Wyspa skarbów - Robert Louis Stevenson - ebook + audiobook

Wyspa skarbów ebook i audiobook

Robert Louis Stevenson

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
  • Wydawca ebooka: Bellona
    Wydawca audiobooka: SMPB
  • Język: polski
Opis

Klasyczna powieść przygodowa o losach piratów poszukujących ukrytego skarbu. To z tej ogromnie popularnej książki pochodzi większość znanych dzisiaj wyobrażeń i mitów o piratach, w tym modelowa chyba postać kucharza okrętowego z drewniana nogą. Ta książka to po prostu klasyka, którą trzeba znać, obowiązkowa dla fanów przygód, piratów i zakopanych skrzyń. Publikacja stała się wzorcem dla współczesnych filmów i książek o morskich rabusiach. Wyspa skarbów to nie tylko książka o piratach, także o tajemnej wyspie, na której ukryty jest skarb. Jest zakamuflowany pirat John Silver, jest młody Jim Hawkins, który dopiero uczy się życia. I jest niesamowita przygoda, która wciąga do lektury młodych czytelników po dziś dzień.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 0 min

Lektor: Paweł Kutny

Oceny
3,8 (6 ocen)
2
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewo0r

Dobrze spędzony czas

Książka dzieciństwa <3
00

Popularność




Do waha­ją­cego się czy­tel­nika

Do waha­ją­cego się czy­tel­nika

Jeśli w te wszyst­kie mor­skie opo­wie­ści gdzie chłód, tro­piki, przy­gody i szkwały, krwawi kor­sa­rze i ukryte skarby, błędny kurs, sta­tek i wyspa się mie­ści, jeśli w tą starą bajkę, co do słowa według zwy­cza­jów daw­nych powtó­rzoną dzi­siej­sza trzeźwa i roz­ważna mło­dzież wsłu­cha się, jak ja nie­gdyś, zachwy­cona – To niech tak będzie, i daj­cie się porwać! Lecz gdyby dzi­siaj chłopcy nie czy­tali dzieł Bal­lan­tyne’a, Coopera, King­stona, bo zapo­mnieli, jak im sma­ko­wały tamte histo­rie z morza albo z lasów niech i tak będzie. A mnie pozo­sta­nie podzie­lić los ich i wraz z pira­tami lec w zapo­mnie­niu pośród daw­nych skar­bów.

R. L. S.

Część pierw­sza. Stary Kor­sarz

I. Stary wilk mor­ski w gospo­dzie „Pod Admi­ra­łem Ben­bow”

Kilka osób, mię­dzy innymi wiel­możny pan Tre­law­ney i dok­tor Live­sey, zwra­cało się do mnie z prośbą, żebym spi­sał od początku do końca wszyst­kie szcze­góły i zda­rze­nia odno­szące się do Wyspy Skar­bów, nie pomi­ja­jąc niczego oprócz poło­że­nia samej wyspy, a to dla­tego, że znaj­duje się tam skarb dotych­czas jesz­cze nie­wy­do­byty. A więc dziś, roku Pań­skiego 17…, biorę pióro do ręki i cofam się do cza­sów, gdy mój ojciec pro­wa­dził gospodę „Pod Admi­ra­łem Ben­bow” i gdy pod naszym dachem roz­go­ścił się stary, ogo­rzały mary­narz z bli­zną od sza­bli.

Dokład­nie, jakby to było wczo­raj, pamię­tam tę chwilę, gdy ów czło­wiek przy­wlókł się przed drzwi gospody, a za nim przy­ta­ra­ba­niła się na wózku ręcz­nym jego skrzy­nia mary­nar­ska. Był to męż­czy­zna rosły, musku­larny, ciężki, o orze­cho­wo­bru­nat­nej twa­rzy. Na barki, przy­odziane w brudny, nie­gdyś błę­kitny kubrak, spa­dał mu har­cap jakby w dzieg­ciu unu­rzany. Ręce chro­po­wate i popę­kane koń­czyły się czar­nymi i poła­ma­nymi paznok­ciami, w poprzek policzka blado prze­świe­cała brud­no­sina kresa – znak od sza­bli. Pamię­tam, jak roz­glą­dał się dookoła po zatoce i według swego zwy­czaju pogwiz­dy­wał, aż wybuch­nął gło­śno starą pio­senką żeglar­ską, którą póź­niej śpie­wał tak czę­sto:

Pięt­na­stu chło­pów na Umrzyka Skrzyni –Jo-ho-ho! I butelka rumu!

Głos miał prze­raź­liwy, choć trzę­sący się od sta­ro­ści, rzekł­byś, że go stro­jono i star­gano na koło­wro­cie kotwicy.

Po chwili zapu­kał do drzwi jakimś podob­nym do lewara kawał­kiem kija, któ­rym się pod­pie­rał, a kiedy się uka­zał mój ojciec, przy­bysz szorst­kim gło­sem zażą­dał szklanki rumu. Gdy mu ją przy­nie­siono, zaczął pić powoli, jak znawca, delek­tu­jąc się sma­kiem, a przy tym cią­gle spo­zie­ra­jąc na skały wokoło i na szyld naszej karczmy.

– Wygodna zatoka – prze­mó­wił w końcu – a karczma pięk­nie poło­żona. Dużo mie­wa­cie gości, kam­ra­cie?

Ojciec odpo­wie­dział, że bar­dzo nie­wielu, nie­stety.

– Dosko­nale! – rzekł przy­bysz – to wyma­rzona przy­stań dla mnie! Hej no, czło­wieku! – zawo­łał na tego, który przy­wiózł jego rze­czy – chodź no ze mną na górę i przy­dźwi­gaj skrzy­nię!

I cią­gnął dalej:

– Zatrzy­mam się tu jakiś czas. Jestem czło­wie­kiem skrom­nych wyma­gań. Do szczę­ścia wystar­czy mi rum, boczek i jaja, no i głowa na karku, żebym mógł wypa­try­wać okręty na morzu. Jak macie mnie tytu­ło­wać? Wolno wam nazy­wać mnie kapi­ta­nem. Ech, już widzę, jak wam bar­dzo cho­dzi – o to…

Rzu­cił na próg kilka zło­tych monet.

– Kiedy już to wszystko prze­jem i prze­piję, to mi powiedz­cie! – rzekł, spo­glą­da­jąc tak surowo, jakby był naszym zwierzch­ni­kiem.

W isto­cie, mimo kiep­skiego odzie­nia i nie­wy­twor­nego spo­sobu wyra­ża­nia się, nie miał wyglądu ciury okrę­to­wego, lecz znać po nim było star­szego mary­na­rza czy szy­pra, przy­zwy­cza­jo­nego do znaj­do­wa­nia posłu­chu i kar­ce­nia. Czło­wiek, który przy­był z wóz­kiem, opo­wie­dział nam, że ów gość poprzed­niego dnia wysiadł z dyli­żansu przed „Royal Geo­r­gem” i wypy­ty­wał, jakie gospody znaj­dują się na naszym wybrzeżu; ponie­waż, jak przy­pusz­czam, o naszej gospo­dzie mówiono dobrze i wspo­mi­nano, że leży na ubo­czu, wybrał ją więc na miej­sce zamiesz­ka­nia. Tylko tyle zdo­ła­li­śmy dowie­dzieć się o naszym gościu.

Był to czło­wiek zazwy­czaj bar­dzo mil­czący. Całe dnie prze­by­wał nad zatoką lub na ska­łach, z mosiężną lunetą. Co wie­czór prze­sia­dy­wał koło kominka w kącie pokoju bawial­nego i popi­jał zawzię­cie rum roz­cień­czony wodą. Prze­waż­nie nie odzy­wał się; gdy go zaga­dy­wano, rzu­cał spoj­rze­nie nagłe i surowe i fukał przez nos jak róg okrę­towy uży­wany pod­czas mgły. Nie­ba­wem, jak my, tak i ludzie, któ­rzy bywali w naszym domu, prze­ko­nali się, że należy go zosta­wić w spo­koju. Co dzień, gdy wra­cał z włó­częgi, pytał, czy nie prze­cho­dzili gościń­cem jacy podróż­nicy mor­scy. Zrazu myśle­li­śmy, że tęskni za ludźmi tego samego pokroju i dla­tego wciąż o to pyta, póź­niej jed­nak zauwa­ży­li­śmy, że wła­śnie od nich stro­nił. Ile­kroć jakiś mary­narz wstą­pił pod „Admi­rała Ben­bow” (a czy­nili to od czasu do czasu niektó­rzy, wybie­ra­jąc się do Bri­stolu drogą nad­mor­ską), kapi­tan zawsze przy­glą­dał mu się przez zasło­nięte drzwi, zanim wszedł do izby gościn­nej; w obec­no­ści takiego czło­wieka zawsze sie­dział cicho jak tru­sia. Co do tego przy­naj­mniej ja nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, gdyż do pew­nego stop­nia sam podzie­la­łem nie­po­kój kapi­tana. Razu pew­nego wziął mnie na ubo­cze i obie­cał, że co mie­siąc na pierw­szego będzie mi wypła­cał srebrne cztery pensy, jeżeli będę „cza­to­wał na żegla­rza z jedną nogą” i natych­miast dam mu znać, kiedy przy­bę­dzie. Dość czę­sto, gdy z nadej­ściem pierw­szego dnia mie­siąca dopo­mi­na­łem się o swą należ­ność, fukał przez nos i prze­szy­wał mnie pogar­dli­wym wzro­kiem, lecz nim upły­nął tydzień, już jakby się roz­my­ślił, przy­no­sił mi cztery pensy i powta­rzał zle­ce­nie, bym wypa­try­wał żegla­rza o jed­nej nodze.

Nie potrze­buję chyba wam opo­wia­dać, jak ta oso­bi­stość prze­śla­do­wała mnie nie­raz we śnie. W burz­liwe noce, gdy wichura wstrzą­sała wszyst­kimi czte­rema węgłami domu, a bał­wany mor­skie z hukiem roz­bi­jały się na ska­łach zatoki, widy­wa­łem tę zjawę w tysią­cz­nych posta­ciach i z tysią­cz­nymi dia­bel­skimi gry­ma­sami. Raz ów żeglarz miał nogę obciętą w kola­nie, to znów w bio­drze; kiedy indziej był jakąś prze­ra­ża­jącą poczwarą, która miała od uro­dze­nia tylko jedną nogę i to w samym środku ciała. Patrzeć, jak on ska­kał, bie­gał i gonił za mną przez płoty i rowy, było naj­gor­szą zmorą. Krótko mówiąc, wobec tych strasz­nych widzia­deł ciężko przy­cho­dziło mi zara­biać moje cztery pensy mie­sięcz­nie.

Jed­nakże choć tak mnie trwo­żyła sama myśl o żegla­rzu z jedną nogą, to kapi­tana bałem się o wiele mniej niż kto­kol­wiek z tych, któ­rzy go znali. Bywały takie wie­czory, że ura­czył się nad­mierną ilo­ścią rumu z wodą, ponad wytrzy­ma­łość jego głowy; wtedy zazwy­czaj sie­dział i śpie­wał jakieś wariac­kie, stare i dzi­kie pie­śni mary­nar­skie, nie zwa­ża­jąc na nikogo. Nie­kiedy jed­nak kazał wokoło zasta­wić szklanki i zmu­szał całe zalę­kłe towa­rzy­stwo do słu­cha­nia swych gawęd lub wtó­ro­wa­nia chó­rem jego pie­śniom. Czę­sto sły­sza­łem, jak dom trząsł się od przy­śpiewki: „Jo-ho-ho! I butelka rumu!” Wszy­scy sto­łow­nicy z obawy o swoje cenne życie przy­łą­czali się do tego chóru i w śmier­tel­nym stra­chu sta­rali się zagłu­szyć jeden dru­giego, byle się nie wyróż­niać. Pod­czas tych ata­ków bowiem kapi­tan był towa­rzy­szem naj­nie­po­czy­tal­niej­szym na świe­cie. Tłukł ręką w stół, aby uci­szyć zebra­nych, ska­kał, uno­sząc się gnie­wem na nie­wcze­sne pyta­nie albo odwrot­nie, gdy nie zada­wano mu pytań – jedno i dru­gie uwa­żał za dowód, że obecni nie dość uważ­nie słu­chali jego opo­wie­ści. Nikomu nie pozwa­lał opusz­czać gospody, póki sam, zmro­czony trun­kiem, nie poto­czył się do łóżka.

Naj­wię­cej z wszyst­kiego jed­nak prze­ra­żały nas jego opo­wia­da­nia. Były to potworne baja­nia: o wisiel­cach, o strą­ca­niu ska­zań­ców do morza, o burzach mor­skich, o skwar­nych Wyspach Żół­wich, o okrop­nych, dzi­kich czy­nach i zaka­mar­kach w Zatoce Mek­sy­kań­skiej. Widać z tego było, że musiał spę­dzać życie pośród naj­gor­szych ludzi, jakim Bóg zezwo­lił pły­wać po morzu, język zaś, w któ­rym opo­wia­dał te wszyst­kie dzieje, przej­mo­wał pro­stacz­ków wiej­skich nie mniej­szym dresz­czem niż zbrod­nie, które opi­sy­wał. Mój ojciec wciąż mawiał, że nasza gospoda zej­dzie na psy, bo ludzie zaprze­staną do nas przy­cho­dzić po to, aby zno­sić tyra­ni­zo­wa­nie i pomia­ta­nie. Mnie się jed­nak wydaje, że byt­ność kapi­tana wycho­dziła nam na korzyść. Ludzie zrazu się bali, lecz po pew­nym cza­sie upodo­bali sobie nawet te oso­bli­wo­ści; sta­no­wiły one dosko­nałą roz­rywkę w jed­no­staj­nym siel­skim życiu. Pomię­dzy mło­dzieżą zna­la­zło się nawet sporo takich, któ­rzy uda­wali, że go podzi­wiają, nazy­wa­jąc go „praw­dzi­wym wil­kiem mor­skim”, „sta­rym wygą” oraz podob­nymi mia­nami i utrzy­mu­jąc, że to jeden z owych dziel­nych wia­ru­sów, któ­rzy Anglię uczy­nili postra­chem mórz.

Wszakże pod jed­nym wzglę­dem naprawdę ów wilk mor­ski nas ruj­no­wał; miesz­kał u nas tydzień po tygo­dniu, mie­siąc za mie­siącem, aż w końcu pie­nią­dze, które dał z góry za kwa­terę i wikt, dawno się wyczer­pały, a ojciec już ni­gdy nie mógł się odwa­żyć zażą­dać wię­cej. Jeżeli kiedy bąk­nął o należ­no­ści, kapi­tan par­skał przez nos tak gło­śno, że to par­ska­nie można było uwa­żać za ryk, i prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niem wyświę­cał go z pokoju. Widzia­łem, jak po każ­dej takiej odpra­wie ojczu­lek zała­my­wał ręce, i jestem prze­ko­nany, że ta zgry­zota oraz to życie w cią­głej gro­zie przy­śpie­szyły w znacz­nej mie­rze jego śmierć przed­wcze­sną i nie­szczę­śliwą.

Przez cały czas swego pobytu u nas kapi­tan nie zmie­nił żad­nego szcze­gółu w swej odzieży; raz tylko nabył u prze­kup­nia kilka par poń­czoch. Gdy jedna poła jego kape­lu­sza obe­rwała się i opa­dła w dół, pozo­sta­wił ją w tym obwi­słym sta­nie, choć dawała mu się we znaki na wie­trze. Ni­gdy nie zapo­mnę widoku jego kubraka, który tak czę­sto łatał wła­sno­ręcz­nie w swym pokoju na pię­trze, że w końcu łata nakry­wała łatę. Listów ni­gdy nie pisał ani nie otrzy­my­wał, z nikim nie roz­ma­wiał oprócz sąsia­dów, i to prze­waż­nie tylko wtedy, gdy wypił za wiele rumu. Ni­gdy nikt z nas nie widział, żeby wielka skrzy­nia podróżna była otwarta.

Raz tylko się roz­gnie­wał, a było to już pod sam koniec, gdy ojciec mój biedny dogo­ry­wał na suchoty, które zabrały go nam ze świata. Pew­nego popo­łu­dnia, o dość póź­nej godzi­nie przy­był do nas dok­tor Live­sey, aby obej­rzeć cho­rego. Po oglę­dzi­nach zjadł coś nieco z obiadu poda­nego przez matkę i udał się do izby gościn­nej, by wypa­lić fajkę, cze­ka­jąc na swego konia, któ­rego miano spro­wa­dzić ze wsi, gdyż gospoda pod sta­rym „Ben­bow” nie miała stajni. Wsze­dłem za nim i pamię­tam wra­że­nie kon­tra­stu, jaki two­rzyła postać przy­stoj­nego, ele­ganc­kiego dok­tora, o wło­sach przy­sy­pa­nych śnież­no­bia­łym pudrem, o czar­nych, błysz­czą­cych oczach i miłym spo­so­bie bycia, na tle nie­okrze­sa­nej kar­czem­nej gawie­dzi, a zwłasz­cza w zesta­wie­niu z brud­nym, ocię­ża­łym, kapra­wym dzia­dygą, naszym kor­sa­rzem, który wsparł­szy się łok­ciem o stół, łykał rum nader obfi­cie. Nagle ów – mówię oczy­wi­ście o kapi­ta­nie – zaczął pogwiz­dy­wać swą wieczną pio­senkę:

Pięt­na­stu chło­pów na Umrzyka Skrzyni –Jo-ho-ho! I butelka rumu!Dia­bli i tru­nek resztę bandy wzięli.Jo-ho-ho! I butelka rumu!

Pier­wot­nie przy­pusz­cza­łem, że owa „Skrzy­nia Umrzyka” nie ozna­cza nic innego jak ową wielką skrzy­nię we fron­to­wym pokoju, i myśl ta czę­sto koja­rzyła mi się w snach z upio­rem żegla­rza o jed­nej nodze. Lecz w tym cza­sie juże­śmy dawno prze­stali przy­wią­zy­wać więk­szą wagę do słów tej pie­śni. Tego wie­czoru nie była ona już nowo­ścią dla nikogo oprócz dok­tora Live­seya. Zauwa­ży­łem, że nie wywarła na nim miłego wra­że­nia; przez chwilę patrzył z gnie­wem na śpie­wa­ją­cego, po czym znów wdał się w roz­mowę z ogrod­ni­kiem, sta­rym Tay­lo­rem, o nowym spo­so­bie lecze­nia reu­ma­ty­zmu. Tym­cza­sem kapi­tan coraz bar­dziej zapa­lał się w śpie­wie, wresz­cie grzmot­nął ręką w stół, co jak nam było wia­domo, sta­no­wiło znak naka­zu­jący mil­cze­nie. Natych­miast wszy­scy umil­kli, jedy­nie dok­tor Live­sey gło­sem dźwięcz­nym i łagod­nym pro­wa­dził w dal­szym ciągu roz­mowę poprzed­nio roz­po­czętą, co parę słów pyka­jąc prędko fajeczkę. Kapi­tan wpił w niego źre­nice, znów huk­nął pię­ścią w stół, spoj­rzał jesz­cze groź­niej, a na koniec blu­znął pro­stac­kim, szorst­kim prze­kleń­stwem:

– Stu­lić pysk – tam na mię­dzy­po­kła­dzie!

– Czy pan do mnie prze­ma­wia? – zapy­tał dok­tor.

Gdy ów gbur przy­tak­nął i rzu­cił nowe prze­kleń­stwo, dok­tor odpo­wie­dział mu na to:

– Powiem panu tylko jedno, że jeżeli będziesz pan na­dal pił rumu tyle co teraz, to świat wkrótce pozbę­dzie się pew­nego wstręt­nego szu­brawca!

Wście­kłość sta­rego mary­na­rza nie miała gra­nic. Sko­czył na równe nogi, wydo­był skła­dany nóż mary­nar­ski i otwo­rzyw­szy go począł koły­sać na dłoni, gro­żąc przy­gwoż­dże­niem dok­tora do ściany.

Dok­tor by­naj­mniej się nie zmie­szał, lecz począł mówić do niego przez ramię tym samym gło­sem co poprzed­nio – może nieco dono­śniej, by wszy­scy w izbie mogli dosły­szeć, ale zawsze spo­koj­nie i z powagą:

– Jeśli natych­miast pan nie schowa tego noża do kie­szeni, ręczę sło­wem honoru, że znaj­dziesz się pan w naj­bliż­szym cza­sie przed sądem przy­się­głych.

Czas jakiś krzy­żo­wały się ich spoj­rze­nia jak w poje­dynku, lecz kapi­tan wkrótce spo­kor­niał, zło­żył broń i usiadł wyda­jąc pomruk podobny do war­cze­nia obi­tego psa.

– A teraz, mości panie – cią­gnął dok­tor – skoro już wiem, że taki pta­szek znaj­duje się w moim okręgu, możesz pan być pewny, że z pana nie spusz­czę oka ani w dzień, ani w nocy. Jestem nie tylko dok­torem, ale i urzęd­ni­kiem, jeżeli więc usły­szę choć naj­mniej­szą skargę na pana, gdyby cho­dziło nawet o takie gru­biań­stwo jak dzi­siaj, powe­zmę sku­teczne środki, aby pana poj­mać i wyda­lić na cztery wia­try. Na tym poprze­stanę.

W chwilę potem przy­pro­wa­dzono konia przed drzwi gospody i dok­tor odje­chał. Owego wie­czora i przez wiele następ­nych kapi­tan zacho­wy­wał się bar­dzo przy­kład­nie.

II. Zja­wia się „Czarny Pies” i - znika

Nie upły­nęło wiele czasu, gdy zaszedł pierw­szy z tych tajem­ni­czych wypad­ków, które naresz­cie uwol­niły nas od kapi­tana, choć jesz­cze nie od spraw zwią­za­nych z jego osobą – jak się prze­ko­na­cie.

Nastała nie­zno­śna, ostra zima, przy­no­sząc dłu­go­trwałe, silne mrozy i sza­lone zawieje; od początku było do prze­wi­dze­nia, że mój biedny ojciec praw­do­po­dob­nie nie dożyje wio­sny. Z dnia na dzień opa­dał z sił, więc matka wraz ze mną wzięła zarząd gospody w swoje ręce; mając czas wciąż zajęty, nie zwra­ca­li­śmy zbyt­niej uwagi na nie­mi­łego gościa.

Pew­nego poranka stycz­nio­wego, o bar­dzo wcze­snej porze – szczy­pią­cego, mroź­nego poranka – cała zatoka posi­wiała od szronu. Drobne zmarszczki wody lekko tylko muskały głazy nad­brzeżne. Słońce stało jesz­cze nisko, ledwo doty­ka­jąc wierz­choł­ków wzgórz, i słało blask daleko na morze. Kapi­tan wstał wcze­śniej niż zwy­kle i usiadł na wybrzeżu; pod sze­roką połą sta­rego błę­kit­nego kubraka chwiał się przy­wie­szony kor­de­las. Pod pachą widać było mosiężną lunetę, kape­lusz zsu­nął się na tył głowy. Pamię­tam, że gdy kapi­tan zszedł ze swej cza­towni, wid­niał jesz­cze na tym miej­scu jego oddech na kształt smugi dymu, a ostat­nim dźwię­kiem, jaki doszedł mnie z jego strony, gdy zwró­cił się ku wiel­kiej skale, było gło­śne pry­cha­nie, świad­czące o gniew­nym uspo­so­bie­niu; snadź nie otrzą­snął się jesz­cze z myśli o dok­to­rze Live­seyu.

Matka bawiła wła­śnie na pię­trze u ojca, a ja zasta­wia­łem stół do śnia­da­nia na przy­by­cie kapi­tana, gdy wtem otwo­rzyły się drzwi izby gościn­nej i wszedł męż­czy­zna, któ­rego dotych­czas ni­gdy nie zda­rzyło mi się widzieć. Miał cerę żółtą jak wosk i bra­ko­wało mu dwu pal­ców u lewej ręki; choć miał przy boku kor­de­las, nie wyglą­dał jed­nak na wojow­nika. Dyba­łem na żegla­rzy, czy to o dwóch nogach, czy o jed­nej, a więc czło­wiek nowo przy­były wpra­wił mnie w kło­pot. Nie miał w sobie nic z żegla­rza, a pomimo to zala­ty­wało od niego morzem.

Zapy­ta­łem, czym mogę słu­żyć. Zażą­dał rumu, lecz gdy zabie­ra­łem się do wyj­ścia z pokoju, chcąc speł­nić jego żąda­nie, roz­siadł się za sto­łem i ski­nął na mnie, bym pod­szedł bli­żej. Przy­sta­ną­łem, trzy­ma­jąc pod pachą ser­wetę.

– Chodź no bli­żej, synku – rzekł nie­zna­jomy. – Chodź no bli­żej!

Postą­pi­łem krok naprzód.

– Czy ten stół zasta­wia­cie dla mego towa­rzy­sza Billa? – zapy­tał ów świ­dru­jąc mnie zezem.

Odpar­łem, że nie znam jego towa­rzy­sza Billa, nakry­wam zaś do stołu dla osoby miesz­ka­ją­cej w naszym domu i zwa­nej przez nas „kapi­ta­nem”.

– Niech mu będzie! – rzekł ów. – Wszystko mi jedno, czy mój towa­rzysz Bill nazywa się kapi­ta­nem, czy też nie. Ma bli­znę na policzku, a przy tym bar­dzo miłe obej­ście z ludźmi, zwłasz­cza przy piciu. Jako dowód weźmy więc, że wasz kapi­tan ma bli­znę na policzku – i jeśli wola, zazna­czę jesz­cze, że jest to prawy poli­czek. Ach, tak! Już ci o tym mówi­łem! Wobec tego, czy mój towa­rzysz Bill znaj­duje się w tym domu?

Wyja­śni­łem, że wyszedł na prze­chadzkę.

– Dokąd, mój synku? Dokąd poszedł?

Wska­za­łem na skałę i udzie­li­łem wska­zó­wek, kiedy i jaką drogą kapi­tan praw­do­po­dob­nie będzie wra­cał, oraz odpo­wie­dzia­łem na kilka innych pytań. Wów­czas przy­bysz ode­zwał się:

– No, to już na pewno sobie popiję ser­decz­nie z mym towa­rzy­szem Bil­lem.

W cza­sie wyma­wia­nia tych słów miał minę bar­dzo nie­przy­jemną, tak iż mia­łem pod­stawę przy­pusz­czać, że jest w błę­dzie, nawet jeżeli przy­jąć, iż ma na myśli to, co powie­dział. Lecz pomy­śla­łem sobie, że to nie moja sprawa, a zresztą sam nie wie­dzia­łem, co wypada począć. Przy­bysz na­dal stał w samych drzwiach gospody, wyzie­ra­jąc za róg domu jak kot czy­ha­jący na mysz. Raz już chcia­łem wyjść na ulicę, lecz natych­miast mnie odwo­łał; ponie­waż zaś nie chcia­łem ulec jego zachcian­kom, zmie­nił się okrop­nie na tru­pio­żół­tej twa­rzy i zmu­sił mnie do posłu­szeń­stwa takim prze­kleń­stwem, że aż się wzdry­gną­łem. Led­wom się cof­nął, przy­brał znów dawny wyraz i kle­piąc mnie na wpół dobro­tli­wie, na wpół drwiąco po ramie­niu, nazwał mnie „poczci­wym chło­pa­kiem” i twier­dził, że żywi dla mnie szczerą sym­pa­tię.

– Mam syna rodzo­nego, podob­nego do cie­bie jak dwie kro­ple wody, który jest moją chlubą. Lecz pierw­sza rzecz u chłopca to kar­ność, tak, mój synku, kar­ność. Gdy­byś pły­wał po morzach wraz z Bil­lem, nie kazał­byś sobie niczego dwa razy powta­rzać – nie! Nie było to ni­gdy w zwy­czaju Billa ani tych, któ­rzy z nim żeglo­wali. Ale otóż, ani chybi kro­czy mój kam­rat Bill z lunetą pod pachą! A niech­że go! Tak, to on! Chodź no, synku, ze mną do izby i scho­wajmy się za drzwiami. Zro­bimy małą nie­spo­dziankę Bil­lowi. A niech­że go, powia­dam!

Mówiąc to, nie­zna­jomy wyco­fał się wraz ze mną do izby gościn­nej i usta­wił mnie poza sobą w kącie w ten spo­sób, że otwarte drzwi zasła­niały nas obu. Może­cie sobie wyobra­zić, jak byłem nie­swój i prze­ra­żony, a strach mój jesz­cze się zwięk­szał, gdy widzia­łem, że oso­bliwy gość też nie grze­szył odwagą. Wciąż tarł ręko­jeść kor­de­lasa i pró­bo­wał obluź­nić brzesz­czot w pochwie, a przez cały czas ocze­ki­wa­nia nie­ustan­nie coś prze­ły­kał, jakby się dła­wił jakąś ością w gar­dle.

W końcu kapi­tan wszedł grom­kim kro­kiem do izby, trza­snął drzwiami za sobą i nie roz­glą­da­jąc się w prawo ani w lewo, zmie­rzał wprost do miej­sca, gdzie ocze­ki­wało nań zasta­wione śnia­da­nie.

– Bill! – ozwał się nie­zna­jomy gło­sem, któ­remu, jak mi się zda­wało, usi­ło­wał nadać brzmie­nie śmiałe i silne.

Kapi­tan wyko­nał zwrot w tył na pię­cie i sta­nął do nas fron­tem; twarz jego naraz stra­ciła barwę bru­natną i nawet nos mu posi­niał. Miał wygląd czło­wieka, który zoba­czył upiora lub dia­bła, albo, o ile to moż­liwe, jesz­cze gor­szą stworę. Słowo daję, że żal mi się go zro­biło przez chwilę, tak wydał się stary i zła­many.

– Chodź, Billu! Wszak mnie pozna­jesz? Pozna­jesz na pewno sta­rego druha okrę­to­wego? – mówił tym­cza­sem przy­bysz.

Kapi­tan jakby zaczerp­nął powie­trza.

– Czarny Pies! – powie­dział.

– A któż by inny? – żach­nął się tam­ten, nabie­ra­jąc nieco rezonu. – Czarny Pies, ten sam co zawsze, przy­bywa, żeby zoba­czyć się ze swym sta­rym dru­hem Bil­lem w gospo­dzie „Pod Admi­ra­łem Ben­bow”… Ach, Billu, Billu, prze­ży­li­śmy obaj kopę lat od czasu, gdy stra­ci­łem te dwa knyk­cie – i wzniósł do góry oka­le­czoną rękę.

– Patrz­cie no – mruk­nął kapi­tan. – Tak­żeś mnie pod­szedł! Tak, jestem tu we wła­snej oso­bie. No, mów, co się stało?

– To o cie­bie idzie – odpo­wie­dział Czarny Pies – musisz to usły­szeć, Billu. U tego miłego chło­paczka zamó­wi­łem szklankę rumu, bo mi się bar­dzo pić chce; siądźmy przy sobie, jeżeli sobie tego życzysz, i pogwa­rzymy jak sta­rzy kam­raci.

Gdy wró­ci­łem z rumem, obaj już sie­dzieli z obu stron stołu zasta­wio­nego dla kapi­tana. Czarny Pies sie­dział bli­żej drzwi, bokiem, i zda­wało mi się, że jed­nym okiem spo­zie­rał na swego kam­rata, a dru­gim szu­kał odwrotu.

Popro­sił mnie, żebym wyszedł i zosta­wił drzwi sze­roko otwarte.

– A wara tam pod­glą­dać przez dziurkę od klu­cza, synku! – upo­mi­nał mnie. Zosta­wi­łem więc ich obu i odsze­dłem do szynk­wasu.

Przez długi czas, mimo wszel­kich zabie­gów zmie­rza­ją­cych do pod­słu­cha­nia ich roz­mowy, nie zdo­ła­łem nic uchwy­cić prócz przy­tłu­mio­nego mam­ro­ta­nia, lecz w końcu głosy zaczęły się coraz wię­cej pod­no­sić i mogłem odróż­nić ode­rwane wyrazy, prze­waż­nie prze­kleń­stwa kapi­tana.

– Nie, nie! Nie, nie! Z tym trzeba już raz skoń­czyć – wrzesz­czał zaja­dle, a w chwilę póź­niej znów dały się sły­szeć słowa:

– Jeżeli doj­dzie do dzia­ła­nia, dzia­łajmy wszy­scy, powia­dam.

Naraz, zgoła nie­spo­dzia­nie, nastą­pił prze­ra­ża­jący wybuch prze­kleństw i innych hała­sów, stół i krze­sło runęły, dał się sły­szeć brzęk stali, a potem okrzyk bólu; w chwilę póź­niej zoba­czy­łem, że Czarny Pies ucie­kał co sił w nogach, a kapi­tan ści­gał go zapal­czy­wie – obaj mieli w ręku obna­żone kor­de­lasy, pierw­szemu zaś szła ciur­kiem krew z lewego ramie­nia. Tuż przy samych drzwiach kapi­tan wymie­rzył w ucie­ka­ją­cego ostatni groźny cios, który strza­skałby mu kość pacie­rzową, gdyby ostrze nie zawa­dziło o sąż­ni­sty szyld naszego „Admi­rała Ben­bow”. Po dziś dzień można oglą­dać powstałą stąd szczerbę na dol­nej kra­wę­dzi deski.

Było to ostat­nie ude­rze­nie w tej bójce. Czarny Pies zna­la­zł­szy się na ulicy oka­zał się, pomimo rany, prze­dziw­nie rączy w nogach i w ciągu pół minuty znik­nął za skra­jem wzgó­rza. Nato­miast kapi­tan sta­nął jak wryty, wle­pia­jąc oczy w deskę szyldu, następ­nie prze­tarł kil­ka­krot­nie oczy ręką i wresz­cie zawró­cił do domu.

– Jim! Daj mi rumu! – prze­mó­wił, a zauwa­ży­łem, że sła­niał się nieco i jedną ręką pró­bo­wał uchwy­cić się ściany.

– Czy pan raniony? – zawo­ła­łem.

– Rumu! – powtó­rzył. – Muszę stąd odejść. Rumu, rumu!

Wybie­głem, by mu go przy­nieść, lecz ponie­waż byłem wytrą­cony z rów­no­wagi tym wszyst­kim, co zaszło, więc stłu­kłem szklankę i pobru­dzi­łem kran. Gdy wybie­ra­łem się powtór­nie po tru­nek, usły­sza­łem nagły łoskot w jadalni. Wbie­gł­szy ujrza­łem kapi­tana leżą­cego jak długi na posadzce. W tejże chwili moja matka, zanie­po­ko­jona wrzawą i zgieł­kiem bija­tyki, zbie­gła z pię­tra na pomoc. Wspól­nymi siłami pod­nie­śli­śmy głowę omdla­łego. Oddy­chał gło­śno, chra­pli­wie, lecz oczy miał zamknięte, a twarz zmie­niła mu się okrop­nie.

– O, moiściewy! Ola­boga! – labie­dziła matka – jakie to nie­szczę­ście spa­dło na nasz dom! A tatulo biedny chory!

Wśród tego nie mie­li­śmy poję­cia, jak przyjść z pomocą kapi­ta­nowi, i nie wąt­pi­li­śmy ani na chwilę, że otrzy­mał cios śmier­telny w bójce z nie­zna­jo­mym. Na wszelki wypa­dek przy­nio­słem rumu i usi­ło­wa­łem wlać mu do gar­dła; lecz zęby miał szczel­nie zaci­śnięte, a szczęki twarde jak z żelaza. Uczu­li­śmy radość i ulgę, gdy nie­spo­dzie­wa­nie otwo­rzyły się drzwi i wszedł dok­tor Live­sey, przy­by­wa­jący w odwie­dziny do ojca.

– Ach, panie dok­to­rze! – zawo­ła­li­śmy oboje. – Co tu począć? Gdzie on odniósł ranę?

– Ranę? Ech, głup­stwo! – rzekł dok­tor. – Tak raniony jak wy lub ja. Ten drab miał atak apo­plek­sji, wszak mu to prze­po­wia­da­łem. A teraz, moja droga pani Haw­kins, niech pani sko­czy na górę do swego mał­żonka i o ile to moż­liwe, ani mru-mru o tym, co się stało! Ja ze swej strony uczy­nię co w mojej mocy, żeby ura­to­wać nik­czemne życie tego draba; niech Jim przy­nie­sie mi mied­nicę!

Gdy powró­ci­łem z mied­nicą, już dok­tor roze­rwał rękaw kapi­tań­skiego kubraka i odsło­nił potężne, żyla­ste ramię. Było tatu­owane w kilku miej­scach. Na przed­ra­mie­niu znaj­do­wały się ozdobne i wyraź­nie wyko­nane napisy: „Na szczę­ście”, „Niech wiatr sprzyja” i „Billy Bones, dla fan­ta­zji”, powy­żej zaś, bli­żej łopatki, mie­ścił się rysu­nek przed­sta­wia­jący szu­bie­nicę z dyn­da­ją­cym wisiel­cem – świad­czący, jak mi się zda­wało, o wiel­kich zdol­no­ściach rysow­nika.

– Wiesz­czy znak! – zauwa­żył dok­tor doty­ka­jąc pal­cem rysunku. – A teraz, panie Billy Bones, jeżeli tak się nazy­wasz, zoba­czymy, jaki kolor ma twoja juszka. Jim, czy boisz się krwi?

– Nie, panie kon­sy­lia­rzu – odpar­łem.

– No dobrze! Więc potrzy­maj mied­nicę – i po tych sło­wach wziął lan­cet i otwo­rzył żyłę.

Sporo krwi trzeba było upu­ścić, zanim kapi­tan otwo­rzył oczy i rozej­rzał się mgławo dokoła. Naj­pierw roz­po­znał dok­tora i zmarsz­czył brwi z wyraźną nie­chę­cią; następ­nie jego źre­nice spo­częły na mnie i wyda­wało się, jakby doznał ulgi. Naraz zmie­nił się na twa­rzy i spró­bo­wał się pod­nieść, krzy­cząc:

– Gdzie Czarny Pies?

– Nie ma tu żad­nego Czar­nego Psa – odparł dok­tor – chyba tkwi w twej cho­ro­bie. Za wiele rumu wypi­łeś, więc też przy­szedł atak, zupeł­nie jak prze­po­wie­dzia­łem, teraz zaś, pra­wie na prze­kór wła­snej woli, wycią­gną­łem cię za czu­prynę z grobu. No, ale panie Bones…

– To nie moje nazwi­sko – prze­rwał ów.

– Dużo mnie to obcho­dzi – odpo­wie­dział dok­tor. – Jest to nazwi­sko pew­nego zna­nego mi opryszka, ja zaś dla zwię­zło­ści tak waszeć nazy­wam. Lecz chcia­łem panu powie­dzieć, co nastę­puje: jedna szklanka rumu jesz­cze panu nie sprząt­nie pana ze świata, lecz jeżeli pan wypi­jesz jedną, zachciewa ci się dru­giej i trze­ciej, a sta­wiam w zakład wła­sną perukę, że jeżeli pan wkrótce nie zmie­nisz tego trybu życia, to umrzesz – rozu­miesz? – umrzesz pan i pój­dziesz na miej­sce dlań przy­go­to­wane, jak ów czło­wiek, o któ­rym mówi Pismo Święte. A teraz posta­raj się pójść ze mną. Zapro­wa­dzę pana do łóżka.

Wspól­nymi siłami, ale z wiel­kim tru­dem, udało się wcią­gnąć go na pię­tro i poło­żyć do łóżka; głowa opa­dła mu na poduszkę, jakby pra­wie omdlał.

– A teraz – rzekł dok­tor – pro­szę to sobie zapa­mię­tać, mam czy­ste sumie­nie: ostrze­głem pana, że rum spro­wa­dzi pań­ską śmierć.

To powie­dziaw­szy wziął mnie pod ramię i wyszedł, aby zba­dać stan zdro­wia ojca. Ledwo zamknął za sobą drzwi, ode­zwał się:

– Drob­nostka, nic mu nie będzie! Wypu­ści­łem mu dość krwi, aby go uspo­koić na jakiś czas. Z tydzień prze­leży w łóżku – co i jemu, i wam wyj­dzie na dobre. Ale powtórny atak przy­prawi go o śmierć.

III. Czarna plama

Około połu­dnia uda­łem się do pokoju kapi­tana, nio­sąc lekar­stwa i chło­dzące napoje. Kapi­tan leżał zupeł­nie tak samo, jak go pozo­sta­wi­li­śmy, jedy­nie głowę miał pod­nie­sioną nieco wyżej. Widać w nim było jed­no­cze­śnie wycień­cze­nie i pod­nie­ce­nie.

– Jim! – ode­zwał się do mnie. – Jesteś tu jedy­nym czło­wie­kiem, któ­rego cenię, i wiesz, że zawsze byłem dobry dla cie­bie. Nie było mie­siąca, żebym ci nie dał srebr­nych czte­rech pen­sów. Teraz widzisz, bra­ciszku, że kiep­sko ze mną i że wszy­scy mnie opu­ścili… Jim, nie przy­niósł­byś mi, bra­chu, kusz­tyczka rumu?

– Pan dok­tor… – zaczą­łem mówić, ale chory prze­rwał mi, klnąc dok­tora gło­sem sła­bym, lecz sta­now­czym:

– Wszy­scy dok­to­rzy to par­ta­cze, a ten wasz dok­tor, skąd może się znać na cho­ro­bach mary­na­rzy? Hę? Bywa­łem ci w kra­jach gorą­cych jak smoła, gdzie wiara–kam­raci zapa­dali na żółtą febrę, gdzie bie­sow­ska zie­mia chy­bo­tała się jak morze – cóż by o tych kra­jach umiał powie­dzieć wasz dok­torek? A prze­cież prze­ży­łem to wszystko dzięki piciu rumu, mówię szczerą prawdę! To było moje poży­wie­nie, mój napój, mój mąż i żona; gdy nie dostanę rumu, jestem jak stare, sko­ła­tane pudło okrętu, co nie może odbić od brzegu z powodu prze­ciw­nego wia­tru. Krew moja spad­nie na cie­bie, Jim, a dok­tor par­tacz! – tu posy­pał się stek prze­kleństw. Po chwili kapi­tan cią­gnął bła­gal­nym tonem:

– Patrz, Jim, jak mi się palce trzęsą, nie mogę ich utrzy­mać w spo­koju. Nie mia­łem jesz­cze ani kro­pli w ustach w prze­klę­tym dniu dzi­siej­szym. Dok­tor jest głupi, powia­dam ci. Jeżeli nie dostanę kapki rumu, Jim, zaraz te straszne widze­nia znów mnie będą drę­czyć; już widzia­łem kilku tych ludzi. Tam w kącie widzia­łem sta­rego Flinta… widzia­łem go wyraź­nie jak na dłoni. A jeżeli napadną mnie te widzia­dła, to staję się znów tym czło­wie­kiem, co żył tak okrop­nie; wów­czas budzi się we mnie Kain. Prze­cież sam wasz dok­tor powie­dział, że jedna szklanka mi nie zaszko­dzi. Dam ci, Jim, złotą monetę za kusz­ty­czek.

Jego pod­nie­ce­nie wzra­stało z każdą chwilą i zaczą­łem się nie­po­koić o ojca, który tego dnia czuł się bar­dzo nie­do­brze i potrze­bo­wał ciszy; zresztą uspo­ka­jały mnie słowa leka­rza, obec­nie znów mi przy­to­czone, a nade wszystko czu­łem się dotknięty ofia­ro­wa­niem mi łapówki.

– Nie chcę pań­skich pie­nię­dzy – zazna­czy­łem – z wyjąt­kiem tego, co pan winien memu ojcu. Przy­niosę panu jedną szklankę, ale ani kro­pli wię­cej.

Gdy przy­nio­słem, schwy­cił łap­czy­wie tru­nek i wychy­lił dusz­kiem.

– No, no! Już mi nieco lepiej, ma się rozu­mieć! A powiedz mi jesz­cze, bra­chu, czy ten lekarz powie­dział, jak długo mam wyle­gi­wać się w tych zaple­śnia­łych betach?

– Co naj­mniej tydzień – wyja­śni­łem.

– Do króć­set pio­ru­nów! – wrza­snął. – Tydzień! To nie­moż­liwe! Tym­cza­sem przy­ślą mi czarną plamę! Łotry już krążą wokoło, żeby prze­wą­chać mnie w tej prze­klę­tej chwili! Łotry! Nie mogą poprze­stać na tym, co mają, chcą pazu­rami wydrzeć cudzą wła­sność! Doprawdy, niech mi kto powie, czy takie postę­po­wa­nie można nazwać god­nym mary­na­rza! Ale ja jestem czło­wie­kiem oszczęd­nym, ni­gdy nie roz­trwo­ni­łem ani nie zaprze­pa­ści­łem lubego gro­sza, więc i teraz wypro­wa­dzę ich w pole. Nie boję się ich wcale. Skręcę żagle w inną stronę i wystrychnę ich wszyst­kich na dud­ków!

Mówiąc to powstał z łóżka z wielką trud­no­ścią, chwy­ciw­szy mnie za ramię tak sil­nie, że o mało co nie krzyk­ną­łem z bólu, i począł sztyw­nie sta­wiać kroki. Słowa jego, choć w tre­ści zna­mio­no­wały unie­sie­nie, pozo­sta­wały w smut­nej sprzecz­no­ści z bez­dź­więcz­nym gło­sem, jakim je wypo­wia­dał. Urwał, gdy zna­lazł się w pozy­cji sie­dzą­cej, wielce zakło­po­tany.

– Ten dok­tor coś mi zadał – mru­czał. – Dzwoni mi w uszach. Połóż mnie z powro­tem do łóżka.

Zanim zdo­ła­łem mu pomóc, upadł znów na dawne miej­sce i przez chwilę leżał spo­koj­nie.

– Jim! – zagad­nął naresz­cie – widzia­łeś dziś tego żegla­rza?

– Czar­nego Psa? – zapy­ta­łem.

– Ee! Czar­nego Psa! – żach­nął się. – To wpraw­dzie zły czło­wiek, lecz są jesz­cze gorsi, któ­rzy nim się wyrę­czają. Ale jeżeli w żaden spo­sób nie będę mógł czmych­nąć, a oni przy­ślą mi czarną plamę, pamię­taj, że idzie im o starą skrzy­nię mary­nar­ską; wtedy dosią­dziesz konia – umiesz prze­cież? Hę? – A więc dosią­dziesz konia i popę­dzisz do – dobrze! tak, niech tak będzie! – do tego wiecz­nego par­ta­cza, dok­tora, i powiesz mu, żeby zagwiz­dał na swo­ich pie­sków – urzęd­ni­ków, poli­cjan­tów czy jak tam się zowią – niech wylą­dują w gospo­dzie „Pod Admi­ra­łem Ben­bow”, niech capną całą hała­strę sta­rego Flinta, mło­dych czy sta­rych, wszystko, co jesz­cze pozo­stało. Byłem pierw­szym majt­kiem w zało­dze, byłem bos­ma­nem sta­rego Flinta i jestem jedy­nym czło­wiekiem, który zna owo miej­sce. On podał mi je w Savan­nah, gdy leżał w śmier­tel­nej cho­ro­bie, cał­kiem jak ja w tej chwili – widzisz? Lecz nie wypa­plaj tego, aż oni przy­ślą mi czarną plamę albo aż zoba­czysz powtór­nie Czar­nego Psa lub mary­na­rza z jedną nogą – przede wszyst­kim jego, pamię­taj, Jim.

– Ale cóż to za „czarna plama”, kapi­ta­nie? – zapy­ta­łem.

– To ich pozew, kam­ra­cie. Powiem ci, gdy przy­ślą. Lecz pro­szę cię, Jimie, czu­waj pil­nie, a podzielę się z tobą po poło­wie; słowo honoru ci daję.

Jesz­cze przez chwilę bre­dził, a głos jego sta­wał się coraz słab­szy. Po chwili poda­łem mu lekar­stwo, które przy­jął jak dziecko, zauwa­żyw­szy przy tym:

– Jeżeli kiedy było potrzeba leków mary­na­rzowi, to z pew­no­ścią mnie.

W końcu zmógł go ciężki, podobny do omdle­nia sen, w któ­rym go pozo­sta­wi­łem. Nie wia­domo, jak­bym się zacho­wał, gdyby wszystko szło zwy­kłym try­bem. Praw­do­po­dob­nie opo­wie­dział­bym dok­to­rowi całą histo­rię, gdyż byłem w śmier­tel­nym stra­chu, że kapi­tan poża­łuje swych zwie­rzeń i zabije mnie. Lecz gdy to wszystko się działo, nagle tego samego wie­czoru mój biedny ojczu­lek roz­stał się z tym świa­tem, to zaś usu­nęło na bok wszyst­kie inne sprawy. Nasz natu­ralny ból i cią­głe odwie­dziny sąsia­dów, kło­poty zwią­zane z pogrze­bem oraz rów­no­cze­sna koniecz­ność zaj­mo­wa­nia się gospodą – wszystko to tak mnie pochła­niało, że nie mia­łem zgoła czasu, żeby myśleć o kapi­tanie, a tym mniej, by się go oba­wiać.

Jed­nakże naza­jutrz rano, jak można się było spo­dzie­wać, zszedł on na dół i jak zwy­kle spo­ży­wał posiłki; jadł mało, za to – oba­wiam się – nad zwy­kłą miarę raczył się rumem, gdyż sam dobie­rał się do szynk­wasu, robiąc sro­gie miny i par­ska­jąc przez nos, tak iż nikt nie miał odwagi wejść mu w drogę. Wie­czo­rem w przed­dzień pogrzebu upił się jak zwy­kle. W domu żałoby nie­zmier­nie przy­kro brzmiała nuta jego ohyd­nej śpiewki mary­nar­skiej, ale pomimo jego sła­bo­ści czu­li­śmy wszy­scy śmier­telną przed nim trwogę, dok­tor zaś wła­śnie pod­ów­czas wyje­chał nagle do cho­rego o wiele mil od nas i po śmierci ojca nie zja­wił się w pobliżu naszego domu. Powie­dzia­łem, że kapi­tan był osła­biony; w isto­cie wyda­wało się, że zamiast odzy­skać siły, coraz bar­dziej je tra­cił. Gra­mo­lił się po scho­dach to na dół, to do góry lub prze­cha­dzał się z jadalni do szynk­wasu i znów z powro­tem, nie­kiedy zaś wyty­kał nos za drzwi, by zaczerp­nąć powie­trza mor­skiego; wtedy trzy­mał się ściany, jak gdyby szu­kał opar­cia, a oddy­chał ciężko i powoli jak czło­wiek sto­jący na stro­mym szczy­cie gór­skim. Ni­gdy nie zwra­cał się spe­cjal­nie do mnie i sądzę, że z pew­no­ścią zapo­mniał o wyzna­niach poczy­nio­nych w przy­stę­pie szcze­ro­ści; lecz w uspo­so­bie­niu stał się bar­dziej dzi­waczny i o ile mu sła­bość pozwa­lała, bar­dziej popę­dliwy niż dotąd. Gdy był pijany, napę­dzał nam obec­nie stra­chu w ten spo­sób, że wycią­gał kor­de­las z pochwy i kładł go przed sobą na stole. W grun­cie rze­czy jed­nak mało zwa­żał na ludzi i był jakby zamknięty w swych myślach, a raczej w swym obłą­ka­niu. Pew­nego razu, ku wiel­kiemu naszemu zdu­mie­niu, zagwiz­dał nie­spo­dzie­wa­nie odmienną melo­dię jakby jakiejś siel­skiej pio­senki miło­snej, któ­rej pewno nauczył się w dzie­ciń­stwie, zanim zbra­tał się z morzem. Tak się rze­czy miały, aż naza­jutrz po pogrze­bie, w dzień posępny, mgli­sty i mroźny – była może godzina trze­cia po połu­dniu – gdy wyszedł­szy przed drzwi, pełen żało­snych wspo­mnień o nie­bosz­czyku ojcu, ujrza­łem nie­opo­dal jakie­goś czło­wieka wlo­ką­cego się drogą. Był nie­wąt­pli­wie ślepy, gdyż obma­cy­wał kijem drogę przed sobą, a ponad jego oczyma i nosem zwie­szał się wielki zie­lony daszek; poza tym był zgar­biony, jakby wie­kiem czy nie­mocą, a odziany w przy­długi i postrzę­piony od sta­ro­ści płaszcz mary­nar­ski z kap­tu­rem, który nada­wał mu wygląd wielce dzi­waczny.

W życiu ni­gdy nie widzia­łem okrop­niej­szej poczwary. Zatrzy­mał się na chwilę przed gospodą i pod­no­sząc głos, tonem jakiejś dzi­wacz­nej kan­tyczki, rzu­cił w prze­strzeń te słowa:

– Może jakaś lito­ściwa osoba powie bied­nemu ciem­nemu czło­wie­kowi, który postra­dał dro­go­cenny dar wzroku w zaszczyt­nej obro­nie swej ojczy­zny Anglii i miło­ści­wie nam panu­ją­cego króla Jerzego, gdzie i w jakiej oko­licy tego kraju znaj­duję się w tej chwili?

– Jesteś, dobry czło­wieku, koło gospody „Pod Admi­ra­łem Ben­bow”, nad zatoką Black Hill – prze­mó­wi­łem.

– Sły­szę głos – rzekł ów – głos mło­dzień­czy, ale czło­wieka nie widzę. Mój miły, młody przy­ja­cielu, czy nie podasz mi ręki i nie wpro­wa­dzisz mnie do wnę­trza gospody?

Led­wie wycią­gną­łem dłoń, a ta straszna, słodko mówiąca i oczu pozba­wiona stwora ści­snęła mi ją nagle jak w klesz­czach. Byłem tak prze­jęty trwogą, iż usi­ło­wa­łem się wyrwać, lecz śle­piec jed­nym ruchem ręki przy­cią­gnął mnie do sie­bie, mówiąc:

– A teraz, mój chłop­cze, zapro­wadź mnie do kapi­tana.

– Łaskawy panie – odrze­kłem – słowo daję, że nie mogę się odwa­żyć na to.

– O, cóż znowu?! – zaszy­dził. – Pro­wadź mnie natych­miast albo ci pogru­chocę ramię.

To mówiąc, tak mi wykrę­cił ramię, że aż wrza­sną­łem z bólu.

– Łaskawy panie – wyją­ka­łem – mam tu na wzglę­dzie jedy­nie pań­skie dobro. Kapi­tan nie jest już tym, czym był nie­gdyś. Sie­dzi tam z doby­tym kor­de­la­sem. Inny czło­wiek…

– Dalej, jazda, ruszaj! – prze­rwał mi ów; nie sły­sza­łem ni­gdy głosu tak okrut­nego, zim­nego i obrzy­dli­wego jak głos tego ociem­nia­łego czło­wieka. Odczu­wa­łem więk­szy strach niż ból; sta­łem się ule­gły woli żebraka, wsze­dłem pro­sto przez drzwi do jadalni, gdzie sie­dział nasz scho­rzały stary kor­sarz, pijany jak bela. Śle­piec postę­po­wał tuż za mną, trzy­ma­jąc ramię moje w swej żela­znej pię­ści i przy­tła­cza­jąc mnie cię­ża­rem, który zale­d­wie mogłem wytrzy­mać.

– Pro­wadź mnie wprost do niego, a gdy mnie spo­strzeże, zawo­łaj: „Oto twój przy­ja­ciel, Billu!” Jeżeli tego nie uczy­nisz, zro­bię ci tak – i ści­snął mnie tak mocno, iż myśla­łem, że omdleję. Wśród tego takim lękiem przej­mo­wał mnie ów ślepy żebrak, iż zapo­mnia­łem o stra­chu przed kapi­ta­nem; otwo­rzyw­szy więc drzwi do jadalni, bez waha­nia, choć drżą­cym gło­sem, wykrzyk­ną­łem pole­cone mi słowa.

Biedny kapi­tan pod­niósł oczy; w jed­nej chwili rum wyszu­miał mu z głowy, a wzrok stał się trzeźwy i przy­tomny. Na twa­rzy jego uwy­dat­niała się nie tyle trwoga, ile jakaś śmier­telna nie­moc. Poru­szał się, chcąc powstać, lecz zdaje się, że zabra­kło mu sił.

– No, Billu, siedź, nie ruszaj się z miej­sca! – mówił żebrak. – Wpraw­dzie jestem pozba­wiony wzroku, lecz sły­szę nawet ski­nie­nie palca. Inte­res jest inte­re­sem. Wycią­gnij lewą rękę, a ty, chłop­cze, uchwyć jego lewą rękę w prze­gu­bie i przy­bliż do mojej pra­wicy.

Obaj speł­ni­li­śmy jogo roz­kaz co do joty i zoba­czy­łem, że ów straszny dzia­dyga prze­su­nął coś ze swej ręki, która dotąd trzy­mała kostur, na dłoń kapi­tana, kapi­tan zaś sil­nie zaci­snął w gar­ści ów trzy­many przed­miot.

– A więc już wyko­nane – powie­dział śle­piec, po czym natych­miast uwol­nił mnie ze swego uści­sku i z nie­wia­ry­godną pew­no­ścią sie­bie i zręcz­no­ścią wysko­czył z jadalni, a następ­nie na ulicę. Sto­jąc jesz­cze nie­ru­chomo w miej­scu, sły­sza­łem przez pewien czas w oddali mia­rowe stu­ka­nie jego kija.

Wszystko to stało się, zanim my obaj zdo­ła­li­śmy zebrać zmy­sły; w końcu jed­nak, i to pra­wie jed­no­cze­śnie, ja wypu­ści­łem prze­gub ręki kapi­tana, który dotych­czas jesz­cze trzy­ma­łem, a kapi­tan roz­warł dłoń i bystro spoj­rzał na przed­miot w niej zawarty.

– O dzie­sią­tej! – zawo­łał. – Sześć godzin! Jesz­cze im poka­żemy! – i sko­czył na równe nogi.

W tej chwili, gdy to uczy­nił, chwy­cił się ręką za gar­dło, zachwiał się na nogach i wydaw­szy dziwne rzę­że­nie runął całym cię­ża­rem na pod­łogę twa­rzą naprzód.

Natych­miast przy­pa­dłem do niego, krzy­kiem wzy­wa­jąc matkę. Lecz na nic nie zdał się pośpiech. Kapi­tan zmarł, rażony apo­plek­sją. Jed­nej rze­czy zro­zu­mieć nie mogę: bez wąt­pie­nia ni­gdy nie byłem przy­wią­zany do tego czło­wieka, choć ostat­nio obu­dziła się we mnie litość do niego; gdy jed­nak zoba­czy­łem, że nie żyje, wybuch­ną­łem rzew­nym pła­czem.

Była to druga śmierć, którą oglą­da­łem wła­snymi oczyma, a po pierw­szej odczu­wa­łem jesz­cze w sercu nie­za­go­joną boleść.

IV. Skrzy­nia mary­nar­ska

Nie tra­cąc czasu, opo­wie­dzia­łem oczy­wi­ście matce wszystko, co mi było wia­domo i co może dawno powi­nie­nem był jej wyja­wić; zro­zu­mie­li­śmy od razu, że poło­że­nie nasze jest trudne i nie­bez­pieczne. Pewna część pie­nię­dzy kapi­tana – o ile je posia­dał – nale­żała się z pew­no­ścią nam jako wie­rzy­cie­lom; było jed­nak rze­czą wielce wąt­pliwą, czy towa­rzy­sze, a zwłasz­cza oba indy­wi­dua widziane przeze mnie, Czarny Pies i nie­wi­domy żebrak, zgo­dzi­liby się ustą­pić część zdo­by­czy na rachu­nek dłu­gów nie­bosz­czyka. Pole­ce­nie kapi­tana, by natych­miast dosia­dać konia i jechać do dok­tora Live­seya, było nie do pomy­śle­nia, gdyż matka zosta­łaby sama, bez opieki. Obojgu nam wyda­wało się nie­po­do­bień­stwem dłuż­sze prze­by­wa­nie w domu: prze­sy­py­wa­nie się węgli na rusz­cie kuchen­nym, ciche tyka­nie zegara napeł­niało nas prze­ra­że­niem. Słuch nasz mie­wał złu­dze­nie, że dokoła domu roz­lega się odgłos coraz to bliż­szych kro­ków, podob­nych do stą­pa­nia upio­rów. Wobec zwłok kapi­tana na pod­ło­dze w jadalni, wobec upo­rczy­wej myśli o wstręt­nym śle­pym żebraku, czy­ha­ją­cym gdzieś nie­da­leko i mogą­cym powró­cić lada chwila, prze­jęty byłem taką zgrozą, że nie­kiedy mia­łem chęć, jak to mówią, wysko­czyć ze skóry. Nale­żało czym prę­dzej coś przed­się­brać; wnet przy­szło nam do głowy, by wyjść razem z domu i szu­kać pomocy w sąsied­niej osa­dzie; myśl tę od razu wpro­wa­dzi­li­śmy w czyn. Jak byli­śmy, z gołą głową, tak pogna­li­śmy natych­miast wśród gęst­nie­ją­cego mroku i prze­ni­kli­wej mgły.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki