Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trudno przewidzieć przyszłość, gdy świat już się skończył.
Gdy światowe mocarstwa pogrążyły się w najbardziej wyniszczającym konflikcie wszech czasów, cywilizacja praktycznie przestała istnieć. Z dawnych stolic pozostały wypalone bombami pustkowia. Tam, gdzie promieniowanie nie zabija na miejscu, panoszy się zaraza, której nie sposób powstrzymać.
W oszczędzonej w trakcie wojny Japonii trwa walka o przetrwanie. To właśnie stamtąd pochodzi Lilak – młoda futurolożka, która decyduje się na ryzykowną wyprawę badawczą. Jeśli jej się powiedzie, być może uda jej się dowiedzieć, co czeka ludzi w przyszłości.
Celem Lilak jest Sachalin – wyspa będąca strefą przejściową między Japonią a piekłem rozciągającym się na kontynencie. To tutaj przybywają ostatni uchodźcy dramatycznie walczący o przeżycie. To tutaj trafiają ci, którzy nie zasługują na życie w społeczeństwie. Lilak bardzo szybko przekona się, że Sachalin to coś więcej niż kolonia karna. To odpowiedź na to, dlaczego ludzkość znalazła się na krawędzi zagłady.
Kanibalizm, przemoc i wszechogarniające szaleństwo. Tylko co się wydarzy, gdy podczas wyprawy coś pójdzie nie tak?
Wyspa Sachalin to olśniewająca i przerażająca wizja tego, dokąd może zmierzać nasza cywilizacja. Eduard Wierkin po mistrzowsku parafrazuje Czechowa, snując narrację, która zasłużenie stawia go w jednym rzędzie z braćmi Strugackimi. Poetyckość i bezwzględność opisu, uchwycona w przekładzie Pawła Podmiotko, zachwyca, a tempo akcji zapiera dech w piersiach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 560
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Chyba przesadnie.
Rodzinny makintosz wyblakł, ale pierwotnie był właśnie bardzo ciemnozielony. Z zaskakującymi czerwonymi żyłkami i rzadko rozsypanymi złotymi iskierkami, jakby pod nieprzemakalnym safianem wyrosła przejrzysta tkanka i można teraz było zajrzeć w głąb niej. W czasach ruchliwych jak żywe srebro młodych bogów takie płaszcze szyto ze skóry z górnych powiek mało rozgarniętych smoków, wygarbowanej w krwi mężnych macedońskich jeźdźców, zasolonej łzami spartańskich kobiet, płaszcze te wymieniano na czyste szafiry zebrane na słynnym Drugim Brzegu – oddawano za nie zdobyczne wsie i podbite miasta.
Przesadnie drobiazgowe myślenie, profesor oduczał mnie drobiazgowego myślenia.
Kiedy miałam osiem lat i stałam na taborecie, przymierzając ten płaszcz przed lustrem, wymyślałam historie. O wojownikach i pierwszej bitwie, i ostatniej bitwie; o pięknych damach szykujących się na przylot pustynnej szarańczy; o długotrwałych słotach, mądrych starcach i lepkich truciznach wypalających w zielonej skórze cienkie szagrynowe żyłki.
I znów zbyt drobiazgowo. Jak trudno tego unikać, gdy przykłady patrzą na ciebie z półek, kuszą i rozbrajają swoją naiwnością i genialnym banałem.
Kiedy miałam czternaście lat, mogłam przymierzyć makintosz bez taboretu i w ramionach był już na mnie w sam raz. W tym wieku nie bardzo już wierzyłam w dzielnych wojowników i przenikliwych starców, chociaż… trochę jeszcze wierzyłam, tak, jednak wierzyłam. I czytałam książki, i snułam marzenia o Atlantydzie, i miałam nadzieję, że w wiejącym od zatoki stęchłym wietrzyku poczuję oddech ogromnej, lodowatej i zapomnianej przez swoje dzieci Hyperborei, a w ciągnących się godzinami październikowych zachodach słońca widziałam odbłyski minionego Eldorado.
Trochę lepiej.
Kiedy skończyłam dwadzieścia dwa lata, ojciec zdjął makintosz z wieszaka i wręczył mi go z uśmiechem, mówiąc, że dobrze by było go załatać. Od tej pory płaszcz wisiał w moim pokoju i czekał na swój moment.
Makintosz dawno już stracił swój początkowy schludny wygląd, ale zyskał przy tym wszelkie cechy autentycznie wysłużonego przedmiotu: przetarcia na ramionach i łokciach, oderwane kieszenie, zmięty kołnierz i nieco osmalony prawy rękaw, no i cztery słynne dziurki – regularne na prawej łopatce, tam gdzie kule trafiły w plecy mojego pradziadka, i duże z prawej strony piersi, gdzie wyszły.
Studiowałam te dziurki, patrząc przez nie na sufit kajuty i zastanawiając się, jak pradziadek zdołał przeżyć po tak okazałej ranie. Rozważałam też, czy lepiej będzie zaszyć te dziury kauczukowymi łatami, czy jednak zalać je przejrzystą płynną gumą. Stanęło na łatach – chodzenie z widocznymi dziurami byłoby chyba nadmiernym epatowaniem nawet na tej wyprawie. Kazałam przynieść wszystkie potrzebne rzeczy i zwulkanizowałam otwory po kulach.
Potem przymierzyłam makintosz, bo w końcu nadszedł jego czas.
Długie lata wisiał w gabinecie ojca na honorowym miejscu i był uważany za rodzinną relikwię – przekazywaną z ojca na syna razem z szablą, ziemią i stanem szlacheckim. Z braku braci i sióstr wszystko to przechodziło na mnie, zwłaszcza że po Restauracji zarówno ziemię, jak i tytuły mogły dziedziczyć również kobiety.
Nasi przodkowie wyróżniali się wzrostem i budową, tak że płaszcz był na mnie nieco za duży, ale ta okoliczność niespecjalnie mnie niepokoiła – na wyspach było często wilgotno, więc zamierzałam nosić pod płaszczem sweter. Ogólnie rzecz biorąc, makintosz okazał się bardzo wygodny i solidny, wkładasz i między tobą a światem zewnętrznym pojawia się coś pewnego, naprawdę pewnego, w końcu pradziadek przeżył.
Płaszcz wyróżniał się przedwojenną trwałością i przemyślaną konstrukcją, w naszych całkowicie jednorazowych czasach trudno było taki znaleźć. Pod pachami na plecach były specjalne kieszenie, jeśli właściciel wpadł do wody, te komory wypełniały się powietrzem i nie pozwalały mu utonąć – właśnie ta przeróbka uratowała ojca, kiedy wypadł nieprzytomny za burtę słynnej Conestogi. Zauważyłam, że te kieszenie nieco przeszkadzają i choć może nie krępują ruchów, to jednak powodują lekki dyskomfort, obcierając pod pachami; można by je wyciąć bez szkody dla kroju, ale bardziej ze względu na przesądy niż użyteczność postanowiłam te pazuchy zostawić, a nuż się przydadzą. Do tego w jednej z kieszeni po lewej stronie zupełnie nieoczekiwanie odkryłam złotą monetę, wytartą od noszenia w ukryciu, nie był na niej widoczny ani władca, ani rok, ale dało się dojrzeć niewyraźny kształt drapieżnego ptaka. Chciałam ją wyjąć, ale pomyślałam, że mogła zostać umieszczona w zanadrzu nieprzypadkowo, być może był to talizman któregoś z moich przodków, więc tylko przetarłam ją i włożyłam z powrotem, a następnie doszyłam wokół rantu wąski pasek materiału, żeby siedziała jakby w gnieździe.
Po bokach płaszcza były kiedyś przymocowane ucha i wszystko wskazywało na to, że dzięki nim na plecach mocowano kevlarową skorupę lub inną osłonę, która nie zachowała się do naszych czasów. Umieszczone na ich miejscu łaty rozeschły się, zadarły i też wymagały naprawy. Uzbroiłam się w lutownicę, klej, szpilki, plecionkę, wulkanizator i żelazko, i w czasie gdy nasz drobnicowiec płynął na zachód, naprawiałam i dopasowywałam makintosz do siebie. Z początku chciałam go nieco skrócić, ale po zastanowieniu doszłam do wniosku, że nie warto tego robić – głupio byłoby niszczyć sprawdzoną przez czas funkcjonalność, by uczynić zadość wątpliwej estetyce; płaszcz powinien pozostać płaszczem. W rezultacie zachowałam długość makintosza, ale żeby nie wyglądał zupełnie jak worek, w okolicy talii przykleiłam podwójne patki na pas do broni.
Żeby ręce nie tonęły mi w szerokich rękawach, zaopatrzyłam je w ściągacze ze sprzączkami, tak aby w miarę potrzeby można było zmniejszać lub powiększać rozmiar mankietów, dodatkowo zbyt długie końcówki rękawów składały się teraz na przedramionach prawie na pół, co pozwalało wzmocnić je paskami i wykorzystywać w charakterze osłony, powiedzmy, gdyby rzucił się na mnie pies… Chociaż wszystko wskazywało na to, że psów tam nie ma. Ale rzucić się na mnie może i Chińczyk, a wtedy wzmocnione rękawy będą pomocne.
Idąc za radą ojca, z przodu, na podszewce płaszcza, wzdłuż linii szlufek i klap, przyszyłam kilka podłużnych blaszek wyciętych z arkusza duraluminium, żeby nie plątać się w połach, tylko odrzucać je na bok jednym ruchem. Dało to pewien efekt – mogłam teraz szybciej sięgać po pistolety.
Dodałam kieszenie, w tym kilka ukrytych – kieszenie są w podróży niezaprzeczalnie ważne. Chciałam doszyć epolety, ale w porę się zreflektowałam – profesor Oda zalecał, żebym jak najmniej wyróżniała się spośród mieszkańców wyspy, i natychmiast złośliwie się poprawiał, że mnie, rzecz jasna, nie grozi pozostanie niezauważoną. Postanowiłam nie przyszywać epoletów, zamiast nich zamocowałam na ramionach nakładki z grubej bawolej skóry, tracąc na tę operację dwie godziny. Miałam doskonały nastrój, zapach topionej gumy sprawiał mi radość, kołysanie, które męczyło mnie przez pierwsze dni żeglugi, przestało mi dokuczać, i nawet pokłute igłą palce przyjemnie bolały, a przygotowania do wejścia do portu wprowadzały mnie w stan pewności i spokoju. Szykowałam się na to, że ujrzę wyspę, starałam się przeczuć jej położenie i po części mi się to udawało. Przez iluminator mojej kajuty wpadało słońce, wiedziałam, gdzie się znajduje w południe, kompas na stole też wskazywał kierunek, ale nawet bez słońca i kompasu wiedziałam, gdzie ona jest.
Po przygotowaniu stroju, sprawdzeniu klamerek, sznurówek, zatrzasków i klap zaczęłam szykować makintosz; trzeba było wypełnić go przedmiotami, które mogły się przydać w sytuacji nadzwyczajnej i ułatwić mi zadanie. Nie zamierzałam silić się na oryginalność, nie brałam ze sobą niczego niezwykłego, tylko to, co niezbędne. Scyzoryk z licznymi narzędziami: od śrubokręta do piłki i cążków. Zapalniczka sztormowa, przystosowana do wzniecania ognia zarówno przy dobrej pogodzie, jak i w deszczu; było do niej dołączone tytanowe pudełko z zapałkami płonącymi pod wodą. Hermetyczna plastikowa teczka na dokumenty. Latarka, miniaturowa, wielkości palca, która jednak mogła świecić przez dwanaście godzin. Flara. Kieszonkowa apteczka, w której skład wchodził podstawowy zestaw antybiotyków, środki przeciwbólowe, adsorbenty. Apteczkę polową skompletowałam wcześniej, zestaw medykamentów był w niej bardziej imponujący. Nie zapomniałam o szklanej buteleczce, którą przygotowałam na próbkę ziemi. Ulokowałam ją w osobnej podłużnej kieszonce, ukrytej za podszewką. To chyba wszystko.
Przymierzyłam makintosz i po raz kolejny zdziwiłam się, jaki się zrobił ładny. Wyglądałam w nim jak wytrawna podróżniczka, tak dobrze i bojowo, że aż się zaśmiałam, wyciągnęłam pistolety i roześmiałam się jeszcze głośniej – z lustra patrzyła na mnie całkiem wojownicza osoba, gotowa w razie czego przestrzelić wrogowi kolano. Na przykład temu starszemu oficerowi o ciężkim imieniu Tatsuo: zerka na mnie za często i nie tak, jak powinien ktoś jego rangi. Z metalowym kolanem wyglądałby o wiele bardziej reprezentacyjnie, solidniej, marynarsko; dobrze, gdyby do tego skrzypiało. Chociaż on takiego postrzału nie zniesie, przecież gardzi swoją Kappą i na pewno marzy o Enoli, a tam kulawych nie przyjmują, zresztą i niekulawych przyjmują tam dalece nie wszystkich.
Usiadłam na łóżku i czekałam. Słuchałam morza bijącego o burty, słuchałam Inu, co jakiś czas patrzyłam na mapę, sprawdzając kurs, i po prostu tak sobie siedziałam z wyciągniętymi nogami.
W południe w odległości sześćdziesięciu mil od portu z konwojującego nas niszczyciela nakazano nam przejść bardzo wolno naprzód; Kappa pokornie zwolniła, a potem całkiem się zatrzymała, gwałtownie, jakby wpadła na grzbiet śpiącego smoka. Szklanka potoczyła się z brzękiem po stole, wydające silną woń czerwone rozgwiazdy zakołysały się pod sufitem i sczepiły ramionami, zawyły syreny i zdałam sobie sprawę, że to chyba alarm bojowy. Wyszłam na pokład.
Nie było jeszcze widać dowództwa, marynarzy ani kogokolwiek innego, a pierwszy oficer usłużnie wyjaśnił, że zgodnie z regulaminem podczas alarmu bojowego osobom nieupoważnionym kategorycznie zakazuje się przebywać na pokładzie, ale dla mnie kapitan zrobił wyjątek. Oficer Tatsuo miał minę ważniaka, na szyi dyndała mu potężnych rozmiarów lornetka, a on sam starał się zachowywać z godnością, statecznie, z pewną dozą wyższości nad takim lądowym stworzeniem jak ja. Chociaż było też w jego postaci coś przymilnego. Spytałam o powód zatrzymania i alarmu, oficer, nie odrywając się od lornetki, odpowiedział, że napotkaliśmy statek widmo, mniej więcej pięć mil na północ, który teraz zostanie zatopiony. Tatsuo podał mi lornetkę, ale zanim przez nią spojrzałam, poczekałam kilka sekund, żeby mosiężne okulary ostygły po nieprzyjemnym cieple jego skóry.
To chyba trawler. Stary, bez znaków rozpoznawczych, ale w dobrym stanie, całkiem nieźle utrzymywał się na wodzie, tyle że rufa nieco osiadła, a poza tym zachowała się nawet farba. Typowy statek widmo. Bliżej kontynentu pewnie by go zbadali, ale tu raczej sobie odpuszczą, jest to zbyt kłopotliwe i niebezpieczne, zresztą niszczyciel nie ma takiego zadania, więc go po prostu zatopią. To raczej nie uchodźcy, najprawdopodobniej jeszcze przedwojenna łajba wyciągnięta na pełne morze przez ostatnie tsunami.
Spojrzałam na zachód i na potwierdzenie swoich myśli zobaczyłam Enolę wychodzącą na kurs bojowy. Przyspieszała, wbijając się w fale. Czyżby mieli użyć torpedy? Dla celu niegodnego dobrego pocisku? Przecież z łatwością można go rozwalić z dział, każdy próżniowy kaiten kosztuje tyle co piętrowy domek przy czwartej linii…
Ale Cesarska Marynarka Wojenna była wierna tradycji i dlatego gardziła ekonomią. Niszczyciel ostro zmienił kurs i pod statkiem widmo natychmiast wybrzuszył się ogromny pęcherz wodny. Uniósł trawler i pękł z przeciągłym westchnięciem. Trawler zwalił się w powstały lej i zniknął, woda zagotowała się na powierzchni. Koniec.
Nadeszła słaba fala uderzeniowa, chlasnęła nas słonymi kropelkami i zerwała mi z głowy kaptur. Starszy oficer przezornie przytrzymał swoją czapkę ręką i uśmiechnął się. Wyraźnie marzy o służbie w marynarce wojennej, marzył o tym od dziecka, ale mu się nie udało. Może przez zdrowie, ale najprawdopodobniej przeszkodziło mu pochodzenie: w oficerze dawało się wyczuć coś nieuchwytnie koreańskiego.
Przyszła zwykła fala, Kappę zniosło w bok i oficer spróbował podtrzymać mnie za łokieć, za co natychmiast oberwał. Bezzwłocznie odebrał mi lornetkę i powiedział, że mieliśmy szczęście – nie na każdym rejsie udaje się zobaczyć takie przedstawienie, to dobry znak, wodne duchy będą dla nas łaskawe. Jednak nie do końca nam się poszczęściło – teraz na pewno nie zdążymy przed zmierzchem, a to niedobrze.
Okazało się, że miał rację – Kappa weszła do zatoki późnym wieczorem. Pogoda jakby ze mnie szydziła: wiatr ustąpił miejsca deszczowi, stygnący oddech wulkanów ściekał do morza strumieniami i szarą mgłą, której nie przebijały światła portu, latarni morskiej ani gazowych latarni dalekich stacji wzbogacania rud. Kapitan nie spieszył się z podpływaniem do brzegu, drobnicowiec stanął na kotwicy na redzie portu w Kurylsku i zostaliśmy tam do rana w oczekiwaniu, aż wiatr odgoni od brzegu mgłę i będzie można bezpiecznie ruszyć.
Silniki przeszły na jałowy bieg, wibracje dręczące mnie od wypłynięcia z Kito ustały, szklanka nie brzęczała na stole, lampka nocna przestała migotać i zrobiło się cicho. Tylko suszone rozgwiazdy kołysały się pod sufitem i obijały się o siebie, stukocząc jak drewno.
Chciałam się wyspać przed jutrzejszym pobytem na lądzie, ale mi się nie udało. W uszach miałam jakby watę, a razem z nią nadeszła migrena, wyciągnęłam więc torbę podróżną, a z niej apteczkę. Olejek pichtowy w trójkątnym flakoniku. Wtarcie po kropli w obie skronie sprawi, że ból wkrótce ustąpi, oprócz tego świetnie pomaga na chorobę morską i przeziębienia.
Pilnie wcierałam olejek przez pięć minut, najpierw zgodnie z ruchem wskazówek zegara, potem przeciwnie, pobudzając krążenie, czując, jak ciepło unosi się do potylicy, spływa do karku, przenika do kręgosłupa. Cudowny środek. Babcia twierdziła, że to właśnie z jego pomocą udało jej się postawić na nogi mojego dziadka, który przeziębił się podczas legendarnej Wyprawy Północnej i zachorował tam na reumatyzm. Dziadek poruszał się o kulach i z trudem mówił, i tylko cudowny olejek pichtowy, łaźnia i okłady z miodu postawiły go na nogi. Miód też miałam, ale w bardzo małej ilości, i nie zamierzałam go używać bez szczególnej potrzeby.
Migrena ustąpiła, ale prawie od razu za ścianą zawył Inu. Nikt dokładnie nie wiedział, jak on się nazywał, starszy oficer powiedział, że mówią na niego Inu, jak na wszystkich katorżników. Inu w dzień zwykle płakał, przed zmrokiem przestawał i tylko gorzko pochlipywał, ostatecznie milkł po nadejściu ciemności, ale dziś było inaczej: Inu zawodził, przeklinając swój los, dzwonił łańcuchami i łomotał miską o podłogę. Mogłam poprosić oficera i ten na pewno znalazłby sposób, żeby uciszyć te krzyki, ale szczerze mówiąc, zupełnie nie miałam ochoty go widzieć. Jęki stawały się coraz bardziej przeciągłe i przekonujące, nie mogłam usiedzieć w kajucie, ogarnęło mnie dziwne wzburzenie. Wyszłam na pokład.
Panował tu tłok. Około pięćdziesięciu ludzi w pomarańczowych kombinezonach – półroczna zmiana – stało przy relingach i paliło papierosy, przyglądając się wyłaniającej się zza mgły wyspie. Czasem któryś z robotników żartował, wciągał nosem powietrze, w którym wyraźnie czuć było siarkę, i wskazywał papierosem w stronę brzegu. Pozostali śmiali się, ale niewesoło – czekało ich sześć miesięcy w zakładach produkujących german, na hałdach popiołu, na kondensatorach złota, na przodkach i polach żużla. A niektórych czekała droga na Kudriawyj – perłę Terytoriów Północnych, miejsce, gdzie z palącego tchnienia otchłani odparowywał drogocenny i niezastąpiony ren. I ci, którzy stali, palili i śmiali się w tę wieczorną godzinę na pokładzie Kappy, wiedzieli, że nie wszyscy wrócą do domów, a ci, którzy wrócą, pozostaną kalekami – z płucami zajętymi krzemicą, z opuchniętymi wątrobami, półślepi, o twarzach przeżartych sarkomą. Ale ci, którzy przeżyją te pół roku, będą mieli do końca swych dni zapewnione: jedzenie, wodę, burdele, leczenie, niewywłaszczalny spłachetek ziemi, gdzie będą mogli zasadzić drzewo, na którym umrą szczęśliwi.
Etorofu. Populacja 1385, nie licząc pracowników zmianowych.
Inferuno. Populacja 1385, nie licząc pracowników zmianowych.
Iturup. Mieliśmy tu spędzić dobę. Przekazać zmianę, przyjąć zmianę, wyładować żywność i sprzęt i zabrać kontenery z renem, złotem i innymi rzadkimi pierwiastkami.
Nie zamierzałam spędzać całego tego czasu na statku. Planowałam odwiedzić okolice Kurylska, pogawędzić z merem i wykonać pewne polecenie, którym obarczyła mnie matusia i z którego nie udało mi się wywinąć.
Starszy oficer dwa razy przeszedł obok w paradnym mundurze i z krótką szablą, którą w jakimś celu przypiął do pasa, widocznie starając się zrobić na mnie wrażenie. Ale wrażenie robił przede wszystkim na robotnikach, którzy milkli, kiedy się zbliżał, a ledwie się oddalił, zaczynali chichotać i przedrzeźniać jego indyczy chód i końskie zaloty.
O pół mili na północ od nas na morzu zapalały się i gasły zielone światła – była to ledwie widoczna we mgle Enola, niszczyciel Cesarskich Sił Straży Przybrzeżnej, w świetle dnia podobny do ruchliwego śnieżnego charta, a wieczorami przypominający drapieżnego jesiotra z ostro zakończonym pyskiem. On też czekał na poprawę pogody, przeszukiwał mgłę dalekosiężnymi skanerami i szykował się. Nie spotykało się tu piratów, ale zdarzało się, że z Morza Ochockiego znosiło martwe okręty podwodne, z którymi zderzenia nie przetrwałby żaden drobnicowiec, zatapiano je z dużej odległości. Nie wolno narażać renu. Enola była naszym cieniem, co budziło u załogi częste przypływy dumy: w całej flocie niszczyciel był przydzielany tylko dwóm statkom – Kappie i Astrze, osobistemu jachtowi cesarza. Szczególną ekscytację budziło to u oficera Tatsuo, który, jak się zdawało, w każdej minucie dnia i nocy potrafił powiedzieć, gdzie znajduje się okręt, tak jak ja wiedziałam, gdzie jest Sachalin. Tatsuo co chwila popatrywał w stronę niszczyciela, jakby czerpał siły duchowe z mocy próżniowych torped Enoli.
Szczerze mówiąc, dziś po raz pierwszy zobaczyłam ją z takiej odległości. Jest ich tylko pięć – Ticonderoga, MacArthur, Iowa, Robert Lee i Enola, okręty wojenne siódmej generacji. Słyszeli o nich wszyscy, ale mało kto miał okazję obserwować je z bliska, więc niektórzy uważali, że niszczyciele nie istnieją, że to plotki.
Ale Enola naprawdę istniała, patrzyłam w stronę oceanu i co pół minuty przebiegała mi po twarzy kłująca fala jej detektorów. Enola czekała. A mnie znudziło się czekanie i postawszy na pokładzie około pół godziny, zeszłam do siebie, zawinęłam się w pled i zasnęłam. Moja podróż się rozpoczęła.
Obudziłam się wcześnie. Na pokładzie nie było już robotników, rozładunek szedł na całego, wyły syreny żurawi, skrzypiały liny i zgrzytały łańcuchy. Nie było tu już niczego ciekawego, dlatego założyłam plecak i poszłam się przejść. Chyba się uśmiechałam. Tak jest, uśmiechałam się, przecież to był mój pierwszy obcy kraj.
Mer Kurylska przyjął mnie życzliwie. I chociaż w związku z przybyciem Kappy miał mnóstwo pilnych spraw do załatwienia, to jednak odłączył telefon i poświęcił mi godzinę.
Dzień rozpędził poranne chmury, wyjrzało słońce, mer zaproponował, żebym napiła się z nim herbaty na werandzie budynku administracji z widokiem na wulkan i port morski. Usadowiliśmy się w starych głębokich fotelach i przyniesiono nam herbatę na złotej tacy w tak samo złotym serwisie, a i w samej herbacie można było dojrzeć ledwie uchwytne błyski. Słyszałam o czymś takim. No, o tym, że naczelnicy w Terytoriach Północnych to niemal bez wyjątku sybaryci z sekretnym zamiłowaniem do zbytku. Teraz, popijając herbatę, myślałam sobie, że w tych opowieściach jest trochę prawdy. Chociaż metal, z którego zrobiono kubki, aż nazbyt jaśniał, było całkiem możliwe, że mer starał się zrobić na mnie przesadne wrażenie.
Herbata pojawiła się w samą porę – byłam dotąd jakby w oderwaniu i zupełnie nie mogłam wyczuć nowej rzeczywistości, chociaż ta była pod moimi stopami, wokół mnie, oddychała, grzmiała, cuchnęła i wirowała w filiżance jak złota zamieć.
– Nasza produkcja. – Mer z zadowoleniem zadzwonił łyżeczką o filiżankę. – Nawiasem mówiąc, najwyższej próby.
– Złoto? – rzuciłam nieco prowokacyjnie. – Czy jednak elektrum?
– Jak tak można? – Mer udał oburzenie. – Elektrum… No co pani, oczywiście, że złoto. Chociaż nie mogę się pochwalić, że czyste.
– Pallad?
– Odrobina. – Uśmiechnął się. – Złoto, chyba zgodzi się pani, jest samo w sobie…
Mer znów z zadowoleniem postukał łyżeczką w filiżankę, dźwięk był wysoki.
– …złoto to nudny metal. To…
Znów „dzyń-dzyń”.
– To coś lepszego od złota. Pallad, około dwudziestu procent platyny i, rzecz jasna, on.
– Ren.
– Tak, tak, to on. Wydobywamy około tony rocznie… Chociaż złota więcej. Jeszcze herbaty? Mamy ziołową i naturalną, ze starych zapasów.
Poruszył brwiami, żebym miała pewność, że to naprawdę stare zapasy.
– Naturalną, poproszę.
Mer zaczął nalewać, a ja pozwoliłam sobie przenieść wzrok na wulkan i morze. Wulkan zasnuwały beztroskie chmurki, wokół Kappy uwijały się żurawie i ładowarki, morze było spokojne, w oddali, osłaniając wejście do zatoki, zastygła biała strzała Enoli.
– Poinformowano mnie o pani zamiarach – powiedział. – Są niewątpliwie szlachetne. Bardzo się cieszymy, że Departament Etnografii w końcu zdecydował się wysłać inspektora… – Znów poruszył do mnie brwiami i kontynuował: – Spotkanie z inspektorem, który otworzy oczy na naszą sytuację tym ważniakom ze stolicy, to dla nas wielka radość. I bardzo się cieszę, że przybyła do nas akurat pani, młoda, wykształcona dziewczyna z dobrej rodziny. Ma pani całkowitą rację, zaczynając swoją podróż właśnie tu, bo to my jesteśmy przyczółkiem Terytoriów Północnych i faktycznym kluczem do nich. Powiedziałbym nawet wrotami. Bastionem!
Mer zachichotał. Skosztowałam naturalnej herbaty, która faktycznie okazała się nie taka zła, a w każdym razie nie przywodziła na myśl suszonych karaluchów i solonych porostów, jednak woda wyraźnie pochodziła z odsalacza, choć była w miarę twarda, więc pewnie użyto tabletek. Trzeba się przyzwyczajać, na samym Sachalinie pewnie trudno będzie zdobyć czystą wodę, więc lepiej nie gardzić wodą filtrowaną, uzdatnianą czy odsalaną.
– Właściwie nie jestem inspektorem – zaoponowałam, uprzejmie odsuwając filiżankę. – Raczej etnografem i terenową obserwatorką, nie udzielono mi uprawnień inspekcyjnych, moim zadaniem jest odmalowanie ogólnego obrazu. Czy raczej nie tyle ogólnego obrazu, ile impresji, pewnego rodzaju…
– Tak, tak. – Mer kiwnął głową. – Wszystko jasne, czytałem podanie…
Uśmiechał się, a ja widziałam, że nic nie jest dla niego jasne i że właśnie intensywnie próbuje wyczytać, czy naprawdę jestem inspektorem, czy też nie, a może jestem rozpieszczoną, zblazowaną idiotką, która postanowiła rozerwać się w tak dziwaczny sposób; podobno w Tokio znów się takie pojawiły. Futurologia stosowana budziła w merze zaniepokojenie, zbyt była niezwykła.
– Departament Etnografii… – Mer podrapał się łyżeczką w czoło. – Ma… jak się zdaje, szerokie zainteresowania.
– Nadzwyczaj szerokie – potwierdziłam. – Na przykład wyjątkowo interesuje nas skład etniczny ludności wyspy Iturup, a w szczególności jak narodowość robotnika wpływa na wydajność pracy. Rozumie pan, te dane…
Ale mer, rzecz jasna, już nie słuchał. Dodał sobie do herbaty jeszcze jedną porcję erzacu cukru, westchnął i nie słuchając mnie, wygłosił przygotowaną wcześniej skargę: skład narodowościowy jest mu całkiem obojętny, zresztą przypływają tu sami Chińczycy, a co do orientowania się w odmianach chińskich… zasobów, to prosi, żeby go zwolnić z tego obowiązku, trzej Chińczycy rozmawiają i nie rozumieją się nawzajem, przecież każdy to wie. On osobiście nie wykrył korelacji między wyrabianiem normy a pochodzeniem etnicznym robotników i jak już mówił – ma to wszystko głęboko gdzieś. Natomiast nie ma gdzieś tego, że Departament Przemysłu Ciężkiego raz za razem nie przysyła robotników, tylko jakichś niepohamowanych żarłoków, którzy żrą znacznie więcej, niż pracują. Trzykrotnie składał w departamencie wniosek, żeby wszystkich zawierających kontrakt Chińczyków poddawać przymusowej resekcji żołądka, ale jego raporty pozostają bez odpowiedzi, na wyspę przypływają całe drobnicowce żarłoków, a zaopatrzenie z roku na rok jest coraz gorsze. Każdemu robotnikowi przysługują po dwa koncentraty białkowe, jednak w rzeczywistości do odbiorcy trafia tylko jeden, natomiast drugi kapitanowie drobnicowców spisują na straty jako rzekomo zgniłe i sprzedają na czarnym rynku w Jużnym, a braki w wyżywieniu trzeba kompensować solonym dzikim czosnkiem. Również jakość tych koncentratów białkowych pozostawia wiele do życzenia: produkt jest niezbilansowany, jawnie podły, robotnicy i kontyngent inżynierów mają niekończące się rozstroje żołądka (wstyd powiedzieć, ale jego zastępca – czcigodny mistrz Toshi – jest zmuszony korzystać z jednorazowych pieluch, choć już od dawna nie jest małym chłopcem). A w odsalaczach są robaki, należy w nich zmieniać kasety raz na dziesięć dni, ale kaset brakuje, dlatego są zmieniane co trzy miesiące i trzeba dawać robotnikom brudną wodę, przez co robaki lęgną się w ich ciałach. Sytuacja z barbituranami jest wprost katastrofalna, zaraz będzie rok, odkąd przestali je dostarczać, i trzeba rekompensować ich brak zwiększaniem norm produkcyjnych, bo jeśli nie podwyższamy norm, robotnicy zaczynają zbierać się w barakach i głośno dyskutować. Ale przy zwiększonych normach amortyzacja siły roboczej gwałtownie rośnie, w wyniku czego pod koniec kontraktu gwałtownie spada wydajność pracy, a liczba wypadków przy pracy przeciwnie, zwiększa się, zaś w zakładach wzbogacania rud działają skomplikowane urządzenia i jeśli, na przykład, do separatora wpada jakieś chińskie bydlę, to trzeba potem czyścić ten separator przez całą dobę, a brykiety wracają do powtórnego przetworzenia…
Spróbowałam przeciąć ten lament, ale mer mówił dalej i doszedł już w swoich żalach do pogody, która zwykle jest u nich jak na złość, i do szczurów, których jest dużo, ale które jak na złość są niejadalne, do truciciela, który pojawił się w barakach – truje bez żadnej różnicy i sensu, i ciągle nie daje się schwytać, do zwiększanych z każdym rokiem planów wydobycia. Plany rosną, a przysyłany kontyngent zdecydowanie im nie odpowiada! Dochodzi do sytuacji kuriozalnych – czasem przez niskie kwalifikacje… zresztą, co tu dużo mówić, przez głupotę robotników kierownictwo kopalni musi wysyłać swoich pracowników na zwolnione stanowiska. Mistrz Toshi był zmuszony przepracować dwa dni na wulkanie Kudriawyj i teraz ma reaktywne zapalenie stawów.
Na koniec mer jeszcze raz poskarżył się na pogodę, która jak na złość robi wszystko, żeby przeszkodzić w wypełnianiu zobowiązań. Wiatr zrobił się zimniejszy, a nieprzyjemna wilgoć jeszcze bardziej nieprzyjemna i wilgotna; żeby się rozgrzać, wspomniany mistrz Toshi jest zmuszony brać po dwie kąpiele termalne dziennie, od czego wypadły mu włosy i popękała skóra.
– A wulkany? Wulkany się budzą – westchnął. – Aktywność sejsmiczna rośnie z każdym rokiem. Tektonika jest niestabilna, a u nas na trzy sejsmografy działa jeden! Tylko patrzeć, jak wylecimy w powietrze. I to w imię czego?!
Mer powiedział to zbyt emocjonalnie i od razu się zmitygował.
– Ja wszystko rozumiem – poprawił się. – Wszystko rozumiem! Reszta personelu też wszystko rozumie! Silniki nowej generacji, przełom technologiczny, perspektywy, ale niech pani też nas zrozumie, jest nam bardzo ciężko! Bardzo!
– Nie jestem inspektorem – powtórzyłam. – Jestem tylko futurolożką. Departament Etnografii, Katedra Futurologii Stosowanej na uniwersytecie, znajdzie pan to w moich papierach.
Ale mer tylko uśmiechnął się znacząco, dając do zrozumienia, że mogę sobie mówić, co chcę, ale jego nie oszukam, on jest stary wilk i już wielu futurologów widział, i stosowanych, i w ogóle każdych.
– A tsunami?! – spytał żałośnie. – Przecież tego nie da się wytrzymać… Przychodzą każdego roku! I chociaż zrobiliśmy wszystko, żeby zmniejszyć skutki do minimum, to ileż wysiłku nas to kosztowało! A one są coraz wyższe! Nie możemy w nieskończoność podnosić linii brzegowej!
Mer zaczął opowiadać o tsunami, które tak się rozbestwiły, że kiedy zeszłej jesieni mistrz Toshi przeprowadzał inspekcję wałów, niespodziewanie fala zmyła go do zatoki, opił się wody i nabawił przez to wrzodów żołądka, które jest zmuszony leczyć domowymi metodami, a to wzmogło…
Zastanawiałam się z wysiłkiem, po co w ogóle wstąpiłam do mera, to jest, rzecz jasna, nieuprzejmie było nie wstąpić, ale wszystkie te farmazony o tsunami i czyrakach były ponad moje siły. Mer chyba sam to rozumiał, ale nie mógł się już zatrzymać – do końca odgrywał rolę gorliwego urzędnika, zatroskanego dobrostanem powierzonych mu ziem. Trzeba było cierpliwie to znosić. Profesor Oda uczył cierpliwości. Brednie, szaleństwo, znowu brednie, znosić to, słuchać, słuchać, przygotowany mózg znajduje w strumieniu bezsensownego szumu lśniące nuty rozdartej pieśni…
Mimo wszystko nie dało się tego znieść. Mer Iturupu był nie do zniesienia i podejrzanie mocno śmierdział suszonymi kalmarami, tak że musiałam kontrolować mimikę, żeby nie pozwolić twarzy rozlać się w grymasie obrzydzenia. Nie było łatwo, ale wodne duchy się zlitowały – opowiadając o szajkach szabrowników mających zwyczaj kręcić się przy odstojnikach popiołu, mer zakrztusił się herbatą, zaczerwienił i umilkł speszony. Poklepałam go po plecach ze współczuciem i zapytałam, gdzie znajdę eklezję św. Tomasza i jej proboszcza, do którego mam sprawę.
Wydało mi się, że słysząc wzmiankę o eklezji, mer się zasmucił, ale szybko wziął się w garść.
– Pateren Paweł przyprawia nas o ból głowy – powiedział z żalem. – Administracja kopalni wydziela na jego instytucję pewne środki, wie pani, żeby zadbać o tych, którym stan zdrowia nie pozwala wrócić do domu. A on, zamiast przynosić ulgę cierpiącym, tylko miesza im w głowach…
Mer otarł czoło chusteczką.
– Cóż, innego paterena i tak nie mamy – zauważył filozoficznie. – Kto tu przyjedzie oprócz fanatyka? A smutki zawsze potrzebują ukojenia.
Zgodziłam się z tym. Podziękowałam za szczegółowe sprawozdanie i oddaliłam się, tłumacząc brakiem czasu. Mer podarował mi złotą łyżeczkę i wyznaczył urzędnika, który miał mnie odprowadzić do eklezji.
Urzędnikiem tym okazał się bardzo żałośnie wyglądający starszy mężczyzna, wycieńczony i ponury jak otaczający nas krajobraz. Był to najpewniej ten słynny mistrz Toshi, z opuchniętymi knykciami, wystającymi kolanami, łysą brązową głową i chyba faktycznie w pielusze. Po bijącej od niego woni nietrudno było się domyślić, że mistrz cierpiał na liczne dolegliwości i że kurował się za pomocą różnych, również mocno ludowych środków: wrzody żołądka leczył najpewniej alkoholem i, jak się zdawało, trzymał się w kuracji zasady „maści nigdy za wiele”.
Mistrz Toshi i ja włożyliśmy na nasze zwykłe ubrania brudne plastikowe płaszcze i pomaszerowaliśmy drogą wytyczoną wzdłuż morza. Okolica sprawiała przygnębiające wrażenie: to tu, to tam widniały piętrowe baraki, sądząc z wyglądu, zbudowane jeszcze przed wojną, przekrzywione, z przerdzewiałymi ścianami, z podporami z wyłowionych z morza bali i rdzawych szyn. Zamieszkane baraki były nie do odróżnienia od porzuconych – wszystkie dachy pokrywał mech i porosty, okna zasłaniały plastikowe tablice i taśma klejąca, a gdzieniegdzie również kamienie. Obok baraków widniały też inne siedziby ludzkie, poskładane z czego popadło: zdartych opon od ciągników, kabin buldożerów, przewróconych łodzi, drewna dryftowego, przeciętych beczek po ropie.
Między zabudowaniami leżały w nieładzie części rozmaitych maszyn, najprawdopodobniej wykorzystywanych w przemyśle wydobywczym i chemicznym. Kotły, kratownice, koła i tłoki, ogromne, wielkości człowieka i wyższe, przeżarte przez kwas, korozję i ciśnienie, straszne, jakby naprawdę przebywały w inferuno, zresztą może tak właśnie było. Spoglądając na nie, myślałam: co tu się dzieje z ludźmi, skoro nie wytrzymują maszyny?
Zieleni nie było widać mimo pełni lata, tylko gdzieniegdzie spod sadzy i rdzy wyglądała trawa, która sprawiała tu wrażenie ciała obcego.
Nie spotykaliśmy też ludzi. Nikogo. Okolice Kurylska okazały się bezludne i opustoszałe – widocznie wszyscy mieszkańcy skupili się wokół parku przemysłowego i w pobliżu wulkanów; tylko przy jednej konstrukcji, do której kiepsko pasowało słowo „dom”, siedział siwy i na oko zupełnie obłąkany staruszek.
Mistrz Toshi, jak się zdawało, prowadził mnie w nieskończoność wzdłuż brzegu, tylko z rzadka zatrzymując się, żeby zakasłać, przekląć swoje życie i wysławiać mądrość cesarza, i znowu przekląć, ale tym razem już Iturup, napływających Chińczyków, paterena Pawła, groźnego narwańca i szarlatana, który załatwił sobie i swojemu przytułkowi znacznie większy budżet, niż mu przysługuje według wszelkich znanych wykazów.
Nie spierałam się. Nie wiedziałam prawie nic o paterenie Pawle oprócz tego, że kiedyś znała go moja matka. Zorientowałam się też, że jest bardzo wysoki, bo sweter, który miałam mu przekazać, okazał się herkulesowych rozmiarów – jeszcze na Kappie nie wytrzymałam i go przymierzyłam: sięgał mi za kolana.
– Nie ma pani ochoty zobaczyć cmentarzyska wielorybów? – zainteresował się nagle mistrz Toshi, kiedy dotarliśmy do granicy osiedla.
– Po co?
– Oczywiście w celach etnograficznych. Mamy piękne cmentarzysko wielorybów, całkiem niedaleko. Tu, na brzegu morza. W końcu jest pani etnografką.
– Jestem futurolożką.
– Tym bardziej. Powinna pani myśleć o wielorybach.
Nie zaprzeczyłam. Może mistrz Toshi miał rację, może należało myśleć o wielorybach.
– Innym razem – obiecałam. – Na pewno.
– Chodźmy, popatrzymy. – Machnął kulą, nie słysząc mnie. – To największe cmentarzysko wielorybów, następnym razem może je zmyć do morza. Poprzednie tsunami zabrało połowę.
– Muszę się zobaczyć z paterenem Pawłem. Mer powiedział, że zaprowadzi mnie pan do eklezji.
– Na co pani to bydlę pateren Paweł? – Mistrz Toshi skrzywił się z rozczarowaniem. – Nieznośna świnia, proszę mi wierzyć…
– Mam do niego sprawę o charakterze osobistym.
– Jak pani chce. – Wzruszył najwyraźniej jeszcze zdrowym ramieniem. – Ale eklezja… Może lepiej, żeby taka dobrze urodzona dziewczyna tam nie szła, zbierają się tam nie najlepsi… przedstawiciele naszej wyspiarskiej społeczności.
Nie wdawałam się w dyskusje z mistrzem, ale westchnęłam z dezaprobatą i urzędnik musiał mnie jednak zaprowadzić, chociaż wyraźnie nie miał na to ochoty – przez resztę drogi nie przestawał rozprawiać o tym, że eklezja to rozsadnik chorób ciała i infekcji ducha i że gdyby nie pobłażliwość mera, mistrz osobiście dawno już spaliłby tę pluskwiarnię, potraktował gruzy fenolem i zasypał kamieniami.
Przeszliśmy tak około trzech kilometrów, pokonaliśmy nagie wzgórze podobne do łysiny samego mistrza Toshi i w niewielkiej dolinie ujrzeliśmy dymiący potok, a na jego brzegu budynek eklezji.
– To tu. – Mistrz Toshi wskazał kulą. – Nie pójdę tam, może mnie pani nie namawiać, te kamienie są za śliskie. Ma pani płyn do dezynfekcji? Zaraz panią spryskam…
Mistrz Toshi zaczął wyciągać spod peleryny puszkę ze sprejem, ale nie czekałam, aż skończy – owinęłam się szczelniej płaszczem i pospieszyłam w dół po kamiennych stopniach.
Budynek był w całości z drewna dryftowego i przez to wyglądał inaczej niż wszystkie konstrukcje, które tu widziałam. Przypominał kawałek wyschniętego nieobrobionego bursztynu, który z kolei kojarzył się z poczerniałą kością – długa chata kryta darnią, brezentem nasyconym mazutem i licho wie czym jeszcze, pogrążająca się z jednej strony w ziemi, skamieniałość prastarej istoty, która dawno już straciła imię. Przy wejściu, na trójnogu z impregnowanych krzywych żerdzi, kołysał się starannie przez kogoś wyczyszczony spiżowy dzwon.
Ciągle potykając się o kamienie, po chwili zbliżyłam się do budowli i poczułam zapach dymu, który przebijał się przez woń siarki z gorących źródeł i jodu morza. Dym. Palono tu w piecu i gotowano jedzenie. Z budynku dobiegał wysoki nerwowy głos i nieznany głuchy dźwięk, najpierw głos – potem dźwięk, głos – dźwięk, widocznie kazanie, tak właśnie, kazanie.
Oczywiście nie wierzę w Boga. Bajki o tym, jak to Deusu poświęcił się dla ludzi, budzą we mnie lekkie rozdrażnienie, złość rozumnego człowieka; profesor Oda mówi, że prawdopodobnie jest to u mnie genetyczne, przez wiele wieków mój naród wzywał Deusu, ale on odpowiadał tylko pogardliwym milczeniem, i przez to mój naród wpadł w gniew na swojego Boga i zamienił go w bałwana. Mamy sąsiada buddystę, który zbiera stare nakrętki od plastikowych butelek i potajemnie tworzy z nich figurę Buddy. Otóż dla mnie każda wiara to klecenie Buddy z nakrętek na podwórku za domem. A moja matka jest oczywiście wierząca, i babcia też, w ich rodzinie jest to tradycja przekazywana z matki na córkę razem z kolorem oczu i włosów – padać na kolana i wierzyć. Rzeźba wycieńczonego, przybitego do krzyża Deusu wisi w każdym pokoju naszego domu. Dostała się nawet do gabinetu ojca, stoi przy barometrze.
Mama i babcia wierzyły tak mocno, że dla mnie nie została nawet odrobina, w ogóle dla mało kogo zostało. Niemniej zachował się we mnie szacunek do tradycji, widać odziedziczyłam tę cechę charakteru po ojcu, ceniącym w ludziach stałość i lojalność. Dlatego poczekałam, aż głos i powtarzający się dźwięk ucichły, i dopiero potem weszłam do eklezji.
Od razu zrozumiałam, dlaczego pachnie jedzeniem – obok wejścia stała blaszana kadzielnica, w której tliły się węgle posypane drobno zestruganymi wielorybimi żebrami. To z nich bił ten dym o posmaku palonych kości, który tak mnie zmylił. Zrozumiałam też, do czego był ten dym potrzebny – połowa pomieszczenia była wypełniona ludźmi i dym miał podwójne działanie: okadzał obecnych i tłumił brzydki zapach, który się od nich rozchodził. Wypełniający pomieszczenie ludzie mieli na sobie różne ubrania: pomarańczowe strzępy kombinezonów roboczych, łachmany sklecone z plastikowych worków, gumowe bosmanki i inne stroje trudne do identyfikacji. Siedzieli na podłodze, leżeli na podłodze, niektórzy przybrali dziwne pozy – na wpół wisieli, chwyciwszy się ścian, opierali się na laskach i kulach, siedzieli powykręcani w wózkach, byli chorzy, głodni i półmartwi, a niektórzy, jak się zdaje, martwi. Patrząc na tych ostatnich, zdałam sobie sprawę z trzeciego przeznaczenia kadzidła – wzdłuż ścian ciągnęły się liczne nory, z których co chwila wysuwały się niecierpliwe szczurze pyski, a gryzący dym, który słał się po posadzce eklezji, nie pozwalał im rzucić się na swoją zdobycz. A one z przyjemnością skosztowałyby i żywych.
Okazało się, że kazanie jeszcze się nie skończyło – wygłaszający je człowiek klęczał plecami do mnie i mamrotał coś cicho pod nosem. Najprawdopodobniej był to właśnie pateren Paweł, nietypowo dla tutejszych wysoki i barczysty.
Nie ośmieliłam się mu przeszkadzać, stałam nieopodal kadzielnicy, zerkając na ziemię, bo obawiałam się, że szczury nie wytrzymają i rzucą mi się na nogi. A pateren Paweł wciąż przemawiał.
– Tylko nieliczni wzlecą do nieba – mówił. – Tylko ubogich duchem utrzymają niebiosa. Deusu stworzył ten świat w radości, Deusu strącił go w smutek. Tylko cierpiący ciałem zniosą gniew Jego. Tylko ci, w których nie ostygła dusza, usłyszą szept Jego. Deusu jest światłem, jest nadzieją, jest powietrzem, i nie zdąży jeszcze ostygnąć wasze ciało, jak dusze wasze, zmieszane z wiatrem, polecą w Jego lśniące progi.
Myślę, że mało kto go tu rozumiał. Większość po prostu była obecna, trzymali się ostatkiem sił, znajdowali się obok i patrzyli przed siebie gnijącymi oczami, patrzyli na swoje ręce, na swoje nogi, ci, którzy rozumieli, przytakiwali, inni zaś przytakiwali, patrząc na nich.
– Wielu z was upadło na duchu – kontynuował pateren – wielu ogarnęła rozpacz. Wielu nie jest zdolnych do rozpaczy, wielu przepadło, zostali pożarci, tak jak czynnik V przeżarł ziemię północy. Ale wy, którzy jeszcze stoicie, pamiętajcie – gwiazdy znacznie jaśniej lśnią z dna studni! Umrzecie. Niektórzy z was nie przeżyją nawet tego dnia i z ostatnim tchnieniem zstąpią w mrok i milczenie, żeby po nocy, pozbawionej głosów i światła, ocknąć się w Królestwie Niebieskim!
Pateren umilkł. W tej chwili zauważyłam, że nie ma butów. Był boso. Milczał dość długo, pocierał gardło i marszczył brwi, a cała jego pokaleczona owczarnia nie wiedziała, co robić, czekała, co powie dalej. Potem podniósł się z kolan i rzekł:
– No idźcie. I nie zapominajcie patrzeć. Pod nogi też.
Przede mną niespodziewanie ożył drzeworyt średniowiecznego artysty przedstawiający piekło, jego najgłębsze kręgi, dno otchłani, gdzie z czasem opadają rozerwane dusze, które już nawet nie mogą cierpieć. Poruszali się powoli, niektórzy rozciągali każdy swój ruch na kilka drżących segmentów, inni przeciwnie, przemieszczali się urywanymi szarpnięciami, wszyscy głośno i ciężko oddychali, jęczeli i kasłali. Ci z nich, którzy mogli się poruszać względnie swobodnie, pomagali innym, trzymali ich pod ręce, prowadzili i wlekli po podłodze, poza tym wzięli tych, którzy umarli, i wynieśli ich ze sobą, zwalniając miejsce. Profesor Oda byłby podekscytowany. Więcej, na pewno wpadłby w zachwyt na widok tej makabry i ruszyłby za wszystkimi tymi Chińczykami, żeby napatrzeć się na nich do woli.
Pateren mnie zauważył. Myślę, że zauważył mnie wcześniej, ale nie dał tego po sobie poznać, lub może obserwował mnie jak ja jego. Wszyscy wyszli, w eklezji pozostał tylko pateren i dziwna kobieta z maską spawalniczą na twarzy, chociaż mógł to też być mężczyzna, trudno się było zorientować. Właściciel maski przyniósł skądś niskie krzesło z trzema nogami, a pateren usiadł na nim z ulgą i uśmiechnął się. Podeszłam bliżej.
– Witaj, Lilak – powiedział.
– Ale…
– Nie dziw się – machnął ręką – zbyt często będziesz musiała się dziwić, zachowaj w sobie tę cechę, nie zużyj jej za szybko.
– Dobrze – zgodziłam się. – Ale…
Człowiek przyniósł miednicę z parującą wodą i postawił ją na podłodze przed paterenem.
– Jesteś podobna do matki – wyjaśnił. – Jesteś bardzo podobna do matki – oczy, włosy… Dawno nie widziałem takich oczu.
Włożył stopy do miednicy, skrzywił się.
– Przyłącz się – zaproponował pateren. – To bezpieczne. I zdrowe. W każdym razie przyjemne.
Odmówiłam. Nie zamierzałam trzymać nóg w tej samej misce z gorącą wodą, w której obcy moczył swoje, nawet jeśli należały do dawnego znajomego mojej mamy.
– Przyłącz się – powtórzył, teraz już po rosyjsku. – Proszę.
Na mojej twarzy po raz kolejny odmalowało się zdziwienie i pateren to oczywiście zauważył.
– Nie, nie. Nie patrz tak na mnie, jestem Japończykiem. Ale jeszcze pamiętam… Tak, pamiętam. I pamiętam twoją matkę. Więc możemy porozmawiać, jeśli chcesz. Pamięć to jednak zdumiewająca rzecz…
Wyciągnął rękawy górniczej kurtki, włożył w nie ręce i skrzyżował je na piersi. Pierwszy znający rosyjski człowiek, którego słyszałam, jak mówi. Oprócz matki, rzecz jasna, i oprócz babci. Mówił z wyraźnym akcentem, ale jednak mówił.
– Gorąca woda to jedyne, co ta ziemia daje za darmo – wyjaśnił. – Nie wolno jej pić, ale ogrzać kości można. Pewnie dlatego jeszcze się trzymam. Spróbuj.
Pateren przysunął miednicę bliżej i kazał przynieść krzesło; usiadłam na nim, ale nie zamierzałam grzać nóg, chociaż on ze wszystkich sił demonstrował, jakie to cudowne, przymykał oczy, cmokał i rozwiewał parę unoszącą się nad miską; woda była wyraźnie gorąca, bo co chwila wyjmował z niej stopy i stawiał je na brzegu miednicy. W końcu pateren Paweł wyjął nogi z miski, poruszał czerwonymi palcami i puścił do mnie oko, uparcie namawiając mnie, żebym też poddała się temu zabiegowi.
– Dziękuję, innym razem – odparłam i zaczęłam zdejmować plecak. – Mam do pana sprawę. Mama prosiła…
Pateren znów włożył nogi do miednicy, istota w masce spawalniczej stała nieopodal, nie ruszając się i, jak się zdaje, nie oddychając. Z miski uniosła się para, jakby woda w niej była zimna, a stopy paterena przeciwnie, zbyt gorące, woń siarki znów przybrała na sile, przebijała już zapach palonych kości.
– Gorąca woda to znak dla nas – odezwał się Paweł – że nawet w najgorszy ziąb dane nam będzie ciepło pocieszenia. Ciemność to tylko niższa miara światła, rozprasza ją najsłabsza iskra. Ogrzej nogi, Lilak.
Maska spawalnicza potwierdziła kiwnięciem głowy, a mnie trochę to rozzłościło i nie wytrzymałam:
– Wszystko, co pan mówi, to nieprawda. Dlaczego pan ich oszukuje?
– Nic podobnego. – Pokręcił głową. – Ja ich nie oszukuję, daję im nadzieję w ich ostatniej godzinie. I kto wie…
Uśmiechnął się szerzej i zobaczyłam, że nie ma zębów, same różowe dziąsła, a mimo to udawało mu się mówić dość wyraźnie.
– Nadzieja. – Uśmiechnęłam się. – A gdzie pan tu widzi nadzieję? W siarkowym wrzątku, śliskich kamieniach i suszonych wodorostach? W kąpielach gorczycowych?
– W naszych sercach – odparł. – I niewątpliwie w renie.
Pateren przeszedł na japoński.
– No tak, ren… – Uśmiechnęłam się. – Wie pan, tam, na wzgórzu, czeka na mnie mistrz Toshi, godny człowiek w pielusze. Nie widziałam w nim żadnej nadziei.
– Ren, gwiezdna miedź… – mówił, jakby mnie nie usłyszał. – To przekleństwo i nadzieja ocalałej ludzkości. Każdy jego gram kosztował dwadzieścia tysięcy dusz, które runęły w otchłań. I cena będzie rosnąć dzień za dniem, godzina za godziną, to cena, z którą będzie się trzeba pogodzić. Ale to też nadzieja, oczywiście, nadzieja. Był tu, kiedy nie było jeszcze niczego oprócz wrzącego gazu, kiedy nasza Ziemia przypominała malinową kroplę płynącą przez jaśniejący eter…
Pateren umilkł, zakasłał, wyjął nogi z wody i od razu podano mu walonki. Paweł skulił się, natychmiast podano mu blaszaną puszkę i długo wypluwał do niej flegmę, a w przerwach opowiadał, głównie o tym, co zawsze, lśniącym i grzmiącym, o tym, jak Deusu Kirisito ukaże się nam po raz drugi w ogniu i blasku swej wściekłości, on i wszystkie jego jaśniejące zastępy – pateren nie ma wątpliwości – będą zakuci w lśniące renowe pancerze, zobaczysz, z pewnością to zobaczysz, Lilak. Ludzie pracujący w zakładach wzbogacania rudy przesiąkają renem i choć żyją podle i nędznie, ich ciała noszą w sobie iskrę stworzenia…
Patrzyłam na niego z niepokojem, myśląc o tym, że profesor Oda miał, rzecz jasna, rację – nigdzie nie spotkamy tak niezwykłych ludzi jak tutaj. Wyprawa ledwie się zaczęła, a pateren Paweł już pluł do puszki czarnym płucnym błotem i opowiadał o żaglach słonecznych kliperów, które wcześniej czy później przesłonią niebo, lada chwila, trzeba czekać i nie zapominać o moczeniu nóg.
Westchnęłam i obejrzałam się za siebie.
– Nie martw się – uspokoił mnie pateren – nie jestem obłąkany, chociaż wielu chce mnie tak przedstawiać. I nie stałem się poganinem ani nie czczę Wulkana. Ale jest w tym jednak szczypta prawdy, jak możesz nie rozumieć?!
Te ostatnie słowa prawie wykrzyknął i natychmiast wyciągnął do mnie puszkę, do której z jakiegoś powodu zbierał swoją plwocinę, ale widząc moje obrzydzenie i wątpliwości, dodał:
– Zrozum, być może to właśnie jest przepustka do Królestwa Niebieskiego!
– Wątpię – powiedziałam. – Bardzo…
– Przecież to plan! Droga! Już dawno ją ujrzałem! Przebić sklepienie niebieskie i przypomnieć Mu o nas! Tylko tak! On lubi, kiedy się go zadziwia.
Uśmiechnęłam się. To jednak wariat, mama uprzedzała.
– Proszę.
– Popatrz! No popatrz! Gwiezdna miedź!
Podał mi na dłoni niewielki kawałek mętnego białego metalu, kształtem przypominający belemnit, z barwy zupełnie niepodobny do miedzi. Cyna, może ciut bardziej błyszcząca.
– Bez obaw, nie jest toksyczny – uspokoił mnie. – Toksyczne są substancje, za których pomocą się go wzbogaca, to jest metal w stanie związanym… Ciężki, chyba cięższy od złota, i gęsty.
Przecież jest drogi, za ten kawałek pateren mógłby… wrócić do domu. Wrócić do ludzkiego życia. Wrócić.
Mama była w nim kiedyś zakochana. Kiedyś był socjologiem. Zresztą co za różnica? Mógł studiować sztukę starożytną albo historię, albo lingwistykę. A teraz, jak się zdaje, wierzy w bliskie nadejście nieba i w gwiezdną miedź.
– A ty, jak widzę, nie wierzysz. – Uśmiechnął się. – Rozumiem cię, w naszych czasach jest to trudne, czasem niemożliwe. Ale to nic. Z początku nie wszystkim się udaje… Dziękuję ci.
Wstał z krzesła i poczłapał boso do wyjścia, rozmawiając po drodze sam ze sobą. Drzwi w eklezji nie przewidziano, Paweł stanął w progu.
– Czuję wdzięczność dla twojej matki, że cię przysłała, jesteś cudem, radością mych oczu. Mroźna północ jest blisko, każdy dzień jest pełen okrutnych cudów, widzę je wokół… ale ty tego nie rozumiesz…
Wyjęłam zawiniątko z plecaka, rozwinęłam papier. Sweter, czerwony. Pateren Paweł nagle gwałtownie wyrwał mi sweter i zaczął go wkładać, pospiesznie, gorączkowo, jakby bał się, że zechcę mu go odebrać. Naciągnął go prosto na kurtkę i usiadł na progu z wyciągniętymi nogami, dalej mamrotał, w kącikach oczu pojawiała się katarakta. Starał się mruganiem pozbyć zaćmy i szeptał z głową wciśniętą w ramiona:
– …cel wszystkiego, Alfa i Omega, z każdego, kto przepracował pół roku na Kudriawym, można wyciągnąć pół grama… On osadza się w płucach, zresztą tak jak i złoto. Administracji nie opłaca się, żeby wracali do domu, opłaca im się, żeby zostawali tu i dogorywali w tej dziurze przez ostatnie parę lat. Potem trupy wsadza się do parownika… No, dalej idzie łatwo, rozumiesz, Lilak, rozumiesz przecież, każdy zostanie zważony i uznany za zbyt lekkiego lub zbyt ciężkiego, kiedy ma w płucach pół grama, rozumiesz – pół grama!
Ci, którzy przychodzili go słuchać, wchodzili po schodach i powoli niknęli za wzgórzem, jak śmieciowa gąsienica, jak macka martwej ośmiornicy, koszmar żony rybaka.
Pateren skulił się nagle na wzmagającym się wietrze, a ja podałam mu sztabkę. Popatrzył na mnie, rozpoznał, popatrzył na swoje ręce w swetrze, wziął sztabkę.
Chyba doszedł do siebie.
– O ile rozumiem, władze wyspy nie są zainteresowane wysyłaniem robotników z powrotem do Japonii?
– Nie są. – Kiwnął głową. – To nieopłacalne, robotnicy są materiałem jednorazowego użytku. To mnie właśnie przeraża… Wiesz, niektórym zaczynają świecić się oczy…
– Ale przecież nie wolno nikogo zatrzymywać siłą – powiedziałam. – Robotnicy zawierają oficjalny kontrakt, który przewiduje powrót i zniżki…
Pateren machnął ręką.
– To wszystko prawda, ale… po czterech miesiącach w strefie przemysłowej wielu nie może opuścić wyspy. Powiedziałem „wielu”, ale w rzeczywistości jest ich większość. Spójrz na nich. – Wskazał palcem w ślad za odchodzącymi. – Spójrz. Połowa z nich robi pod siebie. Druga połowa nie jest w stanie samodzielnie jeść. Inni nie pamiętają, kim są i po co. Nikomu nie są potrzebni. Może i żyją fizycznie, ale ich dusze są chore, w każdej jest po pół grama…
Pateren umilkł. Spostrzegł się w porę i przeniósł wzrok na mnie. Jakby zasnął z otwartymi oczami, odleciał do swojego czwartego nieba. A potem hop – i ocknął się, i znów jest tutaj, tylko nogi mu zmarzły.
– Nie smuć się – powiedział. – Nie smuć się, twoja matka nie lubiła się smucić. I idź swoją drogą, to najważniejsze – idź, idź.
– Ale jak…
Pateren Paweł chwycił moją rękę i niespodziewanie ją pocałował:
– Karafuto… Karafuto nie jest nikomu potrzebne i nikogo nie interesuje, po co ono tobie?
– Departament Etnografii sądzi inaczej – zaoponowałam; zbił mnie z tropu tym pocałunkiem, stary schorowany psychopata. – Przypuszcza się, że zbadanie sytuacji w południowej części wyspy pozwoli położyć fundamenty pod dalszy rozwój przemysłu i rekultywacji gleby. Oprócz tego moja misja ma cele humanitarne: zbadanie sytuacji zesłanych katorżników, warunków, w jakich żyją więźniowie i okoliczni mieszkańcy, w celu dalszej humanizacji…
– Tak, tak – zgodził się pateren. – Złagodzenie obyczajów, to zawsze ważne. Myślę, że wszystko ci się uda.
Uśmiechnął się i z jakiegoś powodu odechciało mi się z nim spierać, tym bardziej na temat złagodzenia obyczajów. W ogóle go nie rozumiałam, zawsze tak się dzieje, kiedy próbujesz się porozumieć z szaleńcem.
– Jestem właściwie tylko obserwatorką. Moim zadaniem nie jest cokolwiek zmieniać, w mojej mocy jest tylko pokazanie społeczeństwu… pozbawionego uprzedzeń obrazu.
– A ja chyba się domyślam, po co się tam wybierasz. – Pateren podciągnął sweter do podbródka. – To szlachetne dążenie, tak, widzę… Spojrzeć im w oczy, tak, to szlachetne. Dzielna z ciebie dziewczyna, ale nie wyobrażasz sobie, co tam jest…
Wzruszyłam ramionami; oczywiście, że nie wyobrażałam sobie, co tam jest, na tym polegała moja przewaga. Świeże spojrzenie.
– Tam jest piekło – powiedział. – Iturup z jego siarką, koksownikami i żywymi trupami to tylko przedsionek inferuno. Tam jest piekło. Całym sercem życzę sobie, żebyś wróciła do domu, ale ty nie wrócisz. Tak jak nie zawrócisz. Niech Bóg cię strzeże.
Uczynił przede mną znak krzyża, a potem objął mnie i przez jakiś czas nie wypuszczał, tylko trzymał głowę na moim ramieniu; miał gorącą głowę, czułam to przez grubą skórę makintosza.
– Idź – powiedział po chwili. – Idź, pogoda się psuje, a ty musisz zdążyć.
Chciałam mu powiedzieć, że mama prosiła mnie, żeby przekazać…
– Spiesz się, Lilak, a ja pójdę uderzyć w dzwon.
I jakoś tak wyszło, że nagle znalazłam się na kamiennych schodach i ruszyłam nimi w górę, krocząc po płaskich stopniach, ale nie doszłam daleko, bo nagle usłyszałam, jak woła mnie pateren, więc zatrzymałam się i obejrzałam za siebie. Tamten podbiegł do mnie i zaczął zdejmować sweter.
Spróbowałam go powstrzymać, ale pateren niespodziewanie się wzburzył: zaczął mówić niezrozumiale, przeskakiwał z japońskiego na rosyjski, żuł i przegryzał słowa i już wcale nie rozumiałam tego mamrotania. A on ściągnął z siebie sweter, zwinął go i podał mi. Nie zrozumiałam dlaczego, powtarzałam wciąż i wciąż, że to prezent, ale Paweł nie słyszał, nalegał, podsuwał mi ten nieszczęsny sweter i kiedy nagle zapłakał, w końcu go wzięłam. Błyskawicznie się uspokoił i poszedł do siebie, a ja stałam oparta o kamień i nie rozumiałam. Dlaczego oddał?
Pogoda faktycznie zaczęła się psuć, do tego od strony wulkanów szybko zbliżała się chmura i coś mi mówiło, że lepiej się pod nią nie znaleźć. Weszłam po schodach, a za moimi plecami zabrzmiało dzwonienie, i kiedy się obejrzałam, zobaczyłam, jak pateren Paweł bije jak szalony w dzwon okrętowy.
Nie wiem, czy to z tego, czy z jakiegoś innego powodu, ale chmura ostatecznie nie przewaliła się przez wzgórze, chociaż czekający na mnie mistrz Toshi denerwował się, palił kalafonię w naparstku, odganiając od siebie zapach, który unosił się nad kamieniami po tym, jak minęli go parafianie Pawła. Mistrz był zmęczony, obawiał się deszczu, ale widocznie pateren bił w swój dzwon za dobrze – chmura zawisła nad wzgórzem i postrzelała błyskawicami, po czym zawróciła. I na ten widok Toshiemu poprawił się humor, mistrz przekonał mnie jednak, by odwiedzić cmentarzysko wielorybów, a ja nie pożałowałam, że uległam jego namowom.
Ekosystem wyspy Iturup pozostawał w statycznie zgnębionym stanie: na lądzie praktycznie nie było roślin sięgających wyżej niż do kolan, pas przybrzeżny był martwy, powierzchnię wody pokrywała mętna szara piana, sama woda… właściwie nie woda, ale ciecz, substancja składająca się ze ścieków z kolektorów stacji wzbogacania rud i zbiorników osadów, z odpadków, popiołu i kwasów, z beczek, butelek i skrzyń, falowała z mechanicznym odgłosem i roztaczała woń amoniaku. Powietrze było tu puste; ani mewy, ani rybitwy, ani inne skrzydlate istoty nie upiększały go swoimi głosami i ruchem, zresztą głupio było przypuszczać, że ptaki przetrwały właśnie tutaj, na peryferiach. Poza tym jedyne pierzaste stworzenie, jakie w życiu widziałam, to leciwa gęś w Cesarskim Zoo w Tokio, a i ona, gwoli sprawiedliwości, została kiedyś zreplikowana, periodycznie umierała na raka i z tą samą częstotliwością była wskrzeszana przez magików Cesarskiej Akademii Medycznej; w ciele gęsi znajdowało się siedem implantów, ogólnie jednak ich udział nie przekraczał czterdziestu procent, co pozwalało uznawać gęś za żywą. Czasem nawet trochę latała.
Na wszelki wypadek zapytałam, czy nie obserwowano tu jakimś cudem ptaków, na co mistrz Toshi odpowiedział, że ostatniego widział, kiedy miał siedem–osiem lat i mieszkał w Wakkanai. Jego ojciec trudnił się noszeniem drewna, a on pomagał mu w miarę sił. Pewnego razu oprócz drewna morze wyrzuciło na brzeg martwego nura i ojciec, obawiając się, że obwinią ich o zabójstwo ptaka, kazał małemu Toshiemu milczeć i zakopał truchło w pasie przyboju. Od tamtej pory mistrz Toshi nie widział ptaków, za to cmentarzysko wielorybów mają wybitne, o tu, niedaleko.
Cmentarzysko wielorybów mnie nie rozczarowało. Na stosunkowo niewielkim fragmencie plaży morze zebrało, według moich obliczeń, około pięćdziesięciu martwych wielorybów, to jest ich szkieletów. Wyglądały jak w starych powieściach o zapomnianych krainach i zaludniających je psiogłowcach: wygładzone przez wiatr, stoczone przez deszcze i wybielone przez słońce, kości i czaszki morskich olbrzymów leżały na czarnym piasku i nie robiły niczego; na widok szczątków mistrz Toshi poczuł wzruszenie i zaczął szczegółowo opowiadać o tych szkieletach jak o swoich przyjaciołach.
Jego nieoczekiwane podniecenie było tak wielkie, że zrezygnowałam z przerywania mu i chodziliśmy po cmentarzysku przez jakieś dwie godziny, w ciągu których mistrz Toshi opowiadał o gatunkach wielorybów, o ich wieku, o tym, że tu mamy kaszalota, a tu orkę, a ten płetwal umarł na nowotwór kręgosłupa. Pod koniec naszej wycieczki mistrz usadowił się na ogromnej czaszce i wyznał, że marzy o tym, by jak najszybciej umrzeć i zostać wrzuconym do morza, chce, żeby ryby i kraby objadły jego bezsensowne ciało i oczyściły jego istotę, i żeby fale wyrzuciły jego szkielet właśnie tu, na tę pradawną plażę, aby leżał obok tych kości, przecież on, mistrz Toshi, ceni sobie odosobnienie, samotność to dla niego niewątpliwa rozkosz, tak właśnie powiedział.
Ogłosiwszy to, mistrz Toshi haniebnie stracił twarz – zaczął płakać i mamrotać o tym, że w jego marzeniach nie ma żadnych nadziei i złudzeń, bo mer nie spełni jego pośmiertnego życzenia, mer pogrążył się w defraudacjach i korupcji, ma na to niezbite dowody, spisał je w zeszycie…
Mistrz zaczął grzebać w ubraniu i po chwili w jego ręku ujrzałam opasły brudny notatnik w czerwonym kolorze, wyciągnął go w moją stronę. Nie chciałam go przyjąć, ale wcisnął mi go prawie przemocą, zapewniając, że w notesie jest dość dowodów, żeby usunąć mera i przekazać w ręce sprawiedliwości, że prawda musi zatriumfować.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko obiecać, że przekażę władzom departamentu notes wraz z ukrytą w nim palącą i bolesną prawdą. Po tych słowach mistrz Toshi uspokoił się i w drodze powrotnej przeważnie milczał, dopiero w porcie nie wiedzieć czemu znów się rozkleił, zaczął pociągać nosem i pod koniec też podarował mi złotą łyżeczkę.
W ten sposób wróciłam na Kappę w drugiej połowie dnia i przegapiłam tym samym załadunek starej zmiany, co zwolniło mnie z konieczności oglądania robotników, którzy przepracowali swój długi kontrakt na Kudriawym i w innych zakładach wyspy Iturup.
Po powrocie starszy oficer zaproponował mi rozgrzewającą herbatę z suszonych grzybów mun, ale odmówiłam: potrzebowałam czasu, żeby lepiej zrozumieć to, co zobaczyłam i usłyszałam. Ułożyłam się na koi i zaczęłam myśleć. Byli niemłodzi, niezdrowi, mieli ciężki oddech i słabe nerwy, chociaż to może przez starość, z wiekiem ludzie robią się płaczliwi i sentymentalni, sam profesor Oda czasem taki był, a czego można się spodziewać po ludziach, którzy mają w płucach półtora grama… nie, pół grama migotliwej gwiezdnej miedzi.
Zamknęłam oczy i z jakiegoś powodu od razu zobaczyłam paterena Pawła; stał tam, tuż przy eklezji, i bił w dzwon, a na paterenie płonął czerwony sweter, który widziałam z daleka, przy czym widziałam też, że ten sam sweter leży na fotelu w mojej kajucie, i jednocześnie obserwowałam, jak moja mama siedzi przy piecyku i robi ten sweter na drutach, pewnie to dlatego zdałam sobie sprawę, że to sen. W tym śnie była jeszcze woda i ptaki, nie wiem jakie, w końcu bym je dojrzała, ale wtedy ktoś zaczął krzyczeć. Krzyczał długo, z okropną zwierzęcą natarczywością, a ja wciąż starałam się uczepić swojego spokojnego snu, ale rozumiałam już, że to niemożliwe, że niedługo się obudzę; kiedy krzyki ucichły, obudziłam się i wyjrzałam na korytarz.
Przy kajucie mojego sąsiada katorżnika stało trzech ludzi: marynarz, supercargo i starszy oficer. Marynarz i supercargo palili papierosy, a starszy oficer zapisywał coś w czarnym notesie. Okazało się, że Inu popełnił samobójstwo. Nie wiedziałam, jak na to zareagować, i powiedziałam chyba, że mi przykro.
Starszy oficer machnął ręką, konstatując, że tak będzie mu znacznie lepiej.
– Handlował parasolami – oznajmił z pogardą – galanterią i plecionymi meblami. A potem zabił młotkiem swoją żonę i jej matkę. Tak czy inaczej, nigdy nie wróciłby do domu. Dla niego to lepiej, na katordze nie lubią żonobójców. Poza tym płynął do Czystego Powietrza, więc nie ma w tym nic dziwnego.
Zapytałam dlaczego, a oficer odpowiedział, że ci, których wysyłają do Czystego Powietrza, nierzadko wolą nie przeciągać sprawy i kończą ze sobą jeszcze po drodze na wyspę, kiedy tylko dowiadują się, dokąd mają trafić. Spytałam, czy najcięższym więzieniem Sachalinu nie są Trzej Bracia, przecież to o nim krążą najstraszniejsze pogłoski, to właśnie Trzech Braci otacza mnóstwo legend, fantazji i domysłów; słysząc to, starszy oficer tylko się uśmiechnął.
Zrozumiałam też, skąd przezwisko Inu. W ścianie kajuty tkwił hak, do którego przymocowano łańcuch. Łańcuch owijał się wokół szyi katorżnika, to właśnie on wykręcił w bok jego głowę. Obok na podłodze stała metalowa miska, w której raz dziennie podawano więźniowi jedzenie.
Jego śmierć nie zepsuła humoru ani oficerowi Tatsuo, ani pozostałym członkom załogi, przeciwnie, wywołała wśród nich pewne ożywienie. Zgodnie z regulaminem należy wrzucić zwłoki do katalizatora, ale bosman z drugim oficerem, wypełniwszy najpierw odpowiednie papiery i zameldowawszy kapitanowi o przeprowadzeniu sanityzacji, znieśli ciało do ładowni, gdzie wsadzili je do skrzyni z solą. Na moje pytanie, po co im to potrzebne, oficer odpowiedział, że po przybyciu na Sachalin wymienią trupa u Koreańczyków za ekstrakt z borówek – środek leczniczy, za który po powrocie do domu można uzyskać ładną sumkę. O ile zrozumiałam, ukrywanie trupów jest częstą praktyką, bo zgodnie z tym, co mówił oficer, zawsze mają w skrzyniach kilku nieboszczyków na wymianę. Kiedy zapytałam, po co Koreańczykom trupy, bosman i starszy oficer roześmiali się, po czym ten drugi poradził mi, żebym nie zaprzątała sobie głowy bzdetami, samobójstwa zdarzają się przy każdym rejsie w liczbie dwóch sztuk, a czasem i częściej, więc nie warto o tym myśleć, zamiast tego lepiej odpocząć, a trupy niech pójdą do trupów. Wróciłam do swojej kajuty, ale ostatecznie nie udało mi się zasnąć – leżałam i patrzyłam za okno. Opuściliśmy Kurylsk późnym wieczorem, zdążywszy wypłynąć w morze przed zapadnięciem zmroku, zanim z wulkanów zaczął spełzać smog i nocny mrok całkowicie pochłonął wyspę.
Nie wiem, jak to się mogło stać, ale udało mi się powtórnie przespać pokonywanie Cieśniny La Pérouse’a.
Oglądając wyspę z góry, starałam się wyobrazić na niej siebie.
Profesor Oda, korzystając z kontaktów, które pozostały mu z czasów służby w siłach samoobrony, zdobył stary atlas wydany jeszcze przed Wojną. Naturalnie bez stopki redakcyjnej, ale zdjęcia były niewątpliwie przedwojenne – po Wojnie i zniszczeniu floty satelitów kartografia cofnęła się o stulecie i wszystko wskazywało na to, że w dającej się przewidzieć przyszłości nie wróci na dawny poziom, tak więc te mapy to najlepsze, co udało się znaleźć.
Mapy rzeczywiście były dobre; uzbrojona w lupę usadowiłam się w fotelu na werandzie i studiowałam wyspę na zdjęciach w rozdzielczości N przez wypukłe, ciepłe, lekko zażółcone ze starości i przesiąknięte wonią tytoniu szkło powiększające i obserwowałam życie w formie, w jakiej istniało wiele lat temu.
Wyspa Sachalin była zielona i pokryta siatką dróg, patrzyłam z góry na słoneczne miasta, odświętne ulice z powiewającymi flagami, samochody z ludźmi spieszącymi się do swoich pilnych spraw, dzieci spacerujące z balonikami, na rzeczki, mosty, na rozgrzane dachy, na rozległe place, na ryby, od których roiło się w rzekach i strumieniach, tysiące i miliony ryb dążących do życia i do śmierci.
Tam, w dole, pod wypukłym szkłem lśniło lato. Na placu podobnym do krzywej gwiazdy, na szerokiej polanie wśród jaskrawych czerwonych kwiatów wypoczywali ludzie, niektórzy siedzieli, inni leżeli i czytali książki, niedaleko błękitniał staw, a wokół nich biegły tory kolejowe. A obok kwitnących krzewów dzikiej róży na czerwonym kraciastym kocu leżała dziewczyna i osłaniając dłonią oczy, patrzyła w niebo. Zdjęcie było ostre i wyraźne, widziałam jej twarz, wydawało mi się, że pokazuje język.
Studiowałam atlas i plany, mierząc odległości, wczytując się w rosyjskie nazwy i porównując je z japońskimi na starych i nowych mapach. W miejsce zatopionego w nurtach atomowej Lete Obwodu Sachalińskiego dawno już przywrócono prefekturę Karafuto, ale tej nazwy używa się wyłącznie w oficjalnych dokumentach i na akademickich mapach. W praktyce większość miejscowości na Terytoriach Północnych zachowała nazwy sprzed Wojny. Szczerze mówiąc, zawsze mnie ciekawił ten paradoks, próbowałam wyjaśnić przyczyny tego toponimicznego skrzywienia, ale bez wyraźnego rezultatu, każda wersja miała jakiś defekt.
Ojciec mówił, że wszystko jest jasne: po Wojnie Japończycy nie musieli dowodzić praw do Terytoriów Północnych i zainteresowanie tą kwestią osłabło, aż w końcu cesarz podjął decyzję o zachowaniu wszystkich dawnych toponimów jako lekcji historii, przypominającej o przemijalności wszystkiego, co istnieje. Cesarz, kiedy przedłożono mu projekt zmiany nazw, niby to się uśmiechnął i powiedział, że póki żyje choć jeden Rosjanin, nazwy zostaną zachowane.
Mama twierdziła, że to przez poczucie historycznej winy. W pierwszy dzień Wojny Rosja osłoniła Japonię, przechwytując po starcie rakiety balistyczne Kim Un Yuna i niszcząc pociski pozostające w silosach i na platformach startowych. Po Tygodniu Ognia, który unicestwił europejską część Rosji, zachodnią Syberię, Chiny i Amerykę Północną, po tym jak na kontynencie wybuchła epidemia mobilnej wścieklizny, Japonia ogłosiła izolację i w ciągu trzech miesięcy siły samoobrony w samej Cieśninie Tatarskiej spaliły i posłały na dno około pięciuset statków pod rosyjską banderą. Kiedy zaś wścieklizna ogarnęła całe wybrzeże, terytorium Kraju Chabarowskiego było sanityzowane z użyciem broni jądrowej i chemicznej. Według najskromniejszych szacunków zginęło wtedy około ośmiu milionów ludzi, nie licząc Chińczyków. Na pamiątkę tych wydarzeń i żeby nie złościć duchów, zachowano rosyjskie nazwy miast, rzek i wysp, a wszystkim rosyjskim uchodźcom, którzy przeżyli Wojnę, zwiększono racje żywnościowe. Według danych naszego departamentu obecnie na terytorium Cesarstwa znajdowało się jakichś siedemnastu etnicznych Rosjan. Wszyscy zamieszkiwali wyspę Sachalin.
Mój kolega, inżynier z działu skanowania urządzeń w firmie Yasuda, objaśniał tę toponimiczną sprzeczność nieco inaczej, bardziej w duchu średniowiecznych romansów: ojciec obecnego cesarza, wówczas jeszcze następca tronu książę Yasuhito, w czasie gdy służył w wojsku, rzekomo spędził osiem lat w bazie sił samoobrony w zatoce Aniwa. Na Sachalinie żyło wtedy jeszcze stosunkowo dużo Rosjan, którzy na początku Wojny uratowali się z kontynentu, i książę miał się zakochać w dziewczynie o mieniu Ania, córce poległego generała gwardii. Ale Ania umarła, nie doszła do siebie po wszystkich potwornościach, które przeżyła jej rodzina w czasie Rzezi Amurskiej dokonanej przez dezerterów z Koreańskiej Armii Ludowej. Książę, który został później cesarzem, na pamiątkę swojej ukochanej polecił zachować rosyjskie nazwy na Sachalinie. Nawiasem mówiąc, to właśnie od księcia Yasuhito i jego „Prawa o wyłączeniu” lekceważący i nieco pogardliwy stosunek do Koreańczyków stał się normą w naszym społeczeństwie: nikt bez szczególnej potrzeby nie zniży się do bezpośrednich kontaktów z Koreańczykiem; przebywając w towarzystwie Koreańczyka, większość poddanych cesarza czuje dyskomfort i ma ochotę się oddalić. W wielkich miastach istnieją nawet towarzystwa pogardy dla Koreańczyków utrzymujące się wyłącznie z dobrowolnych wpłat.
Nie można też nie wspomnieć o teorii słynnego antropologa Isamiego Kato ogłoszonej na jubileuszowej trzydziestej konferencji Cesarskiej Akademii Nauk. Profesor Kato przekonywał, że zachowanie dawnych nazw na Terytoriach Północnych to nic innego jak przejaw swego rodzaju magii ochronnej. Północne wyspy może i wchodzą obecnie w skład Wielkiego Katastru jako rdzenne tereny, ale nie zostały dotąd włączone do metafizycznej przestrzeni Cesarstwa, ponieważ prefektura Karafuto nie została przyłączona w należyty sposób – nie zdobyto jej dzięki potędze wojska, nie zagarnięto dzięki sile gospodarki, nie wcielono dzięki sprytowi dyplomatów. Przypadła im w udziale bez wysiłku, bez widocznego poświęcenia, jako odprysk wielkiego kraju, a zatem w sensie sakralnym nie może być pełnowartościową własnością cesarza. Są to terytoria graniczne, wyłudzone i nierdzenne, które nawet geograficznie znajdowały się na granicy między Japonią, podtrzymującą płomień cywilizacji, a kontynentem pogrążonym w otchłani chtonicznego chaosu. Stąd wynika pewna instynktowna niechęć, by nadawać (czy nawet przywracać) tym ziemiom japońskie nazwy; cesarz jest jak zawsze mądry i patrzy w przód, patrzy znacznie dalej niż my, niech żyje Restauracja.
Nawiasem mówiąc, gdy profesor Kato, dostojny sędziwy mistrz, dowiedział się, że jednak udało mi się zdobyć pozwolenie na wizytę na Sachalinie, poprosił mnie w liście, żebym zebrała jak najwięcej świadectw istnienia lub przeciwnie, braku przejawów życia duchowego na wyspie; profesor Oda, dowiedziawszy się o tej prośbie, nazwał swojego kolegę ordynarnym głupkiem i poradził mi, żebym nie zawracała sobie głowy tymi bredniami. Natomiast sam Oda uważał, że tego rodzaju polityka nazewnicza nie wiąże się z duchami ani inną mistyką; jego zdaniem przez ostatnie pięćdziesiąt lat mentalność Japończyków uległa zmianom, i to takim, jakich nie doznała nawet w epoce otwarcia Japonii w dziewiętnastym wieku. W szczególności ironia, wcześniej obecna tylko wśród Japończyków z wyższych sfer, teraz stała się jedną z najbardziej zauważalnych cech charakteru narodowego, przy czym ironia ta, tak jak inne nasiona, które padły na powojenną japońską glebę, wypuściła kapryśne, niezwykłe, po części chore pędy. Jak inaczej można wyjaśnić zachowanie starych toponimów i dziwaczną dla Japończyka z początku wieku praktykę nadawania okrętom, samolotom i innym pojazdom ewidentnie amerykańskich nazw? Właśnie dlatego Chołmsk to Chołmsk, a nie Maoka, a wody Cieśniny Tatarskiej przecina nie Hayabusa, lecz Enola. W charakterze dowodu profesor Oda przedstawił ulicznego psa Jeyfa, bezczelnego żebraka, który od rana do wieczora wałęsał się po dzielnicy i zdobywał jedzenie dzięki swojemu żałosnemu wyglądowi. Pies był tak dobry w tym, co robił, że wyhodował potężne brzuszysko i na jakiś czas pozbył się zarówno żałosnej aparycji, jak i jałmużny.
Zamierzałam zresztą zacząć podróż po Sachalinie właśnie w Chołmsku, który jest teraz uznawany za administracyjną stolicę wyspy, natomiast Jużny, mimo że jest najgęściej zaludnionym miastem, został pozbawiony wszelkich funkcji rządowych. Chciałam wyruszyć stamtąd na północ, miałam w planach odwiedziny w trzech działających na terenie wyspy więzieniach dla katorżników, rozmowy z urzędnikami, wojskowymi i katorżnikami, opis gospodarki i, jeśli można ją tak nazwać, sfery społecznej, krótko mówiąc, stworzenie zapisków z podróży i zbieranie wrażeń, chleba codziennego stosowanej futurologii.
Przewidywałam, że już dziś wieczorem będę mogła postawić stopę na lądzie prefektury Karafuto, jednak wyjaśniło się, że między Iturupem a Chołmskiem nasz statek musi odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Po południu starszy oficer Tatsuo zapukał do moich drzwi i zaprosił mnie na pokład – Kappa weszła do Cieśniny Tatarskiej. Starszy oficer, jego upojne zakochanie we własnej osobie i archaiczny zwyczaj pomadowania włosów zdążyły mi się mocno sprzykrzyć i zastanawiałam się nawet, jak by mu tu trochę dogryźć, ale zapomniałam o tym, kiedy wyszłam na zewnątrz.