Wyspa skarbów - Robert Louis Stevenson - ebook + audiobook

Wyspa skarbów ebook i audiobook

Robert Louis Stevenson

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wyspa skarbów” to powieść przygodowa autorstwa szkockiego pisarza Roberta Louisa Stevensona opowiadająca o losach piratów, poszukujących ukrytego skarbu.

Bohaterem książki jest Jim Hawkins, chłopak, który pracuje w tawernie „Admiral Benbow”. Traf sprawia, że bierze on udział w wyprawie poszukującej – na podstawie tajemniczej mapy – skarbu legendarnego kapitana piratów Flinta. Nikt się jednak nie spodziewa, że wśród załogi statku znajdą się dawni towarzysze Flinta, którzy pragną odzyskać utracone łupy.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 0 min

Lektor: Paweł Kutny

Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2021

ISBN: 978-83-8226-226-1
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

Do wahającego się nabywcy

Jeśli żeglarskie pieśni i gawędy Żyją dziś — z przygód przeróżnych się splotłszy, Jeśli okręty, wyspy, burz zapędy, Ukryte skarby oraz morscy łotrzy I wszystkie baśnie, klecone trzy po trzy Na stary temat — zabawią mądrzejszą Od starych dziadów młodzież teraźniejszą, Jak mnie bawiły, kiedy byłem młodszy, —

Niechaj tak będzie!... A jeśli się mylę I młódź się dawnych swych mistrzów wypiera, Jeśli zachwytów już nie budzą tyle Kingston, Ballantyne o niezłomnej sile Lub morsko-leśne powieści Coopera, — Niech i tak będzie!... Może spocznę właśnie Wraz z korsarzami mymi w tej mogile, Gdzie dawno leżą oni — i ich baśnie...

 R. L. S.

CZĘŚĆ I. STARY KORSARZ

I

STARY WILK MORSKI W GOSPODZIE „POD ADMIRAŁEM BENBOW“.

Kilka osób, między innemi JW. Pan Trelawney i doktór Livesey, zwracało się do mnie niejednokrotnie z prośbą, żebym spisał od początku do końca wszystkie szczegóły i zdarzenia, odnoszące się do Wyspy Skarbów, nie pomijając niczego oprócz bliższych wyjaśnień co do samej wyspy, a to dlatego, że znajduje się tam skarb dotychczas jeszcze nie wydobyty. Przeto dziś, roku Pańskiego 17... biorę pióro do ręki, rozpoczynając opowiadanie od onego czasu, gdy mój ojciec zarządzał gospodą „Pod Admirałem Benbow“ i gdy pod naszym dachem rozgościł się stary, ogorzały marynarz z blizną na twarzy.

 Dokładnie, jakby to było wczoraj, pamiętam tę chwilę, gdy ów człowiek przywlókł się przed drzwi gospody, a za nim przytarabaniła się na wózku ręcznym jego skrzynia marynarska. Ujrzałem mężczyznę rosłego, muskularnego, którego orzechowo-brunatna twarz miała wyraz dziwnie ponury; na barki, przyodziane w brudny, niegdyś błękitny kubrak, spadał harcap, jakby w dziegciu unurzany. Ręce chropawe i popękane kończyły się czarnemi i połamanemi paznokciami, wpoprzek policzka blado przeświecała brudno-sina kresa, widocznie znak od szabli. Dziś jeszcze uprzytomnić sobie jasno mogę jego postać, jak rozglądał się dokoła po zatoce i według swego zwyczaju pogwizdywał z cicha, aż wybuchnął głośno starą piosenką żeglarską, którą później śpiewał tak często:

Piętnastu chłopów na umrzyka skrzyni — Ho-aj-ho! — i butelka rumu! —

 Głos miał przeraźliwy, choć trzęsący się od starości; rzekłbyś, że go strojono i stargano na skrzypiącym kołowrocie kotwicy.  Po chwili zapukał do drzwi jakimś podobnym do kłonicy drągiem, którym się podpierał; od ojca, który stanął we drzwiach, szorstkim głosem zażądał szklanki rumu. Gdy mu ją przyniesiono, zaczął pić powoli, jak smakosz, namyślając się nad każdym łykiem, a przytem spozierając na skały wokoło i na szyld naszej karczmy.  — Wygodna zatoka — przemówił wkońcu — a karczma pięknie położona. Wielu miewacie gości, kamracie?  Ojciec odpowiedział, że bardzo niewielu, niestety, i że przydałoby się ich więcej.  — Doskonale! — rzekł przybysz — to wymarzona przystań dla mnie! Hejno, człowieku! — zawołał na tego, który przywiózł jego rzeczy — chodźno ze mną na górę i przytargaj walizę!  I ciągnął dalej: — Zatrzymam się tu czas jakiś. Jestem człowiekiem skromnych wymagań. Do szczęścia wystarczy mi rum, wędlina i jaja, no i głowa na karku, żebym mógł wypatrywać okręty na morzu. Jak macie mnie tytułować?... Wolno wam nazywać mnie kapitanem. Eech, już widzę, jak wam bardzo chodzi — o to...  Rzucił na próg kilka sztuk złotej monety.  — Kiedy już to wszystko przejem i przepiję... to mi powiedzcie!... — rzekł, spoglądając tak surowo, jakby był naszym zwierzchnikiem.  W istocie, mimo kiepskiego odzienia i niewytwornego sposobu mówienia, nie miał wyglądu ciury okrętowego, lecz znać po nim było szypra czy starszego marynarza, przyzwyczajonego do znajdowania posłuchu lub do walki. Człowiek, który przybył z wózkiem, opowiedział nam, że ów gość poprzedniego dnia wysiadł z dyliżansu przed „Royal George’m“ i wypytywał się, jakie gospody znajdują się na naszem wybrzeżu; ponieważ, jak przypuszczam, o naszej gospodzie mówiono dobrze i wspominano, że leży na uboczu, przeto wybrał ją na miejsce zamieszkania. Tylko tyle zdołałem dowiedzieć się o naszym gościu.  Był to człowiek zazwyczaj spokojny. Po całych dniach przebywał nad zatoką lub na skałach, z mosiężną lunetą w ręce. Co wieczór przesiadywał koło ogniska w kącie pokoju gościnnego i popijał rum rozcieńczony wodą. Przeważnie nie odzywał się, gdy go zagadywano; rzucał wtedy wzrok nagły i surowy i fukał przez nos, jak wiatrówka. Niebawem, jak my, tak i ludzie, którzy bywali w naszym domu, przekonali się, że należy go zostawić w spokoju. Codzień, gdy wracał z włóczęgi, pytał, czy nie przechodził gościńcem jaki podróżnik morski. Zrazu myśleliśmy, że tęskni za ludźmi tego samego pokroju i dlatego wciąż o to pyta; później jednak zauważyliśmy, że właśnie od nich stronił. Ilekroć jakiś marynarz wstąpił pod „Admirała Benbow“ (a czynili to niektórzy, wybierając się do Brystolu drogą nadmorską), kapitan zawsze przyglądał mu się przez zasłonięte drzwi, zanim wszedł do izby gościnnej; w obecności takiego człowieka zawsze siedział cicho jak trusia. Co do tego, przynajmniej ja nie miałem wątpliwości, gdyż do pewnego stopnia sam podzielałem niepokój kapitana. Razu pewnego wziął mnie na ubocze i obiecał, że co miesiąc na pierwszego będzie mi wypłacał srebrne cztery pensy, jeżeli będę czatował na żeglarza z jedną nogą i natychmiast dam mu znać, skoro przybędzie. Dość często, gdy z nadejściem pierwszego dnia miesiąca dopominałem się o swą należność, fukał przez nos i przeszywał mnie wzrokiem pogardliwym; lecz nim upłynął tydzień, już jakby się rozmyślił, przynosił mi cztery pensy i powtarzał zlecenie, bym miał uwagę zwróconą na żeglarza o jednej nodze.  Nie będę długo opowiadał, jak ta tajemnicza osobistość prześladowała mnie nieraz we śnie! W burzliwe noce, gdy wichura usiłowała z posad wyważyć wszystkie cztery węgły domu, a bałwany morskie z hukiem rozbijały się na skałach zatoki, widywałem tę zjawę w tysiącznych postaciach, w coraz to innych grymasach, niby szatańskie mamidła. Raz ów żeglarz miał nogę obciętą w kolanie, to znów w biodrze; kiedyindziej był jakąś przerażającą poczwarą, która miała od urodzenia tylko jedną nogę i to w samym środku ciała. Okropna zmora mnie męczyła, gdy widziałem, jak on skakał, biegał i gonił za mną przez płoty i rowy. Krótko mówiąc, dzięki tym strasznym widziadłom ciężko przychodziło mi zarabiać moje cztery pensy miesięcznie.  Jednakowoż, choć tak mnie trwożyła sama myśl o żeglarzu z jedną nogą, to samego kapitana bałem się o wiele mniej, niż ktokolwiek z tych, którzy go znali. Bywały takie wieczory, że uraczył się nadmierną ilością rumu z wodą, która przechodziła wytrzymałość jego głowy; wtedy zazwyczaj siedział czas dłuższy, śpiewając jakieś warjackie, odwieczne i dzikie pieśni, nie zważając na nikogo. Niekiedy jednak kazał wokoło zastawić szklanki i zmuszał całe zalękłe towarzystwo do słuchania swych gawęd lub wtórowania chórem jego pieśniom. Często słyszałem, jak dom trząsł się od przyśpiewki: „Ho-aj-ho, — i butelka rumu!“ Wszyscy stołownicy z obawy o swe cenne życie przyłączali się do tego chóru i w śmiertelnym strachu starali się zagłuszyć jeden drugiego, byle się nie wyróżniać! W tych wybrykach i dziwactwach kapitan był niepoczytalny. Tłukł ręką w stół, aby uciszyć zebranych, skakał jak opętany, unosząc się gniewem na niewczesne pytanie, albo też odwrotnie, gdy nie zadawano mu pytań; jedno i drugie uważał za dowód, że obecni nie dość uważnie słuchali jego opowieści. Nikomu nie pozwalał opuszczać gospody, póki sam zmorzony trunkiem nie potoczył się do łóżka.  Najwięcej z wszystkiego jednak przerażały nas jego opowiadania. Były to potworne bajania: o wisielcach, o wtrącaniu skazańców w morze, o burzach morskich, o skwarnych Wyspach Żółwich, o okropnych wydarzeniach i dzikich zakamarkach w Zatoce Meksykańskiej. Zmiarkować z tego można było, że musiał spędzać życie pośród największych szaleńców, jakim Bóg zezwolił pływać po morzu; język zaś, w którym opowiadał te wszystkie niestworzone dzieje, przejmował prostaczków wiejskich, niemniejszym dreszczem, jak zbrodnie, które opisywał. Ojciec mój wciąż mawiał, że gospoda nasza zejdzie na psy, — że ludzie zaprzestaną u nas bywać, nie mogąc znieść tej grozy ustawicznej i pomiatania sobą, oraz chcąc mieć sen, niezakłócony lękiem, mnie atoli się wydaje, że bytność kapitana wychodziła nam raczej na korzyść. Ludzie zrazu mieli naprawdę tęgiego pietra, lecz po pewnym czasie upodobali sobie nawet te osobliwości; stanowiły one doskonałą rozrywkę w jednostajnem życiu sielskiem. Pomiędzy młodzieżą znalazło się nawet sporo takich, którzy udawali, że go podziwiają, nazywając go „prawdziwym wilkiem morskim“, „starym wygą“ itp. i utrzymując, że to jeden z owych dzielnych wiarusów, którzy Anglję uczynili postrachem mórz.  Wszakoż pod jednym względem naprawdę ów wilk morski nas rujnował; mieszkał u nas tydzień po tygodniu, miesiąc za miesiącem, aż w końcu pieniądze, które dał zgóry za kwaterę i wikt, dawno się wyczerpały, — a ojciec już i to przebolał, że nie może nic nadto wydębić. Jeżeli kiedy bąknął o należytościach, kapitan parskał przez nos tak głośno, że to parskanie można było za ryk uważać, i przeszywającem spojrzeniem wyświecał go z pokoju. Widziałem, jak po każdej takiej odprawie biedny ojczulek załamywał ręce, i jestem przekonany, że ta zgryzota oraz to życie w ciągłej grozie, niejako z nożem na karku, w znacznej mierze przyspieszyły jego śmierć przedwczesną i nieszczęśliwą.  Przez cały przeciąg swego pobytu u nas kapitan nie zmienił żadnego szczegółu w swej odzieży; raz tylko nabył od przekupnia kilka par pończoch. Gdy jedna poła kapelusza oberwała się i opadła wdół, pozostawił ją w tym obwisłym stanie, choć dawała mu się we znaki na wietrze. Nigdy nie zapomnę widoku jego kubraka, który tak często łatał własnoręcznie w swym pokoju na piętrze, że w końcu łata nakrywała łatę. Listów nigdy nie pisał ani nie otrzymywał, z nikim nie rozmawiał, jak tylko z sąsiadami, i to przeważnie wtedy, gdy wypił za wiele rumu. Wielka skrzynia podróżna niewiedzieć co zawierała, bo nikt nie widział, żeby była otwarta.  Raz tylko ze strony gości spotkać go miał opór; a było to już pod sam koniec, gdy ojciec mój biedny dogorywał z suchot, które zabrały go nam ze świata. Pewnego wieczora, o dość późnej godzinie, przybył do nas doktór Livesey, aby obejrzeć chorego; po oględzinach zjadł coś niecoś z wieczerzy, podanej przez matkę, i udał się do izby gościnnej, by wypalić fajkę, czekając na swego konia, którego miano sprowadzić ze wsi, gdyż gospoda pod starym „Admirałem“ nie miała stajni. Wszedłem za nim i dziś jeszcze pamiętam wrażenie kontrastu, jaki tworzyła postać przystojnego, eleganckiego doktora, o włosach przysypanych śnieżnobiałym pudrem i czarnych, błyszczących oczach, na tle nieokrzesanej karczemnej gawiedzi, a zwłaszcza w zestawieniu z brudnym, kaprawym i z podełba patrzącym dziadygą, który wsparłszy się łokciem na stole, siedział na uboczu, łykając rum nader obficie. Nagle ów — mówię oczywiście o „kapitanie“ — zaczął pogwizdywać swą wiekuistą piosenkę:

Piętnastu chłopów na umrzyka skrzyni — Ho-aj-ho! i butelka rumu! Djabeł i trunek resztę bandy wzięni. — Ho-aj-ho! i butelka rumu!

 Pierwotnie przypuszczałem, że owa „skrzynia umrzyka“ oznacza nic innego, jak ową wielką skrzynię we frontowym pokoju i myśl ta często kojarzyła się z upiorem żeglarza o jednej nodze. Lecz w tym czasie jużeśmy dawno przestali przywiązywać większą wagę do słów tej pieśni; tej nocy nie była ona już nowością dla nikogo oprócz doktora Liveseya. Zauważyłem, że wywarła na nim nader niemiłe wrażenie; przez chwilę patrzył z gniewem na śpiewającego, poczem znów wdał się w rozmowę z ogrodnikiem, starym Taylorem, o nowym sposobie leczenia reumatyzmu. Tymczasem kapitan coraz bardziej zapalał się w śpiewie, wreszcie grzmotnął ręką w stół, co, jak nam było wiadomo, było znakiem, nakazującym milczenie. Natychmiast wszyscy umilkli, jedynie dr. Livesey głosem dźwięcznym i wyrazistym prowadził w dalszym ciągu rozmowę, poprzednio rozpoczętą, co parę słów pykając prędko fajeczkę. Kapitan wpił w niego źrenice, znów huknął pięścią w stół, spojrzał jeszcze groźniej, a nakoniec bluznął prostackiem, szorstkiem przekleństwem:

 — Stulić pysk — tam na międzypokładzie!  — Czy pan do mnie przemawia? — zapytał doktór.  Gdy ów gbur odpowiedział przytakująco i rzucił nowe przekleństwo, doktór mu na to:  — Powiem panu tylko jedno, że jeżeli będziesz pan nadal pił tyle rumu, co teraz, to świat wkrótce pozbędzie się pewnego wstrętnego szubrawca.  Wściekłość starego marynarza nie miała granic. Skoczył na równe nogi, wydobył składany nóż marynarski i, otworzywszy go, począł wymachiwać gołem ostrzem, zamierzając przygwoździć doktora do ściany.  Doktór bynajmniej się nie zmieszał, lecz począł mówić do niego poprzez ramię tym samym głosem co poprzednio — może nieco donośniej, by wszyscy w izbie mogli dosłyszeć, ale zawsze spokojnie i z powagą:  — Jeżeli pan natychmiast nie schowa tego noża, ręczę słowem honoru, że znajdziesz się pan w najbliższym czasie przed sądem przysięgłych.  Czas jakiś krzyżowały się ich spojrzenia jak w pojedynku, lecz wkrótce „kapitan“ spokorniał, złożył broń i usiadł, wydając pomruk podobny do warczenia obitego psa.  — A teraz, mości panie — ciągnął dalej doktór — skoro już wiem, że taki ptaszek znajduje się w moim okręgu, możesz pan być pewny, że z pana nie spuszczę oka ani w dzień ani w nocy. Jestem nietylko doktorem, ale i urzędnikiem; jeżeli więc usłyszę choć najmniejszą skargę na pana, gdyby chodziło nawet o jakie grubijaństwo, jak dzisiaj, powezmę skuteczne środki, aby pana pojmać i wydalić na cztery wiatry. Na tem poprzestanę.  W chwilę potem przyprowadzono konia przed drzwi gospody i doktór odjechał. Owego wieczora i przez wiele następnych kapitan zachowywał się już bardzo przykładnie.

II

ZJAWIA SIĘ CZARNY PIES — I ZNIKA.

Nie upłynęło wiele czasu, gdy zaszedł pierwszy z tych tajemniczych wypadków, które nareszcie uwolniły nas od „kapitana“, choć jeszcze nie od spraw, związanych z jego osobą — jak to się poniżej okaże.

 Nastała nieznośna, ostra zima, przynosząc nieskończenie długie, ciężkie mrozy i szalone zawieje; od początku było do przewidzenia, że biedny mój ojciec prawdopodobnie nie dożyje wiosny. Z dnia na dzień opadał na siłach, więc matka wraz ze mną wzięła zarząd gospody w swoje ręce; mając czas wciąż zajęty, nie zwracaliśmy zbytniej uwagi na niemiłego gościa.  Pewnego poranku styczniowego, o bardzo wczesnej porze, mróz był przenikliwy i zatoka cała posiwiała lodowym sędziołem. Drobne zmarszczki wody lekko tylko muskały głazy nadbrzeżne. Słońce stało jeszcze nisko, ledwo dotykając wierzchołków wzgórz i jeno w dali słało swój blask na morzu. „Kapitan“ wstał wcześniej niż zwykle i usiadł na wybrzeżu; pod szeroką połą starego błękitnego kubraka chwiał się przywieszony kordelas, pod pachą widać było mosiężną lunetę, kapelusz zwieszał się w tył głowy. Gdy zeszedł ze swej czatowni, widniał jeszcze na tem miejscu jego oddech, nakształt smugi dymu, a ostatnim dźwiękiem, jaki doszedł mnie z jego strony, gdy zwrócił się ku wielkiej skale, było głośne prychanie, świadczące o gniewnem usposobieniu; snadź nie otrząsnął się jeszcze z myśli o doklorze Livesey’u.  Matka bawiła właśnie na piętrze u ojca, a ja zastawiałem stół do śniadania na przybycie kapitana, gdy wtem otworzyły się drzwi izby gościnnej i wszedł mężczyzna, którego dotychczas nigdy nie zdarzyło mi się widzieć. Miał cerę żółtą jak wosk, i brakowało mu dwu palców u lewej ręki; choć miał przy boku kordelas, nie wyglądał jednak na wojownika. Dybałem na żeglarzy, czy to o dwóch nogach czy o jednej, więc człowiek nowoprzybyły wprawił mnie w kłopot. Nie miał w sobie nic z żeglarza, a pomimo to zalatywało od niego morzem.  Zapytałem, czem mogę służyć. Zażądał rumu; atoli gdy zabierałem się do wyjścia z pokoju, chcąc spełnić jego żądanie, rozsiadł się za stołem i skinął na mnie, bym podszedł bliżej. Zatrzymałem się, trzymając pod pachą serwetę.  — Chodźno bliżej, synku! — rzekł nieznajomy — chodźno bliżej!  Postąpiłem krok naprzód.  — Czy ten stół zastawiacie dla mego towarzysza Billa? — zapytał ów, świdrując mnie zezem.  Odparłem, że nie znam jego towarzysza Billa, nakrywam zaś do stołu dla osoby, mieszkającej w naszym domu i zwanej przez nas „kapitanem“.  — Niech mu będzie! — rzekł ów. — Wszystko mi jedno, czy mój towarzysz Bill nazywa się kapitanem czy też nie. Dość, że mój towarzysz Bill ma bliznę na policzku, a przytem bardzo miłe obejście z ludźmi, zwłaszcza w piciu. Jako dowód weźmy więc, że wasz kapitan ma bliznę na policzku — i, jeżeli wasza wola, zaznaczę jeszcze, że jest to prawy policzek... Ach, tak! Już ci o tem mówiłem! Wobec tego czy mój towarzysz Bill znajduje się w tym domu?  Wyjaśniłem, że wyszedł na przechadzkę.  — Gdzie, dokąd, mój synku? gdzie poszedł?  Wskazałem mu skałę i udzieliłem wskazówek, kiedy i jaką drogą „kapitan“ prawdopodobnie będzie powracał, oraz odpowiedziałem na kilka innych pytań. Wówczas przybysz odezwał się:  — No, to już napewno sobie podpiję serdecznie z mym towarzyszem Billem.  W czasie wymawiania tych słów miał minę bardzo rzadką, tak, iż miałem podstawę przypuszczać, że jest w błędzie, jeżeli przypadkiem sądzi, iż zdaje sobie sprawę z tego, co powiedział. Lecz pomyślałem sobie, że nie mam tu nic do roboty, a zresztą sam nie wiedziałem, co wypada począć. Przybysz przylgnął niemal do strony wewnętrznej drzwi wchodowych, wiercąc oczyma po wszystkich kątach, jak kot czyhający na myszkę. Raz już chciałem wyjść na ulicę, lecz natychmiast mnie odwołał; ponieważ zaś nie okazałem się uległy jego zachciankom, zmienił się nagle na twarzy, dotąd trupio-żółtej i zmusił mnie do posłuszeństwa takiem przekleństwem, że aż się wzdrygnąłem. Ledwo się cofnąłem, przybrał znów dawny wyraz i klepiąc mnie nawpół drwiąco, nawpół dobrotliwie po ramieniu, nazywał mnie „poczciwym chłopakiem“ i twierdził, że żywi dla mnie szczerą sympatję:  — Mam syna rodzonego, podobnego do ciebie jak dwie krople wody, który jest moją chlubą... Lecz pierwsza rzecz u chłopca to karność; tak, mój synku, karność... Gdybyś pływał po morzach wraz z Billem, nie kazałbyś sobie niczego dwa razy powtarzać — nie! Nie było to nigdy w zwyczaju Billa ani tych, którzy z nim żeglowali... Ale otóż, ani chybi, kroczy mój kamrat Bill, z lunetą pod pachą! A niechże go! tak, to on!... Chodźno, synku, ze mną do izby i schowajmy się za drzwiami... Zrobimy małą niespodziankę Billowi. A niechże go, powiadam!...  Mówiąc to ów dziwak wycofał się wraz ze mną do izby gościnnej i ustawił mnie poza sobą w kącie w ten sposób, że otwarte drzwi zasłaniały nas obu. Możecie sobie wyobrazić, jak byłem nieswój i przerażony, a strach mój jeszcze się zwiększał, gdy widziałem, że osobliwy gość też nie grzeszył odwagą. Wciąż tarł rękojeść kordelasa i próbował obluźnić brzeszczot w pochwie, a przez cały czas oczekiwania nieustannie coś przełykał, jakby się dławił jakąś ością w gardle.  Wkońcu „kapitan“ wszedł gromkim krokiem do izby, trzasnął drzwiami za sobą i, nie rozglądając się w prawo ani w lewo, zmierzał naprzełaj wprost do miejsca, gdzie oczekiwał nań zastawiony posiłek.  — Bill! — ozwał się nieznajomy głosem, któremu, jak mi się zdawało, usiłował nadać brzmienie silne i stanowcze.  Kapitan wykonał zwrot wtył na pięcie i stanął do nas frontem; twarz jego naraz straciła barwę brunatną i nawet nos mu posiniał. Miał wygląd człowieka, który zobaczył upiora lub djabła lub, o ile to możliwe, jeszcze gorszą stworę; słowo daję, że żal mi się go zrobiło przez chwilę, tak wydał się stary i złamany.  — Chodź, Billu! Wszak mnie poznajesz? Poznajesz napewno starego druha okrętowego? — mówił tymczasem przybysz.  Kapitan jakby drgnął.  — Czarny Pies! — wyszło z jego ust.  — A któżby inny? — żachnął się tamten, nabierając nieco rezonu. — Czarny Pies, ten sam, co zawsze, przybywa, żeby się zobaczyć ze swym starym druhem w gospodzie „pod Admirałem Benbow...“ Ach, Billu, Billu, przeżyliśmy obaj kopę lat od czasu, gdy postradałem te dwa kłykcie — i wzniósł do góry rękę pozbawioną palców.  — Patrzcie-no, — mruknął kapitan. — Takżeś mnie podszedł! Tak, jestem tu we własnej osobie. No, mów, co się stało?  — To o ciebie idzie, — plątał się w odpowiedzi Czarny Pies — musisz to usłyszeć, Billu... Od tego miłego chłopaczka zamówiłem szklankę rumu, bo mi się bardzo pić chce; siądźmy przy sobie, jeżeli sobie tego życzysz, i pogwarzymy, jak starzy kamraci...  Gdy wróciłem z rumem, obaj już siedzieli z obu stron stołu, zastawionego dla kapitana. Czarny Pies siedział na samym rogu bliżej drzwi i zdawało mi się, że jednem okiem spozierał na swego kamrata, a drugiem szukał odwrotu.  Poprosił mnie, żebym wyszedł i zostawił drzwi szeroko otwarte.  — A wara tam podglądać przez dziurkę od klucza, synku! — upominał mnie. Zostawiłem więc ich obu i odszedłem do szynkwasu.  Przez długi czas pomimo wszelkich zabiegów, zmierzających do podsłuchania ich rozmowy, nie zdołałem nic uchwycić prócz przytłumionego mamrotania; lecz wkońcu głosy zaczęły się coraz więcej podnosić i mogłem wyróżnić oderwane wyrazy, przeważnie przekleństwa „kapitana“.  — Nie, nie! nie, nie! z tem trzeba już raz skończyć! — wrzeszczał zajadle, a w chwilę później znów dały się słyszeć słowa:  — Jeżeli chcecie, możecie wszyscy tu przyjeżdżać! Ja jednak nie ustąpię — to wam mówię!  Naraz zgoła niespodzianie nastąpił przerażający wybuch przekleństw i innych hałasów, stół i krzesło rzucono tak silnie, iż poszły w kawałki, dał się słyszeć brzęk stali i okrzyki bólu; w chwilę później zobaczyłem, że Czarny Pies uciekał co sił w nogach, a kapitan ścigał go zapalczywie — obaj mieli w ręku obnażone kordelasy, pierwszemu zaś szła ciurkiem krew z lewego ramienia. Tuż przy samych drzwiach kapitan wymierzył w uciekającego ostatni groźny cios, który strzaskałby mu kość pacierzową, gdyby ostrze nie zawadziło o sążnisty szyld naszego „Admirała Benbow“. Po dziś dzień można oglądać powstałą stąd szczerbę na dolnej krawędzi deski.  Było to ostatnie uderzenie w tej bójce. Czarny Pies, znalazłszy się na ulicy, okazał się, pomimo rany, przedziwnie rączy w nogach, iż w ciągu pół minuty zniknął za rubieżą wzgórza. Natomiast kapitan stanął, jak wryty, wlepiając oczy w deskę szyldu; następnie przetarł kilkakrotnie oczy ręką i zawrócił do domu.  — Kuba! daj mi rumu! — przemówił, a zauważyłem, że się słaniał nieco i jedną ręką próbował uchwycić się ściany.  — Czy pan raniony? — zawołałem.  — Rumu! — powtórzył. — Muszę stąd odejść. Rumu, rumu!  Wybiegłem, by mu przynieść, co żądał, lecz ponieważ byłem wytrącony z równowagi tem wszystkiem, co zaszło, więc stłukłem szklankę i poplamiłem nakrycie; gdy wybierałem się powtórnie po trunek, usłyszałem nagły łoskot w jadalni. Wbiegłszy, ujrzałem kapitana leżącego, jak długi, na posadzce. W tejże chwili matka moja, zaniepokojona wrzawą i zgiełkiem bijatyki, zbiegła z piętra na pomoc. Wspólnemi siłami podnieśliśmy głowę omdlałego. Oddychał głośno, chrapliwie, lecz oczy miał zamknięte, a twarz zmieniła się okropnie.  — O moiściewy! o laboga! — labiedziła matka — jakie to nieszczęście spadło na nasz dom!... A tatulo biedny taki chory!  Wśród tego nie mieliśmy pojęcia, jak przyjść z pomocą kapitanowi, i nie wątpiliśmy ani na chwilę, że otrzymał cios śmiertelny w bójce z nieznajomym. Na wszelki wypadek przyniosłem rumu i usiłowałem wlać mu go do gardła; lecz zęby miał szczelnie zaciśnięte, a szczęki twarde jak z żelaza. Przyszedł nam z pomocą szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż niespodzianie otwarły się drzwi i wszedł doktór Livesey, przybywający w odwiedziny do ojca.  — Ach, panie doktorze! — zawołaliśmy oboje. — Co tu począć? Gdzie on odniósł ranę?  — Ranę? Ech, głupstwo! — rzekł doktór. — Tak raniony, jak wy lub ja. Ten drab miał napad apopleksji, wszak mu to przepowiadałem. A teraz, moja pani Hawkins, niech pani skoczy na górę do swego małżonka! i o ile to możliwe, ani mru-mru o tem, co się stało! Ja ze swej strony uczynię, co w mej mocy, żeby uratować nikczemne życie tego draba; niech Kuba przyniesie mi miednicę!  Gdy powróciłem z miednicą, już doktór rozerwał rękaw kapitana i odsłonił jego potężne i żylaste ramię. Było tatuowane w kilku miejscach. Na przedramieniu znajdowały się ozdobne i wyraźnie wykonane napisy: „Na szczęście“, „Niech wiatr sprzyja“ i „Billy Bones dla fantazji“; powyżej zaś, bliżej łopatki mieścił się rysunek, przedstawiający szubienicę z dyndającym wisielcem — świadczący, jak mi się zdawało, o wielkich zdolnościach rysownika.  — Wieszczy znak! — zauważył doktór, dotykając palcem rysunku. — A teraz, imć panie Billy Bones, jeżeli tak się nazywasz, zobaczymy, jaki kolor ma twoja juszka. Kuba, czy boisz się krwi?  — Nie, panie konsyljarzu — odparłem.  — No dobrze! więc potrzymaj miednicę — i po tych słowach wziął lancet i otworzył żyłę.  Sporo krwi trzeba było upuścić, zanim „kapitan“ otworzył oczy i rozejrzał się mgławo dokoła. Najpierw rozpoznał doktora i zmarszczył brwi z nietajoną niechęcią; następnie jego źrenice spoczęły na mnie i wydawało się, jakby doznał ulgi. Naraz zmienił się na twarzy, próbował się podnieść, krzycząc:  — Gdzie Czarny Pies?  — Niema tu żadnego czarnego psa — odparł doktór — chyba że błąka się w twojej mózgownicy. Zawiele rumu wypiłeś, więc też przyszedł atak, zupełnie jak przepowiedziałem, teraz zaś, prawie naprzekór własnej woli, wyciągnąłem cię za czuprynę z grobu. No, ale, panie Bones...  — To nie moje nazwisko — przerwał ów.  — A ja właśnie takie mam posądzenia — odpowiedział doktór. — Jest to nazwisko pewnego znanego mi opryszka, ja zaś dla zwięzłości tak waszeci nazywam. Lecz chciałem aści powiedzieć, co następuje: jedna szklanka rumu jeszcze waszeci nie sprzątnie ze świata, lecz jeżeli pan wypijesz jedną, zachciewa się ci jeszcze jednej i drugiej i trzeciej, a stawiam w zakład własną perukę, że jeżeli waszeć wkrótce nie zmienisz tego trybu życia, to umrzesz? — rozumiesz — umrzesz pan i pójdziesz na miejsce, dlań przygotowane, jak ów człowiek, o którym mówi Pismo święte. A teraz postaraj się wasze pójść ze mną. Zaprowadzę pana do łóżka.  Wspólnemi siłami, acz z wielkim trudem, udało się wyciągnąć go na piętro i położyć do łóżka; głowa opadła mu na poduszki, jakby stracił zupełnie przytomność.  — A teraz — rzekł doktór — proszę to sobie zapamiętać. Mam czyste sumienie: ostrzegłem waćpana, że rum sprowadzi śmierć pańską!  To powiedziawszy, wziął mnie pod ramię i wyszedł, aby zbadać stan zdrowia ojca. Ledwo zamknął drzwi za sobą, odezwał się o kapitanie:  — Drobnostka, nic mu nie będzie! Wypuściłem mu dość krwi, aby go uspokoić na czas jakiś. Z jaki tydzień przeleży się w łóżku — co i jemu i wam wyjdzie na dobre. Ale powtórny atak przyprawi go o śmierć.

III

CZARNA PLAMA.

Około południa udałem się do pokoju „kapitana“, niosąc lekarstwa i chłodzące napoje. „Kapitan“ leżał zupełnie tak samo, jakeśmy go pozostawili, jedynie głowę miał podniesioną nieco wyżej; widać w nim było jednocześnie wycieńczenie i podniecenie.  — Kuba! — odezwał się do mnie. — Jesteś tu jedynym człowiekiem, którego cenię, i wiesz, że zawsze byłem dobry dla ciebie. Nie było miesiąca, żebym ci nie dał srebrnych czterech pensów. Teraz widzisz, braciszku, że kiepsko ze mną i że wszyscy mnie opuścili... Kuba, nie przyniósłbyś mi, brachu, kusztyczka rumu?  — Pan doktór... — zacząłem mówić, ale chory przerwał mi wzmiankę o doktorze, odzywając się głosem słabym, lecz stanowczym:  — Wszyscy doktorzy to partacze, a ten wasz doktór — skąd może się znać na chorobach marynarzy? hę?... Bywałem-ci w krajach, gorących jak smoła, gdzie wiara-kamraci zapadali na żółtą febrę, gdzie biesowska ziemia chybotała się, jak morze — cóżby o tych krajach umiał powiedzieć wasz doktorek? A przecież przeżyłem to wszystko dzięki piciu rumu, mówię szczerą prawdę! To było moje pożywienie, mój napój, mój mąż i żona; gdy nie dostanę rumu, jestem jak stare skołatane pudło okrętu, co nie może odbić od brzegu spowodu przeciwnego wiatru. Krew moja spadnie na ciebie, Kuba, a doktór partacz... — tu przez chwilę posypał się stek przekleństw; po chwili powróciła jakby nuta przeproszenia i usprawiedliwienia:  — Patrz, Kuba, jak mi się palce trzęsą — nie mogę ich utrzymać w spokoju. Nie miałem jeszcze ani kropli w ustach w przeklętym dniu dzisiejszym. Doktór jest głupi, powiadam ci. Jeżeli nie dostanę kapki rumu, Kubusiu, zaraz te straszne widzenia znów dręczyć mnie będą; już widziałem kilku tych ludzi... Tam w kącie widziałem starego Flinta... widziałem go wyraźnie, jak na dłoni... A jeżeli napadną mnie te widziadła, to staję się znów tym człowiekiem, co żył tak okropnie, wówczas budzi się we mnie Kain. Przecież sam wasz doktór powiedział, że jedna szklanka mi nie zaszkodzi. Dam ci, Kubusiu, złotą gwineję za szklankę rumu.  Jego podniecenie wzrastało z każdą chwilą i zacząłem się niepokoić o ojca, który dnia tego czuł się bardzo niedobrze i potrzebował ciszy; zresztą uspokajały mnie słowa lekarza, obecnie znów mi przytoczone, a nadewszystko czułem się dotknięty ofiarowaniem mi łapówki.  — Nie chcę pańskich pieniędzy — zaznaczyłem — z wyjątkiem tego, coś pan winien memu ojcu. Przyniosę panu jedną szklankę, ale na niej kwita — później już ani kropli.  Gdy przyniosłem, schwycił łapczywie trunek i wychylił duszkiem.  — No, no! już mi nieco lepiej, ma się rozumieć! A powiedz mi jeszcze, brachu, czy ten lekarz powiedział, jak długo mam wylegiwać się w tych zapleśniałych betach?  — Conajmniej tydzień — wyjaśniłem.  — Do kroćset piorunów! — wrzasnął. — Tydzień! To niemożliwe! Tymczasem przyślą mi czarną plamę! Łotry już krążą wokoło, by przewąchać o mnie w tej przeklętej chwili!... Łotry!... nie mogą poprzestać na tem, co mają... chcą pazurami wydrzeć cudzą własność!... Doprawdy, niech mi kto powie, czy takie postępowanie można nazwać godnem marynarza!... Lecz ja jestem człowiekiem oszczędnym, nigdy nie przetrwoniłem ani nie zaprzepaściłem lubego grosza, więc i teraz wyprowadzę ich w pole... Nie boję się ich wcale... Skręcę żagle w inną stronę i wystrychnę ich wszystkich na dudków!  Mówiąc to, powstał z łóżka z wielką trudnością, chwyciwszy mnie za ramię tak silnie, że omało co nie krzyknąłem z bólu, i począł sztywnie stawiać kroki. Słowa jego, choć w treści znamionowały uniesienie, zostawały w rażącej sprzeczności z bezdźwięcznym głosem, jakim je wypowiadał. Zatrzymał się, gdy doszliśmy do skrętu, gdzie można było usiąść.  — Ten doktór coś mi zadał — mruczał. — Dzwoni mi w uszach, w głowie mi się mąci. Połóż mnie spowrotem do łóżka.  Zanim zdołałem mu pomóc, upadł znów na dawne miejsce i przez chwilę leżał spokojnie.  — Kuba! — zagadnął nareszcie — widziałeś dziś tego żeglarza?  — Czarnego Psa? — zapytałem.  — Ee! Czarnego Psa! — żachnął się. — To wprawdzie zły człowiek, lecz są jeszcze gorsi, którzy nim się wyręczają. Ale jeżeli w żaden sposób nie będę mógł czmychnąć, a oni przyślą mi czarną plamę, pamiętaj, że idzie im o starą skrzynię marynarską; wtedy dosiędziesz konia — umiesz przecież? hę? A więc siędziesz na konia i popędzisz do — dobrze! tak, niech tak będzie! — do tego partacza doktora i powiesz mu, żeby zagwizdał na swoich piesków — urzędników, policjantów, czy jak tam się zowią — niech wylądują w gospodzie „pod Admirałem Benbow“ — niech capną całą hałastrę starego Flinta, młodych czy starych, wszystko co jeszcze pozostało. Byłem pierwszym majtkiem w załodze, byłem bosmanem starego Flinta i jestem jedynym człowiekiem, który zna owo miejsce. On podał mi je w Savannah, gdy leżał w śmiertelnej chorobie, całkiem jak ja w tej chwili — widzisz?... Lecz nie wypaplaj tego, aż oni przyślą mi czarną plamę, albo aż zobaczysz powtórnie Czarnego Psa lub marynarza z jedną nogą — przedewszystkiem jego, pamiętaj Kuba.  — Lecz cóż to za czarna plama, kapitanie? — zapytałem.  — To ich pozew, kamracie. Powiem ci, gdy przyślą. Lecz proszę cię, Kubo, zwracaj oko pilnie, a podzielę się z tobą po połowie; słowo honoru ci daję.  Przeszedł kawałek dalej, a głos jego stawał się coraz słabszy. Po chwili podałem mu lekarstwo, które przyjął, jak dziecko, zauważywszy przytem:  — Jeżeli kiedy było potrzeba leków marynarzowi, to spewnością mnie...  W końcu zmógł go ciężki sen, podobny do omdlenia, w którym go pozostawiłem. Nie wiadomo, jakbym się zachował, gdyby wszystko szło zwykłym trybem. Prawdopodobnie opowiedziałbym doktorowi całą historję, gdyż byłem w śmiertelnym strachu, że „kapitan“ pożałuje swych zwierzeń i zabije mnie. Lecz gdy to wszystko się działo, nagle tego samego wieczora mój biedny ojczulek rozstał się z tym światem, to zaś usunęło nabok wszystkie inne sprawy. Nasze strapienie i ból, ciągłe odwiedziny sąsiadów, kłopoty związane z pogrzebem oraz równoczesna konieczność zajmowania się gospodą — wszystko to tak mnie pochłaniało, że nie miałem zgoła czasu, żeby myśleć o „kapitanie“, a tem mniej, by się go obawiać.  Jednakowoż nazajutrz rano, jak można się było spodziewać, zszedł on na dół i jak zwykle zabrał się do jedzenia; jadł mało, a zato ponoć nad zwykłą miarę raczył się rumem, gdyż sam dobierał się do szynkfasu, robiąc srogie miny i parskając przez nos, tak iż nikt nie miał odwagi wejść mu w drogę. Wieczorem w przeddzień pogrzebu upił się jak zwykle. W domu żałoby przykro niezmiernie brzmiała nuta jego ohydnej śpiewki marynarskiej, ale pomimo jego słabości czuliśmy wszyscy śmiertelną przed nim trwogę, doktór zaś przebywał właśnie podówczas wiele mil od nas i po śmierci ojca nie zjawił się wpobliżu naszego domu. Powiedziałem, że „kapitan“ był osłabiony; w istocie widać było, że, zamiast odzyskiwać siły, coraz je traci. Z wysiłkiem gramolił się po schodach to na dół to do góry, lub przechadzał się z jadalni do szynkfasu i znów spowrotem, niekiedy zaś wyścibiał nos za drzwi, by zaczerpnąć powietrza morskiego; wtedy trzymał się ściany, jakgdyby szukał oparcia, a oddychał ciężko i powoli, jak człowiek stojący na stromym szczycie górskim. Nigdy nie zwracał się specjalnie do mnie i sądzę, że z pewnością zapomniał o wyznaniach, poczynionych w przystępie szczerości; lecz w usposobieniu stał się więcej dziwaczny i, o ile mu słabość pozwalała, bardziej popędliwy niż dotąd. Gdy był pijany, napędzał nam obecnie strachu w ten sposób, że wyciągał kordelas z pochwy i kładł go przed sobą na stole. W gruncie rzeczy jednak mało zważał na ludzi i był jakby zamknięty w swych myślach, a raczej w swem obłąkaniu. Razu pewnego, ku wielkiemu naszemu zdumieniu, zagwizdał niespodziewanie odmienną melodję, jakby jakiejś sielskiej piosenki miłosnej, której pewno nauczył się w dzieciństwie, zanim zbratał się z morzem.  Nazajutrz po pogrzebie nastał dzień posępny, mglisty i mroźny; była może godzina trzecia popołudniu, gdy, wyszedłszy przed drzwi, pełen żałosnych wspomnień o nieboszczyku ojcu, ujrzałem nieopodal jakiegoś człowieka, wlokącego się drogą. Człek ten był niewątpliwie ślepy, gdyż obmacywał kijem drogę przed sobą, a ponad jego oczyma i nosem zwieszał się wielki zielony daszek; pozatem był zgarbiony jakby wiekiem czy niemocą, a odziany w przydługi i zestrzępiony od starości płaszcz marynarski z kapturem, który nadawał mu wygląd wielce dziwaczny. W życiu swem nigdy nie widziałem okropniejszej poczwary. Zatrzymał się na chwilę przed gospodą i podnosząc głos, tonem jakiejś dziwacznej kantyczki rzucił w przestrzeń te słowa:  — Może jakaś litościwa osoba powie biednemu ciemnemu człowiekowi, który postradał drogocenny dar wzroku w zaszczytnej obronie swej ojczyzny Anglji i miłościwie nam panującego króla Jerzego: gdzie i w jakiej okolicy tego kraju znajduję się w tej chwili?  — Jesteś, dobry człowieku, koło gospody „pod Admirałem Benbow“, nad zatoką Black Hill — przemówiłem.  — Słyszę głos — rzekł ów, — głos młodociany, ale człowieka nie widzę. Mój miły, młody przyjacielu, czy nie podasz mi ręki i nie wprowadzisz mnie do wnętrza gospody?  Ledwie wyciągnąłem dłoń, aliści ta straszna, słodko mówiąca i oczu pozbawiona stwora ścisnęła mi ją nagle jak w kleszczach. Byłem taką odrazą i trwogą przejęty, iż usiłowałem się wyrwać, lecz ślepiec jednym ruchem ręki przyciągnął mnie ku sobie, mówiąc:  — A teraz, mój chłopcze, zaprowadź mnie do kapitana.  — Łaskawy panie, — odrzekłem — słowo daję, że nie mogę się odważyć na to.  — O, cóż znowu?! — zaszydził. — Prowadź mnie natychmiast, albo ci ramię wykręcę.  To mówiąc, dał mi taką sójkę w bok, że aż zawrzasłem z bólu.  — Łaskawy panie — wyjąkałem — mam tu na względzie jedynie pańskie dobro. Kapitan nie jest już tem, czem był niegdyś... Siedzi tam z dobytym kordelasem... Inny człowiek...  — Dalej w drogę, ruszaj! — przerwał mi ów; nie słyszałem nigdy głosu tak okrutnego, przeszywającego i ścinającego krew w żyłach, jak głos tego ociemniałego człowieka. Odczuwałem większy strach niż ból; stałem się uległy woli żebraka, idąc przez drzwi do jadalni, gdzie siedział nasz schorzały stary wilk morski, pijany jak bela. Ślepiec postępował tuż za mną, trzymając ramię moje w swej żelaznej pięści i przytłaczając mnie ciężarem, który zaledwie mogłem wytrzymać.  — Prowadź mnie wprost ku niemu, a gdy mnie spostrzeże, zawołaj: „Oto twój przyjaciel, Billu!“ — Jeżeli tego nie uczynisz, zrobię ci tak — i ścisnął mnie tak mocno, iż myślałem, że omdleję. Takim lękiem przejmował mnie ów ślepy żebrak, iż zapomniałem o strachu przed kapitanem: przeto, otworzywszy drzwi od jadalni, bez wahania, choć drżącym głosem, wykrzyknąłem polecone mi słowa.  Biedny „kapitan“ podniósł oczy; w jednej chwili rum wyszumiał mu z głowy, a wzrok stał się trzeźwy i przytomny. Na twarzy jego uwydatniła się nietyle trwoga, ile jakaś niemoc śmiertelna. Poruszył się, chcąc powstać, lecz zdaje mi się, że zabrakło mu sił.  — No, Billu, siedź spokojnie, nie ruszaj się z miejsca! — mówił żebrak. — Wprawdzie jestem pozbawiony wzroku, lecz słyszę nawet skinienie palca. Interes jest interesem. Wyciągnij lewą rękę, a ty, chłopcze, uchwyć jego lewą rękę w przegubie i przybliż do mojej prawicy.