Wyspy Paprykarzowe - Aneta Skarżyński - ebook + książka

Wyspy Paprykarzowe ebook

Aneta Skarżyński

3,3

Opis

Wyspy Paprykarzowe” Anety Skarżyński to kontynuacja życiowych perypetii i historii Anety z poprzedniej części - „Wyspy Naftalinowe”. Autorka po raz kolejny daje nam porcję niesamowitych przygód obciążonej nadpobudliwością psychoruchową dziewczynki.

Powieść stanowi kolejny etap w życiu Anetki. Bohaterka ma piętnaście lat i uczęszcza do liceum. Jednak nauka nie stanowi dla niej spraw priorytetowych, za to chętnie skupia się na lekcjach muzyki i plastyki, a przede wszystkim na budowaniu ciekawych znajomości. W liceum pedagogicznym, wspólnie z dwiema przyjaciółkami tworzy grupę, która swoimi działaniami przyprawia o ból głowy nauczycieli i rówieśników. W tym czasie znajduje też swoją pierwszą, prawdziwą miłość. „Wyspy Paprykarzowe” kończą się, gdy bohaterka wyjeżdża z rodzinnego Szczecina na studia. Autorka zapowiada, że to nie koniec przygód Anety.

To powieść typowo familijna, pełna śmiesznych historii, napisana lekkim, barwnym i pełnym neologizmów językiem. Nostalgiczna łza może zakręcić się wszystkim dzisiejszym czterdziestokilkulatkom, dorastającym w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, gdyż akcja powieści toczy się w tym właśnie okresie. Każdy czytelnik, niezależnie od wieku, znajdzie w tej książce godziwą rozrywkę, ale i garść mądrych refleksji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 299

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (3 oceny)
1
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Nie oderwiesz się od lektury

Książka zawierająca nie tylko dobry humor i zabawne dialogi, ale i mądre spostrzeżenia powstające w głowie wrażliwej nastolatki. Polecam.
00



Aneta Skarżyński "Wyspy Paprykarzowe"

Copyright © by Aneta Skarżyński, 2015

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o., 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Konwersja i skład wersji elektronicznrj: Arkadiusz Woźniak Projekt okładki: Wydawnictwo Psychoskok sp. z o.o. Korekta: Paweł Markowski

ISBN: 978-83-7900-361-7

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242 02 02, kom. 665-955-131

wydawnictwo.psychoskok.pl

Aneta Skarżyński
Wyspy Paprykarzowe
Wydawnictwo

WSTĘP

A witaj, witaj…! Co tak gały wybałuszasz? To ja, Aneta! To imię pasuje do takiego indywiduum, jakim nieodmiennie jestem od piętnastu lat. Wyglądam, hmmm…, może troszkę lepiej niż paskudnie, więc do krasawic trudno mnie zaliczyć. Czekam zatem na nieco więcej urody, lecz być może są to pobożne życzenia, skoro moja twarz od urodzenia przypomina miejsce zmasowanego ataku much. Podobno piegi ustępują z wiekiem, jak twierdzi babcia. Dobre sobie! Z którym wiekiem? Dwudziestym pierwszym? Czuję, że w obecnym, dwudziestym, to się chyba tego nie doczekam. Powoli również tracę nadzieję na cud zniknięcia kłapciaptego prawego ucha. To znaczy nie na zniknięcie samego ucha, ma się rozumieć, a na to, że nie będzie już tak szpetnie odstawać. No, bo gdy patrzę na swoje zdjęcia, odnoszę wrażenie, że jeszcze mocniej odstaje, niż przed paroma laty. Wedle medycyny chińskiej oraz tybetańskiej, uszy i nos rosną całe życie, a to oznacza, że za jakiś czas siebie nie rozpoznam. Koszmar! Włosów też nie mam za dużo, niestety, za to od ubiegłego roku jestem wyższa o całe dziewiętnaście centymetrów. Hura! Liczę sobie metr sześćdziesiąt cztery centymetry. Fajowo, prawda? I na tym koniec radochy. Szkoda… Ażeby moje nieszczęście z dzieciństwa było dopełnione - nadpobudliwość psychoruchowa jest we mnie wpisana na amen, niczym pięść w oczodół. Powiem więcej - możliwe, że nigdy z niej nie wyjdę. Nie jest ona upierdliwa sama w sobie, jednak skutki uboczne owej przypadłości - pakowania się w naprawdę dziwne historie, którymi wprawiam w osłupienie całą rodzinę – i owszem! One sprawiają, że nieraz trudno mi wytrzymać samej ze sobą. A co mają powiedzieć moi rodzice albo siostra? O, biedni! Jednak w takich momentach najbardziej żałuję babci i dziadka, bo oni są z zupełnie innej epoki. Ręce nade mną załamują i modlą się. Czasami myślę, że Bóg daje przygodowe życie tylko po to, by posiadacz takiego losu służył przykładem „ku przestrodze innych”, jakim być nie należy. Jeśli czytałeś Wyspy Naftalinowe, to pewnie wiesz, o czym mówię. Jeśli nie, to czy chcesz sprawdzić, co ze mną nie tak? Ejjj, odwagi! Przeżyjesz – to pewne. Nie ręczę za twój stan umysłu, że gdy dobrniesz do końca opowieści – to jeszcze pewniejsze. Jaka więc jest twoja decyzja? Poczekaj, odpowiem ci – skoro trzymasz tę książkę w dłoni, to znaczy, że drzemie w tobie „chciejstwo poznania”, co w gruncie rzeczy stanowi zdrowy objaw ciekawości. Mylę się? Nie sądzę. To co, gotów? Azymut – Wyspy Paprykarzowe! Całaaa… naprzóóód!!!

Rozdział 1

NA ŚMIERĆ I ŻYCIE

Nie ma to, jak trupnąć w lipcu, a dokładnie 14 lipca 1984, czyli w samym środku lata i beztroskich wakacji. I wbrew ogólnie panującemu nastrojowi trzeba się przeistoczyć w „pogrzebacze”, to znaczy pogrzebników- żałobników. Podobno nic bardziej nie ożywia rodzinnych rozmów od świeżutkiego nieboszczyka. A jeśli jeszcze umiera on w dość nagłych okolicznościach, spekulacje na temat przyczyn jego zejścia z tego świata podsycają ogień ciekawości i każą snuć domysły, przeistaczając się dość często w upiorne opowieści. Właśnie tego doświadczamy. Rodzinka od kilku dni o tym rozprawia, szykując się na pogrzeb ciotki Eleonory. Przygotowują się, jak na czyjś ślub, a nie pochówek. Babcia wkłada dopiero co uszytą kreację w kolorze popielatym, dziadek nowe lakierki, wyciągnięte z przepastnego kufra, pamiętającego czasy II wojny światowej, a tata odkurza garnitur sprzed szesnastu lat, czyli z własnego ślubu. Tylko mama wydaje się mieć zdrowe podejście do tematu. Twierdzi, że ciocia Eleonora, to starsza siostra stryjeczna babci, czyli piąta woda po kisielu. W związku z tym nie zamierza się stroić, bo nie idzie na bal Murzynów. A co ja mam począć, szczególnie, że od paru dni wyglądam niezbyt wyjściowo? Dwa dorodne pryszcze goszczą na moim nosie i sama już nie wiem, co bardziej wstrętne – krosty czy piegi. I bolą, co gorsza. Pryszcze, ma się rozumieć, bo piegi to mnie dziabią od urodzenia, zwłaszcza, gdy patrzę w lustro. Może je wycisnę?

- A ty co?? – mama zerka zza drzwi salonu. – Znowu coś wyczyniasz?

- Ja?? Nic.

- Jak nic, skoro widzę, że dłubiesz.

- To co mam robić?

- Nie wyciskaj, bo będziesz miała jeszcze więcej krost!

- Yyyy? Jeszcze więcej???

- Tak, tak! Gdy się je wydłubuje, to zaczynają się rozsiewać po całej twarzy.

- Ja nie chcę!

- To ich nie ruszaj.

Nie ruszaj, nie ruszaj… A jak mam się pokazać całej rodzinie z wrzodami na nosie? Dlaczego nikt nie rozumie, że ja chcę być choć trochę ładna? Moja siostra jest śliczna, nie dziwota, że wszyscy mówią „Oooo…, Wioletka jest ładna, a Aneta… to taki pryszczaty piegus…”. I mam być z tego powodu szczęśliwa? Nie znoszę piegów! Nie cierpię!! I jeszcze do tego dwa wypryski na moim osobistym aparacie węchowym!!!

- Jest na nie jakiś sposób?

- Może bratek? – mama odkurza czeluści swej pamięci – Albo pokrzywa…

- Co takiego?

- Ziele bratka, to zioła oczyszczające, na krew i w związku z tym na krosty. Pokrzywa też.

- Zioła? Bleeee…, paskudztwo!

- Im mniej się będziesz gapić w lustro, tym mniej będziesz miała zmartwień. – kwituje mama, po czym dorzuca – Nie twój pogrzeb, a Eleonory i to na nią będą zwracać uwagę. Nie jesteś pępkiem świata.

- Oj, mamo!

- Nie mam racji?

- Przecież mam śpiewać na pogrzebie, więc i mnie będą się przyglądać.

- Słuchać, przede wszystkim słuchać. I na tym się skup. – mama ściąga mnie brutalnie na ziemię. – Wszystko gotowe? Masz podkład? Kaseta w magnetofonie?

- Zaraz…

- Zaraz, to taka wielka bakteria.

- Już, mamo, już szykuję…

Dobrze, niech będzie jakiś podkład. O, na przykład Ave Maria Bacha-Gounoda. Tylko gdzie on? Swoją drogą, i tak nie znam tej ciotki za dobrze. Jest Schubert… E, nie, Schubert jest trudniejszy od Bacha. Nie muszę się aż tak gimnastykować, bo i po co? No gdzie ten Bach…? Poza tym nie mam pewności, czy Eleonora się w grobie nie przewróci, bo o ile wiem, to klasyka jest poza gustem tamtej części rodziny. Trudno, coś zaśpiewać muszę. O, jest kaseta! Z jednej strony Bach, z drugiej… co? Perfekt? Dobra, niech będzie. Przewinę kasetę i zawczasu ustawię sobie tę pieśń. W kościele Wioleta kliknie na odpowiedni klawisz. Muzyka popłynie ku niebiosom, a na jej fali mój anielski sopran. Uwielbiam śpiewać, choć na pogrzebie będę występowała pierwszy raz. Śmiało mogę rzec, iż to mój pogrzebowy debiut.

- Krupinka, zapamiętasz? – pokazuję siostrze przycisk na nowiutkim magnetofonie marki Sharp. – Ten klawisz, o, ten dokładnie!

Szarpuś to prezent od rodziny z RFN-u. Jest tylko mój. Mam go od tygodnia i jeszcze go dobrze nie znam, ale wiem, że wspaniale się na nim słucha i nagrywa utwory z radia prosto na kasety. Klasa sama w sobie, nie to, co zdezelowana Jola 2. Ciocia z wujkiem obiecują, że gdy trochę pouczę się w nowej szkole niemieckiego, zaproszą mnie i Wioletę na kilka tygodni do Oberhausen i Essen. Może już w następne wakacje?

- Tak, tak… – potwierdza Wioleta.

- Dobra, a teraz cofnij, klawiszem z lewej strony.

- Już.

- Świetnie. I nic nie ruszaj.

- Ok.

- Na mój znak wciśniesz guzik, tuż przed śpiewaniem, jasne?

- Pewnie!

W kościele wszyscy siedzą ze strapionymi minami, jakby kochali ciotkę Eleonorę nad życie, a wiem, że co najmniej połowa smutasińskich jej wcale nie zna. Jednak żałować człeka wypada, a nawet trzeba. Jak twierdzi dziadek, „umarłego należy z honorami odprowadzić i szacunkiem złożyć w chłodnych ramionach Matki-Ziemi”. Brrrr… co za ramiona! I ogólnie jakoś tu w kaplicy w środku lata śmiertelnie zimno. A może to duch ciotki tak wyziębia atmosferę? Babcia twierdzi, że gdy dusza pokutna odwiedza żywego, tego chłód przenika do szpiku kości. Teraz tak jest, lecz póki co, żadnego ducha nie widzę. Czuję za to dziwny zapach. Trupi? Pewnie tak, skoro nieboszczyk leży dwa metry ode mnie. Cisza grobowa dokoła, słychać tylko przełykanie śliny i pochlipywanie jakichś bliżej niezidentyfikowanych babć i cioć. Najciekawiej wygląda ta w rondlu na głowie, znaczitsja - w toczku z woalką. Zgarbiona w pałąg beczy, niczym płaczka egipska. Czyżby psiapsiółka Eleonory? Sądząc z wyglądu, to czas najwyższy i jej się zbierać.

- Pani, a na co właściwie zmarła… – pani w zgniłozielonym sweterku przechyla się ku innej w czerni – … ta świętej pamięci Eleonora?

- Podobno na raka…

- Aaaa…

- I to w galopującym tempie. – odpowiada starowinka w czerni, w pocerowanych i sporo za dużych rajstopach, naciągniętych niedbale na chude nogi. – W zastraszająco galopującym!

- Co pani powie?

- Taaak, zabolało ją coś w kiszkach, poszła do lekarza, a ten skierował na badania do szpitala. Tam ją na stół położyli, otworzyli bebechy i… zaszyli, bo niby za późno.

- Popatrz, pani… – chuda staruszka w zieleni kiwa głową.

- Tak, ale nic jej nie powiedzieli, tylko wypisali, bo ponoć rak był już nieoperacyjny.

- I nieświadoma wróciła do domu?

- Tak. I nawet nieco lepiej się poczuła, myśląc, że idzie ku lepszemu. Planowała wakacje w towarzystwie przyjaciółki, o, tej tam, co siedzi z tyłu.

- Która to?

- A, o, ta, co teraz płacze.

Obie babcie oglądają się do tyłu na płaczkę egipską, a w ślad za nimi i inne osoby. Dama spostrzegłszy, iż jest obiektem nagłego zainteresowania, wyjmuje chusteczkę w kratkę i dyskretnie wydmuchuje w nią zawartość swego nosa. Jednak niezbyt zgrabnie, gdyż drżące dłonie nie pozwalają jej dobrze utrzymać kawałka materiału. Jeden z wiszących dundli odrywa się i ląduje wprost na rękawie sąsiada.

- Niechże się pani opanuje! – starszy pan nie kryje obrzydzenia. – Yhhhh!

- To jest pogrzeb, proszę pana, to jest pogrzeb.

- Tak, pogrzeb, a nie łzawe „Przeminęło w wiatrem”.

- No wie pan! – urażona dama w toczku ostentacyjnie odwraca głowę w drugą stronę.

- A „przepraszam”, to nie łaska? – ogilany przed paroma sekundami jegomość strofuje damę, pokazując jej zasmarkany rękaw marynarki.

- Hm! – odfukuje dama. – Też coś!

Czuję, że za chwilę nie wyrobię i zacznę się rechotać. Coraz trudniej mi patrzeć ze spokojem na ludzi, którzy mają oczy czerwone od łez. Najciekawsi są ci, którym skurcze mięśni twarzy na tyle zniekształcają fizis, iż przypominają potworki na rynnach, zwane żygaczami. O, albo staruszka, która się cały czas drapie nerwowo po rękach.

- I co z tymi wakacjami? – staruszka w zieleni nie odpuszcza. – Pojechała na nie? - Nie, bo się źle poczuła. Położyła się do łóżka w piątek i już z niego nie wstała. Dwa dni później zmarła, a znalazła ją jej przyjaciółka, o, ta z tyłu… - tu staruszka w czerni łapie za rękę tę w zieleni. – Tylko niech się pani tak nie ogląda, na litość boską!

I obie panie już z nabożną miną wpatrują się w trumnę.

- A to? – staruszka w zieleni świdruje oczyma w kierunku eleganckiego mężczyzny, stającego w tej chwili u wezgłowia nieboszczki – To kto?

- Gustaw, syn pani Eleonory.

Gustaw klęka przy trumnie, by ucałować dłoń matki, w której znajduje się książeczka do nabożeństwa. Jak można całować umarlaka? Niepojęte! Lecz cóż to?? Książeczka od nabożeństwa wypada, a różaniec zsuwa się po brzuchu ciotki Eleonory wprost ku wieńcowi u jej stóp. Ona się rusza? Czyżby cud wskrzeszenia?! Szelest szeptów idzie po kaplicy aż do ostatnich ławek. Zaczynam odczuwać dziwny niepokój. Czyżbym miała diabła za pazuchą? Babcia twierdzi, że dusza po śmierci wraca na chwilę do żywych, aby się z nimi pożegnać. Ciekawe, czy z tymi, których nie zna też? No bo ja nie jestem znaną ciotce osobą…   Spoglądam na babcię, to na dziadka, ale oni skupieni na modlitwie nawet mnie nie zauważają. Raptem stykam się wzrokiem z jakimś chłopakiem, chyba w moim wieku. Jest rudy i piegowaty. Ha, jeszcze bardziej piegowaty ode mnie! A dobrze mu tak! Tylko czemu tak się na mnie lampi? A, pewnikiem się zastanawia, dlaczego stoję w bocznej nawie. Zaraz się dowie, jak usłyszy sopran koloraturowy. Dobrze, a teraz muszę złapać kontakt wzrokowy z siostrą, bo zaraz ruszamy. Wbita pomiędzy obraz Świętego Antoniego, drewniany postument z białymi liliami i klęcznik, Wioleta rechocze jak durna do sera, zasłaniając sobie usta dłonią. Ma poczerwieniałą twarz, a z oczu płyną łzy tłumionej radochy. Nie wiem, co jej dolega, ale czuję, że i mnie się udziela. Spokojnie, powinnam się opanować, skoro za chwilę debiutuję w roli śpiewaczki - pogrzebaczki. Muszę się odwrócić, bo inaczej zaraz wybuchnę. Rudzielec będzie wdzięcznym obiektem do złapania powagi. O, matko! I on się śmieje? Wyszczerza swe niekompletne uzębienie w całej okazałości. A to co ci dopiero, amant bez jedynek! Pszczoła?

- Hihi! – zaczynam się dławić. – Hihihihihi!

- Uspokój się, dziewucho! – słyszę syk jakiejś staruchy, która wlepia we mnie swe szkliste, bladobłękitne gały osadzone w szaro-ziemistych wielkich oczodołach. Wygląda prawie, jak żywa! Jak mam się uspokoić? Przecież to niemożliwe. W dodatku Wioleta aż się zatacza w swojej niszy, tylko szczęśliwie nikt tego nie widzi. Za to ja jestem na widelcu. Wtem nadchodzi wybawienie. Ksiądz pociąga szarfę dzwonka na znak rozpoczęcia nabożeństwa żałobnego. Jestem gotowa do śpiewania. Wioleta nachyla się nad szarpusiem. Pstryk…

„Chciałbym być sobą… Chciałbym być sobą wreszcie

Jezus Maria!! Perfekt? Co się dzieje?? Dlaczego nie Bach-Gounod???

Chciałbym być sobą, Chciałbym być sobą jeszcze…”

Wioleta usiłuje wciskać guziki raz jeden, raz drugi, naprzemiennie, histerycznie machając do mnie drugą ręką. Ksiądz słysząc rockowy rytm dudniącej perkusji, unosi brwi tak wysoko, że aż okulary mu włażą na czoło. Mama z tatą patrzą to na mnie, to na Wioletę, z wielkim znakiem zapytania „o co chodzi?”. A ja sama nie wiem! Ludzie drętwieją, z zaskoczeniem patrzą raz na księdza, raz na trumnę, raz na nawę boczną, z której dolatuje łomot przeboju ubiegłego, 83 roku.

„…Jak co dzień rano, bułkę maślaną Popijam kawą, nad gazety plamą, Nikt mi nie powie, wiem co mam robić…”

Muszę to wyłączyć, natychmiast! Podrywam się z miejsca i pędzę na drugą stronę przed samym ołtarzem, nawet nie przyklękając. Wierzę, że Bóg mi wybaczy ten nietakt. Klecha pewnie nie, ale trudno. Kit w oko z duchownym, teraz trzeba ratować sytuację! Kapłan zdejmuje okulary i już ma przemówić, gdy znów słychać:

„…Szklanką o ścianę rzucam, chcę wychodzić Na klatce stoi cieć, co się boi…”

Jest! Pstryk! Cisza. Ufff…, jak dobrze… Teraz tylko muszę odwrócić kasetę i zaśpiewać Ave Maria. Pstryk!

„…Nawet odsłonić, miotłę ściska w dłoni Ortalion szary chwytam za bary I przerażonej twarzy krzyczę prosto w nos!...”

Co znowu?? Matko jedyna!!! Muszę wyłączyć całość. Natychmiast! Pstryk! Cisza… I co teraz? Śpiewać bez akompaniamentu? Dobra, niech się dzieje wola nieba! Już!!!

„Ave Maria, gratia plena,

Dominus tecum, benedicta tu in mulieribus,

et benedictus, fructus ventris tui Jesus…”

To mój głos? Niemożliwe! Toż to klasyczne kozie wibrato! Koszmar jakiś! Jedna zwrotka za mną, może w wokalizie nieco się uspokoję? Tylko jak, skoro serce wali, jak oszalałe? Widzę ciemność... Nie mam pojęcia, co się dzieje… I jak to wszystko możliwe...?

„…Sancta Maria, Sancta Maria, Maria!

Ora pro nobis, nobis peccatoribus, nunc et in hora, in hora mortis nostrae.Amen!”

Koniec. Nareszcie! Kapłan rozkłada ręce i intonuje:

- Pan z wami!

- I z duchem twoim! – odpowiadają wierni.

Teraz mogę się już tylko zapaść pod ziemię. Szkoda, że posadzka nie bardzo chce się rozstąpić… Może w głębi nawy bocznej jakoś dojdę do siebie? Wioleta patrzy na mnie krowim wzrokiem, skubiąc zębami skórki po wewnętrznej stronie warg. Widać, że i ona nie bardzo rozumie sytuację.

- I co teraz?

- Damy drapaka! – Wioleta wskazuje bordowo-granatowy dywan wiszący na ścianie.

- Mamy nim odfrunąć?

- Nie-e! – Wioleta odchyla dywan, a za nim ukazują się stare drzwi. – Wystarczy wyjść.

Spoglądam z obawą na długi metalowy pręt, utrzymujący dywan na ścianie, a przede wszystkim na zaczep, który się niebezpiecznie porusza.

- Uważaj, bo spadnie!

- E tam... – i Wioleta naciska na klamkę, lecz ona ani drgnie.

I jeszcze jedna próba… W tym momencie zaczep odrywa się od ściany. Pionowy pręt utrzymujący dywan spada z łoskotem na postument z kryształowym wazonem, przewracając go na posadzkę. Szkło z hukiem roztrzaskuje się, woda wylewa, zaś białe lilie lądują tuż przy trumnie ciotki Eleonory. Dywan z metalowym prętem, uderzając w trumnę, spada tuż za postumentem. Jedni ze zgrozą w oczach rozglądają się, jakby usiłowali ogarnąć, co tu się dzieje. Inni zaś w osłupieniu stoją i nic nie mówią. Kapłan przerywa modlitwę.

- Czasem zdarza się, że siły nieczyste powodują człowiekiem. Nieszczęśnik, znajdujący się pod ich wpływem, jest niezdolny do czynienia prawości. – tu ksiądz ciska spojrzeniem w stronę bocznej nawy, potem w stronę wiernych. – Czy te dziewczęta do kogoś należą?

Pięknie! Nic nas już nie jest w stanie uratować, nawet modlitwa wstawiennicza do ciotki Eleonory…

Rodzice bez słowa wyprowadzają nas na zewnątrz kościoła. Sroga mina taty mówi sama za siebie.

- Zdurniałyście do reszty?!

- Aneta kazała włączyć guzik, to włączyłam, ale nie mam pojęcia, dlaczego szła nie ta muzyka… – Wioleta wyrzuca naprędce wszystko, co wie, jakby chciała przegonić samą siebie. – Nic nie rozumiem!

- Który guzik? Ten? – tata zerka na siostrę, która potakuje głową.

- To jest autorewers! – ton mamy głosu wyraźnie wykazuje, iż poziom jej zdenerwowania drastycznie wzrasta. – Ty tumanie!

- Autorewers!! – tata cedzi przez zaciśnięte usta. – Funkcja automatycznego odtwarzania drugiej strony kasety!

- Ale my nastawiłyśmy na „stop”… – usiłuję to zrozumieć.

- To nic! Po zastopowaniu muzyki i ponownym włączeniu, kaseta może się przewijać w drugą stronę, jeśli nie wyłączysz autorewersu! – tata mówi teraz bardzo głośno. – Przecież wam to pokazywałem, tak? A w ogóle, co wyście nawyczyniały z tym wazonem i dywanem?? Pewnie to też nie wasza wina?

- My tylko chciałyśmy wyjść… – Wioleta przyznaje się do wszystkiego, jak na spowiedzi. –Dywan się zerwał i spadł na ziemię…

- Sam spadł, tak??

- Nooo, tak. – potwierdzam słowa siostry. – Sam…

- Dlaczego zawsze wszystko się „samo” dzieje? Niewiniątka! Baranki boże, myślałby kto! Samo się psuje, samo spada, a one niczemu nie są winne!

-Wystarczy was na chwilę spuścić z oczu i nieszczęście gotowe! W kogo wyście się wdały? Co za diabeł w was tkwi? Przemyślicie sobie wasze postępowanie, ooo, przemyślicie! Już ja tego dopilnuję! Będziecie miały na to dużo czasu. Od dziś - zakaz oglądania telewizji! Nie będzie kina, nie będzie obiecanego cyrku, słowem - niczego, aż wam oleju w głowach przybędzie! – tata jednym tchem wyrzuca z siebie całą złość. – Wstyd nam tylko przynosicie! Wstyd!!

Siedzimy w samochodzie i wcale nam nie do śmiechu. Rodzice przepraszają rodzinę. Niektórzy kiwają z ubolewaniem, drudzy ze zrozumieniem, inni zaś ze współczuciem. Wstyd, nie da się ukryć, wstyd... Jednak to nie tylko nasza wina. Przecież my się naprawdę staramy, przysięgam! A im bardziej się staramy, tym gorzej wychodzi! Tak na ludzki rozum trudno to ogarnąć. Może nigdy nie dotrzemy do prawdy o nas samych? A jeśli zrozumienie przyjdzie po śmierci?? Podobno po „drugiej stronie” ma się dużo czasu na rozpamiętywanie ziemskiego istnienia. Tylko, że Wioleta i ja nie wybieramy się jeszcze na tamten świat. Musimy się przecież nacierpieć, nim trupniemy. Babcia twierdzi, że cierpienia i nieszczęścia wymagają znacznie więcej odwagi, niż śmierć. Racja! Do tego przysłowie pszczół mówi, że „nieszczęścia są najlepszą wagą do mierzenia przyjaźni”. Wedle tej mądrości jedno jest pewne - mam w Wiolecie najwspanialszą przyjaciółkę. Taką „na śmierć i życie”, zgodnie z dniem dzisiejszym, obfitującym w śmierć i życie. I nie straszne nam ciotki Eleonory, zlatujące dywany, pękające wazony, a nawet Perfekt. Razem poradzimy sobie z niejednym jeszcze nieboszczykiem, drzwiami, liliami czy autorewersem, a co!

- Krupcia, jak to szło? Chciałbym być sobą…

- Chciałbym być sobą, chciałbym być sobą wreszcie. Chciałbym być sobą, chciałbym być sobą jeszcze…

- To teraz niech będzie tak: chcemy być sobą, chcemy być sobą wreszcie!

- Dobra! Chcemy być sobą, chcemy być sobą jeszcze!

Rozdział 2

ELEONORA 

Nie za wiele wiem o Eleonorze, nie bardzo też pragnę poznać historię tej dość tajemniczej za życia ciotki, a wszyscy muszą o niej mówić właśnie teraz. Stypa, to jednak dziwne zbiegowisko, jak i pogrzeb. Jeśli chodzi o wydobywanie z ludzi najgorszych zachowań, co niestety potwierdza Wiolety i mój przykład, to często pogrzeb ustępuje miejsca jedynie weselu. A bywa i tak, że w pewnym momencie nie widać pomiędzy nimi zbyt wielkiej różnicy, za wyjątkiem stroju głównych bohaterów owych uroczystości. Pożytek z tych dwóch okoliczności jest taki, że można się pogodzić z nieprzyjaciółmi lub niegdyś zwaśnioną częścią rodzinki, albo obrobić tyłek wspólnemu, nowemu wrogowi. I tak wszystko kończy się hasłem „polej pan!” , a także na zajęciach w podgrupach. Ciekawie wyglądają te „podzbiory”.

Pierwsza grupka, złożona z pięciu „wujków” jest zainteresowanych Radiem Wolna Europa. Właściwie, to usiłują coś usłyszeć ponad szumem i skwierkiem, dochodzącym z odtwarzacza.

- Cicho bądźcie, to cokolwiek usłyszymy!

- Ucisz się i ty!

- Cholera jasna, te trzaski są nie do wytrzymania!

- Stuknij pan w aparat, to czasem pomaga.

- Sam pan się stuknij! Ciiii… jest! Kaczmarski, słuchajcie:

„…Wyrwij murom zęby krat! Zerwij kajdany, połam bat! A mury runą, runą, runą I pogrzebią stary świat!...”.

I cała piątka siedzi w takim skupieniu, jakby to były co najmniej wyznania erotyczno-sadystyczne Berii, o którym tata aktualnie czyta książkę.

Dwóch „dziadków” pomstuje na socjalizm i komunę.

- Za moich czasów, to było nie do pomyślenia! Panie, polityk, to był mąż stanu i gdy stracił honor, to w łeb sobie strzelał. – i tu „dziadek” demonstruje strzał z dłoni prosto w czaszkę.

- Panie, tak było przed wojną, a teraz to jest dziadostwo! – dugi rozkłada ręce na znak, iż ten pierwszy ma słuszność.

- Teraz też jesteśmy przed wojną, bo przecież wojna z czerwonymi musi być, nie?

- Musi!

- I znowu damy łupnia bolszewikom, jak w 1920!

- Oooo, panie, dałby Bóg, dałby Bóg!

- A co ma nie dać! Dał nam synów, to i Polskę da! Przynajmniej naszym dzieciom i wnuczętom, bo czy my jej doczekamy, tego nie wiem. Cała nadzieja w Jurczyku, Wałęsie i papieżu.

- Święte słowa, panie dobrodzieju, święte słowa! No, to jednego! – i kieliszek zawisa w górze. – To za tę Polskę i prawdziwych patriotów!

- I za papieża!

- Rozkaz!

Dwie energiczne babcie, jedna w czerni, a druga w zieleni, wspominają zmarłą.

- Oooo, Pani…, ta Eleonora była dumną kobietą. – staruszka w czerni znacząco kiwa głową. – Elegancką do samego końca. Akuszerka przedwojenna, klasa!

- No ba, przedwojenna akuszerka, nie byle kto!

- W końcu prawa ręka lekarza, nie jakaś salowa. Musiała się szanować. Tak… A Joachim, jej świętej pamięci małżonek, był lekarzem. I Żydem.

-Taaak?

- Tak, ginekologiem. Doskonały w leczeniu kobiecych spraw. A wie pani, ponoć niezwykle skuteczny przy trudnych przypadkach porodów, jak również… – i tu staruszka w czerni pochyla się ku swej rozmówczyni, ściszając nieco głos – … przy zganianiu płodu.

- Aaaa, no taaak… - druga odwraca się dyskretnie, czy aby na pewno nikt ich nie słyszy.

- Pogonili go do Izraela w 1968…

- Co pani powie?

- Wtedy tak się załamał, że z tej tęsknoty umarł na śmierć.

- Patrz pani! Na co?

- Na serce. Nie wytrzymał… Poczciwy z niego człowiek był…

- I co z nim?

- Co? Nadal nie żyje. Spoczywa na wygnaniu. Może na niepoświęconej ziemi? Świeć Panie nad jego duszą!

- Modli się pani za Żyda? Przecież oni Chrystusa wydali!

- Ale nie Joachim. On tego nie zrobił, ręczę to pani. To był porządny człek, chociaż obrzezany.

- Taaak? – oczy „babci” filuternie rozbłyskują. - A skąd pani wie?

- Domyślam się, hihihihi… Wiem też, że dużo złota zostawił Eleonorze w spadku.

- No tak, to dobry człowiek był… chociaż Żyd…

Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie oceniają innych przez ich narodowość , zawód lub partię. Żyd, Arab, Ukrainiec, Cygan, Rumun, Rosjanin czy Polak, to normalni ludzie. Gdy pojadę do RFN-u za rok, to będę się miała wstydzić tego, że jestem z Polski, czy powinnam być dumna? Nic to, pomyślę o tym za rok, a tymczasem posłucham sobie moich trzech „przyszywanych cioć”. Właśnie chwalą się nowinami.

- Moja córka wychodzi za mąż! – ładna szatynka z dumą oznajmia coś, co ją najwyraźniej cieszy. – W tym roku, oczywiście.

- Och, to wspaniale! – szczebioce druga, blondynka. – To takie romantyczne!

- A kiedy? – pyta trzecia, ruda.

- We wrześniu.

- To już niebawem! – blondynka wydaje się co raz bardziej podekscytowana. – Och, cudownie! - Musi? – ruda zerka badawczo na szatynkę.

- Hmmm…, w zasadzie…, ale jeszcze nic nie widać.

- Och, i mamusią będzie! – trzepocze rzęsami blondynka. – A ślub kościelny też? Jaką włoży suknię?

- Suknię? Hania jest umówiona u znajomej krawcowej. Ma jej uszyć różową na ślub cywilny, a kremową na kościelny. Oczywiście, o ile uda się gdzieś spod lady dostać dobry materiał.

- A więc wpadka… Niech jej uszyją dwa spadochrony, to na kolejne miesiące będą jak znalazł! – kwituje ruda i odchodzi do sąsiedniego stolika po butelkę.

- Rudzi, to jednak wredni są! – podsumowuje szeptem szatynka.

- I pesymiści - malkontenci! – dorzuca zdegustowana blondynka.

Rodzice siedzą z wujkiem Romanem, Leszkiem i ciocią Tereską. Dlaczego nie ma z nimi Jarka? Moje myśli nadal ku niemu płyną. Jarek jest już po maturze, ale do Wyższej Szkoły Plastycznej idzie dopiero za dwa lata. Teraz dostał bilet do wojska. Mam nadzieję, że zabiorę się na jego przysięgę.

- To co się dzieje z waszą Anetą? – pyta wujek Roman. – Gorzej z nią?

Wujek Roman jest marynarzem i rzadko schodzi na ląd. Jego świat to morza i statki. Mówi się o nim, że jest nieco rodzinnie wyalienowany. Tak to bywa ze starymi kawalerami. Ma już ze trzydzieści lat, ale nie zamierza się żenić. Twierdzi, że jeśli założy rodzinę, to z syreną. Wtedy ciotki załamują dłonie, a on odpływa w kolejny długi rejs.

- Co? Zdała egzaminy do Studium Nauczycielskiego. – odpowiada tata krótko i oszczędnie.

- No a co z muzyką i plastyką? – ciągnie temat wujek Roman.

- Będzie je miała w szkole, a także fortepian, śpiew, itd. To dobra szkoła. – dodaje mama.

- Ooo, przyjęli ją do takiej szkoły? – oczy wujka Romana zdają się być niemal okrągłe. – A co z jej nadpobudliwością?

- Jak co? Widziałeś na pogrzebie, to co się pytasz. – kwituje wujek Leszek, mój chrzestny.

- Widziałem. I słyszałem! Hehehehe! Tak, to kliniczny przypadek.

- Eeee, nie, wyrośnie z tego. – dorzuca żona mojego chrzestnego, Tereska, najładniejsza z moich cioć. – Chyba wyrośnie…

- Są pewne problemy natury wychowawczej, ale wyjdzie z tego, a przynajmniej taką mamy nadzieję. – mama potwierdza słowa cioci Tereski.

- Aha, to doskonale, bo teraz jest dzieckiem specjalnej troski.

- ??? – i wszystkie głowy odwracają się w stronę Romana.

- Hehehe, żartowałem, bo smutno jakoś! – To co, po jednym?

- Andrzej, podaj żytniówkę! – woła wujek Leszek.

- No to trup! Znaczy… no to chlup!! – komenderuje wujek Roman i kieliszki znowu wędrują w górę.

Dziadek z babcią siedzą przy oknie z panią Walentyną, przyjaciółką Eleonory.

- No i co ja teraz zrobię? Nikogo już nie mam na tym świecie!

- Pani Walu…– babcia kładzie swą pulchniutką dłoń na chudej ręce pani Walentyny. – Głowa do góry!

- Pewnie teraz na mnie czas… Tylko kto mnie pochowa, skoro sama jestem… – pani Walentyna zaczyna znowu pochlipywać nosem.

- Cóż, kiedyś i nam przyjdzie głowę złożyć. Taka kolej rzeczy. Jednak, póki co, żyjemy, więc cieszmy się z tego. – dziadek usiłuje cokolwiek mądrego powiedzieć, ale chyba teraz mu to nie wychodzi, gdyż po policzkach pani Walentyny spływają dwie duże łzy.

- Z czego mam się cieszyć? Nie mam dzieci, wnuków... Nikt mi świeczki na grobie nie zapali…eee-eee-eee…

- My pani zapalimy. – dobrodusznie obiecuje babcia.

Dziadek porozumiewawczo spogląda na babcię, aby ta ugryzła się w język, nim cokolwiek jeszcze powie, jednak ona ciągnie dalej:

- I kwiaty pani przyniesiemy, a od czasu do czasu, to nawet gróbek uprzątniemy…

Po tych słowach przyjaciółka Eleonory odstawia mokrą chusteczkę i wybałusza czerwone oczy.

- A pani, to niby chce żyć wiecznie, pani Janino?

- Jasia nie umrze śmiercią naturalną. Trzeba ją będzie kijem od szczotki dobijać, hahahaha! – dziadek stara się rozładować sytuację.

Pani Walentyna w osłupieniu patrzy raz na dziadka, raz na babcię i nic nie mówi. Ma usta i brwi wygięte w podkówkę.

- Niech się pani rozchmurzy. – prosi babcia.

- My żyjemy dla naszych dzieci i wnucząt. I mamy nadzieję zatańczyć jeszcze na ich weselu. Może i panią zaprosimy? Ta myśl daje nam siłę do życia, mimo że ze zdrowiem bywa coraz gorzej. Lecz jeśli Bóg zechce inaczej… Jego wola!

- Tak, Feluś, tak! - podsumowuje babcia - Co komu pisane, to go nie minie…

- Amen! – pani Walentyna nabożnie składa ręce.

Rudzielec, Wioleta i ja stanowimy odrębną paczkę. Przecież nie możemy się wtrącać do rozmów dorosłych. I nie, żebyśmy nie chciały słuchać. Skąd! Nasze radary są doskonale dostrojone i wypraktykowane w naszym domu. Mamy tam ulubioną linię nasłuchową i podsłuchową, znaną tylko nam obu. To balustradka górnych schodów. Wychylamy głowy, czasem nawet mocno, by lepiej słyszeć, co za tajemnice skrywają nasi rodzice. Szkoda tylko, że potem szyje nas bolą od tego wyciągania i wyginania. No, ale czego się nie robi dla zdobycia wiedzy!

- Ty, a co ty dzisiaj wydziwiałaś w kościele? – tu rudzielec kręci nosem. – Głupawka?

- Nic! – odparowuję rudzielcowi. – A ty czemu nie masz zębów?

Cokolwiek już wiem o rudzielcu, od wujka Romana. Tomasz ma szesnaście lat i jest w Technikum Mechaniczno-Energetycznym. W przyszłości chce iść na elektronikę. Paskud z niego większy, niż ja, więc przy nim całkiem dobrze się czuję, mimo, że za miły to on nie jest. Może nawet przez to stracił te dwie jedynki?

- Pomagałem ojcu przy zbrojeniach.

- Zbrojeniach? Na wojnę się szykujecie? Stan wojenny dwa lata temu odwołali.

- Rozbudowujemy warzywniak. Tata postanowił powiększyć sklep, aby ziemniaki i inne bulwy można było przechowywać.

- Aha…, bulwy.

- Na pręty wystające ze ściany się nabiłem, centralnie szczęką. Chrupnęło i… po zębach. Niedługo będę miał mostek. U prywaciarza zrobię, tata obiecuje. A ty?

- Co ja? Ja mam zęby!

- Nieeee, czego tak wyjesz?

- Wyję???

- Nooo tak, jak z chóru kościelnego…

- Ona śpiewa klasykę. – dumnie odpowiada Wioleta. – I gra na fortepianie!

- Tak? Ale to dla mnie wycie. Raz to nawet do mojej budy przyszły takie wyjce, niby dać nam koncert. No wiecie, tacy piosenkarze z opery.

- Chciałeś powiedzieć - śpiewacy operowi. – prostuję Tomasza.

- Dooobra… Ale wyli, mówię wam, jak bure suki! O, jedna na ten przykład twierdziła, że ma szesnaście lat i jest motylkiem. Liczyła jakieś sześćdziesiąt lat i sto czterdzieści kilo żywej wagi, serio! Tak ją przynajmniej oszacował mój kumpel Romek. Romek wie, co mówi, bo ojcu w ubojni pomaga. Następnym razem zapowiedział, że weźmie tłuczek i będzie jatka. Artystyczna jatka, jakiej nikt nie widział. I tak nas to ubawiło, że ryknęliśmy śmiechem. I się babsko spłoszyło. A gdy się kłaniała, to mało jej biust na podłogę nie wypadł.

- Hahahaha! – śmiejemy się teraz w trójkę.

- Jeden, taki wysoki i chudy, za to z niskim i grubym głosem, śpiewał: „Ten zegar stary… coś tam, coś tam…”, a potem spytał: „Boisz się?” No to my mu na to: „NIE” i w śmiech. A on drugi raz: „Boisz się?” i tak kółko. Myśleliśmy, że zaciął się facet, ale… dobrze skończył, bo powiedział: „Zapal tabaki”. I to nam nawet przypadło do gustu. Gorzej z tabaką, bo i skąd ją wziąć?

- Nasza mama często powtarza: „głupi, jak tabaka w rogu”. – Wiola chce nadążyć za Tomaszem.

- A ktoś normalny śpiewał?

- Był taki. Śpiewał przez pięć minut, że idzie na śmierć, potem drugie pięć, że umiera, to znowu, że umarł, i tak przez piętnaście minut wybierał się na tamten świat. Łapał się za serce, nawet upadł, niby od strzału. A, krzyknął jeszcze „Tośka!”.

- Tosca! – zatrważająco niska jest wiedza rudzielca, trzeba go więc edukować. – Po polsku Toska.

- Może i tak… Romek żałował, że tego tłuczka nie ma, bo chętnie by mu pomógł w wykitowaniu. No, ale ten w końcu nie umarł, za to kłaniał się dobrą minutę, bo nauczycielki tak mu biły brawa, że wyszedł sztywny jak paw, a nie jak trup. Ta opera jest jakaś durnowata, nie?

- Hmmm… A jakiś sopran koloraturowy był?

- Co? - To głos cieniutki i wysoki.

- Aaaa, taaaak! Była taka jedna piszczałka. Stale po rusku piszczała „Demon, demon”. Rzeczywiście wyglądała na opętaną, jak ty dzisiaj, hehehe!

- Aneta nie jest opętana. – Wioleta unosi palec wskazujący w górę. – Ona jest muzykiem!

- A to nie to samo? Tak między nami piegusami - opętanie może być całkiem ciekawe.

- Przestań! Jak może być ciekawy kontakt z duchami?

- Jest straszny, mówię wam! – Tomasz pochyla głowę. – Romek opowiadał, że po śmierci jego ciotki, ta straszyła go po nocach. I mówiła do niego: „Idź do ubojni i odkop moje dziecko!”

- Yyyy…?

- Taaak, a potem wlazła mu na piersi i zimnym, trupim oddechem chłodziła jego policzki.

- Oooo…

- Usiłował się wyswobodzić, ale nie miał tyle sił. I od tamtej pory śpi z tasakiem ojca pod łóżkiem.

- Omg… - Wioleta przełyka ślinę. – Straszne…

Rany Julek! Chłodziła jego policzki… To chyba nie jest możliwe, ale, ale… Babcia z dziadkiem czasem opowiadają, jak to po wojnie w Szczecinie, zwłaszcza na Niebuszewie, ludzi zabijano na kiełbasy, a potem duchy straszyły w tych miejscach, gdzie ich zaszlachtowano. Brrrr…

- Ile razy to się przydarzyło Romkowi?

- Przez parę nocy.

- Parę nocy???

-No!

- A co ten duch od niego chciał?

- Plotka gminna głosi, że tam, gdzie teraz ubojnia, przed wojną zamordowano jakieś dwuletnie dziecko. I ona, to znaczy, ta dusza, mówiła do Romana: „Idź do ubojni i odkop ziemię pod betonem z lewej strony”.

- I co? – czuję, że zaczynają mnie przechodzić ciarki po plecach.

- Romek powiedział o tym ojcu, ale ten popukał się w głowę i kazał Romkowi zabrać się do nauki, a nie o głupotach myśleć. Jednak, gdy Romek rabanu narobił po kolejnej straszliwej wizycie, bo go znowu ta zjawa odwiedziła, to ojciec powiedział, że jak się te historie z duchem nie skończą, to z Romkiem do psychiatry pójdzie. Romek zaprzestał komukolwiek o tym mówić, tylko tasak ojcu stlenił i pod wyrko wsadził.

- I co dalej?

- Romek poszedł w to miejsce przez ducha „wskazane”, ale tam równo beton wylany, więc się poddał. A z tasakiem śpi nadal, mimo że już go ta zjawa nie straszy.

- Wierzysz mu?

- Sam nie wiem. Jak to opowiada, to widzę, że nie kłamie. Wiesz, to mój najlepszy kumpel, trochę go znam, ale głowy nie dam, czy to wszystko naprawdę istnieje…

- To niesamowite... – kończę szeptem.

Kątem oka widzę, że rodzice zbierają się do wyjścia, żegnając wszystkich, nawet pijanego Krzyśka i Jacka. To mamy młodsi bracia, którym zebrało się na „muzykowanie”:

„…Przepijemy naszej babci gacie w kratę, gacie w kratę, gacie w kratę, Takie duże barchanowe i włochate, jeszcze dziś, jeszcze dziś, jeszcze dziś!...”

Do nich dołącza się jeszcze Kaśka z Agatą, mamy młodsze siostry i wspólnie ciągną:

„…Przepijemy naszej babci złote zęby, złote zęby, złote zęby, I zrobimy naszej babci dziuplę z gęby, jeszcze dziś, jeszcze dziś, jeszcze dziś!...”

* * * * * * * * * * * *

Ufff… jak dobrze być w łóżku! Szczęście, że dzień dobiega końca. Afera w kościele podczas pogrzebu, charkot Markowskiego i łoskot Perfektu, mój „kozi” sopran, stypa, podsłuchane rozmowy, opowieści Tomasza o duchu i Romku, a także słowa rodziców „wstyd, wstyd!” kolebią się po głowie, tworząc melanż emocjonalny. Jeden wielki mentlik - to tak najkrócej, co czuję, prócz znużenia. Powieki same się kleją, lecz sen nie nadchodzi. Na drugim łóżku leży ciocia Stasia, która chrapie z każdą minutą coraz głośniej. Rano wraca do siebie do Krakowa, więc tak naprawdę to się dopiero jutro wyśpię. Spaaaććććć… spaćććććććććććć…………….

Ciemność zupełna. Z dołu dobiega mnie gong zegara, stojącego w salonie obok fortepianu. Jedno wybicie, drugie, trzecie…, dwunaste. Północ. Ciężkie ręce, ciężkie nogi, ciężki tułów… Ważę chyba dwa razy więcej, niż zwykle. Nawet głowa jest cięższa, niż zwykle. Nie mam siły się przewrócić na bok, by choć jedno ucho zatkać i nie słyszeć pochrapywań cioci. To kuzynka Eleonory. Podobno są ze sobą, a raczej były, bardzo zżyte. Słyszę bicie własnego serca. Sen leniwie nadciąga, jest coraz bliżej. Odpływam…

Co to za dziwny chłodek na stopach? Pewnie znów mi drętwieją. Chłodno, coraz chłodniej. Zimno pogłębia się i przesuwa na łydki. Tak, jakby mi ktoś kołdrę podnosił z nóg. Nie, nie mam siły się podnieść, by sprawdzić. Senność to uniemożliwia. Jednak ziąb staje się powoli lodowaty. Co się dzieje? Unoszę głowę. Hmmm, kołdra leży na swoim miejscu. To dlaczego czuję mróz w nogach, mimo środka lata i przykrycia kołdrą? I dlaczego ziąb przechodzi na moje uda i tułów? I jest coraz wyżej, na piersiach? I na szyi?? I co to za ciężar miażdży mi klatkę piersiową??? Nie mogę złapać tchu! Przeraźliwe zimno rozprzestrzenia się po moich policzkach. Do uszu dobiega mnie oddech, ale nie mój! Nie mój!! Szeleszczący, głęboki dech, jakby zza światów! Zza światów?? Eleonora??? Do mnie? To musi być pomyłka!! Eleonora pewnie chce się pożegnać z ciocią Stasią, a ta śpi i niczego nie słyszy! Czuję bardzo wyraźnie, jak paraliżujące zimno przenika moje całe ciało, skórę i dociera do szpiku kości. Jak zacisnę oczy, to może jednak Eleonora odejdzie? Boże jedyny! W tym momencie coś mi powiekę podnosi do góry! Chcę ją jeszcze mocniej zacisnąć, ale to przypomina siłowanie się z niewidzialną energią, bo im bardziej przymykam powiekę, tym szybciej ona się unosi do góry. W dodatku nic nie widzę, prócz ciemności. Teraz druga powieka podnosi się ku górze i nie mogę jej zamknąć. Umieram? Ja nie chcę!!

- Ratunku!!! – wskakuję na drugi tapczan do cioci Stasi. – Ciociu!!! Ciociu!!!!!!!!!

- Czego tak krzyczysz? Co się dzieje?

- Eleonora!!! – i owijam się rękoma wokół szyi ciotki. – To ona, na pewno!!!

- Oszalałaś? Puść, bo mnie zadusisz!!!

- Ona chce ciebie, ale mnie myli z tobą!!!

- Czyś ty zwariowała? Puuuść mnie!! – i ciocia Stasia zaczyna chrypieć. – Jezus Maria!! Udusisz mnie!!!

- Ja nie chcę umierać!!!

- Przestań!!!! Wariatko ty!!! Puuuuuuuuuuuuuść!

- Ale ja nie chcę umieraaaaaać!!!!!!!!!

- Co tu się dzieje? – tata wpada do pokoju i wygląda, jakby ducha zobaczył. – Co się dzieje?!

- Raaa - tuuu - nku!!! – charczy ciocia Stasia.

Rodzice rozdzierają moje kończyny zakleszczone na szyi cioci.

- Zabierzcie ją ode mnie!! Zaaa… bierzzzz…cie…, Jezus Maria!

- Co tu się dzieje? – tata wydaje się szczerze zdumiony sytuacją. – O co chodzi?

- Twierdzi… – ciocia usiłuje złapać oddech – … twierdzi, że… Eleonora… chce… ją zabić… Zaraz zawału dostanę… Omal mnie nie udusiła! O, Jezusie Nazareński! To wariatka!

- Ja nie będę spała z ciocią Stasią, bo do niej przyszła Eleonora, ale przez pomyłkę chciała mnie udusić!

- Uspokój się! Przecież ona nie żyje!!

- Trochę żyje!

- Zwariowałaś do reszty??

Kołdrę mi zdjęła z nóg, dusiła, powieki na siłę otwierała i mroziła całe ciało!!

- Aneta? – Wioleta staje półprzytomna w drzwiach. – A czego ty się drzesz?

- Wioleta, natychmiast marsz do siebie! – mama ujmuje w obie dłonie moją twarz i spogląda w oczy. – Co ty wgadujesz??

- Lodziu, twoja córka omal mnie nie udusiła! Bredziła coś, że Elwira chce mnie, a przez pomyłkę dusi ją… To kompletna wariatka!

Tata z mamą siedzą osłupiali, ja ryczę, ciotka się trzęsie, Wioleta ziewa, Kiniuś na dole szczeka, a po Eleonorze ani słychu, ani widu. Nie rozumiem tego. To wszystko jest za trudne jak dla mnie. Dla rodziców chyba też.

- Coś jej się musiało przyśnić… - mama potrząsa głową.

- Niepotrzebnie zabieraliśmy ją na pogrzeb. – kwituje tata. – Uparłaś się, no to teraz sama widzisz!

- Konia z rzędem temu, kto ogarnie i utemperuje to durnowate dziewuszysko! – i ciotka strzepuje poduszkę. – Z tą dziewuchą coś jest nie tak! Pierwszy raz z czymś takim się spotykam. Współczuję wam, naprawdę.

- Wybacz, ciociu! – mama usiłuje uspokoić nieco ciocię Stasię. – Wiesz, jak to jest z dzieciakami, które mają wybujałą fantazję…

- To ma być fantazja? To szaleństwo! Do szpitala z nią trzeba!

- Taaakkk…, no nic! Jutro też jest dzień, mądrzejszy od nocy. Wszyscy jesteśmy zmęczeni i zdenerwowani. Porozmawiamy rano, jak się wyśpimy. – zarządza tata, po czym rzuca ostre spojrzenie w moim kierunku. – A ty marsz do pokoju Wiolety, natychmiast!

Leżę obok Wiolety i zastanawiam się dlaczego przydarza mi się po raz kolejny coś, czego nie potrafię zrozumieć, a w dodatku nikt mi nie wierzy?

- Krupinka, myślisz, że Eleonora chciała mnie udusić?

- Nie wiem… – Wioleta ziewa, a następnie odwraca się plecami. – Może postanowiła się zemścić?

- Zemścić?? Za co? Markowski nie przypadł jej do gustu?

- Nieeee, ona chyba jednak bardziej nie lubiła klasyki. Nie wiem… Krupcia, dobranoc!

Nie lubiła klasyki… Niemożliwe! Jak można nie lubić klasyki? Przecież śpiew, zwłaszcza klasyczny, jest mową boską! Czy duch Eleonory jeszcze tego nie wie? A może to zbyt krótki czas i nie zdążył się dowiedzieć wszystkiego w zaświatach? Jakiś niedouczony ten duch. Cóż, czeka go sporo nauki na tamtym świecie.

- Dobranoc, Krupinka!

Rozdział 3

WIADOMOŚĆ DNIA 

Kocham