Wyspa Sachalin - Eduard Wierkin - ebook + książka

Wyspa Sachalin ebook

Wierkin Eduard

4,0

Opis

Trudno przewidzieć przyszłość, gdy świat już się skończył.

Gdy światowe mocarstwa pogrążyły się w najbardziej wyniszczającym konflikcie wszech czasów, cywilizacja praktycznie przestała istnieć. Z dawnych stolic pozostały wypalone bombami pustkowia. Tam, gdzie promieniowanie nie zabija na miejscu, panoszy się zaraza, której nie sposób powstrzymać.

W oszczędzonej w trakcie wojny Japonii trwa walka o przetrwanie. To właśnie stamtąd pochodzi Lilak – młoda futurolożka, która decyduje się na ryzykowną wyprawę badawczą. Jeśli jej się powiedzie, być może uda jej się dowiedzieć, co czeka ludzi w przyszłości.

Celem Lilak jest Sachalin – wyspa będąca strefą przejściową między Japonią a piekłem rozciągającym się na kontynencie. To tutaj przybywają ostatni uchodźcy dramatycznie walczący o przeżycie. To tutaj trafiają ci, którzy nie zasługują na życie w społeczeństwie. Lilak bardzo szybko przekona się, że Sachalin to coś więcej niż kolonia karna. To odpowiedź na to, dlaczego ludzkość znalazła się na krawędzi zagłady.

Kanibalizm, przemoc i wszechogarniające szaleństwo. Tylko co się wydarzy, gdy podczas wyprawy coś pójdzie nie tak?

Wyspa Sachalin to olśniewająca i przerażająca wizja tego, dokąd może zmierzać nasza cywilizacja. Eduard Wierkin po mistrzowsku parafrazuje Czechowa, snując narrację, która zasłużenie stawia go w jednym rzędzie z braćmi Strugackimi. Poetyckość i bezwzględność opisu, uchwycona w przekładzie Pawła Podmiotko, zachwyca, a tempo akcji zapiera dech w piersiach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 560

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (41 ocen)
16
14
8
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Dość niezwykła jak na postapokaliptyczną powieść-opis świata czyta się jak relacje z wyprawy etnograficznej lub antropologicznej. Jej siła tkwi w czymś czego nie potrafię nazwać, polecam.
00
MFenrir

Nie oderwiesz się od lektury

Dałbym 4.5, ale nie ma możliwości. Bardzo ciekawie się czyta opis wycieczki po naszej przyszłości. Pisarz z wielkim talentem. Co prawda forma lepsza nieco niż treść, ale to oznacza, że ta forma jest po prostu znakomita, a treść dobra. Na pewno warto śledzić autora.
00
MalgorzataMaria

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna powieść postapo. ciekawie wykreowane postacie i świat po wojnie.
00
Dotmagia

Dobrze spędzony czas

Uwaga: to nie jest lekka książka. Co przez to rozumiem? Otóż przeważnie w tego typu opowieściach mimo tego, że była katastrofa, że cywilizacja w mniejszym lub większym stopniu upadła, że życie to codzienna walka, otóż mimo tego wszystkiego niemal zawsze da się w tym wszystkim wyczuć jakiś element przygody, awantury. Jakiś dreszczyk emocji. No bo, kurcze, może fajnie byłoby być takim dzielnym osobnikiem umiejącym przetrwać w świecie postapo? Tutaj tego - nazwijmy go - przygodowego, czy może awanturniczego elementu nie doświadczyłem. Na Sachalinie jest po prostu strasznie, a jedyne czego można oczekiwać, to pogorszenie obecnych i tak już okropnych warunków. Dlatego właśnie uważam, że nie jest to książka lekka. Wierkin uświadamia, że w razie upadku cywilizacji (a wcześniejszego jej nadmiernego technologicznego rozwoju) i rozpadu dotychczasowych norm społecznych, upadku moralnego itp. nic nie powstrzyma ludzi przed stworzeniem nowego porządku, który może być zupełnie niewyobrażalnym - d...
00

Popularność




Itu­rup

Chyba prze­sad­nie.

Rodzinny makin­tosz wyblakł, ale pier­wot­nie był wła­śnie bar­dzo ciem­no­zie­lony. Z zaska­ku­ją­cymi czer­wo­nymi żył­kami i rzadko roz­sy­pa­nymi zło­tymi iskier­kami, jakby pod nie­prze­ma­kal­nym safia­nem wyro­sła przej­rzy­sta tkanka i można teraz było zaj­rzeć w głąb niej. W cza­sach ruchli­wych jak żywe sre­bro mło­dych bogów takie płasz­cze szyto ze skóry z gór­nych powiek mało roz­gar­nię­tych smo­ków, wygar­bo­wa­nej w krwi męż­nych mace­doń­skich jeźdź­ców, zaso­lo­nej łzami spar­tań­skich kobiet, płasz­cze te wymie­niano na czy­ste sza­firy zebrane na słyn­nym Dru­gim Brzegu – odda­wano za nie zdo­byczne wsie i pod­bite mia­sta.

Prze­sad­nie dro­bia­zgowe myśle­nie, pro­fe­sor oduczał mnie dro­bia­zgowego myśle­nia.

Kiedy mia­łam osiem lat i sta­łam na tabo­re­cie, przy­mie­rza­jąc ten płaszcz przed lustrem, wymy­śla­łam histo­rie. O wojow­ni­kach i pierw­szej bitwie, i ostat­niej bitwie; o pięk­nych damach szy­ku­ją­cych się na przy­lot pustyn­nej sza­rań­czy; o dłu­go­trwa­łych sło­tach, mądrych star­cach i lep­kich tru­ci­znach wypa­la­ją­cych w zie­lo­nej skó­rze cien­kie sza­gry­nowe żyłki.

I znów zbyt dro­bia­zgowo. Jak trudno tego uni­kać, gdy przy­kłady patrzą na cie­bie z pó­łek, kuszą i roz­bra­jają swoją naiw­no­ścią i genial­nym bana­łem.

Kiedy mia­łam czter­na­ście lat, mogłam przy­mie­rzyć makin­tosz bez tabo­retu i w ramio­nach był już na mnie w sam raz. W tym wieku nie bar­dzo już wie­rzy­łam w dziel­nych wojow­ni­ków i prze­ni­kli­wych star­ców, cho­ciaż… tro­chę jesz­cze wie­rzy­łam, tak, jed­nak wie­rzy­łam. I czy­ta­łam książki, i snu­łam marze­nia o Atlan­ty­dzie, i mia­łam nadzieję, że w wie­ją­cym od zatoki stę­chłym wie­trzyku poczuję oddech ogrom­nej, lodo­wa­tej i zapo­mnia­nej przez swoje dzieci Hyper­bo­rei, a w cią­gną­cych się godzi­nami paź­dzier­ni­ko­wych zacho­dach słońca widzia­łam odbły­ski minio­nego Eldo­rado.

Tro­chę lepiej.

Kiedy skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia dwa lata, ojciec zdjął makin­tosz z wie­szaka i wrę­czył mi go z uśmie­chem, mówiąc, że dobrze by było go zała­tać. Od tej pory płaszcz wisiał w moim pokoju i cze­kał na swój moment.

Makin­tosz dawno już stra­cił swój począt­kowy schludny wygląd, ale zyskał przy tym wszel­kie cechy auten­tycz­nie wysłu­żo­nego przed­miotu: prze­tar­cia na ramio­nach i łok­ciach, ode­rwane kie­sze­nie, zmięty koł­nierz i nieco osma­lony prawy rękaw, no i cztery słynne dziurki – regu­larne na pra­wej łopatce, tam gdzie kule tra­fiły w plecy mojego pra­dziadka, i duże z pra­wej strony piersi, gdzie wyszły.

Stu­dio­wa­łam te dziurki, patrząc przez nie na sufit kajuty i zasta­na­wia­jąc się, jak pra­dzia­dek zdo­łał prze­żyć po tak oka­za­łej ranie. Roz­wa­ża­łam też, czy lepiej będzie zaszyć te dziury kau­czu­ko­wymi łatami, czy jed­nak zalać je przej­rzy­stą płynną gumą. Sta­nęło na łatach – cho­dze­nie z widocz­nymi dziu­rami byłoby chyba nad­mier­nym epa­to­wa­niem nawet na tej wypra­wie. Kaza­łam przy­nieść wszyst­kie potrzebne rze­czy i zwul­ka­ni­zo­wa­łam otwory po kulach.

Potem przy­mie­rzy­łam makin­tosz, bo w końcu nad­szedł jego czas.

Dłu­gie lata wisiał w gabi­ne­cie ojca na hono­ro­wym miej­scu i był uwa­żany za rodzinną reli­kwię – prze­ka­zy­waną z ojca na syna razem z sza­blą, zie­mią i sta­nem szla­chec­kim. Z braku braci i sióstr wszystko to prze­cho­dziło na mnie, zwłasz­cza że po Restau­ra­cji zarówno zie­mię, jak i tytuły mogły dzie­dzi­czyć rów­nież kobiety.

Nasi przod­ko­wie wyróż­niali się wzro­stem i budową, tak że płaszcz był na mnie nieco za duży, ale ta oko­licz­ność nie­spe­cjal­nie mnie nie­po­ko­iła – na wyspach było czę­sto wil­gotno, więc zamie­rza­łam nosić pod płasz­czem swe­ter. Ogól­nie rzecz bio­rąc, makin­tosz oka­zał się bar­dzo wygodny i solidny, wkła­dasz i mię­dzy tobą a świa­tem zewnętrz­nym poja­wia się coś pew­nego, naprawdę pew­nego, w końcu pra­dzia­dek prze­żył.

Płaszcz wyróż­niał się przed­wo­jenną trwa­ło­ścią i prze­my­ślaną kon­struk­cją, w naszych cał­ko­wi­cie jed­no­ra­zo­wych cza­sach trudno było taki zna­leźć. Pod pachami na ple­cach były spe­cjalne kie­sze­nie, jeśli wła­ści­ciel wpadł do wody, te komory wypeł­niały się powie­trzem i nie pozwa­lały mu uto­nąć – wła­śnie ta prze­róbka ura­to­wała ojca, kiedy wypadł nie­przy­tomny za burtę słyn­nej Cone­stogi. Zauwa­ży­łam, że te kie­sze­nie nieco prze­szka­dzają i choć może nie krę­pują ruchów, to jed­nak powo­dują lekki dys­kom­fort, obcie­ra­jąc pod pachami; można by je wyciąć bez szkody dla kroju, ale bar­dziej ze względu na prze­sądy niż uży­tecz­ność posta­no­wi­łam te pazu­chy zosta­wić, a nuż się przy­da­dzą. Do tego w jed­nej z kie­szeni po lewej stro­nie zupeł­nie nie­ocze­ki­wa­nie odkry­łam złotą monetę, wytartą od nosze­nia w ukry­ciu, nie był na niej widoczny ani władca, ani rok, ale dało się doj­rzeć nie­wy­raźny kształt dra­pież­nego ptaka. Chcia­łam ją wyjąć, ale pomy­śla­łam, że mogła zostać umiesz­czona w zana­drzu nie­przy­pad­kowo, być może był to tali­zman któ­re­goś z moich przod­ków, więc tylko prze­tar­łam ją i wło­ży­łam z powro­tem, a następ­nie doszy­łam wokół rantu wąski pasek mate­riału, żeby sie­działa jakby w gnieź­dzie.

Po bokach płasz­cza były kie­dyś przy­mo­co­wane ucha i wszystko wska­zy­wało na to, że dzięki nim na ple­cach moco­wano kevla­rową sko­rupę lub inną osłonę, która nie zacho­wała się do naszych cza­sów. Umiesz­czone na ich miej­scu łaty roze­schły się, zadarły i też wyma­gały naprawy. Uzbro­iłam się w lutow­nicę, klej, szpilki, ple­cionkę, wul­ka­ni­za­tor i żelazko, i w cza­sie gdy nasz drob­ni­co­wiec pły­nął na zachód, napra­wia­łam i dopa­so­wy­wa­łam makin­tosz do sie­bie. Z początku chcia­łam go nieco skró­cić, ale po zasta­no­wie­niu doszłam do wnio­sku, że nie warto tego robić – głu­pio byłoby nisz­czyć spraw­dzoną przez czas funk­cjo­nal­ność, by uczy­nić zadość wąt­pli­wej este­tyce; płaszcz powi­nien pozo­stać płasz­czem. W rezul­ta­cie zacho­wałam dłu­gość makin­tosza, ale żeby nie wyglą­dał zupeł­nie jak worek, w oko­licy talii przy­kle­iłam podwójne patki na pas do broni.

Żeby ręce nie tonęły mi w sze­ro­kich ręka­wach, zaopa­trzy­łam je w ścią­ga­cze ze sprzącz­kami, tak aby w miarę potrzeby można było zmniej­szać lub powięk­szać roz­miar man­kie­tów, dodat­kowo zbyt dłu­gie koń­cówki ręka­wów skła­dały się teraz na przed­ra­mio­nach pra­wie na pół, co pozwa­lało wzmoc­nić je paskami i wyko­rzy­sty­wać w cha­rak­te­rze osłony, powiedzmy, gdyby rzu­cił się na mnie pies… Cho­ciaż wszystko wska­zy­wało na to, że psów tam nie ma. Ale rzu­cić się na mnie może i Chiń­czyk, a wtedy wzmoc­nione rękawy będą pomocne.

Idąc za radą ojca, z przodu, na pod­szewce płasz­cza, wzdłuż linii szlu­fek i klap, przy­szy­łam kilka podłuż­nych bla­szek wycię­tych z arku­sza dura­lu­mi­nium, żeby nie plą­tać się w połach, tylko odrzu­cać je na bok jed­nym ruchem. Dało to pewien efekt – mogłam teraz szyb­ciej się­gać po pisto­lety.

Doda­łam kie­sze­nie, w tym kilka ukry­tych – kie­sze­nie są w podróży nie­za­prze­czal­nie ważne. Chcia­łam doszyć epo­lety, ale w porę się zre­flek­to­wa­łam – pro­fe­sor Oda zale­cał, żebym jak naj­mniej wyróż­niała się spo­śród miesz­kań­ców wyspy, i natych­miast zło­śli­wie się popra­wiał, że mnie, rzecz jasna, nie grozi pozo­sta­nie nie­zau­wa­żoną. Posta­no­wi­łam nie przy­szy­wać epo­le­tów, zamiast nich zamo­co­wa­łam na ramio­nach nakładki z gru­bej bawo­lej skóry, tra­cąc na tę ope­ra­cję dwie godziny. Mia­łam dosko­nały nastrój, zapach topio­nej gumy spra­wiał mi radość, koły­sa­nie, które męczyło mnie przez pierw­sze dni żeglugi, prze­stało mi doku­czać, i nawet pokłute igłą palce przy­jem­nie bolały, a przy­go­to­wa­nia do wej­ścia do portu wpro­wa­dzały mnie w stan pew­no­ści i spo­koju. Szy­ko­wa­łam się na to, że ujrzę wyspę, sta­ra­łam się prze­czuć jej poło­że­nie i po czę­ści mi się to uda­wało. Przez ilu­mi­na­tor mojej kajuty wpa­dało słońce, wie­dzia­łam, gdzie się znaj­duje w połu­dnie, kom­pas na stole też wska­zy­wał kie­ru­nek, ale nawet bez słońca i kom­pasu wie­dzia­łam, gdzie ona jest.

Po przy­go­to­wa­niu stroju, spraw­dze­niu kla­me­rek, sznu­ró­wek, zatrza­sków i klap zaczę­łam szy­ko­wać makin­tosz; trzeba było wypeł­nić go przed­mio­tami, które mogły się przy­dać w sytu­acji nad­zwy­czaj­nej i uła­twić mi zada­nie. Nie zamie­rza­łam silić się na ory­gi­nal­ność, nie bra­łam ze sobą niczego nie­zwy­kłego, tylko to, co nie­zbędne. Scy­zo­ryk z licz­nymi narzę­dziami: od śru­bo­kręta do piłki i cąż­ków. Zapal­niczka sztor­mowa, przy­sto­so­wana do wznie­ca­nia ognia zarówno przy dobrej pogo­dzie, jak i w desz­czu; było do niej dołą­czone tyta­nowe pudełko z zapał­kami pło­ną­cymi pod wodą. Her­me­tyczna pla­sti­kowa teczka na doku­menty. Latarka, minia­tu­rowa, wiel­ko­ści palca, która jed­nak mogła świe­cić przez dwa­na­ście godzin. Flara. Kie­szon­kowa apteczka, w któ­rej skład wcho­dził pod­sta­wowy zestaw anty­bio­ty­ków, środki prze­ciw­bó­lowe, adsor­benty. Apteczkę polową skom­ple­to­wa­łam wcze­śniej, zestaw medy­ka­men­tów był w niej bar­dziej impo­nu­jący. Nie zapo­mnia­łam o szkla­nej bute­leczce, którą przy­go­to­wa­łam na próbkę ziemi. Ulo­ko­wa­łam ją w osob­nej podłuż­nej kie­szonce, ukry­tej za pod­szewką. To chyba wszystko.

Przy­mie­rzy­łam makin­tosz i po raz kolejny zdzi­wi­łam się, jaki się zro­bił ładny. Wyglą­da­łam w nim jak wytrawna podróż­niczka, tak dobrze i bojowo, że aż się zaśmia­łam, wycią­gnę­łam pisto­lety i roze­śmia­łam się jesz­cze gło­śniej – z lustra patrzyła na mnie cał­kiem wojow­ni­cza osoba, gotowa w razie czego prze­strze­lić wro­gowi kolano. Na przy­kład temu star­szemu ofi­ce­rowi o cięż­kim imie­niu Tat­suo: zerka na mnie za czę­sto i nie tak, jak powi­nien ktoś jego rangi. Z meta­lo­wym kola­nem wyglą­dałby o wiele bar­dziej repre­zen­ta­cyj­nie, solid­niej, mary­nar­sko; dobrze, gdyby do tego skrzy­piało. Cho­ciaż on takiego postrzału nie znie­sie, prze­cież gar­dzi swoją Kappą i na pewno marzy o Enoli, a tam kula­wych nie przyj­mują, zresztą i niekula­wych przyj­mują tam dalece nie wszyst­kich.

Usia­dłam na łóżku i cze­ka­łam. Słu­cha­łam morza biją­cego o burty, słu­cha­łam Inu, co jakiś czas patrzy­łam na mapę, spraw­dza­jąc kurs, i po pro­stu tak sobie sie­dzia­łam z wycią­gnię­tymi nogami.

W połu­dnie w odle­gło­ści sześć­dzie­się­ciu mil od portu z kon­wo­ju­ją­cego nas nisz­czy­ciela naka­zano nam przejść bar­dzo wolno naprzód; Kappa pokor­nie zwol­niła, a potem cał­kiem się zatrzy­mała, gwał­tow­nie, jakby wpa­dła na grzbiet śpią­cego smoka. Szklanka poto­czyła się z brzę­kiem po stole, wyda­jące silną woń czer­wone roz­gwiazdy zako­ły­sały się pod sufi­tem i scze­piły ramio­nami, zawyły syreny i zda­łam sobie sprawę, że to chyba alarm bojowy. Wyszłam na pokład.

Nie było jesz­cze widać dowódz­twa, mary­na­rzy ani kogo­kol­wiek innego, a pierw­szy ofi­cer usłuż­nie wyja­śnił, że zgod­nie z regu­la­mi­nem pod­czas alarmu bojo­wego oso­bom nie­upo­waż­nio­nym kate­go­rycz­nie zaka­zuje się prze­by­wać na pokła­dzie, ale dla mnie kapi­tan zro­bił wyją­tek. Ofi­cer Tat­suo miał minę waż­niaka, na szyi dyn­dała mu potęż­nych roz­mia­rów lor­netka, a on sam sta­rał się zacho­wy­wać z god­no­ścią, sta­tecz­nie, z pewną dozą wyż­szo­ści nad takim lądo­wym stwo­rze­niem jak ja. Cho­ciaż było też w jego postaci coś przy­mil­nego. Spy­ta­łam o powód zatrzy­ma­nia i alarmu, ofi­cer, nie odry­wa­jąc się od lor­netki, odpo­wie­dział, że napo­tka­li­śmy sta­tek widmo, mniej wię­cej pięć mil na pół­noc, który teraz zosta­nie zato­piony. Tat­suo podał mi lor­netkę, ale zanim przez nią spoj­rza­łam, pocze­ka­łam kilka sekund, żeby mosiężne oku­lary osty­gły po nie­przy­jem­nym cie­ple jego skóry.

To chyba traw­ler. Stary, bez zna­ków roz­po­znaw­czych, ale w dobrym sta­nie, cał­kiem nie­źle utrzy­my­wał się na wodzie, tyle że rufa nieco osia­dła, a poza tym zacho­wała się nawet farba. Typowy sta­tek widmo. Bli­żej kon­ty­nentu pew­nie by go zba­dali, ale tu raczej sobie odpusz­czą, jest to zbyt kło­po­tliwe i nie­bez­pieczne, zresztą nisz­czy­ciel nie ma takiego zada­nia, więc go po pro­stu zato­pią. To raczej nie uchodźcy, naj­praw­do­po­dob­niej jesz­cze przed­wo­jenna łajba wycią­gnięta na pełne morze przez ostat­nie tsu­nami.

Spoj­rza­łam na zachód i na potwier­dze­nie swo­ich myśli zoba­czy­łam Enolę wycho­dzącą na kurs bojowy. Przy­spie­szała, wbi­ja­jąc się w fale. Czyżby mieli użyć tor­pedy? Dla celu nie­god­nego dobrego poci­sku? Prze­cież z łatwo­ścią można go roz­wa­lić z dział, każdy próż­niowy kaiten kosz­tuje tyle co pię­trowy domek przy czwar­tej linii…

Ale Cesar­ska Mary­narka Wojenna była wierna tra­dy­cji i dla­tego gar­dziła eko­no­mią. Nisz­czy­ciel ostro zmie­nił kurs i pod stat­kiem widmo natych­miast wybrzu­szył się ogromny pęcherz wodny. Uniósł traw­ler i pękł z prze­cią­głym wes­tchnię­ciem. Traw­ler zwa­lił się w powstały lej i znik­nął, woda zago­to­wała się na powierzchni. Koniec.

Nade­szła słaba fala ude­rze­niowa, chla­snęła nas sło­nymi kro­pel­kami i zerwała mi z głowy kap­tur. Star­szy ofi­cer prze­zor­nie przy­trzy­mał swoją czapkę ręką i uśmiech­nął się. Wyraź­nie marzy o służ­bie w mary­narce wojen­nej, marzył o tym od dziecka, ale mu się nie udało. Może przez zdro­wie, ale naj­praw­do­po­dob­niej prze­szko­dziło mu pocho­dze­nie: w ofi­cerze dawało się wyczuć coś nie­uchwyt­nie kore­ań­skiego.

Przy­szła zwy­kła fala, Kappę znio­sło w bok i ofi­cer spró­bo­wał pod­trzy­mać mnie za łokieć, za co natych­miast obe­rwał. Bez­zwłocz­nie ode­brał mi lor­netkę i powie­dział, że mie­li­śmy szczę­ście – nie na każ­dym rej­sie udaje się zoba­czyć takie przed­sta­wie­nie, to dobry znak, wodne duchy będą dla nas łaskawe. Jed­nak nie do końca nam się poszczę­ściło – teraz na pewno nie zdą­żymy przed zmierz­chem, a to nie­do­brze.

Oka­zało się, że miał rację – Kappa weszła do zatoki póź­nym wie­czo­rem. Pogoda jakby ze mnie szy­dziła: wiatr ustą­pił miej­sca desz­czowi, sty­gnący oddech wul­ka­nów ście­kał do morza stru­mie­niami i szarą mgłą, któ­rej nie prze­bi­jały świa­tła portu, latarni mor­skiej ani gazo­wych latarni dale­kich sta­cji wzbo­ga­ca­nia rud. Kapi­tan nie spie­szył się z pod­pły­wa­niem do brzegu, drob­ni­co­wiec sta­nął na kotwicy na redzie portu w Kuryl­sku i zosta­li­śmy tam do rana w ocze­ki­wa­niu, aż wiatr odgoni od brzegu mgłę i będzie można bez­piecz­nie ruszyć.

Sil­niki prze­szły na jałowy bieg, wibra­cje drę­czące mnie od wypły­nię­cia z Kito ustały, szklanka nie brzę­czała na stole, lampka nocna prze­stała migo­tać i zro­biło się cicho. Tylko suszone roz­gwiazdy koły­sały się pod sufi­tem i obi­jały się o sie­bie, stu­ko­cząc jak drewno.

Chcia­łam się wyspać przed jutrzej­szym poby­tem na lądzie, ale mi się nie udało. W uszach mia­łam jakby watę, a razem z nią nade­szła migrena, wycią­gnę­łam więc torbę podróżną, a z niej apteczkę. Ole­jek pich­towy w trój­kąt­nym fla­ko­niku. Wtar­cie po kro­pli w obie skro­nie sprawi, że ból wkrótce ustąpi, oprócz tego świet­nie pomaga na cho­robę mor­ską i prze­zię­bie­nia.

Pil­nie wcie­ra­łam ole­jek przez pięć minut, naj­pierw zgod­nie z ruchem wska­zó­wek zegara, potem prze­ciw­nie, pobu­dza­jąc krą­że­nie, czu­jąc, jak cie­pło unosi się do poty­licy, spływa do karku, prze­nika do krę­go­słupa. Cudowny śro­dek. Bab­cia twier­dziła, że to wła­śnie z jego pomocą udało jej się posta­wić na nogi mojego dziadka, który prze­zię­bił się pod­czas legen­dar­nej Wyprawy Pół­noc­nej i zacho­ro­wał tam na reu­ma­tyzm. Dzia­dek poru­szał się o kulach i z tru­dem mówił, i tylko cudowny ole­jek pich­towy, łaź­nia i okłady z miodu posta­wiły go na nogi. Miód też mia­łam, ale w bar­dzo małej ilo­ści, i nie zamie­rza­łam go uży­wać bez szcze­gól­nej potrzeby.

Migrena ustą­piła, ale pra­wie od razu za ścianą zawył Inu. Nikt dokład­nie nie wie­dział, jak on się nazy­wał, star­szy ofi­cer powie­dział, że mówią na niego Inu, jak na wszyst­kich katorż­ni­ków. Inu w dzień zwy­kle pła­kał, przed zmro­kiem prze­sta­wał i tylko gorzko pochli­py­wał, osta­tecz­nie milkł po nadej­ściu ciem­no­ści, ale dziś było ina­czej: Inu zawo­dził, prze­kli­na­jąc swój los, dzwo­nił łań­cu­chami i łomo­tał miską o pod­łogę. Mogłam popro­sić ofi­cera i ten na pewno zna­la­złby spo­sób, żeby uci­szyć te krzyki, ale szcze­rze mówiąc, zupeł­nie nie mia­łam ochoty go widzieć. Jęki sta­wały się coraz bar­dziej prze­cią­głe i prze­ko­nu­jące, nie mogłam usie­dzieć w kaju­cie, ogar­nęło mnie dziwne wzbu­rze­nie. Wyszłam na pokład.

Pano­wał tu tłok. Około pięć­dzie­się­ciu ludzi w poma­rań­czo­wych kom­bi­ne­zo­nach – pół­roczna zmiana – stało przy relin­gach i paliło papie­rosy, przy­glą­da­jąc się wyła­nia­ją­cej się zza mgły wyspie. Cza­sem któ­ryś z robot­ni­ków żar­to­wał, wcią­gał nosem powie­trze, w któ­rym wyraź­nie czuć było siarkę, i wska­zy­wał papie­ro­sem w stronę brzegu. Pozo­stali śmiali się, ale nie­we­soło – cze­kało ich sześć mie­sięcy w zakła­dach pro­du­ku­ją­cych ger­man, na hał­dach popiołu, na kon­den­sa­to­rach złota, na przod­kach i polach żużla. A nie­któ­rych cze­kała droga na Kudria­wyj – perłę Tery­to­riów Pół­noc­nych, miej­sce, gdzie z palą­cego tchnie­nia otchłani odpa­ro­wy­wał dro­go­cenny i nie­za­stą­piony ren. I ci, któ­rzy stali, palili i śmiali się w tę wie­czorną godzinę na pokła­dzie Kappy, wie­dzieli, że nie wszy­scy wrócą do domów, a ci, któ­rzy wrócą, pozo­staną kale­kami – z płu­cami zaję­tymi krze­micą, z opuch­nię­tymi wątro­bami, pół­ślepi, o twa­rzach prze­żar­tych sar­komą. Ale ci, któ­rzy prze­żyją te pół roku, będą mieli do końca swych dni zapew­nione: jedze­nie, wodę, bur­dele, lecze­nie, nie­wy­własz­czalny spła­che­tek ziemi, gdzie będą mogli zasa­dzić drzewo, na któ­rym umrą szczę­śliwi.

Eto­rofu. Popu­la­cja 1385, nie licząc pra­cow­ni­ków zmia­no­wych.

Infe­runo. Popu­la­cja 1385, nie licząc pra­cow­ni­ków zmia­no­wych.

Itu­rup. Mie­li­śmy tu spę­dzić dobę. Prze­ka­zać zmianę, przy­jąć zmianę, wyła­do­wać żyw­ność i sprzęt i zabrać kon­te­nery z renem, zło­tem i innymi rzad­kimi pier­wiast­kami.

Nie zamie­rza­łam spę­dzać całego tego czasu na statku. Pla­no­wa­łam odwie­dzić oko­lice Kuryl­ska, poga­wę­dzić z merem i wyko­nać pewne pole­ce­nie, któ­rym obar­czyła mnie matu­sia i z któ­rego nie udało mi się wywi­nąć.

Star­szy ofi­cer dwa razy prze­szedł obok w parad­nym mun­du­rze i z krótką sza­blą, którą w jakimś celu przy­piął do pasa, widocz­nie sta­ra­jąc się zro­bić na mnie wra­że­nie. Ale wra­że­nie robił przede wszyst­kim na robot­ni­kach, któ­rzy mil­kli, kiedy się zbli­żał, a led­wie się odda­lił, zaczy­nali chi­cho­tać i prze­drzeź­niać jego indy­czy chód i koń­skie zaloty.

O pół mili na pół­noc od nas na morzu zapa­lały się i gasły zie­lone świa­tła – była to led­wie widoczna we mgle Enola, nisz­czy­ciel Cesar­skich Sił Straży Przy­brzeż­nej, w świe­tle dnia podobny do ruchli­wego śnież­nego charta, a wie­czo­rami przy­po­mi­na­jący dra­pież­nego jesio­tra z ostro zakoń­czo­nym pyskiem. On też cze­kał na poprawę pogody, prze­szu­ki­wał mgłę dale­ko­sięż­nymi ska­ne­rami i szy­ko­wał się. Nie spo­ty­kało się tu pira­tów, ale zda­rzało się, że z Morza Ochoc­kiego zno­siło mar­twe okręty pod­wodne, z któ­rymi zde­rze­nia nie prze­trwałby żaden drob­ni­co­wiec, zata­piano je z dużej odle­gło­ści. Nie wolno nara­żać renu. Enola była naszym cie­niem, co budziło u załogi czę­ste przy­pływy dumy: w całej flo­cie nisz­czy­ciel był przy­dzie­lany tylko dwóm stat­kom – Kap­pie i Astrze, oso­bi­stemu jach­towi cesa­rza. Szcze­gólną eks­cy­ta­cję budziło to u ofi­cera Tat­suo, który, jak się zda­wało, w każ­dej minu­cie dnia i nocy potra­fił powie­dzieć, gdzie znaj­duje się okręt, tak jak ja wie­dzia­łam, gdzie jest Sacha­lin. Tat­suo co chwila popa­try­wał w stronę nisz­czy­ciela, jakby czer­pał siły duchowe z mocy próż­nio­wych tor­ped Enoli.

Szcze­rze mówiąc, dziś po raz pierw­szy zoba­czy­łam ją z takiej odle­gło­ści. Jest ich tylko pięć – Ticon­de­roga, MacAr­thur, Iowa, Robert Lee i Enola, okręty wojenne siód­mej gene­ra­cji. Sły­szeli o nich wszy­scy, ale mało kto miał oka­zję obser­wo­wać je z bli­ska, więc nie­któ­rzy uwa­żali, że nisz­czy­ciele nie ist­nieją, że to plotki.

Ale Enola naprawdę ist­niała, patrzy­łam w stronę oce­anu i co pół minuty prze­bie­gała mi po twa­rzy kłu­jąca fala jej detek­to­rów. Enola cze­kała. A mnie znu­dziło się cze­ka­nie i postaw­szy na pokła­dzie około pół godziny, zeszłam do sie­bie, zawi­nę­łam się w pled i zasnę­łam. Moja podróż się roz­po­częła.

Obu­dzi­łam się wcze­śnie. Na pokła­dzie nie było już robot­ni­ków, roz­ła­du­nek szedł na całego, wyły syreny żurawi, skrzy­piały liny i zgrzy­tały łań­cu­chy. Nie było tu już niczego cie­ka­wego, dla­tego zało­ży­łam ple­cak i poszłam się przejść. Chyba się uśmie­cha­łam. Tak jest, uśmie­cha­łam się, prze­cież to był mój pierw­szy obcy kraj.

Mer Kuryl­ska przy­jął mnie życz­li­wie. I cho­ciaż w związku z przy­by­ciem Kappy miał mnó­stwo pil­nych spraw do zała­twie­nia, to jed­nak odłą­czył tele­fon i poświę­cił mi godzinę.

Dzień roz­pę­dził poranne chmury, wyj­rzało słońce, mer zapro­po­no­wał, żebym napiła się z nim her­baty na weran­dzie budynku admi­ni­stra­cji z wido­kiem na wul­kan i port mor­ski. Usa­do­wi­li­śmy się w sta­rych głę­bo­kich fote­lach i przy­nie­siono nam her­batę na zło­tej tacy w tak samo zło­tym ser­wi­sie, a i w samej her­ba­cie można było doj­rzeć led­wie uchwytne bły­ski. Sły­sza­łam o czymś takim. No, o tym, że naczel­nicy w Tery­to­riach Pół­noc­nych to nie­mal bez wyjątku syba­ryci z sekret­nym zami­ło­wa­niem do zbytku. Teraz, popi­ja­jąc her­batę, myśla­łam sobie, że w tych opo­wie­ściach jest tro­chę prawdy. Cho­ciaż metal, z któ­rego zro­biono kubki, aż nazbyt jaśniał, było cał­kiem moż­liwe, że mer sta­rał się zro­bić na mnie prze­sadne wra­że­nie.

Her­bata poja­wiła się w samą porę – byłam dotąd jakby w ode­rwa­niu i zupeł­nie nie mogłam wyczuć nowej rze­czy­wi­sto­ści, cho­ciaż ta była pod moimi sto­pami, wokół mnie, oddy­chała, grzmiała, cuch­nęła i wiro­wała w fili­żance jak złota zamieć.

– Nasza pro­duk­cja. – Mer z zado­wo­le­niem zadzwo­nił łyżeczką o fili­żankę. – Nawia­sem mówiąc, naj­wyż­szej próby.

– Złoto? – rzu­ci­łam nieco pro­wo­ka­cyj­nie. – Czy jed­nak elek­trum?

– Jak tak można? – Mer udał obu­rze­nie. – Elek­trum… No co pani, oczy­wi­ście, że złoto. Cho­ciaż nie mogę się pochwa­lić, że czy­ste.

– Pal­lad?

– Odro­bina. – Uśmiech­nął się. – Złoto, chyba zgo­dzi się pani, jest samo w sobie…

Mer znów z zado­wo­le­niem postu­kał łyżeczką w fili­żankę, dźwięk był wysoki.

– …złoto to nudny metal. To…

Znów „dzyń-dzyń”.

– To coś lep­szego od złota. Pal­lad, około dwu­dzie­stu pro­cent pla­tyny i, rzecz jasna, on.

– Ren.

– Tak, tak, to on. Wydo­by­wamy około tony rocz­nie… Cho­ciaż złota wię­cej. Jesz­cze her­baty? Mamy zio­łową i natu­ralną, ze sta­rych zapa­sów.

Poru­szył brwiami, żebym miała pew­ność, że to naprawdę stare zapasy.

– Natu­ralną, popro­szę.

Mer zaczął nale­wać, a ja pozwo­li­łam sobie prze­nieść wzrok na wul­kan i morze. Wul­kan zasnu­wały bez­tro­skie chmurki, wokół Kappy uwi­jały się żura­wie i łado­warki, morze było spo­kojne, w oddali, osła­nia­jąc wej­ście do zatoki, zasty­gła biała strzała Enoli.

– Poin­for­mo­wano mnie o pani zamia­rach – powie­dział. – Są nie­wąt­pli­wie szla­chetne. Bar­dzo się cie­szymy, że Depar­ta­ment Etno­gra­fii w końcu zde­cy­do­wał się wysłać inspek­tora… – Znów poru­szył do mnie brwiami i kon­ty­nu­ował: – Spo­tka­nie z inspek­to­rem, który otwo­rzy oczy na naszą sytu­ację tym waż­nia­kom ze sto­licy, to dla nas wielka radość. I bar­dzo się cie­szę, że przy­była do nas aku­rat pani, młoda, wykształ­cona dziew­czyna z dobrej rodziny. Ma pani cał­ko­witą rację, zaczy­na­jąc swoją podróż wła­śnie tu, bo to my jeste­śmy przy­czół­kiem Tery­to­riów Pół­noc­nych i fak­tycz­nym klu­czem do nich. Powie­dział­bym nawet wro­tami. Bastio­nem!

Mer zachi­cho­tał. Skosz­to­wa­łam natu­ral­nej her­baty, która fak­tycz­nie oka­zała się nie taka zła, a w każ­dym razie nie przy­wo­dziła na myśl suszo­nych kara­lu­chów i solo­nych poro­stów, jed­nak woda wyraź­nie pocho­dziła z odsa­la­cza, choć była w miarę twarda, więc pew­nie użyto table­tek. Trzeba się przy­zwy­cza­jać, na samym Sacha­li­nie pew­nie trudno będzie zdo­być czy­stą wodę, więc lepiej nie gar­dzić wodą fil­tro­waną, uzdat­nianą czy odsa­laną.

– Wła­ści­wie nie jestem inspek­to­rem – zaopo­no­wa­łam, uprzej­mie odsu­wa­jąc fili­żankę. – Raczej etno­gra­fem i tere­nową obser­wa­torką, nie udzie­lono mi upraw­nień inspek­cyj­nych, moim zada­niem jest odma­lo­wa­nie ogól­nego obrazu. Czy raczej nie tyle ogól­nego obrazu, ile impre­sji, pew­nego rodzaju…

– Tak, tak. – Mer kiw­nął głową. – Wszystko jasne, czy­ta­łem poda­nie…

Uśmie­chał się, a ja widzia­łam, że nic nie jest dla niego jasne i że wła­śnie inten­syw­nie pró­buje wyczy­tać, czy naprawdę jestem inspek­to­rem, czy też nie, a może jestem roz­piesz­czoną, zbla­zo­waną idiotką, która posta­no­wiła roze­rwać się w tak dzi­waczny spo­sób; podobno w Tokio znów się takie poja­wiły. Futu­ro­lo­gia sto­so­wana budziła w merze zanie­po­ko­je­nie, zbyt była nie­zwy­kła.

– Depar­ta­ment Etno­gra­fii… – Mer podra­pał się łyżeczką w czoło. – Ma… jak się zdaje, sze­ro­kie zain­te­re­so­wa­nia.

– Nad­zwy­czaj sze­ro­kie – potwier­dzi­łam. – Na przy­kład wyjąt­kowo inte­re­suje nas skład etniczny lud­no­ści wyspy Itu­rup, a w szcze­gól­no­ści jak naro­do­wość robot­nika wpływa na wydaj­ność pracy. Rozu­mie pan, te dane…

Ale mer, rzecz jasna, już nie słu­chał. Dodał sobie do her­baty jesz­cze jedną por­cję erzacu cukru, wes­tchnął i nie słu­cha­jąc mnie, wygło­sił przy­go­to­waną wcze­śniej skargę: skład naro­do­wo­ściowy jest mu cał­kiem obo­jętny, zresztą przy­pły­wają tu sami Chiń­czycy, a co do orien­to­wa­nia się w odmia­nach chiń­skich… zaso­bów, to prosi, żeby go zwol­nić z tego obo­wiązku, trzej Chiń­czycy roz­ma­wiają i nie rozu­mieją się nawza­jem, prze­cież każdy to wie. On oso­bi­ście nie wykrył kore­la­cji mię­dzy wyra­bia­niem normy a pocho­dze­niem etnicz­nym robot­ni­ków i jak już mówił – ma to wszystko głę­boko gdzieś. Nato­miast nie ma gdzieś tego, że Depar­ta­ment Prze­my­słu Cięż­kiego raz za razem nie przy­syła robot­ni­ków, tylko jakichś nie­po­ha­mo­wa­nych żar­ło­ków, któ­rzy żrą znacz­nie wię­cej, niż pra­cują. Trzy­krot­nie skła­dał w depar­ta­men­cie wnio­sek, żeby wszyst­kich zawie­ra­ją­cych kon­trakt Chiń­czy­ków pod­da­wać przy­mu­so­wej resek­cji żołądka, ale jego raporty pozo­stają bez odpo­wie­dzi, na wyspę przy­pły­wają całe drob­ni­cowce żar­ło­ków, a zaopa­trze­nie z roku na rok jest coraz gor­sze. Każ­demu robot­ni­kowi przy­słu­gują po dwa kon­cen­traty biał­kowe, jed­nak w rze­czy­wi­sto­ści do odbiorcy tra­fia tylko jeden, nato­miast drugi kapi­ta­no­wie drob­ni­cow­ców spi­sują na straty jako rze­komo zgniłe i sprze­dają na czar­nym rynku w Już­nym, a braki w wyży­wie­niu trzeba kom­pen­so­wać solo­nym dzi­kim czosn­kiem. Rów­nież jakość tych kon­cen­tra­tów biał­ko­wych pozo­sta­wia wiele do życze­nia: pro­dukt jest nie­zbi­lan­so­wany, jaw­nie podły, robot­nicy i kon­tyn­gent inży­nie­rów mają nie­koń­czące się roz­stroje żołądka (wstyd powie­dzieć, ale jego zastępca – czci­godny mistrz Toshi – jest zmu­szony korzy­stać z jed­no­ra­zo­wych pie­luch, choć już od dawna nie jest małym chłop­cem). A w odsa­la­czach są robaki, należy w nich zmie­niać kasety raz na dzie­sięć dni, ale kaset bra­kuje, dla­tego są zmie­niane co trzy mie­siące i trzeba dawać robot­ni­kom brudną wodę, przez co robaki lęgną się w ich cia­łach. Sytu­acja z bar­bi­tu­ra­nami jest wprost kata­stro­falna, zaraz będzie rok, odkąd prze­stali je dostar­czać, i trzeba rekom­pen­so­wać ich brak zwięk­sza­niem norm pro­duk­cyj­nych, bo jeśli nie pod­wyż­szamy norm, robot­nicy zaczy­nają zbie­rać się w bara­kach i gło­śno dys­ku­to­wać. Ale przy zwięk­szo­nych nor­mach amor­ty­za­cja siły robo­czej gwał­tow­nie rośnie, w wyniku czego pod koniec kon­traktu gwał­tow­nie spada wydaj­ność pracy, a liczba wypad­ków przy pracy prze­ciw­nie, zwięk­sza się, zaś w zakła­dach wzbo­ga­ca­nia rud dzia­łają skom­pli­ko­wane urzą­dze­nia i jeśli, na przy­kład, do sepa­ra­tora wpada jakieś chiń­skie bydlę, to trzeba potem czy­ścić ten sepa­ra­tor przez całą dobę, a bry­kiety wra­cają do powtór­nego prze­two­rze­nia…

Spró­bo­wa­łam prze­ciąć ten lament, ale mer mówił dalej i doszedł już w swo­ich żalach do pogody, która zwy­kle jest u nich jak na złość, i do szczu­rów, któ­rych jest dużo, ale które jak na złość są nie­ja­dalne, do tru­ci­ciela, który poja­wił się w bara­kach – truje bez żad­nej róż­nicy i sensu, i cią­gle nie daje się schwy­tać, do zwięk­sza­nych z każ­dym rokiem pla­nów wydo­by­cia. Plany rosną, a przy­sy­łany kon­tyn­gent zde­cy­do­wa­nie im nie odpo­wiada! Docho­dzi do sytu­acji kurio­zal­nych – cza­sem przez niskie kwa­li­fi­ka­cje… zresztą, co tu dużo mówić, przez głu­potę robot­ni­ków kie­row­nic­two kopalni musi wysy­łać swo­ich pra­cow­ni­ków na zwol­nione sta­no­wi­ska. Mistrz Toshi był zmu­szony prze­pra­co­wać dwa dni na wul­ka­nie Kudria­wyj i teraz ma reak­tywne zapa­le­nie sta­wów.

Na koniec mer jesz­cze raz poskar­żył się na pogodę, która jak na złość robi wszystko, żeby prze­szko­dzić w wypeł­nia­niu zobo­wią­zań. Wiatr zro­bił się zim­niej­szy, a nie­przy­jemna wil­goć jesz­cze bar­dziej nie­przy­jemna i wil­gotna; żeby się roz­grzać, wspo­mniany mistrz Toshi jest zmu­szony brać po dwie kąpiele ter­malne dzien­nie, od czego wypa­dły mu włosy i popę­kała skóra.

– A wul­kany? Wul­kany się budzą – wes­tchnął. – Aktyw­ność sej­smiczna rośnie z każ­dym rokiem. Tek­to­nika jest nie­sta­bilna, a u nas na trzy sej­smo­grafy działa jeden! Tylko patrzeć, jak wyle­cimy w powie­trze. I to w imię czego?!

Mer powie­dział to zbyt emo­cjo­nal­nie i od razu się zmi­ty­go­wał.

– Ja wszystko rozu­miem – popra­wił się. – Wszystko rozu­miem! Reszta per­so­nelu też wszystko rozu­mie! Sil­niki nowej gene­ra­cji, prze­łom tech­no­lo­giczny, per­spek­tywy, ale niech pani też nas zrozu­mie, jest nam bar­dzo ciężko! Bar­dzo!

– Nie jestem inspek­to­rem – powtó­rzy­łam. – Jestem tylko futu­ro­lożką. Depar­ta­ment Etno­gra­fii, Kate­dra Futu­ro­lo­gii Sto­so­wa­nej na uni­wer­sy­te­cie, znaj­dzie pan to w moich papie­rach.

Ale mer tylko uśmiech­nął się zna­cząco, dając do zro­zu­mie­nia, że mogę sobie mówić, co chcę, ale jego nie oszu­kam, on jest stary wilk i już wielu futu­ro­lo­gów widział, i sto­so­wa­nych, i w ogóle każ­dych.

– A tsu­nami?! – spy­tał żało­śnie. – Prze­cież tego nie da się wytrzy­mać… Przy­cho­dzą każ­dego roku! I cho­ciaż zro­bi­li­śmy wszystko, żeby zmniej­szyć skutki do mini­mum, to ileż wysiłku nas to kosz­to­wało! A one są coraz wyż­sze! Nie możemy w nie­skoń­czo­ność pod­no­sić linii brze­go­wej!

Mer zaczął opo­wia­dać o tsu­nami, które tak się roz­be­stwiły, że kiedy zeszłej jesieni mistrz Toshi prze­pro­wa­dzał inspek­cję wałów, nie­spo­dzie­wa­nie fala zmyła go do zatoki, opił się wody i naba­wił przez to wrzo­dów żołądka, które jest zmu­szony leczyć domo­wymi meto­dami, a to wzmo­gło…

Zasta­na­wia­łam się z wysił­kiem, po co w ogóle wstą­pi­łam do mera, to jest, rzecz jasna, nie­uprzej­mie było nie wstą­pić, ale wszyst­kie te far­ma­zony o tsu­nami i czy­ra­kach były ponad moje siły. Mer chyba sam to rozu­miał, ale nie mógł się już zatrzy­mać – do końca odgry­wał rolę gor­li­wego urzęd­nika, zatro­ska­nego dobro­sta­nem powie­rzo­nych mu ziem. Trzeba było cier­pli­wie to zno­sić. Pro­fe­sor Oda uczył cier­pli­wo­ści. Bred­nie, sza­leń­stwo, znowu bred­nie, zno­sić to, słu­chać, słu­chać, przy­go­to­wany mózg znaj­duje w stru­mie­niu bez­sen­sow­nego szumu lśniące nuty roz­dar­tej pie­śni…

Mimo wszystko nie dało się tego znieść. Mer Itu­rupu był nie do znie­sie­nia i podej­rza­nie mocno śmier­dział suszo­nymi kal­ma­rami, tak że musia­łam kon­tro­lo­wać mimikę, żeby nie pozwo­lić twa­rzy roz­lać się w gry­ma­sie obrzy­dze­nia. Nie było łatwo, ale wodne duchy się zli­to­wały – opo­wia­da­jąc o szaj­kach sza­brow­ni­ków mają­cych zwy­czaj krę­cić się przy odstoj­ni­kach popiołu, mer zakrztu­sił się her­batą, zaczer­wie­nił i umilkł spe­szony. Pokle­pa­łam go po ple­cach ze współ­czu­ciem i zapy­ta­łam, gdzie znajdę ekle­zję św. Toma­sza i jej pro­bosz­cza, do któ­rego mam sprawę.

Wydało mi się, że sły­sząc wzmiankę o ekle­zji, mer się zasmu­cił, ale szybko wziął się w garść.

– Pate­ren Paweł przy­pra­wia nas o ból głowy – powie­dział z żalem. – Admi­ni­stra­cja kopalni wydziela na jego insty­tu­cję pewne środki, wie pani, żeby zadbać o tych, któ­rym stan zdro­wia nie pozwala wró­cić do domu. A on, zamiast przy­no­sić ulgę cier­pią­cym, tylko mie­sza im w gło­wach…

Mer otarł czoło chu­s­teczką.

– Cóż, innego pate­rena i tak nie mamy – zauwa­żył filo­zo­ficz­nie. – Kto tu przy­je­dzie oprócz fana­tyka? A smutki zawsze potrze­bują uko­je­nia.

Zgo­dzi­łam się z tym. Podzię­ko­wa­łam za szcze­gó­łowe spra­woz­da­nie i odda­li­łam się, tłu­ma­cząc bra­kiem czasu. Mer poda­ro­wał mi złotą łyżeczkę i wyzna­czył urzęd­nika, który miał mnie odpro­wa­dzić do ekle­zji.

Urzęd­ni­kiem tym oka­zał się bar­dzo żało­śnie wyglą­da­jący star­szy męż­czy­zna, wycień­czony i ponury jak ota­cza­jący nas kra­jo­braz. Był to naj­pew­niej ten słynny mistrz Toshi, z opuch­nię­tymi knyk­ciami, wysta­ją­cymi kola­nami, łysą brą­zową głową i chyba fak­tycz­nie w pie­lu­sze. Po biją­cej od niego woni nie­trudno było się domy­ślić, że mistrz cier­piał na liczne dole­gli­wo­ści i że kuro­wał się za pomocą róż­nych, rów­nież mocno ludo­wych środ­ków: wrzody żołądka leczył naj­pew­niej alko­ho­lem i, jak się zda­wało, trzy­mał się w kura­cji zasady „maści ni­gdy za wiele”.

Mistrz Toshi i ja wło­ży­li­śmy na nasze zwy­kłe ubra­nia brudne pla­sti­kowe płasz­cze i poma­sze­ro­wa­li­śmy drogą wyty­czoną wzdłuż morza. Oko­lica spra­wiała przy­gnę­bia­jące wra­że­nie: to tu, to tam wid­niały pię­trowe baraki, sądząc z wyglądu, zbu­do­wane jesz­cze przed wojną, prze­krzy­wione, z prze­rdze­wia­łymi ścia­nami, z pod­po­rami z wyło­wio­nych z morza bali i rdza­wych szyn. Zamiesz­kane baraki były nie do odróż­nie­nia od porzu­co­nych – wszyst­kie dachy pokry­wał mech i poro­sty, okna zasła­niały pla­sti­kowe tablice i taśma kle­jąca, a gdzie­nie­gdzie rów­nież kamie­nie. Obok bara­ków wid­niały też inne sie­dziby ludz­kie, poskła­dane z czego popa­dło: zdar­tych opon od cią­gni­ków, kabin bul­do­że­rów, prze­wró­co­nych łodzi, drewna dry­fto­wego, prze­cię­tych beczek po ropie.

Mię­dzy zabu­do­wa­niami leżały w nie­ła­dzie czę­ści roz­ma­itych maszyn, naj­praw­do­po­dob­niej wyko­rzy­sty­wa­nych w prze­my­śle wydo­byw­czym i che­micz­nym. Kotły, kra­tow­nice, koła i tłoki, ogromne, wiel­ko­ści czło­wieka i wyż­sze, prze­żarte przez kwas, koro­zję i ciśnie­nie, straszne, jakby naprawdę prze­by­wały w infe­runo, zresztą może tak wła­śnie było. Spo­glą­da­jąc na nie, myśla­łam: co tu się dzieje z ludźmi, skoro nie wytrzy­mują maszyny?

Zie­leni nie było widać mimo pełni lata, tylko gdzie­nie­gdzie spod sadzy i rdzy wyglą­dała trawa, która spra­wiała tu wra­że­nie ciała obcego.

Nie spo­ty­ka­li­śmy też ludzi. Nikogo. Oko­lice Kuryl­ska oka­zały się bez­ludne i opu­sto­szałe – widocz­nie wszy­scy miesz­kańcy sku­pili się wokół parku prze­my­sło­wego i w pobliżu wul­ka­nów; tylko przy jed­nej kon­struk­cji, do któ­rej kiep­sko paso­wało słowo „dom”, sie­dział siwy i na oko zupeł­nie obłą­kany sta­ru­szek.

Mistrz Toshi, jak się zda­wało, pro­wa­dził mnie w nie­skoń­czo­ność wzdłuż brzegu, tylko z rzadka zatrzy­mu­jąc się, żeby zaka­słać, prze­kląć swoje życie i wysła­wiać mądrość cesa­rza, i znowu prze­kląć, ale tym razem już Itu­rup, napły­wa­ją­cych Chiń­czy­ków, pate­rena Pawła, groź­nego narwańca i szar­la­tana, który zała­twił sobie i swo­jemu przy­tuł­kowi znacz­nie więk­szy budżet, niż mu przy­słu­guje według wszel­kich zna­nych wyka­zów.

Nie spie­ra­łam się. Nie wie­dzia­łam pra­wie nic o pate­re­nie Pawle oprócz tego, że kie­dyś znała go moja matka. Zorien­to­wa­łam się też, że jest bar­dzo wysoki, bo swe­ter, który mia­łam mu prze­ka­zać, oka­zał się her­ku­le­so­wych roz­mia­rów – jesz­cze na Kap­pie nie wytrzy­ma­łam i go przy­mie­rzy­łam: się­gał mi za kolana.

– Nie ma pani ochoty zoba­czyć cmen­ta­rzy­ska wie­lo­ry­bów? – zain­te­re­so­wał się nagle mistrz Toshi, kiedy dotar­li­śmy do gra­nicy osie­dla.

– Po co?

– Oczy­wi­ście w celach etno­gra­ficz­nych. Mamy piękne cmen­ta­rzy­sko wie­lo­ry­bów, cał­kiem nie­da­leko. Tu, na brzegu morza. W końcu jest pani etno­grafką.

– Jestem futu­ro­lożką.

– Tym bar­dziej. Powinna pani myśleć o wie­lo­ry­bach.

Nie zaprze­czy­łam. Może mistrz Toshi miał rację, może nale­żało myśleć o wie­lo­ry­bach.

– Innym razem – obie­ca­łam. – Na pewno.

– Chodźmy, popa­trzymy. – Mach­nął kulą, nie sły­sząc mnie. – To naj­więk­sze cmen­ta­rzy­sko wie­lo­ry­bów, następ­nym razem może je zmyć do morza. Poprzed­nie tsu­nami zabrało połowę.

– Muszę się zoba­czyć z pate­re­nem Paw­łem. Mer powie­dział, że zapro­wa­dzi mnie pan do ekle­zji.

– Na co pani to bydlę pate­ren Paweł? – Mistrz Toshi skrzy­wił się z roz­cza­ro­wa­niem. – Nie­zno­śna świ­nia, pro­szę mi wie­rzyć…

– Mam do niego sprawę o cha­rak­te­rze oso­bi­stym.

– Jak pani chce. – Wzru­szył naj­wy­raź­niej jesz­cze zdro­wym ramie­niem. – Ale ekle­zja… Może lepiej, żeby taka dobrze uro­dzona dziew­czyna tam nie szła, zbie­rają się tam nie naj­lepsi… przed­sta­wi­ciele naszej wyspiar­skiej spo­łecz­no­ści.

Nie wda­wa­łam się w dys­ku­sje z mistrzem, ale wes­tchnę­łam z dez­apro­batą i urzęd­nik musiał mnie jed­nak zapro­wa­dzić, cho­ciaż wyraź­nie nie miał na to ochoty – przez resztę drogi nie prze­sta­wał roz­pra­wiać o tym, że ekle­zja to roz­sad­nik cho­rób ciała i infek­cji ducha i że gdyby nie pobłaż­li­wość mera, mistrz oso­bi­ście dawno już spa­liłby tę plu­skwiar­nię, potrak­to­wał gruzy feno­lem i zasy­pał kamie­niami.

Prze­szli­śmy tak około trzech kilo­me­trów, poko­na­li­śmy nagie wzgó­rze podobne do łysiny samego mistrza Toshi i w nie­wiel­kiej doli­nie ujrze­li­śmy dymiący potok, a na jego brzegu budy­nek ekle­zji.

– To tu. – Mistrz Toshi wska­zał kulą. – Nie pójdę tam, może mnie pani nie nama­wiać, te kamie­nie są za śli­skie. Ma pani płyn do dezyn­fek­cji? Zaraz panią spry­skam…

Mistrz Toshi zaczął wycią­gać spod pele­ryny puszkę ze spre­jem, ale nie cze­ka­łam, aż skoń­czy – owi­nę­łam się szczel­niej płasz­czem i pospie­szy­łam w dół po kamien­nych stop­niach.

Budy­nek był w cało­ści z drewna dry­fto­wego i przez to wyglą­dał ina­czej niż wszyst­kie kon­struk­cje, które tu widzia­łam. Przy­po­mi­nał kawa­łek wyschnię­tego nie­obro­bio­nego bursz­tynu, który z kolei koja­rzył się z poczer­niałą kością – długa chata kryta dar­nią, bre­zen­tem nasy­co­nym mazu­tem i licho wie czym jesz­cze, pogrą­ża­jąca się z jed­nej strony w ziemi, ska­mie­nia­łość pra­sta­rej istoty, która dawno już stra­ciła imię. Przy wej­ściu, na trój­nogu z impre­gno­wa­nych krzy­wych żer­dzi, koły­sał się sta­ran­nie przez kogoś wyczysz­czony spi­żowy dzwon.

Cią­gle poty­ka­jąc się o kamie­nie, po chwili zbli­ży­łam się do budowli i poczu­łam zapach dymu, który prze­bi­jał się przez woń siarki z gorą­cych źró­deł i jodu morza. Dym. Palono tu w piecu i goto­wano jedze­nie. Z budynku dobie­gał wysoki ner­wowy głos i nie­znany głu­chy dźwięk, naj­pierw głos – potem dźwięk, głos – dźwięk, widocz­nie kaza­nie, tak wła­śnie, kaza­nie.

Oczy­wi­ście nie wie­rzę w Boga. Bajki o tym, jak to Deusu poświę­cił się dla ludzi, budzą we mnie lek­kie roz­draż­nie­nie, złość rozum­nego czło­wieka; pro­fe­sor Oda mówi, że praw­do­po­dob­nie jest to u mnie gene­tyczne, przez wiele wie­ków mój naród wzy­wał Deusu, ale on odpo­wia­dał tylko pogar­dli­wym mil­cze­niem, i przez to mój naród wpadł w gniew na swo­jego Boga i zamie­nił go w bał­wana. Mamy sąsiada bud­dy­stę, który zbiera stare nakrętki od pla­sti­ko­wych bute­lek i pota­jem­nie two­rzy z nich figurę Buddy. Otóż dla mnie każda wiara to kle­ce­nie Buddy z nakrę­tek na podwórku za domem. A moja matka jest oczy­wi­ście wie­rząca, i bab­cia też, w ich rodzi­nie jest to tra­dy­cja prze­ka­zy­wana z matki na córkę razem z kolo­rem oczu i wło­sów – padać na kolana i wie­rzyć. Rzeźba wycień­czo­nego, przy­bi­tego do krzyża Deusu wisi w każ­dym pokoju naszego domu. Dostała się nawet do gabi­netu ojca, stoi przy baro­me­trze.

Mama i bab­cia wie­rzyły tak mocno, że dla mnie nie została nawet odro­bina, w ogóle dla mało kogo zostało. Nie­mniej zacho­wał się we mnie sza­cu­nek do tra­dy­cji, widać odzie­dzi­czy­łam tę cechę cha­rak­teru po ojcu, cenią­cym w ludziach sta­łość i lojal­ność. Dla­tego pocze­ka­łam, aż głos i powta­rza­jący się dźwięk uci­chły, i dopiero potem weszłam do ekle­zji.

Od razu zro­zu­mia­łam, dla­czego pach­nie jedze­niem – obok wej­ścia stała bla­szana kadziel­nica, w któ­rej tliły się węgle posy­pane drobno zestru­ga­nymi wie­lo­ry­bimi żebrami. To z nich bił ten dym o posmaku palo­nych kości, który tak mnie zmy­lił. Zro­zu­mia­łam też, do czego był ten dym potrzebny – połowa pomiesz­cze­nia była wypeł­niona ludźmi i dym miał podwójne dzia­ła­nie: oka­dzał obec­nych i tłu­mił brzydki zapach, który się od nich roz­cho­dził. Wypeł­nia­jący pomiesz­cze­nie ludzie mieli na sobie różne ubra­nia: poma­rań­czowe strzępy kom­bi­ne­zo­nów robo­czych, łach­many skle­cone z pla­sti­ko­wych wor­ków, gumowe bos­manki i inne stroje trudne do iden­ty­fi­ka­cji. Sie­dzieli na pod­ło­dze, leżeli na pod­ło­dze, nie­któ­rzy przy­brali dziwne pozy – na wpół wisieli, chwy­ciw­szy się ścian, opie­rali się na laskach i kulach, sie­dzieli powy­krę­cani w wóz­kach, byli cho­rzy, głodni i pół­mar­twi, a nie­któ­rzy, jak się zdaje, mar­twi. Patrząc na tych ostat­nich, zda­łam sobie sprawę z trze­ciego prze­zna­cze­nia kadzi­dła – wzdłuż ścian cią­gnęły się liczne nory, z któ­rych co chwila wysu­wały się nie­cier­pliwe szczu­rze pyski, a gry­zący dym, który słał się po posadzce ekle­zji, nie pozwa­lał im rzu­cić się na swoją zdo­bycz. A one z przy­jem­no­ścią skosz­to­wa­łyby i żywych.

Oka­zało się, że kaza­nie jesz­cze się nie skoń­czyło – wygła­sza­jący je czło­wiek klę­czał ple­cami do mnie i mam­ro­tał coś cicho pod nosem. Naj­praw­do­po­dob­niej był to wła­śnie pate­ren Paweł, nie­ty­powo dla tutej­szych wysoki i bar­czy­sty.

Nie ośmie­li­łam się mu prze­szka­dzać, sta­łam nie­opo­dal kadziel­nicy, zer­ka­jąc na zie­mię, bo oba­wia­łam się, że szczury nie wytrzy­mają i rzucą mi się na nogi. A pate­ren Paweł wciąż prze­ma­wiał.

– Tylko nie­liczni wzlecą do nieba – mówił. – Tylko ubo­gich duchem utrzy­mają nie­biosa. Deusu stwo­rzył ten świat w rado­ści, Deusu strą­cił go w smu­tek. Tylko cier­piący cia­łem zniosą gniew Jego. Tylko ci, w któ­rych nie osty­gła dusza, usły­szą szept Jego. Deusu jest świa­tłem, jest nadzieją, jest powie­trzem, i nie zdąży jesz­cze osty­gnąć wasze ciało, jak dusze wasze, zmie­szane z wia­trem, polecą w Jego lśniące progi.

Myślę, że mało kto go tu rozu­miał. Więk­szość po pro­stu była obecna, trzy­mali się ostat­kiem sił, znaj­do­wali się obok i patrzyli przed sie­bie gni­ją­cymi oczami, patrzyli na swoje ręce, na swoje nogi, ci, któ­rzy rozu­mieli, przy­ta­ki­wali, inni zaś przy­ta­ki­wali, patrząc na nich.

– Wielu z was upa­dło na duchu – kon­ty­nu­ował pate­ren – wielu ogar­nęła roz­pacz. Wielu nie jest zdol­nych do roz­paczy, wielu prze­pa­dło, zostali pożarci, tak jak czyn­nik V prze­żarł zie­mię pół­nocy. Ale wy, któ­rzy jesz­cze sto­icie, pamię­taj­cie – gwiazdy znacz­nie jaśniej lśnią z dna studni! Umrze­cie. Niektó­rzy z was nie prze­żyją nawet tego dnia i z ostat­nim tchnie­niem zstą­pią w mrok i mil­cze­nie, żeby po nocy, pozba­wio­nej gło­sów i świa­tła, ock­nąć się w Kró­le­stwie Nie­bie­skim!

Pate­ren umilkł. W tej chwili zauwa­ży­łam, że nie ma butów. Był boso. Mil­czał dość długo, pocie­rał gar­dło i marsz­czył brwi, a cała jego poka­le­czona owczar­nia nie wie­działa, co robić, cze­kała, co powie dalej. Potem pod­niósł się z kolan i rzekł:

– No idź­cie. I nie zapo­mi­naj­cie patrzeć. Pod nogi też.

Przede mną nie­spo­dzie­wa­nie ożył drze­wo­ryt śre­dnio­wiecz­nego arty­sty przed­sta­wia­jący pie­kło, jego naj­głęb­sze kręgi, dno otchłani, gdzie z cza­sem opa­dają roze­rwane dusze, które już nawet nie mogą cier­pieć. Poru­szali się powoli, nie­któ­rzy roz­cią­gali każdy swój ruch na kilka drżą­cych seg­men­tów, inni prze­ciw­nie, prze­miesz­czali się ury­wa­nymi szarp­nię­ciami, wszy­scy gło­śno i ciężko oddy­chali, jęczeli i kasłali. Ci z nich, któ­rzy mogli się poru­szać względ­nie swo­bod­nie, poma­gali innym, trzy­mali ich pod ręce, pro­wa­dzili i wle­kli po pod­ło­dze, poza tym wzięli tych, któ­rzy umarli, i wynie­śli ich ze sobą, zwal­nia­jąc miej­sce. Pro­fe­sor Oda byłby pod­eks­cy­to­wany. Wię­cej, na pewno wpadłby w zachwyt na widok tej maka­bry i ruszyłby za wszyst­kimi tymi Chiń­czy­kami, żeby napa­trzeć się na nich do woli.

Pate­ren mnie zauwa­żył. Myślę, że zauwa­żył mnie wcze­śniej, ale nie dał tego po sobie poznać, lub może obser­wo­wał mnie jak ja jego. Wszy­scy wyszli, w ekle­zji pozo­stał tylko pate­ren i dziwna kobieta z maską spa­wal­ni­czą na twa­rzy, cho­ciaż mógł to też być męż­czy­zna, trudno się było zorien­to­wać. Wła­ści­ciel maski przy­niósł skądś niskie krze­sło z trzema nogami, a pate­ren usiadł na nim z ulgą i uśmiech­nął się. Pode­szłam bli­żej.

– Witaj, Lilak – powie­dział.

– Ale…

– Nie dziw się – mach­nął ręką – zbyt czę­sto będziesz musiała się dzi­wić, zacho­waj w sobie tę cechę, nie zużyj jej za szybko.

– Dobrze – zgo­dzi­łam się. – Ale…

Czło­wiek przy­niósł mied­nicę z paru­jącą wodą i posta­wił ją na pod­ło­dze przed pate­re­nem.

– Jesteś podobna do matki – wyja­śnił. – Jesteś bar­dzo podobna do matki – oczy, włosy… Dawno nie widzia­łem takich oczu.

Wło­żył stopy do mied­nicy, skrzy­wił się.

– Przy­łącz się – zapro­po­no­wał pate­ren. – To bez­pieczne. I zdrowe. W każ­dym razie przy­jemne.

Odmó­wi­łam. Nie zamie­rza­łam trzy­mać nóg w tej samej misce z gorącą wodą, w któ­rej obcy moczył swoje, nawet jeśli nale­żały do daw­nego zna­jo­mego mojej mamy.

– Przy­łącz się – powtó­rzył, teraz już po rosyj­sku. – Pro­szę.

Na mojej twa­rzy po raz kolejny odma­lo­wało się zdzi­wie­nie i pate­ren to oczy­wi­ście zauwa­żył.

– Nie, nie. Nie patrz tak na mnie, jestem Japoń­czy­kiem. Ale jesz­cze pamię­tam… Tak, pamię­tam. I pamię­tam twoją matkę. Więc możemy poroz­ma­wiać, jeśli chcesz. Pamięć to jed­nak zdu­mie­wa­jąca rzecz…

Wycią­gnął rękawy gór­ni­czej kurtki, wło­żył w nie ręce i skrzy­żo­wał je na piersi. Pierw­szy zna­jący rosyj­ski czło­wiek, któ­rego sły­sza­łam, jak mówi. Oprócz matki, rzecz jasna, i oprócz babci. Mówił z wyraź­nym akcen­tem, ale jed­nak mówił.

– Gorąca woda to jedyne, co ta zie­mia daje za darmo – wyja­śnił. – Nie wolno jej pić, ale ogrzać kości można. Pew­nie dla­tego jesz­cze się trzy­mam. Spró­buj.

Pate­ren przy­su­nął mied­nicę bli­żej i kazał przy­nieść krze­sło; usia­dłam na nim, ale nie zamie­rza­łam grzać nóg, cho­ciaż on ze wszyst­kich sił demon­stro­wał, jakie to cudowne, przy­my­kał oczy, cmo­kał i roz­wie­wał parę uno­szącą się nad miską; woda była wyraź­nie gorąca, bo co chwila wyj­mo­wał z niej stopy i sta­wiał je na brzegu mied­nicy. W końcu pate­ren Paweł wyjął nogi z miski, poru­szał czer­wo­nymi pal­cami i puścił do mnie oko, upar­cie nama­wia­jąc mnie, żebym też pod­dała się temu zabie­gowi.

– Dzię­kuję, innym razem – odpar­łam i zaczę­łam zdej­mo­wać ple­cak. – Mam do pana sprawę. Mama pro­siła…

Pate­ren znów wło­żył nogi do mied­nicy, istota w masce spa­wal­ni­czej stała nie­opo­dal, nie rusza­jąc się i, jak się zdaje, nie oddy­cha­jąc. Z miski unio­sła się para, jakby woda w niej była zimna, a stopy pate­rena prze­ciw­nie, zbyt gorące, woń siarki znów przy­brała na sile, prze­bi­jała już zapach palo­nych kości.

– Gorąca woda to znak dla nas – ode­zwał się Paweł – że nawet w naj­gor­szy ziąb dane nam będzie cie­pło pocie­sze­nia. Ciem­ność to tylko niż­sza miara świa­tła, roz­pra­sza ją naj­słab­sza iskra. Ogrzej nogi, Lilak.

Maska spa­wal­ni­cza potwier­dziła kiw­nię­ciem głowy, a mnie tro­chę to roz­zło­ściło i nie wytrzy­ma­łam:

– Wszystko, co pan mówi, to nie­prawda. Dla­czego pan ich oszu­kuje?

– Nic podob­nego. – Pokrę­cił głową. – Ja ich nie oszu­kuję, daję im nadzieję w ich ostat­niej godzi­nie. I kto wie…

Uśmiech­nął się sze­rzej i zoba­czy­łam, że nie ma zębów, same różowe dzią­sła, a mimo to uda­wało mu się mówić dość wyraź­nie.

– Nadzieja. – Uśmiech­nę­łam się. – A gdzie pan tu widzi nadzieję? W siar­ko­wym wrzątku, śli­skich kamie­niach i suszo­nych wodo­ro­stach? W kąpie­lach gor­czy­co­wych?

– W naszych ser­cach – odparł. – I nie­wąt­pli­wie w renie.

Pate­ren prze­szedł na japoń­ski.

– No tak, ren… – Uśmiech­nę­łam się. – Wie pan, tam, na wzgó­rzu, czeka na mnie mistrz Toshi, godny czło­wiek w pie­lu­sze. Nie widzia­łam w nim żad­nej nadziei.

– Ren, gwiezdna miedź… – mówił, jakby mnie nie usły­szał. – To prze­kleń­stwo i nadzieja oca­la­łej ludz­ko­ści. Każdy jego gram kosz­to­wał dwa­dzie­ścia tysięcy dusz, które runęły w otchłań. I cena będzie rosnąć dzień za dniem, godzina za godziną, to cena, z którą będzie się trzeba pogo­dzić. Ale to też nadzieja, oczy­wi­ście, nadzieja. Był tu, kiedy nie było jesz­cze niczego oprócz wrzą­cego gazu, kiedy nasza Zie­mia przy­po­mi­nała mali­nową kro­plę pły­nącą przez jaśnie­jący eter…

Pate­ren umilkł, zaka­słał, wyjął nogi z wody i od razu podano mu walonki. Paweł sku­lił się, natych­miast podano mu bla­szaną puszkę i długo wyplu­wał do niej flegmę, a w prze­rwach opo­wia­dał, głów­nie o tym, co zawsze, lśnią­cym i grzmią­cym, o tym, jak Deusu Kiri­sito ukaże się nam po raz drugi w ogniu i bla­sku swej wście­kło­ści, on i wszyst­kie jego jaśnie­jące zastępy – pate­ren nie ma wąt­pli­wo­ści – będą zakuci w lśniące renowe pan­ce­rze, zoba­czysz, z pew­no­ścią to zoba­czysz, Lilak. Ludzie pra­cu­jący w zakła­dach wzbo­ga­ca­nia rudy prze­sią­kają renem i choć żyją podle i nędz­nie, ich ciała noszą w sobie iskrę stwo­rze­nia…

Patrzy­łam na niego z nie­po­ko­jem, myśląc o tym, że pro­fe­sor Oda miał, rzecz jasna, rację – ni­gdzie nie spo­tkamy tak nie­zwy­kłych ludzi jak tutaj. Wyprawa led­wie się zaczęła, a pate­ren Paweł już pluł do puszki czar­nym płuc­nym bło­tem i opo­wia­dał o żaglach sło­necz­nych kli­pe­rów, które wcze­śniej czy póź­niej prze­sło­nią niebo, lada chwila, trzeba cze­kać i nie zapo­mi­nać o mocze­niu nóg.

Wes­tchnę­łam i obej­rza­łam się za sie­bie.

– Nie martw się – uspo­koił mnie pate­ren – nie jestem obłą­kany, cho­ciaż wielu chce mnie tak przed­sta­wiać. I nie sta­łem się poga­ni­nem ani nie czczę Wul­kana. Ale jest w tym jed­nak szczypta prawdy, jak możesz nie rozu­mieć?!

Te ostat­nie słowa pra­wie wykrzyk­nął i natych­miast wycią­gnął do mnie puszkę, do któ­rej z jakie­goś powodu zbie­rał swoją plwo­cinę, ale widząc moje obrzy­dze­nie i wąt­pli­wo­ści, dodał:

– Zro­zum, być może to wła­śnie jest prze­pustka do Kró­le­stwa Nie­bie­skiego!

– Wąt­pię – powie­dzia­łam. – Bar­dzo…

– Prze­cież to plan! Droga! Już dawno ją ujrza­łem! Prze­bić skle­pie­nie nie­bie­skie i przy­po­mnieć Mu o nas! Tylko tak! On lubi, kiedy się go zadzi­wia.

Uśmiech­nę­łam się. To jed­nak wariat, mama uprze­dzała.

– Pro­szę.

– Popatrz! No popatrz! Gwiezdna miedź!

Podał mi na dłoni nie­wielki kawa­łek męt­nego bia­łego metalu, kształ­tem przy­po­mi­na­jący belem­nit, z barwy zupeł­nie nie­po­dobny do mie­dzi. Cyna, może ciut bar­dziej błysz­cząca.

– Bez obaw, nie jest tok­syczny – uspo­koił mnie. – Tok­syczne są sub­stan­cje, za któ­rych pomocą się go wzbo­gaca, to jest metal w sta­nie zwią­za­nym… Ciężki, chyba cięż­szy od złota, i gęsty.

Prze­cież jest drogi, za ten kawa­łek pate­ren mógłby… wró­cić do domu. Wró­cić do ludz­kiego życia. Wró­cić.

Mama była w nim kie­dyś zako­chana. Kie­dyś był socjo­lo­giem. Zresztą co za róż­nica? Mógł stu­dio­wać sztukę sta­ro­żytną albo histo­rię, albo lin­gwi­stykę. A teraz, jak się zdaje, wie­rzy w bli­skie nadej­ście nieba i w gwiezdną miedź.

– A ty, jak widzę, nie wie­rzysz. – Uśmiech­nął się. – Rozu­miem cię, w naszych cza­sach jest to trudne, cza­sem nie­moż­liwe. Ale to nic. Z początku nie wszyst­kim się udaje… Dzię­kuję ci.

Wstał z krze­sła i poczła­pał boso do wyj­ścia, roz­ma­wia­jąc po dro­dze sam ze sobą. Drzwi w ekle­zji nie prze­wi­dziano, Paweł sta­nął w progu.

– Czuję wdzięcz­ność dla two­jej matki, że cię przy­słała, jesteś cudem, rado­ścią mych oczu. Mroźna pół­noc jest bli­sko, każdy dzień jest pełen okrut­nych cudów, widzę je wokół… ale ty tego nie rozu­miesz…

Wyję­łam zawi­niątko z ple­caka, roz­wi­nę­łam papier. Swe­ter, czer­wony. Pate­ren Paweł nagle gwał­tow­nie wyrwał mi swe­ter i zaczął go wkła­dać, pospiesz­nie, gorącz­kowo, jakby bał się, że zechcę mu go ode­brać. Nacią­gnął go pro­sto na kurtkę i usiadł na progu z wycią­gnię­tymi nogami, dalej mam­ro­tał, w kąci­kach oczu poja­wiała się kata­rakta. Sta­rał się mru­ga­niem pozbyć zaćmy i szep­tał z głową wci­śniętą w ramiona:

– …cel wszyst­kiego, Alfa i Omega, z każ­dego, kto prze­pra­co­wał pół roku na Kudria­wym, można wycią­gnąć pół grama… On osa­dza się w płu­cach, zresztą tak jak i złoto. Admi­ni­stra­cji nie opłaca się, żeby wra­cali do domu, opłaca im się, żeby zosta­wali tu i dogo­ry­wali w tej dziu­rze przez ostat­nie parę lat. Potem trupy wsa­dza się do parow­nika… No, dalej idzie łatwo, rozu­miesz, Lilak, rozu­miesz prze­cież, każdy zosta­nie zwa­żony i uznany za zbyt lek­kiego lub zbyt cięż­kiego, kiedy ma w płu­cach pół grama, rozu­miesz – pół grama!

Ci, któ­rzy przy­cho­dzili go słu­chać, wcho­dzili po scho­dach i powoli nik­nęli za wzgó­rzem, jak śmie­ciowa gąsie­nica, jak macka mar­twej ośmior­nicy, kosz­mar żony rybaka.

Pate­ren sku­lił się nagle na wzma­ga­ją­cym się wie­trze, a ja poda­łam mu sztabkę. Popa­trzył na mnie, roz­po­znał, popa­trzył na swoje ręce w swe­trze, wziął sztabkę.

Chyba doszedł do sie­bie.

– O ile rozu­miem, wła­dze wyspy nie są zain­te­re­so­wane wysy­ła­niem robot­ni­ków z powro­tem do Japo­nii?

– Nie są. – Kiw­nął głową. – To nie­opła­calne, robot­nicy są mate­ria­łem jed­no­ra­zo­wego użytku. To mnie wła­śnie prze­raża… Wiesz, nie­któ­rym zaczy­nają świe­cić się oczy…

– Ale prze­cież nie wolno nikogo zatrzy­my­wać siłą – powie­dzia­łam. – Robot­nicy zawie­rają ofi­cjalny kon­trakt, który prze­wi­duje powrót i zniżki…

Pate­ren mach­nął ręką.

– To wszystko prawda, ale… po czte­rech mie­sią­cach w stre­fie prze­my­sło­wej wielu nie może opu­ścić wyspy. Powie­dzia­łem „wielu”, ale w rze­czy­wi­sto­ści jest ich więk­szość. Spójrz na nich. – Wska­zał pal­cem w ślad za odcho­dzą­cymi. – Spójrz. Połowa z nich robi pod sie­bie. Druga połowa nie jest w sta­nie samo­dziel­nie jeść. Inni nie pamię­tają, kim są i po co. Nikomu nie są potrzebni. Może i żyją fizycz­nie, ale ich dusze są chore, w każ­dej jest po pół grama…

Pate­ren umilkł. Spo­strzegł się w porę i prze­niósł wzrok na mnie. Jakby zasnął z otwar­tymi oczami, odle­ciał do swo­jego czwar­tego nieba. A potem hop – i ock­nął się, i znów jest tutaj, tylko nogi mu zmar­zły.

– Nie smuć się – powie­dział. – Nie smuć się, twoja matka nie lubiła się smu­cić. I idź swoją drogą, to naj­waż­niej­sze – idź, idź.

– Ale jak…

Pate­ren Paweł chwy­cił moją rękę i nie­spo­dzie­wa­nie ją poca­ło­wał:

– Kara­futo… Kara­futo nie jest nikomu potrzebne i nikogo nie inte­re­suje, po co ono tobie?

– Depar­ta­ment Etno­gra­fii sądzi ina­czej – zaopo­no­wa­łam; zbił mnie z tropu tym poca­łun­kiem, stary scho­ro­wany psy­cho­pata. – Przy­pusz­cza się, że zba­da­nie sytu­acji w połu­dnio­wej czę­ści wyspy pozwoli poło­żyć fun­da­menty pod dal­szy roz­wój prze­my­słu i rekul­ty­wa­cji gleby. Oprócz tego moja misja ma cele huma­ni­tarne: zba­da­nie sytu­acji zesła­nych katorż­ni­ków, warun­ków, w jakich żyją więź­nio­wie i oko­liczni miesz­kańcy, w celu dal­szej huma­ni­za­cji…

– Tak, tak – zgo­dził się pate­ren. – Zła­go­dze­nie oby­cza­jów, to zawsze ważne. Myślę, że wszystko ci się uda.

Uśmiech­nął się i z jakie­goś powodu ode­chciało mi się z nim spie­rać, tym bar­dziej na temat zła­go­dze­nia oby­cza­jów. W ogóle go nie rozu­mia­łam, zawsze tak się dzieje, kiedy pró­bu­jesz się poro­zu­mieć z sza­leń­cem.

– Jestem wła­ści­wie tylko obser­wa­torką. Moim zada­niem nie jest cokol­wiek zmie­niać, w mojej mocy jest tylko poka­za­nie spo­łe­czeń­stwu… pozba­wio­nego uprze­dzeń obrazu.

– A ja chyba się domy­ślam, po co się tam wybie­rasz. – Pate­ren pod­cią­gnął swe­ter do pod­bródka. – To szla­chetne dąże­nie, tak, widzę… Spoj­rzeć im w oczy, tak, to szla­chetne. Dzielna z cie­bie dziew­czyna, ale nie wyobra­żasz sobie, co tam jest…

Wzru­szy­łam ramio­nami; oczy­wi­ście, że nie wyobra­ża­łam sobie, co tam jest, na tym pole­gała moja prze­waga. Świeże spoj­rze­nie.

– Tam jest pie­kło – powie­dział. – Itu­rup z jego siarką, kok­sow­ni­kami i żywymi tru­pami to tylko przed­sio­nek infe­runo. Tam jest pie­kło. Całym ser­cem życzę sobie, żebyś wró­ciła do domu, ale ty nie wró­cisz. Tak jak nie zawró­cisz. Niech Bóg cię strzeże.

Uczy­nił przede mną znak krzyża, a potem objął mnie i przez jakiś czas nie wypusz­czał, tylko trzy­mał głowę na moim ramie­niu; miał gorącą głowę, czu­łam to przez grubą skórę makin­to­sza.

– Idź – powie­dział po chwili. – Idź, pogoda się psuje, a ty musisz zdą­żyć.

Chcia­łam mu powie­dzieć, że mama pro­siła mnie, żeby prze­ka­zać…

– Spiesz się, Lilak, a ja pójdę ude­rzyć w dzwon.

I jakoś tak wyszło, że nagle zna­la­złam się na kamien­nych scho­dach i ruszy­łam nimi w górę, kro­cząc po pła­skich stop­niach, ale nie doszłam daleko, bo nagle usły­sza­łam, jak woła mnie pate­ren, więc zatrzy­ma­łam się i obej­rza­łam za sie­bie. Tam­ten pod­biegł do mnie i zaczął zdej­mo­wać swe­ter.

Spró­bo­wa­łam go powstrzy­mać, ale pate­ren nie­spo­dzie­wa­nie się wzbu­rzył: zaczął mówić nie­zro­zu­miale, prze­ska­ki­wał z japoń­skiego na rosyj­ski, żuł i prze­gry­zał słowa i już wcale nie rozu­mia­łam tego mam­ro­ta­nia. A on ścią­gnął z sie­bie swe­ter, zwi­nął go i podał mi. Nie zrozu­mia­łam dla­czego, powta­rza­łam wciąż i wciąż, że to pre­zent, ale Paweł nie sły­szał, nale­gał, pod­su­wał mi ten nie­szczę­sny swe­ter i kiedy nagle zapła­kał, w końcu go wzię­łam. Bły­ska­wicz­nie się uspo­koił i poszedł do sie­bie, a ja sta­łam oparta o kamień i nie rozu­mia­łam. Dla­czego oddał?

Pogoda fak­tycz­nie zaczęła się psuć, do tego od strony wul­ka­nów szybko zbli­żała się chmura i coś mi mówiło, że lepiej się pod nią nie zna­leźć. Weszłam po scho­dach, a za moimi ple­cami zabrzmiało dzwo­nie­nie, i kiedy się obej­rza­łam, zoba­czy­łam, jak pate­ren Paweł bije jak sza­lony w dzwon okrę­towy.

Nie wiem, czy to z tego, czy z jakie­goś innego powodu, ale chmura osta­tecz­nie nie prze­wa­liła się przez wzgó­rze, cho­ciaż cze­ka­jący na mnie mistrz Toshi dener­wo­wał się, palił kala­fo­nię w naparstku, odga­nia­jąc od sie­bie zapach, który uno­sił się nad kamie­niami po tym, jak minęli go para­fia­nie Pawła. Mistrz był zmę­czony, oba­wiał się desz­czu, ale widocz­nie pate­ren bił w swój dzwon za dobrze – chmura zawi­sła nad wzgó­rzem i postrze­lała bły­ska­wi­cami, po czym zawró­ciła. I na ten widok Toshiemu popra­wił się humor, mistrz prze­ko­nał mnie jed­nak, by odwie­dzić cmen­ta­rzy­sko wie­lo­ry­bów, a ja nie poża­ło­wa­łam, że ule­głam jego namo­wom.

Eko­sys­tem wyspy Itu­rup pozo­sta­wał w sta­tycz­nie zgnę­bio­nym sta­nie: na lądzie prak­tycz­nie nie było roślin się­ga­ją­cych wyżej niż do kolan, pas przy­brzeżny był mar­twy, powierzch­nię wody pokry­wała mętna szara piana, sama woda… wła­ści­wie nie woda, ale ciecz, sub­stan­cja skła­da­jąca się ze ście­ków z kolek­to­rów sta­cji wzbo­ga­ca­nia rud i zbior­ni­ków osa­dów, z odpad­ków, popiołu i kwa­sów, z beczek, bute­lek i skrzyń, falo­wała z mecha­nicz­nym odgło­sem i roz­ta­czała woń amo­niaku. Powie­trze było tu puste; ani mewy, ani rybi­twy, ani inne skrzy­dlate istoty nie upięk­szały go swo­imi gło­sami i ruchem, zresztą głu­pio było przy­pusz­czać, że ptaki prze­trwały wła­śnie tutaj, na pery­fe­riach. Poza tym jedyne pie­rza­ste stwo­rze­nie, jakie w życiu widzia­łam, to leciwa gęś w Cesar­skim Zoo w Tokio, a i ona, gwoli spra­wie­dli­wo­ści, została kie­dyś zre­pli­ko­wana, perio­dycz­nie umie­rała na raka i z tą samą czę­sto­tli­wo­ścią była wskrze­szana przez magi­ków Cesar­skiej Aka­de­mii Medycz­nej; w ciele gęsi znaj­do­wało się sie­dem implan­tów, ogól­nie jed­nak ich udział nie prze­kra­czał czter­dzie­stu pro­cent, co pozwa­lało uzna­wać gęś za żywą. Cza­sem nawet tro­chę latała.

Na wszelki wypa­dek zapy­ta­łam, czy nie obser­wo­wano tu jakimś cudem pta­ków, na co mistrz Toshi odpo­wie­dział, że ostat­niego widział, kiedy miał sie­dem–osiem lat i miesz­kał w Wak­ka­nai. Jego ojciec trud­nił się nosze­niem drewna, a on poma­gał mu w miarę sił. Pew­nego razu oprócz drewna morze wyrzu­ciło na brzeg mar­twego nura i ojciec, oba­wia­jąc się, że obwi­nią ich o zabój­stwo ptaka, kazał małemu Toshiemu mil­czeć i zako­pał tru­chło w pasie przy­boju. Od tam­tej pory mistrz Toshi nie widział pta­ków, za to cmen­ta­rzy­sko wie­lo­ry­bów mają wybitne, o tu, nie­da­leko.

Cmen­ta­rzy­sko wie­lo­ry­bów mnie nie roz­cza­ro­wało. Na sto­sun­kowo nie­wiel­kim frag­men­cie plaży morze zebrało, według moich obli­czeń, około pięć­dzie­się­ciu mar­twych wie­lo­ry­bów, to jest ich szkie­le­tów. Wyglą­dały jak w sta­rych powie­ściach o zapo­mnia­nych kra­inach i zalud­nia­ją­cych je psio­głow­cach: wygła­dzone przez wiatr, sto­czone przez desz­cze i wybie­lone przez słońce, kości i czaszki mor­skich olbrzy­mów leżały na czar­nym pia­sku i nie robiły niczego; na widok szcząt­ków mistrz Toshi poczuł wzru­sze­nie i zaczął szcze­gó­łowo opo­wia­dać o tych szkie­le­tach jak o swo­ich przy­ja­cio­łach.

Jego nie­ocze­ki­wane pod­nie­ce­nie było tak wiel­kie, że zre­zy­gno­wa­łam z prze­ry­wa­nia mu i cho­dzi­li­śmy po cmen­ta­rzy­sku przez jakieś dwie godziny, w ciągu któ­rych mistrz Toshi opo­wia­dał o gatun­kach wie­lo­ry­bów, o ich wieku, o tym, że tu mamy kasza­lota, a tu orkę, a ten płe­twal umarł na nowo­twór krę­go­słupa. Pod koniec naszej wycieczki mistrz usa­do­wił się na ogrom­nej czaszce i wyznał, że marzy o tym, by jak naj­szyb­ciej umrzeć i zostać wrzu­co­nym do morza, chce, żeby ryby i kraby obja­dły jego bez­sen­sowne ciało i oczy­ściły jego istotę, i żeby fale wyrzu­ciły jego szkie­let wła­śnie tu, na tę pra­dawną plażę, aby leżał obok tych kości, prze­cież on, mistrz Toshi, ceni sobie odosob­nie­nie, samot­ność to dla niego nie­wąt­pliwa roz­kosz, tak wła­śnie powie­dział.

Ogło­siw­szy to, mistrz Toshi hanieb­nie stra­cił twarz – zaczął pła­kać i mam­ro­tać o tym, że w jego marze­niach nie ma żad­nych nadziei i złu­dzeń, bo mer nie spełni jego pośmiert­nego życze­nia, mer pogrą­żył się w defrau­da­cjach i korup­cji, ma na to nie­zbite dowody, spi­sał je w zeszy­cie…

Mistrz zaczął grze­bać w ubra­niu i po chwili w jego ręku ujrza­łam opa­sły brudny notat­nik w czer­wo­nym kolo­rze, wycią­gnął go w moją stronę. Nie chcia­łam go przy­jąć, ale wci­snął mi go pra­wie prze­mocą, zapew­nia­jąc, że w note­sie jest dość dowo­dów, żeby usu­nąć mera i prze­ka­zać w ręce spra­wiedliwości, że prawda musi zatrium­fo­wać.

Nie pozo­stało mi nic innego, jak tylko obie­cać, że prze­każę wła­dzom depar­ta­mentu notes wraz z ukrytą w nim palącą i bole­sną prawdą. Po tych sło­wach mistrz Toshi uspo­koił się i w dro­dze powrot­nej prze­waż­nie mil­czał, dopiero w por­cie nie wie­dzieć czemu znów się roz­kleił, zaczął pocią­gać nosem i pod koniec też poda­ro­wał mi złotą łyżeczkę.

W ten spo­sób wró­ci­łam na Kappę w dru­giej poło­wie dnia i prze­ga­pi­łam tym samym zała­du­nek sta­rej zmiany, co zwol­niło mnie z koniecz­no­ści oglą­da­nia robot­ni­ków, któ­rzy prze­pra­co­wali swój długi kon­trakt na Kudria­wym i w innych zakła­dach wyspy Itu­rup.

Po powro­cie star­szy ofi­cer zapro­po­no­wał mi roz­grze­wa­jącą her­batę z suszo­nych grzy­bów mun, ale odmó­wi­łam: potrze­bo­wa­łam czasu, żeby lepiej zro­zu­mieć to, co zoba­czy­łam i usły­sza­łam. Uło­ży­łam się na koi i zaczę­łam myśleć. Byli nie­mło­dzi, nie­zdrowi, mieli ciężki oddech i słabe nerwy, cho­ciaż to może przez sta­rość, z wie­kiem ludzie robią się płacz­liwi i sen­ty­men­talni, sam pro­fe­sor Oda cza­sem taki był, a czego można się spo­dzie­wać po ludziach, któ­rzy mają w płu­cach pół­tora grama… nie, pół grama migo­tli­wej gwiezd­nej mie­dzi.

Zamknę­łam oczy i z jakie­goś powodu od razu zoba­czy­łam pate­rena Pawła; stał tam, tuż przy ekle­zji, i bił w dzwon, a na pate­re­nie pło­nął czer­wony swe­ter, który widzia­łam z daleka, przy czym widzia­łam też, że ten sam swe­ter leży na fotelu w mojej kaju­cie, i jed­no­cze­śnie obser­wo­wa­łam, jak moja mama sie­dzi przy pie­cyku i robi ten swe­ter na dru­tach, pew­nie to dla­tego zda­łam sobie sprawę, że to sen. W tym śnie była jesz­cze woda i ptaki, nie wiem jakie, w końcu bym je doj­rzała, ale wtedy ktoś zaczął krzy­czeć. Krzy­czał długo, z okropną zwie­rzęcą natar­czy­wo­ścią, a ja wciąż sta­ra­łam się ucze­pić swo­jego spo­koj­nego snu, ale rozu­mia­łam już, że to nie­moż­liwe, że nie­długo się obu­dzę; kiedy krzyki uci­chły, obu­dzi­łam się i wyj­rza­łam na kory­tarz.

Przy kaju­cie mojego sąsiada katorż­nika stało trzech ludzi: mary­narz, super­cargo i star­szy ofi­cer. Mary­narz i super­cargo palili papie­rosy, a star­szy ofi­cer zapi­sy­wał coś w czar­nym note­sie. Oka­zało się, że Inu popeł­nił samo­bój­stwo. Nie wie­dzia­łam, jak na to zare­ago­wać, i powie­dzia­łam chyba, że mi przy­kro.

Star­szy ofi­cer mach­nął ręką, kon­sta­tu­jąc, że tak będzie mu znacz­nie lepiej.

– Han­dlo­wał para­so­lami – oznaj­mił z pogardą – galan­te­rią i ple­cio­nymi meblami. A potem zabił młot­kiem swoją żonę i jej matkę. Tak czy ina­czej, ni­gdy nie wró­ciłby do domu. Dla niego to lepiej, na kator­dze nie lubią żono­bój­ców. Poza tym pły­nął do Czy­stego Powie­trza, więc nie ma w tym nic dziw­nego.

Zapy­ta­łam dla­czego, a ofi­cer odpo­wie­dział, że ci, któ­rych wysy­łają do Czy­stego Powie­trza, nie­rzadko wolą nie prze­cią­gać sprawy i koń­czą ze sobą jesz­cze po dro­dze na wyspę, kiedy tylko dowia­dują się, dokąd mają tra­fić. Spy­ta­łam, czy naj­cięż­szym wię­zie­niem Sacha­linu nie są Trzej Bra­cia, prze­cież to o nim krążą naj­strasz­niej­sze pogło­ski, to wła­śnie Trzech Braci ota­cza mnó­stwo legend, fan­ta­zji i domy­słów; sły­sząc to, star­szy ofi­cer tylko się uśmiech­nął.

Zro­zu­mia­łam też, skąd prze­zwi­sko Inu. W ścia­nie kajuty tkwił hak, do któ­rego przy­mo­co­wano łań­cuch. Łań­cuch owi­jał się wokół szyi katorż­nika, to wła­śnie on wykrę­cił w bok jego głowę. Obok na pod­ło­dze stała meta­lowa miska, w któ­rej raz dzien­nie poda­wano więź­niowi jedze­nie.

Jego śmierć nie zepsuła humoru ani ofi­ce­rowi Tat­suo, ani pozo­sta­łym człon­kom załogi, prze­ciw­nie, wywo­łała wśród nich pewne oży­wie­nie. Zgod­nie z regu­la­mi­nem należy wrzu­cić zwłoki do kata­li­za­tora, ale bos­man z dru­gim ofi­ce­rem, wypeł­niw­szy naj­pierw odpo­wied­nie papiery i zamel­do­waw­szy kapi­ta­nowi o prze­pro­wa­dze­niu sani­ty­za­cji, znie­śli ciało do ładowni, gdzie wsa­dzili je do skrzyni z solą. Na moje pyta­nie, po co im to potrzebne, ofi­cer odpo­wie­dział, że po przy­by­ciu na Sacha­lin wymie­nią trupa u Kore­ań­czy­ków za eks­trakt z boró­wek – śro­dek lecz­ni­czy, za który po powro­cie do domu można uzy­skać ładną sumkę. O ile zro­zu­mia­łam, ukry­wa­nie tru­pów jest czę­stą prak­tyką, bo zgod­nie z tym, co mówił ofi­cer, zawsze mają w skrzy­niach kilku nie­bosz­czy­ków na wymianę. Kiedy zapy­ta­łam, po co Kore­ań­czy­kom trupy, bos­man i star­szy ofi­cer roze­śmiali się, po czym ten drugi pora­dził mi, żebym nie zaprzą­tała sobie głowy bzde­tami, samo­bój­stwa zda­rzają się przy każ­dym rej­sie w licz­bie dwóch sztuk, a cza­sem i czę­ściej, więc nie warto o tym myśleć, zamiast tego lepiej odpo­cząć, a trupy niech pójdą do tru­pów. Wró­ci­łam do swo­jej kajuty, ale osta­tecz­nie nie udało mi się zasnąć – leża­łam i patrzy­łam za okno. Opu­ści­li­śmy Kurylsk póź­nym wie­czo­rem, zdą­żyw­szy wypły­nąć w morze przed zapad­nię­ciem zmroku, zanim z wul­ka­nów zaczął speł­zać smog i nocny mrok cał­ko­wi­cie pochło­nął wyspę.

Nie wiem, jak to się mogło stać, ale udało mi się powtór­nie prze­spać poko­ny­wa­nie Cie­śniny La Pérouse’a.

Mone­ron

Oglą­da­jąc wyspę z góry, sta­ra­łam się wyobra­zić na niej sie­bie.

Pro­fe­sor Oda, korzy­sta­jąc z kon­tak­tów, które pozo­stały mu z cza­sów służby w siłach samo­obrony, zdo­był stary atlas wydany jesz­cze przed Wojną. Natu­ral­nie bez stopki redak­cyj­nej, ale zdję­cia były nie­wąt­pli­wie przed­wo­jenne – po Woj­nie i znisz­cze­niu floty sate­li­tów kar­to­gra­fia cof­nęła się o stu­le­cie i wszystko wska­zy­wało na to, że w dają­cej się prze­wi­dzieć przy­szło­ści nie wróci na dawny poziom, tak więc te mapy to naj­lep­sze, co udało się zna­leźć.

Mapy rze­czy­wi­ście były dobre; uzbro­jona w lupę usa­do­wi­łam się w fotelu na weran­dzie i stu­dio­wa­łam wyspę na zdję­ciach w roz­dziel­czo­ści N przez wypu­kłe, cie­płe, lekko zażół­cone ze sta­ro­ści i prze­siąk­nięte wonią tyto­niu szkło powięk­sza­jące i obser­wo­wa­łam życie w for­mie, w jakiej ist­niało wiele lat temu.

Wyspa Sacha­lin była zie­lona i pokryta siatką dróg, patrzy­łam z góry na sło­neczne mia­sta, odświętne ulice z powie­wa­ją­cymi fla­gami, samo­chody z ludźmi spie­szą­cymi się do swo­ich pil­nych spraw, dzieci spa­ce­ru­jące z balo­ni­kami, na rzeczki, mosty, na roz­grzane dachy, na roz­le­głe place, na ryby, od któ­rych roiło się w rze­kach i stru­mie­niach, tysiące i miliony ryb dążą­cych do życia i do śmierci.

Tam, w dole, pod wypu­kłym szkłem lśniło lato. Na placu podob­nym do krzy­wej gwiazdy, na sze­ro­kiej pola­nie wśród jaskra­wych czer­wo­nych kwia­tów wypo­czy­wali ludzie, nie­któ­rzy sie­dzieli, inni leżeli i czy­tali książki, nie­da­leko błę­kit­niał staw, a wokół nich bie­gły tory kole­jowe. A obok kwit­ną­cych krze­wów dzi­kiej róży na czer­wo­nym kra­cia­stym kocu leżała dziew­czyna i osła­nia­jąc dło­nią oczy, patrzyła w niebo. Zdję­cie było ostre i wyraźne, widzia­łam jej twarz, wyda­wało mi się, że poka­zuje język.

Stu­dio­wa­łam atlas i plany, mie­rząc odle­gło­ści, wczy­tu­jąc się w rosyj­skie nazwy i porów­nu­jąc je z japoń­skimi na sta­rych i nowych mapach. W miej­sce zato­pio­nego w nur­tach ato­mo­wej Lete Obwodu Sacha­liń­skiego dawno już przy­wró­cono pre­fek­turę Kara­futo, ale tej nazwy używa się wyłącz­nie w ofi­cjal­nych doku­men­tach i na aka­de­mic­kich mapach. W prak­tyce więk­szość miej­sco­wo­ści na Tery­to­riach Pół­noc­nych zacho­wała nazwy sprzed Wojny. Szcze­rze mówiąc, zawsze mnie cie­ka­wił ten para­doks, pró­bo­wa­łam wyja­śnić przy­czyny tego topo­ni­micz­nego skrzy­wie­nia, ale bez wyraź­nego rezul­tatu, każda wer­sja miała jakiś defekt.

Ojciec mówił, że wszystko jest jasne: po Woj­nie Japoń­czycy nie musieli dowo­dzić praw do Tery­to­riów Pół­noc­nych i zain­te­re­so­wa­nie tą kwe­stią osła­bło, aż w końcu cesarz pod­jął decy­zję o zacho­wa­niu wszyst­kich daw­nych topo­ni­mów jako lek­cji histo­rii, przy­po­mi­na­ją­cej o prze­mi­jal­no­ści wszyst­kiego, co ist­nieje. Cesarz, kiedy przed­ło­żono mu pro­jekt zmiany nazw, niby to się uśmiech­nął i powie­dział, że póki żyje choć jeden Rosja­nin, nazwy zostaną zacho­wane.

Mama twier­dziła, że to przez poczu­cie histo­rycz­nej winy. W pierw­szy dzień Wojny Rosja osło­niła Japo­nię, prze­chwy­tu­jąc po star­cie rakiety bali­styczne Kim Un Yuna i nisz­cząc poci­ski pozo­sta­jące w silo­sach i na plat­for­mach star­to­wych. Po Tygo­dniu Ognia, który uni­ce­stwił euro­pej­ską część Rosji, zachod­nią Sybe­rię, Chiny i Ame­rykę Pół­nocną, po tym jak na kon­ty­nen­cie wybu­chła epi­de­mia mobil­nej wście­kli­zny, Japo­nia ogło­siła izo­la­cję i w ciągu trzech mie­sięcy siły samo­obrony w samej Cie­śni­nie Tatar­skiej spa­liły i posłały na dno około pię­ciu­set stat­ków pod rosyj­ską ban­derą. Kiedy zaś wście­kli­zna ogar­nęła całe wybrzeże, tery­to­rium Kraju Cha­ba­row­skiego było sani­ty­zo­wane z uży­ciem broni jądro­wej i che­micz­nej. Według naj­skrom­niej­szych sza­cun­ków zgi­nęło wtedy około ośmiu milio­nów ludzi, nie licząc Chiń­czy­ków. Na pamiątkę tych wyda­rzeń i żeby nie zło­ścić duchów, zacho­wano rosyj­skie nazwy miast, rzek i wysp, a wszyst­kim rosyj­skim uchodź­com, któ­rzy prze­żyli Wojnę, zwięk­szono racje żyw­no­ściowe. Według danych naszego depar­ta­mentu obec­nie na tery­to­rium Cesar­stwa znaj­do­wało się jakichś sie­dem­na­stu etnicz­nych Rosjan. Wszy­scy zamiesz­ki­wali wyspę Sacha­lin.

Mój kolega, inży­nier z działu ska­no­wa­nia urzą­dzeń w fir­mie Yasuda, obja­śniał tę topo­ni­miczną sprzecz­ność nieco ina­czej, bar­dziej w duchu śre­dnio­wiecz­nych roman­sów: ojciec obec­nego cesa­rza, wów­czas jesz­cze następca tronu książę Yasu­hito, w cza­sie gdy słu­żył w woj­sku, rze­komo spę­dził osiem lat w bazie sił samo­obrony w zatoce Aniwa. Na Sacha­li­nie żyło wtedy jesz­cze sto­sun­kowo dużo Rosjan, któ­rzy na początku Wojny ura­to­wali się z kon­ty­nentu, i książę miał się zako­chać w dziew­czy­nie o mie­niu Ania, córce pole­głego gene­rała gwar­dii. Ale Ania umarła, nie doszła do sie­bie po wszyst­kich potwor­no­ściach, które prze­żyła jej rodzina w cza­sie Rzezi Amur­skiej doko­na­nej przez dezer­te­rów z Kore­ań­skiej Armii Ludo­wej. Książę, który został póź­niej cesa­rzem, na pamiątkę swo­jej uko­cha­nej pole­cił zacho­wać rosyj­skie nazwy na Sacha­li­nie. Nawia­sem mówiąc, to wła­śnie od księ­cia Yasu­hito i jego „Prawa o wyłą­cze­niu” lek­ce­wa­żący i nieco pogar­dliwy sto­su­nek do Kore­ań­czy­ków stał się normą w naszym spo­łe­czeń­stwie: nikt bez szcze­gól­nej potrzeby nie zniży się do bez­po­śred­nich kon­tak­tów z Kore­ań­czy­kiem; prze­by­wa­jąc w towa­rzy­stwie Kore­ań­czyka, więk­szość pod­da­nych cesa­rza czuje dys­kom­fort i ma ochotę się odda­lić. W wiel­kich mia­stach ist­nieją nawet towa­rzy­stwa pogardy dla Kore­ań­czy­ków utrzy­mu­jące się wyłącz­nie z dobro­wol­nych wpłat.

Nie można też nie wspo­mnieć o teo­rii słyn­nego antro­po­loga Isa­miego Kato ogło­szo­nej na jubi­le­uszo­wej trzy­dzie­stej kon­fe­ren­cji Cesar­skiej Aka­de­mii Nauk. Pro­fe­sor Kato prze­ko­ny­wał, że zacho­wa­nie daw­nych nazw na Tery­to­riach Pół­noc­nych to nic innego jak prze­jaw swego rodzaju magii ochron­nej. Pół­nocne wyspy może i wcho­dzą obec­nie w skład Wiel­kiego Kata­stru jako rdzenne tereny, ale nie zostały dotąd włą­czone do meta­fi­zycz­nej prze­strzeni Cesar­stwa, ponie­waż pre­fek­tura Kara­futo nie została przy­łą­czona w nale­żyty spo­sób – nie zdo­byto jej dzięki potę­dze woj­ska, nie zagar­nięto dzięki sile gospo­darki, nie wcie­lono dzięki spry­towi dyplo­ma­tów. Przy­pa­dła im w udziale bez wysiłku, bez widocz­nego poświę­ce­nia, jako odprysk wiel­kiego kraju, a zatem w sen­sie sakral­nym nie może być peł­no­war­to­ściową wła­sno­ścią cesa­rza. Są to tery­to­ria gra­niczne, wyłu­dzone i nie­rdzenne, które nawet geo­gra­ficz­nie znaj­do­wały się na gra­nicy mię­dzy Japo­nią, pod­trzy­mu­jącą pło­mień cywi­li­za­cji, a kon­ty­nen­tem pogrą­żo­nym w otchłani chto­nicz­nego cha­osu. Stąd wynika pewna instynk­towna nie­chęć, by nada­wać (czy nawet przy­wra­cać) tym zie­miom japoń­skie nazwy; cesarz jest jak zawsze mądry i patrzy w przód, patrzy znacz­nie dalej niż my, niech żyje Restau­ra­cja.

Nawia­sem mówiąc, gdy pro­fe­sor Kato, dostojny sędziwy mistrz, dowie­dział się, że jed­nak udało mi się zdo­być pozwo­le­nie na wizytę na Sacha­li­nie, popro­sił mnie w liście, żebym zebrała jak naj­wię­cej świa­dectw ist­nie­nia lub prze­ciw­nie, braku prze­ja­wów życia ducho­wego na wyspie; pro­fe­sor Oda, dowie­dziaw­szy się o tej proś­bie, nazwał swo­jego kolegę ordy­nar­nym głup­kiem i pora­dził mi, żebym nie zawra­cała sobie głowy tymi bred­niami. Nato­miast sam Oda uwa­żał, że tego rodzaju poli­tyka nazew­ni­cza nie wiąże się z duchami ani inną mistyką; jego zda­niem przez ostat­nie pięć­dzie­siąt lat men­tal­ność Japoń­czy­ków ule­gła zmia­nom, i to takim, jakich nie doznała nawet w epoce otwar­cia Japo­nii w dzie­więt­na­stym wieku. W szcze­gól­no­ści iro­nia, wcze­śniej obecna tylko wśród Japoń­czy­ków z wyż­szych sfer, teraz stała się jedną z naj­bar­dziej zauwa­żal­nych cech cha­rak­teru naro­do­wego, przy czym iro­nia ta, tak jak inne nasiona, które padły na powo­jenną japoń­ską glebę, wypu­ściła kapry­śne, nie­zwy­kłe, po czę­ści chore pędy. Jak ina­czej można wyja­śnić zacho­wa­nie sta­rych topo­ni­mów i dzi­waczną dla Japoń­czyka z początku wieku prak­tykę nada­wa­nia okrę­tom, samo­lo­tom i innym pojaz­dom ewi­dent­nie ame­ry­kań­skich nazw? Wła­śnie dla­tego Chołmsk to Chołmsk, a nie Maoka, a wody Cie­śniny Tatar­skiej prze­cina nie Hay­abusa, lecz Enola. W cha­rak­te­rze dowodu pro­fe­sor Oda przed­sta­wił ulicz­nego psa Jeyfa, bez­czel­nego żebraka, który od rana do wie­czora wałę­sał się po dziel­nicy i zdo­by­wał jedze­nie dzięki swo­jemu żało­snemu wyglą­dowi. Pies był tak dobry w tym, co robił, że wyho­do­wał potężne brzu­szy­sko i na jakiś czas pozbył się zarówno żało­snej apa­ry­cji, jak i jał­mużny.

Zamie­rza­łam zresztą zacząć podróż po Sacha­li­nie wła­śnie w Chołm­sku, który jest teraz uzna­wany za admi­ni­stra­cyjną sto­licę wyspy, nato­miast Jużny, mimo że jest naj­gę­ściej zalud­nio­nym mia­stem, został pozba­wiony wszel­kich funk­cji rzą­do­wych. Chcia­łam wyru­szyć stam­tąd na pół­noc, mia­łam w pla­nach odwie­dziny w trzech dzia­ła­ją­cych na tere­nie wyspy wię­zie­niach dla katorż­ni­ków, roz­mowy z urzęd­ni­kami, woj­sko­wymi i katorż­ni­kami, opis gospo­darki i, jeśli można ją tak nazwać, sfery spo­łecz­nej, krótko mówiąc, stwo­rze­nie zapi­sków z podróży i zbie­ra­nie wra­żeń, chleba codzien­nego sto­so­wa­nej futu­ro­lo­gii.

Prze­wi­dy­wa­łam, że już dziś wie­czo­rem będę mogła posta­wić stopę na lądzie pre­fek­tury Kara­futo, jed­nak wyja­śniło się, że mię­dzy Itu­ru­pem a Chołm­skiem nasz sta­tek musi odwie­dzić jesz­cze jedno miej­sce. Po połu­dniu star­szy ofi­cer Tat­suo zapu­kał do moich drzwi i zapro­sił mnie na pokład – Kappa weszła do Cie­śniny Tatar­skiej. Star­szy ofi­cer, jego upojne zako­cha­nie we wła­snej oso­bie i archa­iczny zwy­czaj poma­do­wa­nia wło­sów zdą­żyły mi się mocno sprzy­krzyć i zasta­na­wia­łam się nawet, jak by mu tu tro­chę dogryźć, ale zapo­mnia­łam o tym, kiedy wyszłam na zewnątrz.