moja do końca życia miała piękna skórę, może to właśnie dlatego, że wiedziała, jak o nią dbać, ale to też zasługa genów.

Pamiętam dziadka, był szczupłym, wysokim i przystojnym mężczyzną, w garniturach szytych na miarę, był eleganckim człowiekiem i miał bardzo zadbane dłonie. Nauczył mnie być silną kobietą, powtarzał, że muszę sobie radzić sama na całym świecie. Wiedział i znał się na wszystkim, a na zadawane przeze mnie pytania odpowiadał rzeczowo i jasno, jednocześnie odzierając mnie ze złudzeń i naiwności, mówił na przykład: „Lola, musisz wierzyć tylko w siebie, bo prawda jest w każdym człowieku i nie potrzebujesz żadnej wiary czy religii, musisz znaleźć swój własny świat, własną drogę w sobie samej, bo każde życie potrzebuje sensu”.

Większość swego