Wyspa Skarbów - Robert Louis Stevenson - ebook + audiobook

Wyspa Skarbów ebook

Robert Louis Stevenson

4,1

Opis

Kto nie zna historii młodego chłopca Jima Hawkinsa i piratów poszukujących ukrytego skarbu? Powstała w XIX wieku Wyspa Skarbów to jedna z najbardziej znanych powieści przygodowych, od lat ciesząca się niesłabnącym powodzeniem. Nakładem wydawnictwa Media Rodzina Wyspa Skarbów ukazuje się w nowym, uwspółcześnionym przekładzie Andrzeja Polkowskiego, znakomitego tłumacza, znanego m.in. z przekładów Opowieści wigilijnej, Księgi dżungli, Opowieści z Narnii czy cyklu o Harrym Potterze. Wydanie jest przepięknie ilustrowane przez Roberto Innocentiego, laureata Nagrody im. Hansa Christiana Andersena. Tworzone z dużą dbałością o detale ilustracje włoskiego artysty znakomicie oddają klimat powieści, pełnej zagadek i tajemnic, ale również humoru. Te wyjątkowe dzieła, które wzbudzą zachwyt zarówno u młodszych, jak i dorosłych odbiorców, przeniosą czytelników w świat pirackich wypraw, odkrywania nieznanych lądów i poszukiwania ukrytego skarbu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 275

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (24 oceny)
11
7
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jakubrel

Nie oderwiesz się od lektury

idealna na podróż po Karaibach :)
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

STARY PIRAT

ROZDZIAŁ I Stary wilk morski w gospodzie „Admirał Benbow”

ROZDZIAŁ I

Stary wilk morski w gospodzie „Admirał Benbow”

Pan dziedzic Trelawney, doktor Livesey i inni panowie prosili mnie, bym spisał od początku do końca wszystkie okoliczności i wydarzenia tyczące Wyspy Skarbów, nie pomijając niczego prócz jej położenia, a to jedynie dlatego, że jest tam do tej pory niewydobyty skarb. Chwytam więc za pióro Roku Pańskiego 17.. i powracam do owych czasów, kiedy mój ojciec prowadził gospodę „Admirał Benbow”, a pewnego dnia zawitał do niej stary, ogorzały żeglarz z blizną od szabli na policzku, aby zamieszkać pod naszym dachem.

Pamiętam to, jakby wydarzyło się wczoraj. Podszedł do drzwi gospody ciężkim krokiem, a za nim ktoś przywlókł wózek z jego marynarskim kufrem. Był to człek wysoki, silny, zwalisty, o twarzy spalonej słońcem. Nasycony dziegciem harcap opadał na jego przeżarty kurzem niebieski kubrak, dłonie miał szorstkie i poorane bliznami, paznokcie czarne i połamane, a przez policzek biegła mu szrama od cięcia szablą, biała pośród zbrązowiałej jak orzech twarzy. Pamiętam, jak rozglądał się po zatoce, pogwizdując z cicha, a potem zaśpiewał nagle starą żeglarską piosenkę, której później tak często musieliśmy wysłuchiwać:

Piętnastu chłopa na truposza skrzyni — Ju-hu-hu, i butelka rumu!

Głos miał mocny, ale załamujący się i skrzypiący, jakby go nastrojono i zdarto na starym kabestanie. Potem załomotał w drzwi podobnym do łomu kijem, a kiedy pojawił się mój ojciec, szorstko zażądał szklanki rumu. Gdy mu ją przyniesiono, jął powoli popijać trunek, delektując się nim jak znawca i popatrując to na skaliste brzegi zatoki, to na nasz szyld.

— Całkiem przytulna zatoczka — rzekł w końcu — a i szynk stoi tam, gdzie stać powinien. Wielu macie gości, karczmarzu?

Ojciec odpowiedział, że niestety niewielu.

— A mnie to akurat pasuje — on na to. — Hej, człowieku! — zawołał do tego, który przywiózł mu bagaż. — Chwyć mój kufer i zataszcz go na górę! Zostanę tu jakiś czas — ciągnął dalej, zwracając się do mojego ojca. — Prosty ze mnie człek, wystarczy mi rum i jajka na boczku, no i łeb na karku, żebym mógł wypatrywać statków. Jak się macie do mnie zwracać? Ano, możecie mnie zwać kapitanem. Oho, widzę, co was trapi… Macie tu! — Rzucił na próg ze trzy lub cztery złote monety. — I dajcie mi znak, jak to przejem i przepiję — dodał surowo, marszcząc brwi jak prawdziwy kapitan.

I istotnie, choć odzienie miał liche, a język prostacki, nie wyglądał na zwykłego marynarza, raczej na mata lub szypra nawykłego do posłuchu i użycia pięści. Człowiek, który przywiózł mu kufer, powiedział nam, że ów przybysz poprzedniego ranka wysiadł z dyliżansu przed „Królem Jerzym” i wypytywał o gospody na wybrzeżu, a usłyszawszy, jak mniemam, że o naszej gospodzie dobrze mówią, i że leży na uboczu, wybrał ją spośród innych na miejsce swojego zamieszkania. Tyle tylko zdołaliśmy się dowiedzieć się o naszym gościu.

Był z natury bardzo milczący. W ciągu dnia włóczył się brzegiem zatoki albo po otaczających ją skałach, zawsze z mosiężną lunetą pod pachą, wieczorem zasiadał w kącie przy kominku, tęgo popijając rum zakrapiany wodą. Kiedy go zagadywano, zwykle nie odpowiadał, tylko podrywał głowę, rzucał na pytającego srogie spojrzenie i buczał przez nos jak róg okrętowy podczas mgły. Wkrótce i my, i ludzie odwiedzający naszą gospodę przywykliśmy do tego, że lepiej zostawić go w spokoju. Dzień w dzień, kiedy powracał ze swoich samotnych przechadzek, zapytywał, czy nie przechodzili drogą jacyś marynarze. Z początku myśleliśmy, że pyta, bo brak mu żeglarskiej kompanii, ale w końcu do nas dotarło, że jest na odwrót — on wyraźnie od niej stronił. Kiedy do „Admirała Benbow” zaszedł jakiś marynarz (a zdarzało się to od czasu do czasu, bo gospoda leżała przy nadmorskiej drodze do Bristolu), zawsze przyglądał mu się bacznie spoza firanki przysłaniającej drzwi, a kiedy gość już wszedł do izby, milczał jak grób. Mnie akurat zachowanie kapitana nie wydawało się szczególnie tajemnicze, bo sam odczuwałem dziwny niepokój na widok tych ludzi. Pewnego dnia wziął mnie na stronę i obiecał, że pierwszego dnia każdego miesiąca będzie mi wypłacał srebrną czteropensówkę, jeśli tylko zgodzę się „bacznie wypatrywać żeglarza z jedną nogą” i natychmiast dam mu znać, kiedy taki się pojawi. Często się zdarzało, że kiedy nadchodził pierwszy dzień miesiąca, dopominałem się o zapłatę, a on tylko burczał przez nos, mierząc mnie pogardliwym spojrzeniem, ale po paru dniach jakby się rozmyślał i wręczał mi te cztery pensy, powtarzając, żebym wypatrywał „żeglarza z jedną nogą”.

Nie muszę chyba mówić, że postać tego kuternogi nie raz dręczyła mnie we śnie. W burzliwe noce, kiedy wicher trząsł całym domem, a bałwany z rykiem rozbijały się na brzegach zatoki i waliły w przybrzeżne skały, pojawiał mi się w najróżniejszych kształtach, strojąc tysiące diabelskich min. Raz miał nogę obciętą w kolanie, raz tuż pod biodrem, to znowu był jakąś straszną poczwarą o jednej nodze, i to wyrastającej pośrodku tułowia. A już najgorszym koszmarem było to, że zwykle ścigał mnie, skacząc na tej jednej nodze przez płoty i rowy. Wziąwszy te moje nocne męki pod uwagę, musicie przyznać, że cztery pensy co miesiąc wcale nie były wygórowaną zapłatą.

A jednak, choć już na samą myśl o jednonogim żeglarzu cierpła mi skóra, to naszego gościa lękałem się o wiele mniej niż ktokolwiek z tych, co go znali. Zdarzały się wieczory, gdy wypił więcej rumu, niż mogła znieść jego głowa, a wówczas siedział w kącie i wyśpiewywał swoje plugawe, stare i dzikie marynarskie pieśni, nie bacząc na nikogo, ale bywało i tak, że nakazywał podać rumu wszystkim i zmuszał całe wystraszone towarzystwo do wysłuchiwania jego opowieści lub do wtórowania jego pieśniom. Często cały dom aż dygotał od przyśpiewki „Ju-hu-hu, i butelka rumu!”, a wszyscy włączali się skwapliwie do chóru w obawie o swe życie, przy czym każdy starał się wydzierać głośniej od innych, byle tylko nie zwrócić na siebie jego uwagi. Bo też w czasie takich napadów stawał się całkowicie niepoczytalny — walił pięścią w stół, by uciszyć wszystkich, wpadał w złość, kiedy ktoś zadał mu jakieś pytanie, albo na odwrót, gdy nikt go o nic nie pytał, bo w jednym i drugim przypadku uznawał, że nie dość uważnie słuchano jego opowieści. I nikt nie mógł opuścić gospody, póki on sam, spity na umór, nie udał się chwiejnym krokiem na spoczynek.

Największy strach jednak budziły w ludziach jego opowieści. Bo też przerażające to były historie: o wieszaniu na rei lub zmuszaniu ofiar do chodzenia po wąskiej desce nad burtą, co kończyło się ich śmiercią w odmętach, o sztormach, o spalonych słońcem wyspach Tortugas, o odrażających zbrodniach dokonywanych w dzikich zakątkach na Karaibach. Sądząc z tego, co mówił, musiał spędzić życie pośród najgorszych szumowin, jakim Bóg dozwolił pływać po morzu, a już sam język, jakim się posługiwał, mierził słuchających go prostych wieśniaków niemal tak, jak opisywane przez niego występki.

Mój ojciec wciąż narzekał, że wkrótce przyjdzie nam zbankrutować, bo co to za gospoda, w której gości tyranizuje się i poniża, a kiedy kładą się do łóżka, dygocą ze strachu. Ja jednak, kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że obecność starego żeglarza wychodziła nam na korzyść. To prawda, ludzie z początku się bali, ale po jakimś czasie chyba to polubili; w końcu była to całkiem niezła rozrywka w ich spokojnym wiejskim życiu. Była nawet grupka młodzików, którzy udawali, że go podziwiają, nazywając „prawdziwym wilkiem morskim”, „starym wygą” i innymi pochlebnymi przydomkami, i dowodząc, że to dzięki takim jak on Anglia stała się postrachem mórz.

Trzeba jednak przyznać, że pod jednym względem zanosiło się na to, że nas w końcu zrujnuje. Mijał tydzień za tygodniem jego pobytu, potem miesiąc za miesiącem, a pieniądze, które pierwszego dnia rzucił na próg, dawno się wyczerpały. Mój ojciec nie potrafił zdobyć się na odwagę, by stanowczo zażądać więcej. Kiedy tylko o należnej zapłacie napomykał, kapitan buczał przez nos z taką mocą, że właściwiej byłoby nazwać to rykiem, i patrzył na mojego biednego ojca tak, że ten bez słowa opuszczał izbę. Widziałem, jak po każdej takiej odprawie ojciec tarł dłonie w bezsilnej złości i jestem pewien, że właśnie ta złość i lęk, w których przyszło mu żyć, w znacznej mierze przyspieszyły jego przedwczesną i nieszczęsną śmierć.

Przez cały czas, w którym u nas mieszkał, kapitan chodził w tym samym przyodziewku. Raz tylko kupił kilka par pończoch u wędrownego kramarza. Pewnego dnia jeden róg kapelusza złamał mu się i zwisł smętnie, ale on nie przejął się tym ani trochę, choć musiało to bardzo przeszkadzać, gdy wiatr wiał mu w twarz. Dobrze pamiętam jego kubrak, który tak często łatał w swojej izdebce na górze, że w końcu łatę naszywał na łacie. Nigdy ani nie pisał, ani nie dostawał listów, nie rozmawiał też z nikim prócz miejscowych ludzi, i to przeważnie tylko wtedy, gdy wypił sporo rumu. I nikt nigdy nie widział, żeby otwierał swój wielki marynarski kufer.

Tylko raz ktoś mu się sprzeciwił, a zdarzyło się to, kiedy mój ojciec, złożony niemocą, już dogorywał. Pewnego dnia, tuż przed wieczorem, przybył do nas doktor Livesey, żeby go zbadać. Po oględzinach zjadł co nieco z kolacji podanej mu przez moją matkę, po czym zasiadł w saloniku, by ćmiąc fajkę, zaczekać, aż z wioski przyprowadzą mu konia, bo przy naszej gospodzie nie było stajni. Wszedłem tam za nim i pamiętam, że uderzył mnie kontrast między tym schludnym, pogodnym doktorem w śnieżnobiałej peruce, o bystrych czarnych oczach i miłym obejściu, a nieokrzesanymi wieśniakami, a już szczególnie między nim a tym brudnym, ociężałym, kaprawym piratem przypominającym stracha na wróble, który, zamroczony już rumem, siedział, wsparty łokciami na stole. Nagle zaczął śpiewać — kapitan, rzecz jasna — swoją odwieczną piosenkę:

Piętnastu chłopa na truposza skrzyni — Ju-hu-hu, i butelka rumu! Trunek i diabli resztę wykończyli — Ju-hu-hu, i butelka rumu!

Z początku sądziłem, że ta „truposza skrzynia” to jego wielki kufer, co stał we frontowym pokoju na piętrze, więc nie dziw, że natychmiast przychodził mi na myśl ów żeglarz o jednej nodze, który nawiedzał mnie w nocnych koszmarach. Lecz w tym czasie już dawno wszyscy przestaliśmy zwracać uwagę na słowa tej pieśni, za to były one całkiem nowe dla doktora Lindsaya. Spostrzegłem, że nie wywarły na nim dobrego wrażenia, bo poderwał głowę i spojrzał z oburzeniem na kapitana, po czym znów powrócił do rozmowy ze starym ogrodnikiem Taylorem na temat jakiejś nowej kuracji na reumatyzm. Tymczasem kapitana stopniowo ożywiało własne śpiewanie, aż w końcu rąbnął dłonią w stół, co dla każdego z obecnych znaczyło jedno — mają zamilknąć. Natychmiast wszyscy ucichli, wszyscy prócz doktora, bo ten mówił nadal, wyraźnie i uprzejmie, raz po raz pykając energicznie z fajki. Kapitan rzucił mu gniewne spojrzenie, znowu uderzył dłonią w stół, spojrzał ponownie, tym razem już z wściekłością, aż w końcu bluznął plugawym, ordynarnym przekleństwem i ryknął:

— Morda w kubeł, tam, na międzypokładzie!

— Szanowny pan zwraca się do mnie? — zapytał doktor, a kiedy ten gbur to potwierdził, opatrując swoje słowa nowym przekleństwem, dodał: — Mam panu tylko jedno do powiedzenia, łaskawy panie: jeśli będziesz pan nadal tyle pił, to wkrótce świat pozbędzie się pewnego obmierzłego łotra!

Kapitan wpadł w furię. Zerwał się od stołu, wyciągnął z kieszeni składany żeglarski nóż, otworzył go i kołysząc nim w dłoni, najwyraźniej szykował się do przygwożdżenia doktora do ściany.

Doktor nawet nie drgnął, tylko przemówił do niego jak za pierwszym razem, przez ramię, tym samym co uprzednio tonem, dość głośno, żeby wszyscy w izbie usłyszeli, ale ze spokojem i opanowaniem:

— Jeśli natychmiast nie schowa pan tego kozika do kieszeni, to przysięgam na honor, że po najbliższym posiedzeniu miejscowego sądu zawiśnie pan na szubienicy.

I zaczęli mierzyć się wzrokiem, lecz kapitan wkrótce dał za wygraną, schował nóż i usiadł przy stole, warcząc jak obity pies.

— A teraz, drogi panie — ciągnął doktor — skoro już wiem, że mam kogoś takiego w moim okręgu, możesz być pewny, że będę miał pana na oku we dnie i w nocy. Nie jestem tylko lekarzem, jestem też sędzią pokoju, i wystarczy, że usłyszę jedną skargę na pana, choćby chodziło o takie grubiaństwo jak przed chwilą, a podejmę skuteczne kroki, by pana pojmano i przepędzono z tej okolicy. Niech to panu wystarczy.

Wkrótce potem przyprowadzono przed gospodę konia i doktor Livesey odjechał. Tego wieczoru, a i przez wiele następnych, kapitan zachowywał się przyzwoicie.

ROZDZIAŁ II Czarny Pies pojawia się i znika

ROZDZIAŁ II

Czarny Pies pojawia się i znika

W jakiś czas po tym doszło do pierwszego z tajemniczych wydarzeń, dzięki którym pozbyliśmy się wreszcie kapitana, choć, jak sami zobaczycie, nie uwolniliśmy się od związanych z nim kłopotów. Nastała wyjątkowo ostra zima, z długotrwałymi silnymi mrozami i zawiejami śnieżnymi, i od samego początku było jasne, że mój biedny ojciec nie doczeka wiosny. Z dnia na dzień tracił siły, więc cały ciężar prowadzenia gospody spadł na mnie i na matkę. Roboty mieliśmy tyle, że przestaliśmy zwracać uwagę na naszego niemiłego gościa.

Stało się to pewnego styczniowego wczesnego poranka. Mróz był siarczysty, szary szron pokrył zatokę, drobne, leniwe fale obmywały przybrzeżne skały, słońce stało jeszcze nisko, ledwo muskając szczyty wzgórz, a rozświetlając swym blaskiem daleki przestwór morza. Kapitan wstał wcześniej niż zazwyczaj i od razu wyszedł na brzeg zatoki. Pod szeroką połą jego starej granatowej kurtki dyndał kordelas, spod pachy wyzierała mu mosiężna luneta, kapelusz zsunął się na tył głowy. Pamiętam, że gdy odchodził, snuł się za nim jego oddech zamieniony na mrozie w parę, a ostatnim odgłosem, jaki dobiegł mnie od niego, zanim znikł za wielką skałą, było głośne, pełne oburzenia prychnięcie, jakby wciąż rozpamiętywał swoją utarczkę z doktorem Liveseyem.

Matka była na górze u ojca, a ja nakrywałem do śniadania dla kapitana, kiedy otworzyły się drzwi i do izby gościnnej wkroczył mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziałem. Twarz miał bladą, cerę tłustą, jakby powleczoną łojem, u lewej dłoni brakowało mu dwóch palców, a choć miał kordelas u pasa, nie wyglądał na skorego do walki. Od dawna pilnie przyglądałem się ludziom morza i pamiętam, że w tym człowieku coś mnie uderzyło. Nie miał w sobie nic z marynarza, a jednak czuć go było morzem.

Zapytałem, czym można mu służyć, a on odrzekł, że napiłby się rumu, ale kiedy już wychodziłem po trunek, siadł przy stole i gestem przywołał mnie do siebie. Zatrzymałem się z serwetką w ręku.

— Chodź no tu, synku — rzekł. — Podejdź bliżej.

Zrobiłem krok ku niemu.

— Pewnie to stół nakryty dla mojego starego kompana Billa, co? — zapytał z chytrym uśmieszkiem.

Powiedziałem, że nie znam jego kompana Billa, a stół nakryłem dla osoby, która tutaj mieszka, zwanej przez nas kapitanem.

— No cóż — on na to — mojego kompana Billa można nazwać i kapitanem, czemu nie? No więc ten mój kompan Bill ma szramę na policzku, a w obejściu jest nadzwyczaj miły, zwłaszcza gdy sobie podpije. Załóżmy, że wasz kapitan ma szramę na policzku… no i załóżmy, na ten przykład, że to prawy policzek. Aha! A nie mówiłem? No to jak, jest w tym domu mój kompan Bill?

Odpowiedziałem, że go nie ma, wyszedł na przechadzkę.

— A w którą stronę, synku? Dokąd poszedł?

Wskazałem mu skałę i wyjaśniłem, którędy kapitan najprawdopodobniej będzie wracał i kiedy można się go spodziewać, a potem odpowiedziałem jeszcze na parę innych pytań.

— Ach, to ci dopiero będzie niespodzianka dla mojego kompana Billa! Miła jak szklaneczka rumu.

Wyraz jego twarzy wcale nie był miły i miałem powody, by mniemać, że się myli, nawet jeśli nie kpił, lecz mówił na serio. Pomyślałem jednak, że to nie moja sprawa, a zresztą nie bardzo wiedziałem, co mógłbym zrobić. Nieznajomy wciąż stał tuż przy drzwiach, wyglądając za nie jak kot czyhający na mysz. W pewnej chwili wyszedłem na drogę, ale on natychmiast zawołał, abym wracał, a kiedy nie uczyniłem tego tak szybko, jak sobie życzył, jego ziemistą gębę wykrzywił straszny grymas i zaklął tak siarczyście, że aż podskoczyłem. Zaledwie wróciłem, jego twarz przybrała dawny wyraz, na wpół przymilny, na wpół kpiący, poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że dobry ze mnie chłopak i że już mnie polubił.

— Mam syna — rzekł — kubek w kubek takiego jak ty i bardzo jestem z niego dumny. Ale z chłopcami nie można się cackać, grunt to dyscyplina, tak, synku, dyscyplina. Bo, na ten przykład, gdybyś pływał po morzach z Billem, nie stałbyś tutaj jak kołek, czekając, aż ci się coś dwa razy powtórzy, co to, to nie. To nie było w zwyczaju Billa ani tych, którzy z nim żeglowali. Ale oto ani chybi mój stary kompan Bill, z lunetą pod pachą, niech mu Pan Bóg da zdrowie! Teraz razem wrócimy do izby gościnnej, ty i ja, synku, staniemy sobie za drzwiami i zrobimy Billowi małą niespodziankę, niech mu Pan Bóg da zdrowie, powtórzę jeszcze raz.

Po tych słowach nieznajomy wrócił ze mną do izby gościnnej i pociągnął mnie do kąta, tak że nie było nas widać przez otwarte drzwi. Możecie sobie wyobrazić, jak byłem zakłopotany i wystraszony, a mój lęk jeszcze bardziej wzrósł, gdy spostrzegłem, że nieznajomy sam wyraźnie się boi. Chwycił za rękojeść kordelasa i wysunął go trochę z pochwy, a kiedyśmy tak czekali, przez cały czas przełykał głośno ślinę, jakby miał, jak to się mówi, gulę w gardle.

W końcu kapitan wkroczył do izby, zatrzasnął za sobą drzwi i nie rozglądając się na prawo i lewo, pomaszerował do stołu, na którym czekało przygotowane dla niego śniadanie.

— Bill — odezwał się nieznajomy głosem, któremu, jak pomyślałem, starał się nadać ton stanowczy i pewny siebie.

Kapitan obrócił się na pięcie i stanął przodem do nas; twarz mu pobladła i nawet nos posiniał, a minę zrobił taką, jakby zobaczył ducha albo samego diabła, albo coś jeszcze gorszego, jeśli to w ogóle możliwe, i daję słowo, żal mi się go zrobiło, tak się nagle postarzał i załamał.

— No co ty, Bill, nie poznajesz starego druha? — zapytał nieznajomy.

Kapitanowi jakby dech zaparło.

— Czarny Pies! — powiedział w końcu.

— A któż by inny? — odrzekł tamten, odzyskując rezon. — Czarny Pies, ten sam, co zawsze, przybył odwiedzić swojego starego kompana ze statku, Billa, w gospodzie „Admirał Benbow”. Ach, Bill, Bill, kopa lat! Szmat czasu już przeżyliśmy, ty i ja, odkąd straciłem te dwa szpony. — I uniósł okaleczoną dłoń.

— Słuchaj no — odparł kapitan — wreszcie mnie dopadłeś, stoję tu przed tobą, więc, dalej, gadaj, o co ci chodzi!

— O ciebie, Bill, o ciebie, i dobrze o tym wiesz. Ten miły chłopak zaraz mi przyniesie szklaneczkę rumu, bo trochę mnie suszy, a my sobie usiądziemy, jeśli łaska, i szczerze pogadamy, jak starzy przyjaciele z okrętu.

Kiedy wróciłem z rumem, już siedzieli po obu stronach stołu — Czarny Pies bliżej drzwi, nieco ku nim zwrócony, jakby chciał jednym okiem spoglądać na swojego starego kompana, a drugim, jak pomyślałem, widzieć drogę ucieczki.

Kazał mi odejść i zostawić drzwi szeroko otwarte.

— Tylko bez podglądania, synku — rzekł, a ja wycofałem się do szynkwasu.

Przez dłuższy czas wytężałem słuch, ale mamrotali tak cicho, że niczego nie zrozumiałem. W końcu obaj podnieśli głosy i zdołałem uchwycić parę słów, głównie przekleństw, z ust kapitana:

— Nie, nie, nie, i jeszcze raz nie! Dość tego! Jak mamy wisieć, to wszyscy. Takie jest moje zdanie.

Potem nastąpił straszliwy wybuch przekleństw i innych hałasów — krzesło i stół runęły z łoskotem, stal szczęknęła o stal, ktoś krzyknął z bólu i po chwili ujrzałem Czarnego Psa uciekającego ile sił w nogach, a za nim ścigającego go kapitana. Obaj mieli w rękach kordelasy, a Czarny Pies broczył krwią z lewego ramienia. Już w drzwiach kapitan po raz ostatni zamachnął się na niego kordelasem i byłby mu rozpłatał szyję, gdyby klinga nie zawadziła o nasz wielki szyld. Szczerbę na dolnym brzegu ramy można oglądać po dziś dzień.

Był to ostatni cios w tej walce. Dopadłszy drogi, Czarny Pies, mimo rany, okazał się zadziwiająco szybki w nogach i nie minęła minuta, gdy zniknął za zboczem wzgórza. Kapitan zaś przez chwilę stał oniemiały, gapiąc się na szyld, po czym parę razy przetarł oczy i w końcu wszedł z powrotem do środka.

— Jim… — wystękał — daj mi rumu… — A potem zachwiał się i oparł jedną ręką o ścianę.

— Jest pan ranny?!

— Rumu — powtórzył. — Muszę się stąd wynosić. Rumu! Rumu!

Pobiegłem po trunek, ale to, czego dopiero co byłem świadkiem, tak mnie wytrąciło z równowagi, że stłukłem szklankę i źle wetknąłem szpunt do beczułki, a kiedy próbowałem sobie jakoś z tym poradzić, z izby gościnnej dobiegł mnie głuchy łoskot. Wpadłem tam i ujrzałem kapitana leżącego na podłodze. W tej samej chwili moja matka, zatrwożona krzykami i odgłosami walki, zbiegła po schodach, żeby mi pomóc. We dwoje unieśliśmy mu głowę. Oddychał z trudem, rzężąc, oczy miał zamknięte, a twarz straszliwie bladą.

— Och, mój Boże, o mój Boże — zawołała moja matka. — Co za hańba dla naszego domu! A twój biedny ojciec taki chory!

Nie mieliśmy pojęcia, co począć, by pomóc kapitanowi, i jedna tylko myśl kołatała się nam w głowach — że nieznajomy zadał mu śmiertelny cios. Rum przyniosłem, a jakże, i próbowałem wlać mu do gardła, ale zęby miał mocno zaciśnięte, a szczęki jak z żelaza. Poczuliśmy wielką ulgę, gdy nagle drzwi się otworzyły i wszedł doktor Livesey, by zobaczyć, jak się miewa mój ojciec.

— Och, doktorze — zawołaliśmy — co robić? Jest ranny, ale nie wiemy gdzie!

— Ranny? Akurat! — odrzekł doktor. — Taki on ranny jak wy lub ja. Ten człowiek ma atak apopleksji, przecież go ostrzegałem. Pani Hawkins, niech pani biegnie na górę do męża, ale proszę mu nic nie mówić. Ja zaś zrobię, co w mojej mocy, by uratować nędzne życie tego jegomościa. Jim, przynieś mi miednicę.

Kiedy wróciłem z miednicą, doktor zdążył już rozerwać rękaw kurtki kapitana, obnażając potężne, żylaste ramię, pokryte tatuażami. Na przedramieniu widniały zgrabnie i wyraźnie wykłute napisy: „Na szczęście”, „Pomyślnych wiatrów” i „Billy Bones a jakże!”, a wyżej, blisko barku, rysunek szubienicy z wisielcem, wykonany, na mój gust, z wielkim talentem.

— Prorocze — rzekł doktor, dotykając szubienicy palcem. — A teraz, panie Billy Bones, jeśli tak się nazywasz, zobaczymy, jaki kolor ma twoja krew. Jim, boisz się widoku krwi?

— Nie, proszę pana — odrzekłem.

— No to potrzymaj miednicę. — Po tych słowach wyjął lancet i otworzył żyłę.

Wiele krwi trzeba było upuścić, zanim kapitan otworzył oczy i rozejrzał się dookoła mglistym wzrokiem. Wpierw rozpoznał doktora i zmarszczył brwi, krzywiąc się nieco, potem jego spojrzenie padło na mnie i natychmiast się rozpogodził. Ale nagle poczerwieniał na twarzy i spróbował się podnieść, wołając:

— Gdzie jest Czarny Pies?

— Nie ma tu żadnego czarnego psa — odpowiedział doktor — chyba że chodzi o tego, co siedzi ci na karku. Piłeś pan rum i dostałeś ataku apopleksji, dokładnie tak, jak ci przepowiedziałem. A ja dopiero co, wbrew własnej woli, wyciągnąłem cię z grobu. A teraz, panie Bones…

— Nie nazywam się tak — przerwał mu kapitan.

— Mało mnie to obchodzi. Takie nazwisko nosi pewien znany mi pirat, a ja dla wygody tak pana nazywam. I muszę panu powiedzieć, co następuje: jedna szklanka rumu nikogo nie zabije, ale na jednej pan nie poprzestanie, a stawiam w zakład moją perukę, człowieku, że jeśli nie przerwiesz picia, to umrzesz, rozumiesz? Umrzesz pan i pójdziesz tam, gdzie twoje miejsce, jak ten człowiek w Biblii. No, a teraz zdobądź się pan na wysiłek. Tym razem jeszcze zaprowadzę cię do łóżka.

We dwóch, z wielkim trudem, wciągnęliśmy go po schodach na górę i położyliśmy do łóżka, gdzie natychmiast głowa opadła mu na poduszkę, jakby stracił przytomność.

— A teraz zapamiętaj pan sobie moje słowa — rzekł doktor. — Z czystym sumieniem mogę powiedzieć: rum to dla pana śmierć.

Po tych słowach wziął mnie pod ramię i wyszedł, aby zobaczyć, jak się miewa mój ojciec.

Ledwo zamknął za nami drzwi, powiedział:

— Nie przejmuj się, nic mu nie będzie. Utoczyłem mu dość krwi, by przez jakiś czas był spokojny. Powinien przez tydzień leżeć w łóżku, co i jemu, i wam wyjdzie na dobre, ale następny atak może go zabić.

ROZDZIAŁ III Czarny znak

ROZDZIAŁ III

Czarny znak

Około południa stanąłem w drzwiach pokoju kapitana, niosąc mu jakiś chłodny napój i leki. Leżał prawie w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiliśmy, tylko trochę wyżej, a wydał mi się jednocześnie osłabiony i podniecony.

— Jim — powiedział — tylko ty jesteś tu coś wart, i przecież wiesz, że zawsze byłem dla ciebie dobry. Nie było miesiąca, żebym ci nie dał srebrnej czteropensówki. A teraz, jak sam widzisz, kolego, kiepsko ze mną i wszyscy mnie opuścili. Jim… przyniósłbyś mi kwaterkę rumu, co, kolego?

— Doktor… — zacząłem, ale przerwał mi, przeklinając doktora głosem słabym, lecz pełnym zawziętości.

— Wszyscy doktorzy to szumowiny, a ten tutaj… Szkoda gadać, co on tam wie o żeglarskiej braci? Bywałem w miejscach gorących jak smoła, gdzie ludzie padali niczym muchy od żółtej febry, byłem w takim przeklętym kraju, gdzie ziemia dygotała jak morze od podziemnych wstrząsów. Co ten wasz konował wie o takich lądach? A przeżyłem, bo piłem rum, tyle ci powiem. Rum to dla mnie żarcie i picie, kompan i żona, i jak zaraz nie dostanę rumu, to będę jak stara, biedna łajba wyrzucona na brzeg, gdzie nigdy nie wieją wiatry. A moja krew spadnie na ciebie, Jim. Ten doktor to drań…

I znowu rzucił stekiem przekleństw, po czym ciągnął dalej błagalnym tonem:

— Patrz, Jim, jak mi się ręce trzęsą, nie mogę ich utrzymać, no nie mogę. W tym parszywym dniu nie miałem jeszcze w ustach ani kropelki. Ten doktor to dureń, mówię ci, Jim. Jak się nie napiję, zadręczą mnie koszmary. Jednegom już widział. O, tam, w kącie za tobą stał stary Flint, widziałem go wyraźnie jak teraz ciebie. A jeśli znowu opadną mnie koszmary, to… Wiesz przecież, że krewki ze mnie gość… Kain się we mnie obudzi. Ten twój doktor sam powiedział, że jedna szklanka mi nie zaszkodzi. Jim, dam ci złotą gwineę za kwaterkę.

Stawał się coraz bardziej podniecony, więc ogarnął mnie niepokój o mojego ojca, który tego dnia poczuł się bardzo źle i potrzebował spokoju. W końcu doktor rzeczywiście tak powiedział, natomiast poczułem się urażony propozycją łapówki.

— Nie chcę od pana żadnych pieniędzy — powiedziałem — poza tymi, które jest pan winien mojemu ojcu. Przyniosę panu szklaneczkę i ani kropli więcej.

Kiedy mu przyniosłem trunek, chwycił łapczywie szklankę i wychylił do dna.

— O tak, tak… — rzekł. — Już mi trochę lepiej. Powiedz mi jeszcze, kolego, jak długo kazał mi ten wasz doktor leżeć na tej parszywej koi?

— Przynajmniej z tydzień.

— Do pioruna! — zawołał. — Tydzień! Na to nie mogę sobie pozwolić, do tego czasu już mi przyślą czarny znak. Te łotry zaraz mnie wywęszą, już niuchają, w tej przeklętej chwili… łotry, co nie potrafią poprzestać na tym, co mają, tylko chcą zagarnąć cudze. Pytam, czy tak się zachowują żeglarze? Ale ze mnie człek oszczędny. Nigdy nie trwoniłem pieniędzy na próżno i nigdy ich odebrać sobie nie dałem. I teraz znów ich wyprowadzę w pole. Nie boję się ich. Zrefuję jeszcze jeden żagiel, bracie, i szukaj wiatru w polu.

Mówiąc to, jął z trudem podnosić się na łóżku, chwyciwszy mnie za ramię z taką siłą, że o mało co nie krzyknąłem z bólu. Nogi opadły mu na podłogę bezwładnie, jakby były z ołowiu. Jego słowa, choć tak butne, kłóciły się ze słabością głosu, jakim je wypowiedział. Umilkł, kiedy już usiadł na skraju łóżka.

— Ten doktor coś mi zrobił — mruknął po chwili. — W uszach mi dzwoni. Połóż mnie z powrotem.

Zanim zdołałem mu pomóc, sam opadł na plecy i jakiś czas leżał w milczeniu.

— Jim, widziałeś dzisiaj tego żeglarza? — spytał w końcu.

— Czarnego Psa? — zapytałem.

— Jego! Czarnego Psa! — on na to. — To łotr, ale są jeszcze gorsi, ci, co go przysłali. Sęk w tym, że jeśli nie zdołam stąd zwiać, a oni doręczą mi czarny znak, to zapamiętaj… im chodzi o moją starą marynarską skrzynię. Wskoczysz na konia… chyba potrafisz, co? No więc wskoczysz na konia i pognasz do… tak, właśnie tak!… do tego przeklętego konowała, i powiesz mu, by skrzyknął wszystkich swoich ludzi… sędziów i różnych takich… I niech się zasadzi na nich u „Admirała Benbow”… na całą dawną załogę Flinta, starych i młodych, wszystkich, którzy pozostali. Byłem pierwszym oficerem, tak, byłem pierwszym oficerem Flinta, i tylko ja znam to miejsce. Bo, widzisz, wyjawił mi je w Savannah, gdy już ledwo dychał, tak jak ja teraz. Ale nie wygadaj tego, zanim mi nie przyślą czarnego znaku albo zanim nie zobaczysz znowu Czarnego Psa czy tego kuternogi, jego przede wszystkim, Jim, pamiętaj.

— A co to za czarny znak, panie kapitanie? — zapytałem.

— To wezwanie, bracie. Powiem ci, kiedy go przyślą. Ale miej oczy otwarte, Jim, a podzielę się z tobą po połowie, przysięgam na honor.

Bredził tak jeszcze przez chwilę słabnącym głosem, ale gdy podałem mu lek, przyjął go potulnie jak dziecko, ze słowami: „Chyba jeszcze nie było marynarza, który by tak potrzebował leków jak ja teraz”, po czym zapadł w ciężki, podobny do omdlenia sen. I tak go zostawiłem. Nie miałem pojęcia, co bym mógł zrobić, żeby wszystko dobrze się skończyło. Może powinienem opowiedzieć o wszystkim doktorowi? Bałem się śmiertelnie, że kapitan pożałuje swoich wyznań i skończy ze mną. Lecz tak się zdarzyło, że mój biedny ojciec zmarł nagle tego wieczoru, co sprawiło, że wszystko inne przestało się liczyć. Nasz zrozumiały ból, odwiedziny sąsiadów, przygotowania do pogrzebu — a przez cały czas trzeba było też zajmować się gospodą — tak mnie pochłaniały, że nie miałem nawet czasu, by pomyśleć o kapitanie, a co dopiero go się bać.

Następnego ranka zszedł na dół o własnych siłach, a jakże, zjadł jak zwykle śniadanie, choć niewiele z niego uszczknął, za to wypił chyba więcej rumu niż zazwyczaj, bo sam się obsługiwał przy szynkwasie, spoglądając spode łba na wszystkich i bucząc przez nos tak groźnie, że nikt nie śmiał mu się sprzeciwić. Wieczorem w przeddzień pogrzebu spił się na umór i przykro było słuchać, kiedy nie zważając na panującą w domu żałobę, wyśpiewywał tę swoją obmierzłą żeglarską piosenkę, ale był tak słaby, że wszyscy baliśmy się, że zaraz nam tu umrze. Doktora wezwano do nagłego przypadku wiele mil stąd i od śmierci mojego ojca nie pojawił się w gospodzie. Jak powiedziałem, kapitan był słaby, i istotnie, wyglądało na to, że zamiast odzyskiwać siły, z każdą chwilą je traci. Gramolił się po schodach to w górę, to w dół, łaził z izby gościnnej do szynkwasu i znowu z powrotem do izby, od czasu do czasu szedł do drzwi, trzymając się ściany, i wystawiał za nie głowę, by poczuć woń morza, a oddychał tak ciężko i szybko, jakby się wspinał na stromą górę. Ani razu nie zwrócił się bezpośrednio do mnie i pomyślałem, że zapomniał już o swoich zwierzeniach, Jego zachowanie zaś stawało się coraz bardziej nieobliczalne i, zważywszy na to, jak był słaby, jeszcze bardziej gwałtowne niż zwykle. Gdy się spił, ku przerażeniu wszystkich wyciągał kordelas z pochwy i kładł go przed sobą na stole. Zdawało się, że zwracał mniej uwagi na ludzi, był pogrążony we własnych myślach i jakby nieobecny. Raz, na przykład, ku naszemu niepomiernemu zdumieniu zaczął wyśpiewywać jakąś inną melodię, coś w rodzaju wiejskiej piosenki miłosnej, której pewnie nauczył się w młodości, zanim wyruszył na morze.

I tak to trwało, aż wydarzyło się, co następuje. Nazajutrz po pogrzebie, w ponury, mglisty i mroźny dzień, była chyba trzecia po południu, kiedy stanąłem na chwilę w drzwiach gospody, ze smutkiem wspominając mojego ojca. Nagle zobaczyłem jakiegoś człowieka wlokącego się drogą. Był najwyraźniej ślepy, bo macał kijem przed sobą, a oczy i nos skrywał mu duży zielony daszek. Szedł przygarbiony, jakby go wiek lub słabość przygięły do ziemi, cały spowity w obszerną, starą i obszarpaną żeglarską pelerynę z kapturem, przez co wyglądał jak jakiś posępny strach na wróble. Jeszcze nigdy nie widziałem tak przerażającej postaci. Zatrzymał się przed gospodą i zawołał dziwnym, śpiewnym głosem w pustkę przed sobą:

— Czy jakaś poczciwa dusza zechce powiedzieć biednemu ślepcowi, co stracił swój cenny dar widzenia w chwalebnej obronie swej ojczyzny Anglii i jej króla Jerzego… niech go Bóg błogosławi!… gdzie albo w jakiej części kraju się znajduje?

— Jesteś przed „Admirałem Benbow”, nad zatoką Black Hill, dobry człowieku — odrzekłem.

— Słyszę głos — on na to. — Młody głos. Podasz mi rękę, mój zacny młody przyjacielu, i wprowadzisz mnie do środka?

Wyciągnąłem rękę, a to tak gładko przemawiające, bezokie straszydło natychmiast uchwyciło ją z taką siłą, jakby mi dłoń uwięzła w stalowym imadle. Przerażony usiłowałem wyrwać ją z uścisku, ale ślepiec jednym ruchem ramienia przyciągnął mnie do siebie.

— A teraz, chłopcze — rzekł — prowadź mnie do kapitana.

— Kiedy nie śmiem, panie — wyjąkałem.

— A to ci dopiero! — zadrwił. — Prowadź mnie do niego zaraz albo ci złamię rękę.

I wykręcił mi ją tak, że wrzasnąłem z bólu.

— Panie — powiedziałem — mówię to przez wzgląd na pańskie dobro. Kapitan nie jest już taki jak dawniej. Siedzi z dobytym kordelasem. Pewien inny pan…

— Nie gadaj, tylko prowadź — przerwał mi głosem tak brutalnym, zimnym i obmierzłym, że ciarki mnie przeszły.

Ten głos przeraził mnie bardziej od bólu, więc natychmiast usłuchałem, prowadząc go do drzwi gospody i kierując się do izby gościnnej, w której siedział nasz stary, schorowany pirat, odurzony rumem. Ślepiec uwiesił się na mnie całym ciężarem, wciąż ściskając mi rękę żelazną dłonią.

— Prowadź mnie prosto do niego, a kiedy go zobaczysz, krzyknij: „Bill, jakiś znajomy do ciebie!”. Jak tego nie zrobisz, to ci zrobię… o tak.

I wykręcił mi rękę tak okrutnie, że o mało co nie zemdlałem. Ten ślepy żebrak napędził mi takiego strachu, że przestałem się bać kapitana i otworzywszy drzwi do izby gościnnej, wykrzyknąłem to, co mi kazano.

Biedny kapitan podniósł oczy i natychmiast wytrzeźwiał. Spojrzał na nas całkiem przytomnie, a na jego twarzy odmalował się nie tyle strach, ile jakaś śmiertelna niemoc. Poruszył się, jakby zamierzał wstać, ale chyba nie starczyło mu na to sił.

— Dobra, Bill, siedź i nie ruszaj się — powiedział żebrak. — Może i nie widzę, ale słuch mam dobry, więc usłyszę, jak kiwniesz palcem. Interes to interes. Wyciągnij lewą rękę. Chłopcze, chwyć jego lewą rękę za nadgarstek i przyciągnij do mojej prawej.

Obaj usłuchaliśmy go skwapliwie, a on przełożył coś z dłoni, w której trzymał kostur, do dłoni kapitana, która natychmiast się zacisnęła.

— No i po sprawie — rzekł ślepiec.

Nagle puścił moje ramię i z niewiarygodną zręcznością wybiegł w podskokach z izby, a potem na drogę, skąd — kiedy zamarłem bez ruchu — dobiegł mnie oddalający się stukot jego kija.

Minął jakiś czas, zanim obaj z kapitanem zdołaliśmy ochłonąć, ale w końcu, i to prawie jednocześnie, ja puściłem jego nadgarstek, a on cofnął rękę i spojrzał bystro na swą dłoń.

— O dziesiątej! — zawołał. — Sześć godzin. Jeszcze im pokażemy! — I zerwał się na nogi.

Gdy tylko to zrobił, zatoczył się, chwycił za gardło, zachwiał się i runął twarzą w dół na podłogę.

Natychmiast do niego podbiegłem, krzykiem wzywając matkę. Ale pośpiech na nic się nie zdał. Kapitan leżał martwy, powalony atakiem apopleksji. Dziwne to i samemu trudno mi to pojąć, bo choć ostatnio budził we mnie litość, z całą pewnością nigdy nie darzyłem go sympatią, ale teraz, kiedy zobaczyłem, że nie żyje, zalałem się łzami. Była to druga śmierć, z jaką się zetknąłem, a smutek po tej pierwszej wciąż był świeży w moim sercu.

ROZDZIAŁ IV Marynarski kufer

ROZDZIAŁ IV

Marynarski kufer

Nie tracąc czasu, powiedziałem matce wszystko, co wiedziałem, i chyba powinienem był jej to powiedzieć o wiele wcześniej. Od razu uświadomiliśmy sobie, w jak trudnym i niebezpiecznym znaleźliśmy się położeniu. Jakaś część pieniędzy tego człowieka — jeśli w ogóle miał pieniądze — z pewnością nam się należała, ale trudno było się spodziewać, że kamraci kapitana, a zwłaszcza tych dwóch osobników, których już poznałem, Czarny Pies i ślepy żebrak, będą skłonni zrezygnować z części swojego łupu, by spłacić długi nieboszczyka. Nie do pomyślenia było również wykonanie polecenia kapitana, bym wsiadał na konia i jechał po doktora Liveseya, bo wówczas pozostawiłbym matkę samą, bez opieki. Nie sposób było jednak pomyśleć, by można było pozostać dłużej w tym domu, gdzie każdy dźwięk, taki jak trzask węgli osuwających się na kuchennym palenisku, ba, nawet tykanie zegara, budził w nas lęk. Zdawało się nam, że słyszymy, jak ktoś krąży wokół domu, a do tego dręczyła nas świadomość, że w jadalni leży na podłodze trup kapitana i że ów obmierzły ślepy żebrak czyha gdzieś niedaleko i w każdej chwili może powrócić, więc zdarzały się chwile, w których, jak to się mówi, ze strachu wyłaziłem ze skóry. Trzeba było coś przedsięwziąć, i to szybko. W końcu przyszło nam do głowy, by wyjść z domu i szukać pomocy w pobliskiej wiosce. I tak zrobiliśmy. Jak staliśmy, z gołymi głowami, wybiegliśmy natychmiast z domu w wieczorną gęstniejącą mgłę i siarczysty mróz.

Wioska oddalona była zaledwie o kilkaset jardów, po drugiej stronie sąsiedniej zatoki, a odwagi dodawała mi świadomość, że leży w przeciwnym kierunku do tego, z którego nadszedł ów ślepiec i w którym zapewne się oddalił. Droga zajęła nam zaledwie kilkadziesiąt minut, choć od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się, by wzajemnie dodać sobie otuchy i nasłuchiwać. Nie było jednak słychać żadnych niepokojących odgłosów — nic prócz cichego plusku fal i krakania wron w lesie.

Kiedy dotarliśmy do wioski, pozapalano już świece, i nigdy nie zapomnę, jak podniósł mnie na duchu widok żółtawych odblasków w oknach i otwartych drzwiach. Wnet się jednak okazało, że była to jedyna pomoc, na jaką mogliśmy tu liczyć. Bo — choć zapewne pomyślicie, że ludzie powinni się tego wstydzić — nikt nie zgodził się wrócić z nami do „Admirała Benbow”. Im dłużej opowiadaliśmy o naszych kłopotach, tym skwapliwiej wszyscy — mężczyźni, kobiety i dzieci — chronili się pod dachy własnych domostw. Niektórym nazwisko kapitana Flinta, mnie całkiem obce, było dobrze znane i budziło wielki strach. Paru ludzi pracujących w polu nieopodal naszej gospody zapamiętało, że widzieli na drodze jakichś obcych i wziąwszy ich za przemytników, czym prędzej uciekli, a jeden widział nawet mały lugier w zatoczce zwanej przez nas Dziurą Kitta. Dlatego każdy, kto mógł być kamratem kapitana Flinta, budził w nich śmiertelny strach. Żeby nie przedłużać opowieści, powiem tylko, że choć znalazło się kilku chętnych, którzy gotowi byli pojechać konno po doktora Liveseya, a więc w całkiem przeciwnym do nas kierunku, to nikt nie chciał nam pomóc w obronie gospody.

Powiadają, że tchórzostwo jest zaraźliwe, za to wygarnięcie prawdy w oczy dodaje odwagi, więc kiedy już każdy powiedział, co miał do powiedzenia, moja matka palnęła im mowę. Oświadczyła, że nie zamierza rezygnować z pieniędzy należących się jej osieroconemu synowi.

— Skoro tacy z was tchórze — powiedziała — to Jim i ja sami się na to odważymy. Obejdzie się bez waszej łaski, osiłki o zajęczych sercach. Wrócimy do siebie tą samą drogą, którą tu przyszliśmy. Otworzymy ten kufer, choćby nam przyszło zapłacić za to życiem. A pani, pani Crossley, będę wdzięczna za pożyczenie mi tego woreczka, żebym miała gdzie wsadzić pieniądze, które nam się prawnie należą.

Oczywiście od razu oznajmiłem, że idę z matką, i oczywiście wszyscy zaczęli wykrzykiwać jeden przez drugiego, że to czyste szaleństwo, ale nawet wtedy żaden z mężczyzn nie zgodził się nam towarzyszyć. Dali mi tylko nabity pistolet, na wypadek gdyby nas zaatakowano, i obiecali, że będą mieć w pogotowiu osiodłane konie, na wypadek gdyby nas ścigano w drodze powrotnej. Jeden z chłopaków miał też pojechać konno do domu doktora i prosić go o zorganizowanie zbrojnej pomocy.

Serce waliło mi jak młotem, gdy w tę mroźną noc ruszyliśmy w drogę powrotną, wiedząc, że porywamy się na śmiertelnie groźną przygodę. Wschodził już księżyc w pełni, przeświecając czerwonawo przez górne warstwy mgły, więc przyspieszyliśmy kroku, bo było oczywiste, że zanim dojdziemy do domu, będzie jasno jak w dzień i nasze wyjście może być zauważone przez jakiegoś obserwatora. Przemykaliśmy się ukradkiem wzdłuż żywopłotów, nie słysząc ani nie spostrzegając niczego, co mogłoby pogłębić nasz strach, aż wreszcie, ku naszej wielkiej uldze, zamknęliśmy za sobą drzwi „Admirała Benbow”.

Czym prędzej zasunąłem rygiel i przez chwilę staliśmy, dysząc, w ciemności, sami jedni w domu z trupem kapitana. Potem matka wzięła świecę z szynkwasu i razem, trzymając się za ręce, weszliśmy do izby gościnnej. Leżał tak, jak go zostawiliśmy, na plecach, z otwartymi oczami i wyciągniętą ręką.

— Opuść żaluzję, Jim — wyszeptała matka — bo mogą przyjść i podglądać nas z zewnątrz. A teraz — powiedziała, kiedy to zrobiłem — trzeba zabrać klucz… temu tam… tylko chciałabym wiedzieć, kto go dotknie!

I z jej ust wyrwał się cichy szloch.

Natychmiast ukląkłem przy trupie. Na podłodze, tuż przy jego dłoni, leżał mały papierowy krążek poczerniony z jednej strony. Nie miałem wątpliwości, że to ów czarny znak. Podniósłszy go, znalazłem po drugiej stronie taką oto wiadomość, wypisaną bardzo wyrobionym i czytelnym charakterem: „Masz czas do dziesiątej wieczorem”.

— Miał czas do dziesiątej, mamo — wyjaśniłem i w tejże chwili zaczął bić nasz stary zegar. Wzdrygnęliśmy się na ten nagły odgłos, ale wiadomość była dobra, bo zegar wybił tylko sześć razy.

— A teraz, Jim, ten kluczyk — powiedziała matka.

Przeszukałem kieszenie nieboszczyka, jedną po drugiej. Parę drobnych monet, naparstek, trochę nici i dużych igieł, nadgryziona prymka tytoniu, duży nóż z zakrzywioną rączką, kieszonkowy kompas oraz pudełeczko z hubką i krzesiwem — to wszystko, co znalazłem. Zacząłem wpadać w rozpacz.

— Może ma go na szyi — podsunęła mi matka.

Przewalczywszy silną odrazę, rozerwałem mu koszulę na szyi i tam rzeczywiście znaleźliśmy kluczyk wiszący na kawałku nasączonego dziegciem sznurka, który przeciąłem jego własnym nożem. Z nadzieją w sercach natychmiast pobiegliśmy na górę do małej izdebki, w której przespał tyle nocy i w której stał jego kufer od dnia jego przybycia do naszej gospody.

Z zewnątrz wyglądał jak każdy marynarski kufer. Na wieku wypalono literę „B”, a rogi były trochę poobijane i wytarte, zapewne przez długie i niedbałe obchodzenie się z kufrem.

— Daj mi ten kluczyk — powiedziała matka.

Zamek był bardzo oporny, ale w końcu zdołała przekręcić kluczyk i szybko uniosła wieko.

Z wnętrza buchnęła mocna woń tytoniu i dziegciu. Na wierzchu leżało bardzo przyzwoite ubranie, wyszczotkowane i porządnie złożone. Ani razu nienoszone, oceniła moja matka. Pod nim różne różności — kwadrant, blaszany kubek, kilka lasek tytoniu, dwa bardzo ładne pistolety, sztabka srebra, stary zegarek szwajcarski i trochę innych świecidełek lichej wartości i przeważnie obcego pochodzenia, para mosiężnych kompasów i pięć czy sześć dziwnych muszli z Indii Zachodnich. Później często się zastanawiałem, po co włóczył ze sobą te muszle, wiodąc tak niespokojne życie włóczęgi, grzesznika i zbiega.

Jak dotąd, nie znaleźliśmy nic cenniejszego prócz tego srebra i drobiazgów, z którymi nie wiedzielibyśmy, co zrobić. Na spodzie leżał stary płaszcz żeglarski, pobielały od soli morskiej w wielu rejsach. Moja matka wyciągnęła go niecierpliwie i oto naszym oczom ukazały się dwa ostatnie przedmioty znajdujące się w kufrze: paczka owinięta w ceratę, wyglądająca na plik papierów, i płócienny woreczek, który przy dotknięciu wydał z siebie brzęk złotych monet.

— Pokażę tym łajdakom, że jestem uczciwą kobietą — powiedziała moja matka. — Wezmę tyle, ile mi się należy, i ani pensa więcej. Potrzymaj woreczek pani Crossley.

I zaczęła odliczać z worka kapitana sumę, którą był nam winien, wrzucając je do trzymanej przeze mnie sakiewki.

Długie to było i żmudne zajęcie, bo monety pochodziły z całego świata i były rozmaitej wielkości — dublony, luidory, gwinee, hiszpańskie dolary i sam już nie wiem jakie, wszystkie ze sobą wymieszane. Na dobitkę gwinei było najmniej, a tylko te wybierała matka, bo przecież wartości innych monet nie znała.

Byliśmy prawie w połowie tej roboty, kiedy nagle położyłem jej dłoń na ramieniu, bo w ciszy mroźnej nocy usłyszałem dźwięk, który sprawił, że serce podeszło mi do gardła — stuk kija owego ślepca na zamarzniętej drodze. Przybliżał się coraz bardziej, a my zamarliśmy, wstrzymując oddech. Po chwili kij załomotał w drzwi gospody, a potem usłyszeliśmy, jak gałka się obraca i rygiel grzechoce, jakby ktoś próbował wejść. Wreszcie nastała długa cisza, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz domu, aż w końcu znowu rozległo się postukiwanie kija, które, ku naszej nieopisanej radości i uldze, powoli cichło, aż zupełnie umilkło.

— Mamo — powiedziałem — bierz wszystko i uciekajmy stąd!

Byłem bowiem pewny, że zaryglowane drzwi musiały wzbudzić podejrzenie i zaraz zwali nam się tutaj cały rój szerszeni, choć nikt, kto nie widział tego okropnego człowieka, nie potrafiłby sobie wyobrazić, jak byłem szczęśliwy, że je zaryglowałem.

Ale moja matka, choć tak przerażona, nie zgodziłaby się wziąć choćby o pensa więcej, niż jej się należało, a uparła się, że nie weźmie mniej. Oświadczyła, że do siódmej jeszcze daleko, a ona zna swoje prawa i zamierza z nich skorzystać. Spierała się jeszcze ze mną, gdy od wzgórza dobiegł nas krótki, cichy gwizd. Tego już było dla nas obojga za wiele.

— Wezmę to, co mam — powiedziała, zrywając się na równe nogi.

— A ja zabiorę to dla wyrównania rachunku — dodałem, chwytając ceratowe zawiniątko.

W następnej chwili zbiegliśmy po omacku po schodach, zostawiwszy świecę przy pustym kufrze. Otworzyliśmy drzwi i zaczęliśmy uciekać ile sił w nogach. Zrobiliśmy to w ostatnim momencie. Mgła szybko się rozpraszała, księżyc już oświetlał zbocza wzgórz po obu stronach zatoki i tylko na samym dnie wąwozu, a także wokół drzwi gospody zalegała jeszcze wąska smuga mroku, skrywając pierwsze kroki naszej panicznej ucieczki. Ale nie przebyliśmy nawet połowy drogi do wioski, gdy za podnóżem wzgórza musieliśmy wybiec na pełne światło księżyca. Mało tego, uszu naszych dobiegł tupot wielu stóp, a kiedy spojrzeliśmy za siebie, dostrzegliśmy zbliżające się szybko chybotliwe światełko, co oznaczało, że jeden ze ścigających nas ludzi ma latarnię.

— Mój kochany — rzekła nagle moja matka — bierz te pieniądze i uciekaj. Ja zaraz zemdleję.

Pomyślałem, że wybiła nasza ostatnia godzina. Jakże przeklinałem tchórzostwo sąsiadów, jakie wyrzuty czyniłem w duchu mojej matce za jej uczciwość i za jej chciwość, za jej uprzednią brawurę i obecną słabość! Na szczęście byliśmy już przy mostku, więc słaniającą się na nogach jakoś doprowadziłem na sam brzeg, gdzie westchnęła głęboko i opadła na moje ramię. Nie wiem, skąd znalazłem w sobie tyle siły, by tego dokonać, i obawiam się, że nie byłem zbyt delikatny, ale udało mi się zaciągnąć ją wzdłuż brzegu pod sam mostek. Głębiej już nie dałem rady, bo mostek był zbyt niski i sam ledwo się pod niego wczołgałem. Tam musieliśmy pozostać — moja matka prawie cała widoczna, a oboje w zasięgu słuchu od gospody.

ROZDZIAŁ V Jak skończył ślepiec

ROZDZIAŁ V

Jak skończył ślepiec

Ciekawość okazała się jednak silniejsza od strachu, bo zamiast pozostać w swojej kryjówce, wczołgałem się z powrotem na brzeg, skąd, ukryty za krzakiem janowca, mogłem obserwować drogę przed drzwiami gospody. Zaledwie zająłem tę pozycję, gdy w polu mojego widzenia pojawili się nasi wrogowie; było ich siedmiu czy ośmiu, a biegli szybko, tupocąc butami po stwardniałej od mrozu drodze. Na przedzie biegł człowiek z latarnią, kilka kroków za nim trzech, trzymając się za ręce. Mimo mgły w środkowym rozpoznałem tego ślepego żebraka. Chwilę później jego głos upewnił mnie, że się nie mylę.

— Wywalić drzwi! — zawołał.

— Tak jest! — odpowiedziało dwóch lub trzech i wnet zaroili się pod drzwiami „Admirała Benbow”, a wśród nich człowiek z latarnią.

Potem na chwilę się zatrzymali i dobiegły mnie ich przyciszone głosy. Widocznie zaskoczyło ich, że drzwi są otwarte. Trwało to krótko, bo ślepiec znowu zaczął nimi dyrygować, i to głosem mocniejszym i piskliwym, jakby go paliła niecierpliwość i wściekłość.

— Do środka, do środka! — krzyknął i zaczął obrzucać ich przekleństwami za powolność.

Czterech czy pięciu natychmiast usłuchało, dwaj zostali na drodze z groźnym żebrakiem. Nastała cisza, aż nagle z domu dobiegł krzyk zdumienia, a potem ktoś zawołał:

— Bill nie żyje!

Ale ślepiec znowu ich zrugał.

— Niech go któryś migiem obszuka, wałkonie i obiboki! Reszta na górę i znosić kufer!

Usłyszałem tupot ich nóg po naszych starych schodach, od którego chyba zatrząsł się cały dom. Zaraz potem rozległy się znowu okrzyki zdumienia, okienko izby kapitana otworzyło się z trzaskiem i brzękiem tłuczonego szkła i wychynęła z niego głowa i ramiona mężczyzny, który zawołał do ślepca stojącego na drodze:

— Pew, już tu byli! Przetrząsnęli kufer do samego dna!

— Jest tam to?! — ryknął Pew.

— Są pieniądze.

Ślepiec zaklął ciężko.

— Chodzi o papiery Flinta!

— Nigdzie ich tu nie widać.

— Ej, wy na dole, może są przy Billu?!

Na to w drzwiach gospody pojawił się inny mężczyzna, zapewne jeden z tych, co pozostali na dole, by obszukać trupa.

— Billa już ktoś dokładnie obmacał — powiedział. — Obrobili go ze wszystkiego.

— To ci ludzie z gospody… to ten przeklęty chłopak. Żałuję, żem mu oczu nie wyłupił! — zawołał ślepiec. — Byli tu całkiem niedawno… Zaryglowali drzwi, jak próbowałem się dostać do środka. Dalej, chłopcy, rozbiegnijcie się na wszystkie strony i zaraz mi ich odnajdźcie!

— Racja, szefie, bo nawet świeczkę zostawili — powiedział człowiek w oknie.

— Znajdźcie mi ich migiem! Przetrząśnijcie cały dom! — ryknął ślepiec, waląc kijem w ziemię.

Wtedy w naszej starej gospodzie rozpętało się prawdziwe piekło: dudniły ciężkie buciory, meble waliły się z łoskotem, kopniakami wyważano drzwi, aż echo toczyło się po skałach, a w końcu cała ta zgraja wypadła z gospody, jeden po drugim, oznajmiając, że nigdzie nas nie znaleźli. I właśnie wtedy dał się słyszeć ten sam krótki gwizd, który tak przestraszył mnie i moją matkę, gdyśmy liczyli pieniądze zmarłego kapitana, ale tym razem rozbrzmiał dwukrotnie. Wówczas myślałem, że to jakby trąbka bojowa ślepego żebraka, wzywająca jego kompanów do ataku, ale teraz zorientowałem się, że był to sygnał ze wzgórza położonego bliżej wioski, a sądząc po wrażeniu, jakie wywarł na piratach, sygnał ostrzegający ich przed jakimś zagrożeniem.

— To znowu Dirk — rzekł jeden. — Dwa razy! Chłopcy, trzeba zwiewać.

— Ja ci dam zwiewać, nicponiu! — krzyknął Pew. — Dirka chcesz słuchać, tego gamonia i tchórza? Muszą być gdzieś blisko, nie mogli daleko uciec, mamy ich w garści. Rozbiec się i szukać ich, nędzne psy! A niech to diabli, gdybym tylko miał oczy!

To wezwanie liche zrobiło wrażenie na jego kompanach, bo paru zaczęło zaglądać między zwalone obok domu drewno, ale, jak mi się zdawało, bez przekonania, bardziej dbając o własne bezpieczeństwo, reszta zaś stała na drodze, wyraźnie nie wiedząc, co robić.

— Macie już prawie w garści grube tysiące, durnie, a nie chce wam się ruszyć tyłków! Jak to znajdziecie, będziecie bogaci jak królowie! Dobrze wiecie, że to gdzieś tutaj jest, a stoicie jak kołki w płocie, trzęsąc portkami. Żaden z was nie odważył się stawić czoła Billowi, a ja to zrobiłem… ja, ślepiec! I co, teraz mam przez was wszystko stracić? Mam być nędznym, płaszczącym się żebrakiem, naciągającym ludzi na rum, kiedy mógłbym rozbijać się po świecie karetą? Gdybyście mieli w sobie choć tyle odwagi, ile robak w mące, to byście już dawno ich złapali.

— Daj spokój, Pew, mamy dublony! — warknął jeden z nich.

— Mogli gdzieś to ukryć — odezwał się inny. — Bierz forsę, Pew, i przestań drzeć gębę.

Ale Pew nie tylko nie przestał „drzeć gęby”, lecz ich obiekcje jeszcze bardziej go rozwścieczyły, aż w końcu zupełnie stracił panowanie nad sobą i zaczął walić kijem na oślep, a kij nie jeden raz zadudnił na czyichś plecach.

Oni z kolei obrzucili go stekiem przekleństw i okropnych gróźb, próbując wyrwać mu kij z dłoni.

Ta kłótnia okazała się dla nas zbawienna, bo kiedy jeszcze szalała w najlepsze, ze szczytu wzgórza od strony wioski dobiegł inny odgłos — tętent galopujących koni. Prawie jednocześnie od strony żywopłotu błysnęło i huknął strzał. Był to wyraźnie sygnał bezpośredniego zagrożenia, bo piraci natychmiast rozbiegli się w różne strony, jeden pognał wzdłuż brzegu zatoczki, inny na ukos zboczem wzgórza, więc nie minęło pół minuty, a przed gospodą pozostał tylko Pew. Wszyscy go opuścili, nie wiem, czy ze strachu, czy z zemsty za jego obelgi i razy, w każdym razie został sam jak palec, gorączkowo stukając kijem wokół siebie i nawołując swych kamratów. W końcu obrócił się w złą stronę i pobiegł w kierunku wioski, mijając mnie o kilka kroków i wrzeszcząc:

— Johnny, Czarny Psie, Dirk! — i jeszcze kilka innych imion. — Nie zostawiajcie starego Pew, koledzy… Nie zostawiajcie mnie samego!

W tym momencie na szczycie wzniesienia zadudniły końskie kopyta i w blasku księżyca ujrzałem czterech czy pięciu jeźdźców gnających w pełnym galopie w dół zbocza.

Dopiero teraz Pew zrozumiał, że popełnił błąd, obrócił się z krzykiem i pobiegł prosto do rowu, do którego się stoczył. Podniósł się jednak natychmiast i całkiem już ogłupiały ponownie wbiegł na drogę, ale tym razem trafił prosto pod kopyta pierwszego z nadjeżdżających koni.

Jeździec próbował go ocalić, ale było już za późno. Ślepiec runął z krzykiem, który rozdarł ciszę nocy, cztery kopyta stratowały go, odrzuciły i pomknęły dalej. Upadł na bok, a potem łagodnie przewrócił się na twarz i już się nie poruszył.

Zerwałem się na nogi, wołając do jeźdźców. Zresztą i tak już się zatrzymywali przerażeni tym wypadkiem. Teraz zobaczyłem, kim są. Jednym z nich, trzymającym się w tyle, był ów chłopak, który pojechał z wioski po doktora Liveseya, pozostali to strażnicy celni, których spotkał po drodze i z którymi od razu powrócił, wykazując tym godny pochwały rozsądek. Wieści o lugierze w Dziurze Kitta dotarły do inspektora Dance’a, który natychmiast wyruszył ze swoimi ludźmi w naszą stronę. Tej okoliczności moja matka i ja zawdzięczamy ocalenie od niechybnej śmierci.

Pew był martwy jak głaz. Co się tyczy mojej matki, to kiedy zanieśliśmy ją do wioski, łyk zimnej wody i sole trzeźwiące przywróciły ją do życia i nawet nie była zbytnio przerażona, tylko od razu zaczęła biadolić, że nie odebrała całego długu. Tymczasem inspektor pognał do Dziury Kitta, natomiast swoim ludziom kazał zsiąść z koni i przedzierać się w dół zalesionego parowu, co też uczynili, prowadząc, a czasami podtrzymując swoje wierzchowce i nieustannie wypatrując zasadzki. Nie dziw więc, że kiedy dotarli do Dziury, lugier już wypłynął z zatoczki, choć był jeszcze dość blisko. Inspektor zawołał, aby wrócili do brzegu, na co mu odkrzyknięto, żeby lepiej nie stał tak w blasku księżyca, bo go poczęstują ołowiem, i w tej samej chwili kula gwizdnęła mu koło ramienia. Wkrótce lugier zniknął za cyplem. Pan Dance stał „jak ryba wyjęta z wody” — sam tak się o sobie wyraził — a jedyne, co mógł w tej sytuacji zrobić, to posłać kogoś do B…, żeby powiadomił załogę kutra patrolowego.

— Ale i tak na nic to się zda — powiedział. — Zwiali nam i tyle. Rad jestem tylko — dodał — że nadepnąłem na odcisk panu Pew, bo tym razem dotarło do niego, co chciałem mu powiedzieć.

Powróciłem z nim do „Admirała Benbow” i trudno sobie wyobrazić, jaki tam zastałem widok. Nawet zegar strącili ze ściany, kiedy tak zajadle polowali na mnie i na moją matkę, a chociaż zabrali tylko woreczek z pieniędzmi kapitana i trochę drobniaków z kasy, od razu zrozumiałem, że jesteśmy zrujnowani. Pan Dance nie mógł się w tym wszystkim połapać.

— Mówisz, że wzięli pieniądze, tak? Ale w takim razie, czego jeszcze, na Boga, szukali? Może innych pieniędzy, co?

— Nie, proszę pana, myślę, że nie pieniędzy — odrzekłem. — Bo, w rzeczy samej, proszę pana, wierzę, że to, czego szukali, mam w kieszeni na piersiach, a prawdę mówiąc, wolałbym, żeby to się znalazło w jakimś bezpiecznym miejscu.

— Naturalnie, chłopcze, masz rację. Jak chcesz, to ja to wezmę.

— Pomyślałem, że może doktor Livesey… — zacząłem.

— Całkiem słusznie — przerwał mi, wyraźnie ucieszony. — Całkiem słusznie… to dżentelmen, i do tego sędzia. A jak już o tym mowa, to przyszło mi do głowy, że mógłbym sam do niego pojechać i o wszystkim go powiadomić. W końcu pan Pew nie żyje, nie żebym go żałował, ale nie żyje, więc sam rozumiesz, że ludzie mieliby za złe oficerowi straży celnej jego królewskiej mości, gdyby nie zrobił wszystkiego, co w jego mocy. I powiem ci, Hawkins: jak chcesz, to zabiorę ciebie ze sobą.

Podziękowałem mu serdecznie za tę propozycję i poszliśmy do wioski, gdzie czekały konie. Ledwo zdążyłem powiadomić o tym matkę, wszyscy już siedzieli w siodłach.

— Dogger — rzekł pan Dance — ty masz dobrego konia, posadź tego chłopca za sobą.

Gdy tylko wsiadłem na konia i złapałem się pasa Doggera, inspektor wydał komendę i cały oddział ruszył kłusem drogą wiodącą do domu doktora Liveseya.

ROZDZIAŁ VI Papiery kapitana

ROZDZIAŁ VI

Papiery kapitana

Jechaliśmy cały czas galopem, póki nie zatrzymaliśmy się przed drzwiami domu doktora Liveseya. Od frontu nie paliło się żadne światło.

Pan Dance kazał mi zsiąść z konia i zapukać, a Dogger podsunął strzemię, żeby było mi łatwiej. Po chwili w drzwiach stanęła służąca.

— Czy jest doktor Livesey? — zapytałem.

Odpowiedziała, że doktora nie ma w domu; wprawdzie wrócił po południu, ale potem udał się do dworu na kolację i pogawędkę z dziedzicem.

— Jedziemy tam, chłopcy — rzekł pan Dance.

Tym razem, ponieważ odległość była niewielka, biegłem, trzymając się strzemienia Doggera, aż do samej bramy posiadłości, a potem długą, oczyszczoną z liści i oblaną światłem księżyca aleją, ku białej linii zabudowań dworskich, otoczonych z obu stron starym parkiem. Tu pan Dance zsiadł z konia i kazał mi iść ze sobą. Wystarczyło jedno słowo inspektora, by wpuszczono nas do środka.

Służący poprowadził nas wyłożonym dywanami korytarzem do wielkiej biblioteki o ścianach zastawionych szafami na książki, z popiersiami na szczytach. Po obu stronach płonącego kominka siedzieli tam dziedzic i doktor Livesey, obaj z fajkami w dłoniach.

Po raz pierwszy zobaczyłem dziedzica z tak bliska. Był to wysoki mężczyzna, mierzący ponad sześć stóp, barczysty, o wyrazistej, dobrodusznej twarzy, stwardniałej, ogorzałej i pooranej bruzdami podczas długich podróży. Brwi miał bardzo czarne i ruchliwe, co nadawało mu wygląd człowieka zapalczywego, nie złego, ale łatwo wpadającego w gniew.

— Niech pan wejdzie, panie Dance — rzekł protekcjonalnym tonem.

— Dobry wieczór, Dance — powiedział doktor, skłaniając lekko głowę. — Dobry wieczór i ty, młody przyjacielu Jimie. Co was tu sprowadza?

Inspektor wyprostował się i zesztywniał, po czym opowiedział wszystko jak uczeń lekcję. Trzeba było widzieć, jak obaj panowie wychylili się do przodu i popatrzyli na siebie, ze zdumienia i zaciekawienia zapominając o swoich fajkach. Kiedy usłyszeli, jak moja matka wróciła do gospody, doktor uderzył dłonią w udo, a dziedzic krzyknął: „Brawo!” i złamał swoją długą fajkę, uderzając nią w kratę kominka. Na długo przed końcem opowieści pan Trelawney (bo tak się nazywał dziedzic) wstał z fotela i zaczął krążyć po pokoju, a doktor, jakby chciał lepiej słyszeć, zdjął napudrowaną perukę i siedział tak, wyglądając bardzo dziwnie ze swoją własną, krótko ostrzyżoną czarną czupryną.

W końcu opowieść inspektora dobiegła końca.

— Panie Dance — rzekł dziedzic — szlachetny z pana człowiek. Jeśli zaś idzie o stratowanie tego podłego, odrażającego łajdaka, to uważam to za czyn chwalebny, jak, powiedzmy, rozdeptanie karalucha. A z tego młodego Hawkinsa, jak widzę, to prawdziwy zuch. Hawkins, mógłbyś zadzwonić? Pan Dance musi napić się piwa.

— A zatem, Jim — odezwał się doktor — masz tę rzecz, której szukali, tak?

— Oto ona — odrzekłem i podałem mu paczuszkę zawiniętą w ceratę.

Doktor obejrzał ją ze wszystkich stron, jakby go palce świerzbiły, żeby ją rozwinąć, ale zamiast tego włożył ją spokojnie do kieszeni surduta.

— Panie dziedzicu — powiedział — kiedy Dance napije się piwa, będzie pewnie musiał nas opuścić, by dalej służyć jego królewskiej mości, ale chciałbym zatrzymać tu Jima i zabrać go do siebie na nocleg, więc jeśli się pan łaskawie zgodzi, to proponuję, żeby teraz poczęstować go choćby zimną zapiekanką, bo pewnie nie jadł kolacji.

— Jak pan sobie życzy, Livesey — zgodził się dziedzic. — Ale Hawkins zasłużył na coś więcej niż zimna zapiekanka.

Przyniesiono wielką zapiekankę z mięsem gołębim i postawiono na bocznym stoliku. Byłem głodny jak wilk, więc zacząłem ją pochłaniać z wielkim apetytem, a tymczasem pan Dance wysłuchał jeszcze kilku pochwał i został odprawiony.

— A teraz, Trelawney… — zaczął doktor.

— A teraz, Livesey — rzekł jednocześnie dziedzic.

— Nie obaj naraz, nie obaj naraz — zaśmiał się doktor. — Pewnie słyszał pan o tym Flincie?

— Czy o nim słyszałem? — zawołał dziedzic. — Pyta mnie pan, czy o nim słyszałem? To najbardziej krwiożerczy pirat, jaki kiedykolwiek pływał po morzach. Czarnobrody to niewiniątko przy Flincie. Hiszpanie tak się go bali, że czasami, wyznam panu szczerze, byłem dumny, że jest Anglikiem. Na własne oczy widziałem topsle jego okrętu niedaleko Trynidadu, ale ten tchórz, ten opój, z którym płynąłem, zawrócił… Wyobraź pan sobie, zawrócił i schronił się w Port of Spain.

— No tak, ja też o nim słyszałem, tu, w Anglii — rzekł doktor. — Ale pytanie brzmi: czy miał pieniądze?

— Pieniądze! — krzyknął dziedzic. — Przecież słyszał pan tę opowieść. Czego by te łotry szukały, jak nie pieniędzy? Co ich w ogóle obchodzi prócz pieniędzy? W imię czego narażaliby swoje obmierzłe cielska, jak nie dla pieniędzy?

— Zaraz się tego dowiemy — odrzekł doktor. — Ależ z pana raptus! Tak pan pokrzykuje, że nie mogę dojść do słowa. Otóż pragnę przede wszystkim ustalić rzecz następującą: zakładając, że mam w kieszeni wskazówki, gdzie Flint ukrył swój skarb, jaka może być wartość tego skarbu?

— Jaką ma wartość, pyta pan? — zawołał dziedzic. — Oto jak ją szacuję: jeśli mamy te wskazówki, o których pan mówi, to natychmiast wynajmę statek w dokach Bristolu i zabiorę ze sobą pana i Hawkinsa, żeby odnaleźć ten skarb, choćbym miał go szukać cały rok.

— Znakomicie — powiedział doktor. — No, to jeśli Jim nie ma nic przeciwko temu, otwórzmy to zawiniątko.

I położył je przed sobą na stole.

Zawiniątko było zaszyte, więc doktor musiał sięgnąć po swoją torbę lekarską i przeciąć szwy chirurgicznymi nożycami. W środku były dwa przedmioty: notes i jakiś zapieczętowany papier.

— Najpierw zobaczmy, co jest w tym notesie — zaproponował doktor.

Dziedzic i ja stanęliśmy za nim, gdy otworzył notes, bo doktor Livesey przywołał mnie łaskawie od bocznego stolika, bym i ja wziął udział w tych ekscytujących poszukiwaniach. Na pierwszej stronie były tylko jakieś gryzmoły, jakby ktoś z piórem w ręce wypisywał, co mu akurat przyszło do głowy, z nudów albo dla wprawy. Jedno zdanie było identyczne z tatuażem na ramieniu kapitana: „Billy Bones a jakże”. Dalej było: „Pan W. Bones, mat”, „Koniec z rumem”, „Dostał to pod Palm Key” i trochę innych bazgrołów, głównie pojedynczych słów bez związku i sensu. Zacząłem się zastanawiać, kim był ten, który „dostał to”, i czym mogło być owo „to”. Najpewniej dostał nożem w plecy.

— Wiele nam to nie wyjaśniło — rzekł doktor Livesey, przewracając kartkę.

Następne dziesięć czy dwanaście stron wypełniały kolumny dziwnych zapisków. Na końcu każdej linijki była data, a na początku suma pieniędzy, jak w każdej księdze rachunkowej, jednak pośrodku, zamiast notki wyjaśniającej, widniały tylko krzyżyki w różnej liczbie. Na przykład pod datą 12 czerwca 1745 roku zapisano sumę siedemdziesięciu funtów, najwyraźniej komuś należną, ale prócz sześciu krzyżyków innych wyjaśnień nie było. W kilku przypadkach dodano nazwę miejsca, na przykład „Pod Caracas”, albo tylko szerokość i długość geograficzną, na przykład 62º 17’ 20’’,19º 2’ 40’’.

Zapiski obejmowały okres blisko dwudziestu lat, przy czym z biegiem czasu poszczególnych notatek było coraz więcej, a na końcu, po kilku pomyłkach w dodawaniu, uwieczniono wreszcie sumę ogólną i dopisano słowa: „Bones, jego działka”.

— Nie mogę się w tym połapać — powiedział doktor Livesey.

— Ależ to jasne jak słońce! — zawołał dziedzic. — Przecież to księga rachunkowa tego wściekłego psa. Krzyżyki zastępują nazwy statków lub miasteczek, które zatopili albo splądrowali. Sumy to udziały tego szubrawca w łupach, a tam, gdzie obawiał się niejasności, coś dodawał. Weźmy, na przykład, to „Pod Caracas”. To znaczy, że przy brzegach tej miejscowości złupili jakiś statek. Niech Bóg zlituje się nad duszami tych nieszczęśników, z których składała się załoga. Pewnie ich kości już dawno obrosły koralowcami.

— Święta racja! — zgodził się doktor. — Co to znaczy być podróżnikiem. Racja! I zważcie, sumy są coraz większe, w miarę jak zdobywał większą rangę.

Niewiele więcej było w notesie, jedynie na pustych kartkach przy końcu zanotowano położenie kilku miejsc, a także sporządzono tabelkę do przeliczania wartości pieniędzy francuskich, angielskich i hiszpańskich.

— A to szelma! — zawołał doktor. — Takiego nikt by nie oszukał.

— A teraz — rzekł dziedzic — weźmy ten papier.

Papier był opieczętowany w kilku miejscach, ale zamiast pieczęci użyto naparstka, pewnie tego samego, który znalazłem w kieszeni kapitana. Doktor ostrożnie przełamał pieczęcie i ze środka wypadła mapa jakiejś wyspy opatrzona wszelkimi danymi pozwalającymi ją odnaleźć i zakotwiczyć przy niej okręt, a więc szerokością i długością geograficzną, pomiarami głębokości, nazwami wzgórz, zatok i zatoczek. Wyspa miała około dziewięciu mil długości i pięciu mil szerokości, a jej kształt przywodził na myśl opasłego smoka stojącego na tylnych łapach. Były tam dwie wygodne, otoczone lądem zatoki oraz wzgórze pośrodku o nazwie Luneta. Były również jakieś późniejsze dopiski, ale przede wszystkim trzy czerwone krzyżyki — dwa w północnej części wyspy i jeden w części południowo-zachodniej, a przy tym ostatnim słowa wypisane tym samym czerwonym tuszem, ale drobnym i zgrabnym pismem, całkiem różnym od bazgrołów kapitana: „Tu główny skarb”.

Na odwrocie mapy ta sama ręka dopisała takie oto dalsze informacje:

Wysokie drzewo, cypel Lunety, jeden rumb na N od NNE. Wyspa Szkieletów ESE i przez E. Dziesięć stóp. Sztaby srebra w kryjówce północnej, iść wschodnim grzbietem, dziesięć sążni od czarnej skały z twarzą. Broń łatwo znaleźć, na wydmie, na N od północnego cypla zatoki, rumb na E i ćwierć N.

J.F.

To było wszystko, ale choć te wskazówki były tak zwięzłe i dla mnie niezrozumiałe, dziedzica i doktora Liveseya wprawiły w zachwyt.

— Livesey — rzekł dziedzic — niech pan natychmiast rzuci w diabły swoją żałosną praktykę. Jutro jadę do Bristolu. W ciągu trzech… trzech tygodni!… dwóch tygodni… co ja mówię, w ciągu dziesięciu dni, będziemy mieli, mój panie, najlepszy statek i najwyborniejszą załogę w całej Anglii. Hawkins zostanie chłopcem okrętowym. Będziesz wybornym chłopcem okrętowym, Hawkins. Pan, Livesey, jesteś już lekarzem okrętowym, a ja admirałem. Zabierzemy Redrutha, Joyce’a i Huntera. Wiatry będą pomyślne, rejs szybki i bez trudu odnajdziemy to miejsce i pieniądze… dość pieniędzy, by się w nich tarzać i szastać nimi na prawo i lewo przez całe życie.

— Trelawney, jadę z panem — oświadczył doktor — i idę o zakład, że Jim też to zrobi i dzielnie się spisze. Jest tylko jeden człowiek, którego się boję.

— Któż to taki? — zawołał dziedzic. — Wymień nazwisko tego nędznika, doktorze!