8,77 zł
Kwartalnik Literacki Wyspa” jest pismem poświęconym współczesnej literaturze polskiej i zagranicznej. Naszym zamierzeniem jest tworzenie pisma ambitnego i inteligentnego, z nietuzinkowymi tekstami krytycznymi, żywo reagującego na wszelkie zmiany w literaturze i kulturze. Od tego numeru "Wyspa" ma dwóch wydawców. Do Biblioteki Analiz dołączyło teraz Narodowe Centrum Kultury, co poczytujemy sobie za wielki zaszczyt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 195
W świecie, w którym z dnia na dzień przybywa wielkich arterii otoczonych szczelnymi barierami i dźwiękochłonnymi ekranami, w którym rytm ludzkich kroków ginie w potężnym strumieniu zdarzeń, niełatwo iść własną drogą. Niełatwo dlatego, że trzeba ją po pierwsze wyznaczyć według wewnętrznej, wyrysowanej na własnym planie sumienia, mapie. A to – tutaj mamy drugi powód trudności – wymaga rzeczywistej i najgłębszej moralnie odpowiedzialności i otwartości. Jednocześnie ta własna ścieżka – i tylko ona – prowadzi poprzez las rzeczy drobnych, zdawałoby się błahych, trochę niemodnych, kruchych i wytrąconych z biegu rzeczy wielkich. Lecz czy to nie one właśnie są fundamentem czasu i historii? Więc trzeba to, co kruche odkryć, odsłonić, rozpoznać, bo, mówiąc za Norwidem:
W Muzeum Dama stawa z parasolką
Przed garnkiem takim;
W Sycylii stąpa (choćby była Polką!...),
Nie wiedząc, na kim!...
Taki musi być początek drogi, własnej i prawdziwej drogi, musisz wiedzieć, po czym i po czyich śladach stąpasz, musisz być gotowy na każde spotkanie, jeśli to ma być droga prawdziwa, twoja, naprawdę własna i świadomie wybrana.
Pierwszy krok na własnej drodze Grzegorz Łatuszyński stawia, przekraczając symboliczną linię światła. Ona wyprowadza go ponad płaski horyzont, pozwala spojrzeć szerzej i dalej. Tom Własną drogą jest lirycznym zapisem wędrówki poety, szukającego potwierdzenia człowieczej tożsamości. Jego bohater staje na granicy jaśniejącego korytarza, niczym w rozświetlonej odsłaniającej świat panoramie luster, w bliskości gwiazdy, która wskazuje człowiekowi drogę swoją odwieczną obecnością i czystością blasku. Bohater staje więc w świetle, odkryty i gotowy wyśpiewać hymn na jego cześć, w którym motyw jasności oznaczać będzie trwałe źródło radości. To droga wyznaczona przez Ikara, ale nieopatrznie podjęta ku najwyższym szczytom – z zachłanności – grozi przecież spopieleniem:
światło słoneczne budzi radość
[...]
w nim się możesz ogrzać
i możesz się spalić
Naruszenie granic porządku oznacza zburzenie harmonii, jest niebezpiecznym występkiem. Człowiek nie może zbliżyć się do samego źródła światła, musi znać miarę, iść jakby pomiędzy słońcem a księżycem, między kształtem a cieniem:
światło i mrok
a ty
pośród
Bohater Łatuszyńskiego stoi w miejscu przecięcia się wielu dróg, wielu linii. Naturalny, kosmiczny układ dolnych i górnych horyzontów krzyżuje się tutaj z siatką moralnych ścieżek, a wszystkie one mają ponadto swoje odpowiedniki w świecie dróg realnych. Te wielostopniowe przenośnie tworzą nie tylko ramy świata przedstawionego, ale wypełniają także jego wewnętrzną strukturę. Spojrzenie odśrodkowe, biegnące po wielu trajektoriach, obejmujące i odkrywające, sprawdza się w przestrzeni światła i cienia, jest od nich zależne i nieustannie poddawane próbie. Dlatego tak ważne są proporcje, którymi bohater mierzy i ocenia świat. Kiedy patrzy na rzeczywistość, szukając mapy, wytyczając kierunki i zadając pytanie o to, po czym „stąpa”, wtedy osiąga najwyższy stan moralnej koncentracji. Za jego sprawą widzi wszystko wyraźnie, ostro odbiera impulsy płynące z otoczenia, wręcz fizycznie doświadcza istnienia: „Rozbłysk ożywionej materii, / Życie chwilą, która trwa.”
To doświadczenie niesie w sobie przeczucie śmierci. A jeżeli pojawia się zwątpienie, to światło poddaje się mrokom. Dlatego z pola naszej świadomości staramy się usunąć cień obojętnej temporalności. Każdy powtarza Goetheańskie „chwilo trwaj’, uporczywie domagając się redukcji czasu do bezczasowej wieczności, stawiając naprzeciwko natury kulturę. Tymczasem chwila przyjęta i przeżywana od środka, rozświetlona niespodziewanie rozszerza swoje granice, pokonując w niezwykły sposób własne ograniczenie. To jest cud i swoiste olśnienie, otwierające świadomość człowieka na znaki ukryte i zamaskowane. Kiedy Łatuszyński powiada:
Rozbłysk ducha ucieleśnionego,
Życie przeszłością,
teraźniejszością
i przyszłością
to buduje syntezę czasu, stwarza poczucie jedności potrzebnej dla zrozumienia tego, co jest namacalną rzeczywistością. Kto zrozumie tę jedność, ten zrozumie, że „czas biologiczny” nie musi być „beznadziejnie trwoniony”. Przemijanie jest częścią porządku natury. Odnalezienie klucza, który pomógłby nam oswoić się z prawami naturalnymi, równałoby się wyzwoleniu z niepokoju, który jest źródłem poczucia niespełnienia. Człowiek szczęśliwy, a więc wolny od lęku, to ktoś, kto z „przedsionka agonii” przechodzi do tunelu wypełnionego światłem, kto idzie dalej.
Obserwowanie świata od środka, z punktu, w którym krzyżują się jego najważniejsze arterie, wytycza dogodną perspektywę poznawczą. Ten punkt może być zaznaczony w wielu miejscach – na ulicach, placach, w domach. Tam są początki i zakończenia dróg, początki spotkań i rozstań. Wszystko to układa się w długi katalog zdarzeń historycznych. Bo Łatuszyński historii nie ignoruje. Jego poetyka nie ucieka od toku relacji, opowiadania, opisu wziętego „z życia”. Przeciwnie – te elementy tworzą epicką ramę, w polu której rodzi się dramatyczne i liryczne napięcie. Historia jest dla niego i jego bohatera istotnym polem, po którym „stąpa”, starając się odnaleźć i zrozumieć wszystkie przecinające je ślady. Nie są one proste. Oto bałkański pejzaż, pełen piękna, ale i krwawej przeszłości, który ma swoje – zaskakujące – miejsca związane także z polską historią. To są węzły zdarzeń wplecione w pamięć miejscowych ludzi, rozplątywane przy okazji spotkań, rozmów jak wtedy, kiedy w zwyczajnym barze oszczędnie toczy się opowieść o bezzębym starcu, który
...był tu, w górach
za przewodnika u waszego rotmistrza,
[...]
A gdy lud za nim nie poszedł, to się obraził
pozostał w górach i dalej samotnie,
niczym lampart polował na Niemców.
Epizody przeszłości nanizane na osnowę współczesnej rozmowy w formie zdań eliptycznych, niepełnych, odklejanych z trudem od ściany pamięci układają pieśń pełną i prostą. Pełną to znaczy ogarniającą cały dramat ludzkiego losu z jego najbardziej heroicznymi i wzniosłymi chwilami, ale także z objawieniem całej nędzy i cierpienia człowieka. Prostota dotyczy języka, w tym przypadku zredukowanego do samych oznajmień, do rdzenia słów, do czasownikowego dynamizmu, który – sam nie będąc obrazem – obrazy wywołuje w wyobraźni odbiorcy. To dwie cechy archaiczne opowieści, inicjujące pieśń poetycką od zawsze. Można je jeszcze i dzisiaj dostrzec w opowieściach bezpośrednich, zatopionych w doświadczeniach i naoczności. Ten typ narracji poetyckiej jest Łatuszyńskiemu bardzo bliski. Autor Własną drogą jest poetą wkraczającym bezpośrednio w świat swoich bohaterów, towarzyszy im, podaje rękę, ich historie przechowuje w pamięci i w końcu opowiada. Jego wiersze to poezjo-obcowanie. Bo samo pisanie i formowanie poetyckie staje się także swoistą częścią opowieści, jest jej dopełnieniem i zwieńczeniem. Takie skracanie dystansu między światem przedstawianym a czynnościami twórczymi nadaje poezji Łatuszyńskiego charakter działania. On sam, poeta, jest – staje się – częścią świata przedstawionego. Pisząc, dopisuje się do podjętych wątków jako słuchacz, obserwator i świadek. Ta poetycka – jeśli tak można rzec – metodologia przywraca tradycję twórczości ustnej, z której wyrosła wszelka poezja. W takim sposobie konstruowania opowieści jest coś jeszcze, co czyni ją bardziej rozpoznawalną jako rzecz autentyczną w świecie artefaktów – to swoista prywatność, a dokładniej mówiąc, jej ujawnienie. Poetyckie napięcie rodzi się z tego, co rzeczywiście doświadczone i wewnętrznie przeobrażone. To jest perspektywa „własnej drogi”, wolnego wyboru, która domaga się odpowiedzialności za każdy krok. U Łatuszyńskiego cienka jest granica oddzielająca poezję od przestrzeni zdarzeń. Wszystko, co na niej powstaje, świeci ostro i jest wyraziste. Ale to nie znaczy wcale, że proste i zrozumiałe. Dlatego poeta „używa” różnych języków i formuł. Nieprzypadkowo przecież wiersz poświęcony pamięci starego bohatera i jego losom poszerzony zostaje o przypis, w którym Grzegorz Łatuszyński wyjaśnia i rozszerza poetycko zapisane epizody i historie ich odkrywania, zaznaczając, że całość spisał po trzydziestu latach. Przypis staje się jedną z nośnych perspektyw jego wiersza, łączy się z nim w zwartą całość znaczeniową. Takie komentarze, aneksy i dodatki są dla twórczości Łatuszyńskiego znamienne. On buduje całość mówiącą różnymi poetykami i głosami, całość wielopostaciową, złożoną. Do tej warstwy należy także appendix – właściwie poetycka glosa – dołączony do tomiku, zawierający dwa wiersze niezwykle ciekawego współczesnego poety serbskiego, Adama Puslojića, dedykowane Łatuszyńskiemu. W jego wierszach też brzmi żywa mowa, jej rytm pełen jest codziennych kroków i oddechów. To są słowa na słowa, spojrzenie poety na poetę: to wspólne odkrywanie „radości słów”.
Podążać „własną drogą” to iść w sobie i przez siebie w tym, co składa się na świat bliski, gotowy odpowiedzieć na wszystkie pytania. Pełne zrozumienie sensu i celu tej drogi łączy się z odrzuceniem tego, co zastępcze, tymczasowe i sztuczne:
Chciałbyś być unikalny
Chciałbyś być niebanalny
A jesteś grudą ziemi
Tej ziemi
I bądź nią
Grudą żyzną
Nie jałową
To odmieni twe oblicze
Godnie przeżyć każe życie
Wiersz osnuty na skojarzeniach i zbliżeniach do słów ważnych, silnych, twórczych i zachowana w końcowym dystychu składnia i budowa właściwa dla rymowanego napomnienia to nic innego jak opowieść o katharsis. Oczyszczenie z fikcyjności to powrót do siebie, do imienia, śladu domu, do bliskości. Łatuszyński niesie pamięć swojego bohatera przez różne granice czasu i przestrzeni, zachowuje jego wspomnieniowe migawki, pisząc w ten sposób summę własnego losu. W tej pamięci są kasztany posadzone na skwerku przed oknem mieszkania, są przechodnie przemierzający ulice bałkańskich miast, są znajomi, jest wreszcie ciocia Fela, która: „robiła chłodnik wileński, / robiła barszcz ukraiński” i która „kiedy przyszło nam wyjeżdżać / z Polski co przestała być Polską / do Polski co miała być jeszcze Polska” została, żeby pilnować domu, bo ktoś przecież musiał zostać, ktoś musiał podtrzymywać ten krajobraz w ramach tego, co własne i swoje. Ale:
nie zobaczyliśmy już więcej naszej Cioci
po latach usłyszeliśmy
że oczy wypłakała
w oczekiwaniu na nasz powrót
do końca swojego życia
nie porzuciła nadziei
zabrała ją ze sobą
Wielkości straty nie da się ostatecznie nigdy wymierzyć. To migawkowo odtworzone przeżycie, wiążące los rodzinny z losem narodu jest mimo to próbą takiej miary, ale jest też pocieszeniem i drogowskazem prowadzącym dalej. Bo to „dalej” jest nam potrzebne. Choćby kruche i pełne żalu. W tym wierszu, niczym w trenie, te wszystkie funkcje łączą się w najprostszą i tym samym najprawdziwszą opowieść o życiu. Bo ono takie jest – i piękne, i straszne, radosne, i tragiczne. I taka też zmienna i dynamiczna jest droga bohaterów Łatuszyńskiego.
Pierwszy zbiór wierszy Łatuszyńskiego, znakomitego tłumacza poetów bałkańskich, nosił tytuł Twoja chwila. To było spotkanie z czasem i w czasie, z tym, co trwa i co przez trwanie przechodzi. Drugi zbiór – Własną drogą – rozciąga ponad czasem kruchą przestrzenność. Ta droga ma wiele ważnych przystanków, które każą zatrzymać się i zadawać pytania, dziwić się i podziwiać. Tak czas przecina przestrzeń. A z tego, co uchwycone, zauważone i dotknięte układa się wizerunek świata co prawda nietrwały, ale jakże ciekawy i piękny. „Oto – jak napisał Adam Puslojić – szczypta radości, dla naszego Grzegorza poety polskiego”.
Wiara
góry przenosi
a ty jej nie masz
straciłeś wiarę w człowieka
straciłeś wiarę w Boga
i w siebie
też już nie wierzysz
rozglądasz się wokół
i nic
co widzisz
ciebie nie buduje
wiara góry przenosi
a tobie
wszystko z rąk leci
a tobie
spod nóg się usuwa
wiara cuda czyni
czy zdolna będzie
postawić cię jeszcze
na nogi?
pomóż
wyciągnij ku niej
swą bezsilną rękę
wyciągnij rękę
w pięść zaciśnij
wiara cuda czyni
***
Bez konieczności,
bez potrzeby,
bez celu i sensu,
dzieje się,
co się dzieje.
Nie opisane,
nie określone,
nie rozpoznane,
dzieje się
w sobie.
I w tobie się dzieje,
i we mnie,
i poza mną.
Dzieje się spontanicznie,
dzieje się historycznie,
kinetycznie i mechanicznie.
Dzieje się,
a jakby się nie działo
i dziać się
nie miało.
Dzieje się, jakby...
Jakby?
Czyżby?
Czytanie wierszy
Sonji Manojlović
Otwieram książkę
z Twoimi wierszami,
z rysunkami Sašy Šekoranji:
Daj tytuł.
To piękna niespodzianka.
Symbioza pióra i ołówka,
słowa i rysunku,
żerowanie wzajemne
jednego na drugim
do zasycenia
do wzbogacenia
jednego drugim.
Czytamy Twoje wiersze
przy winie.
Przy winie
oglądamy rysunki
splecione z Twoim słowem.
I nie wiem,
co lepsze,
wino czy poezja.
Jedno i drugie uderza do głowy.
Jedno i drugie na swój sposób
w głowie szumi:
wino i słowo.
A kiedy od
nadmiernej konsumpcji
słowa i wina
zaczyna nam się kręcić
w głowach
i świat wirować
przed oczami,
budzą się rysunki
i na naszych oczach
z Twoimi wierszami
w tańce się puszczają.
I tak nas,
zaczarowanych,
i tak nas,
oczarowanych,
w swój świat porywa
Twoja poezja.
Topola
posadziłem topolę w ogródku pod oknem
moim i sąsiada
na granicy naszych mieszkań
na granicy naszych światów
strojna smukła
szeleszcząca listowiem
w słońcu skąpana
pięła się w górę
jakby przerosnąć chciała
dom wielopiętrowy
gdzie się pniesz szalona
gdzie ci tak śpieszno
a ona się srebrzy
szczerzy liście w słońcu
radośnie macha konarami
zapraszając do stepowego
już mi do okna zagląda
jeszcze rok dwa
i zastuka
ta moja topola szumiąca
w dzień pogodna tęskna w nocy
jakby się tulić chciała do księżyca
szukając pomocy
bo oto raptem awantura
że pyli
że alergenna
sąsiadowi szkodzi
dręczy go przypadłość sienna
wyciąć trzeba wykarczować
ni zieloni ni greenpeace
tu nie pomoże
kat-ogrodnik co wokół kaleczył drzewa
już topory ostrzy ostrzy noże
i z przytupem śpiewa
wykopano topolę z kikutem korzenia
posadzono łaskawie z dala od problemu
by zadość uczynić sąsiadowi mojemu
i nie ranić przy tym sumienia
topola na piasku jałowym w słonecznej spiekocie
z dnia na dzień gasła w cierpieniu w tęsknocie
liście jej się zwijały z bólu żółkły i marszczyły
do życia nie miała już siły
w końcu wiatr wywrócił to moje drzewko
kat-ogrodnik ramionami tylko wzruszył
w ręce splunął
i rąbać począł krewko
i tak oto
los tej topoli do dzisiaj mnie boli
Od dawna recenzowanie wybitnych tomów liryki uważam za działanie bezsensowne, najwyżej podzielić się można z czytelnikiem własnymi przygodami przy lekturze takich zbiorów, pokazać własne dociekania prowadzące ścieżkami tych utworów, „przepaściami” tych myśli. Trudno oceniać, „krytykować” to, co warto podziwiać.
Machnicki, dość umownie, nazywany jest jednym z nielicznych polskich nadrealistów, ale jakąż niespodziankę czyni dla nas i dla siebie nowymi poetyckimi książkami. Toż to zespolenie nadrealizmu z neoklasycyzmem, wizji z metafizyką, paradoksu z odwiecznymi prawdami, z którymi od zawsze mocuje się człowiek twórczy, wrażliwy.
Tom Lawa się nasładza skorupa ciemnieje można jedynie zrozumieć intuicyjnie – że ma się do czynienia z rzeczą wielką i niezwykłą, bowiem Machnicki zadziwiająco konsekwentnie wyraża tu „znane przez nieznane”.
Przy okazji innej lektury, Esejów Jana Darowskiego, natrafiłem oto na zdania dość dobrze definiujące metodę twórczą, przyjętą obecnie przez tego warszawskiego poetę (ale wywodzącego się przecież spod Krzemieńca, z ojczyzny Słowackiego i innych, pomniejszych wieszczów romantyzmu polskiego). Czytam tam zdania następujące:
Celowali w tym prorocy izraelscy i „prorokowali” najczystszą reifikację abstrakcji, co nie miało nic wspólnego z przewidywaniem przyszłości, a raczej z „tworzeniem” jej przez poesis. Po prostu nie znali i nie czuli rozgraniczenia między duchem a materią, abstrakcyjną rzeczywistością a materialną rzeczywistością, abstrakcja i konkret przelewały im się jedno w drugie. (...) często nie umiem oprzeć się wrażeniu, że ucieka się on do tej metody poetyckiej jedynie dlatego, że zakłada ona jako punkt wyjściowy maksimum niewyrażalności świata zjawisk słowami opisowymi i dla niczego innego. Nie będąc tamtego rodzaju prorokiem, nie chce wpływać na świat, a tylko móc się w nim twórczo poruszać...
Przeczytajmy teraz jeden z wierszy tomu, pokazujący, że dobra poezja to owoc wieloletnich eksperymentów, koncentracji, medytacji, krzewienia w sobie szaleństw, nasłuchiwania, z której strony ludzkiej ciemności odezwie się daimonion, podpowiadając pierwsze rozkołysane rytmy:
Pojechałem na wczasy sześć przystanków w lewo
gdzie według praw poznania suche stoi drzewo
potem zaś tylko siedem za liczbą tą niebo
tworzy ciemny widnokrąg stykając się z glebą
koniecznie pustą windą i poza kolejką
wciśnij guzik z napisem strać nadzieję wszelką
można też z czystą kartką wymaż swe życzenia
na ziemi pozostaniesz lub wrócisz na ziemię
cóż to były za wczasy góry lasy pola
leżałem i śpiewałem święć się twoja wola
O czym tu mogliśmy przeczytać? O ziemskiej podróży, migawkach z biografii, podziwie i przestrachu, kosmicznej perspektywie, swoistej nabożności bohatera, który z tych niepokojąco dynamicznych elementów usiłuje skonstruować ład, poznać samego siebie, albo też umocnić się w swoim arcyludzkim niepodobieństwie do nikogo?
Tak, gdyby te wszystkie wersy, mgnienia, koncepty, wplecione w wiersz sylabotoniczny „zracjonalizować”, ktoś „trzeźwy” powiedziałby, że ten tom to rodzaj podsumowania, autobiografii: od obrazów znad rzeki dzieciństwa, wsi, kuźni, pól ukrainnego czarnoziemu aż do wyliczenia istotnych życiowych lektur, nazwanych w ostatnim wierszu-spisie Żywotem człowieka poczciwego. Spis ów zaczyna się Ojcem Goriot i Matką Courage a kończy Wniebowstąpieniem. Domniemywać można, że niektóre z tych książek czytane były z nakazu Ducha Epoki, inne charakteryzują autora jako poszukującego artystę, inne jeszcze pokazują go jako nienasyconego penetratora, odkrywcę różnych przestrzeni słowa, wyobraźni, frenezji, poszukiwacza mistrzów niepokornych, a więcej – nie mogących dojść do ładu z ciałem, imaginacją i światem.
„Metafizyczna elokwencja” Machnickiego dobrze się tłumaczy: tak jak w tomach dawniejszych opowiadała o „wchodzeniu w głąb”, tak teraz poeta przemierza sfery wyższe, zewnętrzne, gwiezdne, przestrzenie niezmierzone i pozakosmiczne. Może tak autor wyobraża sobie wędrówki ducha odłączonego od ciała?
Może od początku interesowało Machnickiego „istnienie” w światach równoległych, w których to samo znaczenie na dwoje się tłumaczy? Perseuszowa tęsknota do wiecznej metamorfozy?
Pisałem kiedyś, że ta poezja to nie żaden kreacjonizm ani surrealizm, ale dotkliwie zobrazowany głębszy, głęboki realizm. Bo jeśli coś dla poety jest możliwego do wyobrażenia, opisu, nazwania, to jest prawdziwie realne. Czasem to prawdziwie nastrojowo-liryczne, niekiedy żartobliwo-ironiczne światoodczucie, częściej jednak jak gdyby „paniczne”, pełne łaknień, zdające nam sprawozdanie z człowieczych nadmiarów i braków.
I ktoś w internetowych aktualnościach „Toposu” znów naprowadza na drogę interpretacji podobnej do konstatacji Darowskiego:
To szalenie archetypowy projekt, odwołujący się do źródeł (ważne dla tego poety pojęcie) sztuki. Połączona z mityczną opowieścią o świecie pierwotność sprawia, że nowy tom wierszy Mieczysława Machnickiego wprowadza przedziwny ton serio. W ten sposób Machnicki powraca do podstawowych funkcji języka, wraca do najpierwotniejszych zadań poezji.
Tu klasycyzm spotyka się z antyklasycyzmem. Ciemny Apollin usiłuje zamieszkać w domu jasnego Dionizosa, stają się na chwilę jednym, by poznać praprzyczynę, pojednać mikrokosmos z makrokosmosem.
***
Zawsze kiedy nie zdążał ciągle był na przedzie
zanim zamknął walizkę czuł że pociąg jedzie
upychał jednak dalej ciężar za ciężarem
gdyby czegoś zapomniał nie jechałby dalej
bez szczoteczki do zębów stałby na rozjeździe
bez pasty do obuwia nie jechałby prędzej
więc dociskał kolanem aż minął granicę
kiedy nie mógł jej podnieść cel się zdał mu niczym
wyjmował po kolei lecz właśnie wysiadał
na najniższym peronie na wysokich gwiazdach
***
Już nie kopie się dołów oszczędza się ziemię
zmarli w sobie znikają naprawdę są cieniem
ten znów pada ode mnie dlaczego go wlokę
we mnie przecież jest głębiej służę za powłokę
jeśli to jest kobieta podtrzymuje serce
mężczyzna ciemne źródła filtruje w mej nerce
cicha dzieci gromadka o wieczornej porze
tupie mymi nogami rozchlapując morze
ktoś mą rękę unosi w geście pozdrowienia
jakby cień jakiś jeszcze szukał swego cienia
***
Tsunami i tornado uczę się na pamięć
słów które mi zastąpią świętą polską zamieć
chyba długo nie będę suszył sobie głowy
na oczy spadną deszcze skośne monsunowe
zapytam za pisarzem gdzie droga na Walne
w ślad męskiej prozy wstąpi cyklon tropikalny
a królowa meteo w necie mi obwieści
już się nigdy z pogodą nie zabawisz grzecznie
pierwszej burzy wiosennej ni słychu ni widu
jest tylko gradobicie – i deszcz perseidów
W programie Szekspir, na scenie aktorzy, na widowni – wiadomo: widzowie. Śledzimy historię opowiedzianą przez Szekspira, ale nie przez niego wymyśloną, tylko przez innego autora, który najpewniej też jej nie wymyślił, tylko zapożyczył od kogoś, kogo nie znamy, i tak dalej, i dalej. Aktorzy nie mówią językiem Szekspira, ale na przykład Barańczaka, ubrani nie w stroje z epoki, tylko tak, jak reżyser ich kazał ubrać. W ten sposób opowieść anonima-Szekspira-tłumacza-reżysera trafia do ucha (i oka) widza, który ją przekazuje dalej, czasem z własnej chęci, a czasem z konieczności, na przykład gdy jest gimnazjalistą i kazano mu tę opowieść streścić. Jeśli rzecz się nazywa Romeo i Julia, ma szansę trafić nie tylko do ucha gimnazjalisty, ale i do serca, gdyż z różnych lektur szkolnych ta akurat porusza młodych ludzi w wieku dwunastu czy piętnastu lat. Odnajdują w niej swoje rozterki, miłości i rozstania.
Można odnieść wrażenie, że wszystko już było: jeśli nawet współczesna opowieść nie ma antycznych korzeni, to odwołuje się do prastarych motywów: walki dobra ze złem, pokonywania przeciwieństw, szukania własnej tożsamości, obrony honoru, własności i terytorium. Stare opowieści żyją nadal, dając początek nowym historiom, a także przysłowiom i różnym zwrotom powtarzanym z pamięci. Pięć centuryj przysłów polskich i diabelski tuzin – brzmi podtytuł trzytomowej publikacji Juliana Krzyżanowskiego, poświęconej źródłom polskich przysłów i zwrotów przysłowiowych. Jej główny tytuł Mądrej głowie dość dwie słowie sam jest przysłowiem, ale na omówienie go tam nie starczyło miejsca. Szkoda, ale i bez tego książka jest przebogata.
Każdy maturzysta powinien wiedzieć, że „dwie słowie” to pozostałość tzw. liczby podwójnej, która w języku prasłowiańskim uzupełniała opozycję liczby pojedynczej i mnogiej. Z różnych liczb większych od jedności dwa to wielkość uprzywilejowana: mamy dwoje oczu, dwoje uszu, dwoje rąk i mieliśmy specjalne formy językowe do liczenia osób i rzeczy występujących po dwie (nawiasem mówiąc, „oczu” i „uszu” to też pozostałości liczby podwójnej, regularne formy liczby mnogiej brzmiałyby „ok” i „uch”). Dziś wystarczy powiedzieć „dwie słowie”, aby uczynić aluzję do „mądrej głowie”, ale czasem sięga się po ten zwrot tylko dla słownej igraszki, dla stylizacji, rzadziej dla trawestacji, jak w tytule pewnej książki, w którym „mądrą” głowę zastąpiła „obca”. Kwerenda w internecie dowodzi, że zwrot „dwie słowie” interesuje przede wszystkim uczniów (widać tu pokrewieństwo z tragedią Szekspira), ale rzut oka na galerię obrazów Google ujawnia szersze tło kulturowe, ukształtowane oczywiście przez to, jak Google wyszukuje i pozycjonuje wyniki. Wszystko tu jest, nie wyłączając płaskiego brzucha, czyli tego, jak schudnąć w dwa tygodnie (wystarczą „dwie słowie”).