Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
“Wyspa błądząca” to powieść Juliusza Verne’a, uznanego za jednego z pionierów gatunku science fiction.
“Było ich tu dziewiętnastu, z porucznikiem Hobsonem na czele.
Między stałymi mieszkańcami fortecy znajdowały się dwie kobiety przybyłe z Nowego Yorku w celu odbycia podróży. Jedna z nich, Paulina Barnett, była tu szczególniej szanowana i otaczana opieką.
Sławna podróżniczka, nie raz jeden wyróżniana przez towarzystwa geograficzne, była kobietą lat średnich, wysokiego wzrostu, o oczach wyrazistych i twarzy nacechowanej niezwykłą energją.
Wdowa od lat kilkunastu, lubowała się w podróżach i nadzwyczajnych przygodach.”
Fragmenty z książki: Juliusz Verne. „Wyspa błądząca”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 115
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Dnia 17 marca 1859 roku, kapitan Craventy urządzał wspaniałe przyjęcie.
Nie był to bal, lecz serdeczne, miłe zespolenie się blizkich mu i znajomych, tych, co darzyli sympatją wyruszającą po cenne futra i żądne przygód Towarzystwo handlowe z kapitanem Craventy na czele.
Pod nadzorem kaprala Zolifa i jego młodej żony forteca zmieniła się do niepoznania. Zamieciono izby, poustawiano ławy drewniane dla gości, ogromne stoły uginały się pod ciężarem naczyń z potrawami a poza jadalnią w sąsiednich pokojach porozwieszano wspaniałe futra. Były tam puszyste skóry szarych niedźwiedzi, białych, również przepyszne bobry, lisy srebrzyste i sobole. Bogactwo wiało z tych ścian obwieszonych skórami zwierząt północy i spoglądano z podziwem na dobór przeróżnych barw i odcieni. W środku salonu stał piec olbrzymi z żelazną rurą ogrzewającą corazto nowych przybyszy. A tymczasem na dworze rozpętały się żywioły: huczały przewlekle groźne wichry, szalała krew mrożąca w żyłach śnieżyca. Pod wpływem tej niepogody drżał dom, poruszały się sprzęty — nie przeszkadzało to jednak ludziom tutaj zebranym do zajadania ze smakiem i do prowadzenia wesołej, z wybuchami śmiechu rozmowy. Do burz i wichrów, do huraganów i zamieci przyzwyczajeni byli ci odważni, zżyci z naturą podróżnicy. Było ich tu dziewiętnastu, z porucznikiem Hobsonem na czele. Między stałymi mieszkańcami fortecy znajdowały się dwie kobiety przybyłe z Nowego Yorku w celu odbycia podróży. Jedna z nich, Paulina Barnett, była tu szczególniej szanowana i otaczana opieką. Sławna podróżniczka, nie raz jeden wyróżniana przez towarzystwa geograficzne, była kobietą lat średnich, wysokiego wzrostu, o oczach wyrazistych i twarzy nacechowanej niezwykłą energją. Wdowa od lat kilkunastu, lubowała się w podróżach i nadzwyczajnych przygodach. Przybyła tu ku wielkiemu zdziwieniu podróżnych z listem polecającym od dyrektora towarzystwa i zwróciła się do kapitana Craventy. Kapitan Craventy po przeczytaniu listu oznajmił przybyłej, że wyruszają aż do wybrzeży morza Północnego, nie wyobraża więc sobie, aby kobieta delikatna zdołała przetrzymać tamtejszy klimat i niewygody. Odpowiedziała mu, że w obecnej roli nie jest ona słabą i wątłą kobietą, lecz laureatką towarzystwa i żadne trudy nie zniechęcą jej do projektowanej podróży. W ten sposób weszła w skład personelu wyruszającego na północ. Towarzyszka jej Magdalena, zacna i całem sercem oddana powiernica, była na pół służącą na pół przyjaciółką. Starsza o lat kilka od swej pani przyjęła rolę opiekunki i otaczała ją troskliwością bez granic i opieką iście macierzyńską. Siedziały obok kapitana, wsłuchując się w wypowiadane przez niego projekty i cele podróży, zachwycone tą wymarzoną przez Paulinę Barnett daleką wycieczką i zatopione całkowicie w myślach o mającym się odbyć na drugi dzień wyjeździe, gdy naraz ciszę przerwał okrzyk groźny, przerażające wołanie o ratunek. Wskoczono od stołu, chcąc biedz na czyjś tak bardzo wymowny i rozpaczliwy krzyk, ale kapitan powstrzymał wszystkich w tym zamiarze, wysyłając jedynie sierżanta Longa aby wywiedział się, kto taki wzywa ich na ratunek.
Sierżant Long przybiegłszy do drzwi frontonowych, zawołał:
— Kto tam? Kto dobija się o tak spóźnionej porze? Hej! — Otwierać! proszę otwierać! Idzie o życie ludzkie! Prędzej! prędzej! Long otworzył bramę, ale zaledwie drzwi się rozwarły upadł, rzucony gwałtownie na podłogę. Zdziwiony, porwał się z ziemi i spostrzegł sanie zaprzężone w sześć psów, lecące z szalonym impetem przez podwórze. Otworzył dalsze drzwi, dopuszczając do ostatnich, w których stali podróżni, zaciekawieni tem niezwykłem dobijaniem się do fortecy. Tymczasem z sań wyszedł człowiek, od stóp do głów przyodziany w futra, zakrywające mu nawet oczy. — Czy to składnica Zjednoczenia? — spytał. — Tak jest. — Odparł kapitan. — Czy mam przed sobą kapitana Craventy? — Tak. A z kim mam przyjemność? — Jestem kurjerem z Kompanji. — Czy pan sam przyjechał? — Nie, przywiozłem podróżnego. — Podróżnego? Jakiż on ma do nas interes? — Chce zobaczyć księżyc. — Co? księżyc? Kapitanowi przyszło do głowy, iż ma do czynienia z obłąkanym, ale nie było czasu na rozważanie. Przybyły wyciągnął z sań jakąś nieruchomą bryłę coś w rodzaju worka pokrytego śniegiem i zabrał się do wnoszenia jej wewnątrz izby. — Cóżto za wór? — spytał go kapitan. — To mój podróżny, — odrzekł spokojnie zapytany. — Któż to taki? — Astronom Tomasz Black. — Ależ on zmarznięty! — To też niosę, żeby go odmrozić... Złożono nieszczęsnego astronoma w pokoju na pierwszem piętrze, gdzie temperatura była jeszcze możliwa do przetrzymania, z powodu rozpalonego do czerwoności pieca. Zdjęto kalosze i futra ze zmarzniętego, który zdawał się być już martwy i rozpoczęto przywracanie do życia. Tomasz Black mógł mieć lat pięćdziesiąt, tęgi, nizki, o posiwiałych włosach, oczach i ustach zaciśniętych, jakby były sklejone gumą, nie wydawał ani głosu, ani oddechu, leżąc przed ratującym go, jak nieruchoma bryła. Kapral Zolif obracał nim ma wszystkie strony, tarł, potrząsał i mówił: — Proszę pana, bardzo pana proszę! Cóżto? Nie myśli pan powrócić do przytomności? Gdy nawoływania te nie pomogły, porucznik Hobson kazał przynieść śniegu i wspólnemi siłami rozcierać pacjenta, na którym ukazujące się białe piętna, świadczyły o ciężkiem przemrożeniu i odbierały nadzieję uratowania astronoma. W pół godziny po zastosowaniu tych środków Tomasz Black poruszył się nerwowo, co wywołało wybuchy radości u zebranych przy łóżku podróżnych. — Żyje! żyje! — zawołał uradowany porucznik. Rozgrzewano go ponczem, wlewano szklankami, potrząsając nim jednocześnie, aż rumieńce ukazały się na policzkach, oczy rozwarły a usta poruszyły się powoli. Zdołał nawet unieść się zlekka i głosem bardzo słabym, zapytać: — Czy to forteca Zjednoczenia? — Tak jest, — odrzekł kapitan. — A pan jest kapitanem Craventy? — Tak, panie. A czy mogę wiedzieć, w jakim celu pan tu przyjechał? — Aby zobaczyć księżyc! — odpowiedział za niego kurjer. Astronom nie zaprzeczył, ale pomijając zapytanie kapitana, badał w dalszym ciągu: — Czy to porucznik Hobson? — We własnej osobie! — odpowiedział zapytany. — Jeszcze pan nie wyjechał? — Jak pan widzi. — A więc, — odrzekł Tomasz Black, — nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować panom za ratunek i przespać się do jutra rano. Kapitan wraz z towarzyszącemi mu osobami odszedł pośpiesznie, pozostawiając tę oryginalną osobę w spokoju. Nazajutrz, gdy Tomasz Black przyszedł zupełnie do zdrowia, dowiedział się kapitan o nim wszystkiego. Był to słynny astronom z Greenwich, z obserwatorjum najlepszego na całym świecie. Studjował on przyrodę od lat 20-u, oddając wiedzy wielkie przysługi. Nie potrafił o niczem rozmawiać, jak tylko o gwiazdach i niebie, poza tem nie obchodziło go nic. Miało być zaćmienie słońca, a wiadomo, że w takich razach księżyc otoczony jest substancją świetlaną w formie wieńca. Z czego więc składa się owo światło, czy nie jest to tylko złudzenie lub odbicie promieni sąsiednich świateł — to zbadać miał Tomasz Black i poto przyjechał. Przebył Atlantyk, wylądował w Nowym Jorku, przeprawił się przez jeziora rzeki Czerwonej, z fortu do fortu, przewożony saniami pod opieką kurjera z Kompanji, pomimo zimy groźnej, pomimo mrozów straszliwych i niebezpieczeństw, aż znalazł się u kapitana Craventy w postaci zlodowaciałej bryły.Naturalnie przyjęto go już jako żywego entuzjastycznie.
Rano, dnia 16 kwietnia, dziewiętnastu podróżnych wyruszyło w drogę, kierując się ku północy.
Indjanie w tym roku bardzo mało przywieźli futer, okolice te już wytrzebiono, trzeba było założyć gdzieś indziej przystań, w miejscach, obfitujących w zwierzynę. Porucznik wybrał sobie najdzielniejszych z pomiędzy oficerów i żołnierzy i zaopatrzywszy się w dużą ilość żywności, napojów, ubrań i sań z psami, z nadzieją, że dobrze pójdzie jego zamiar i że zadowoli Kompanję, wyruszył ze swem towarzystwem. Na czele jechał wspomniany porucznik Hobson i sierżant, za nimi Paulina Barnett i Magdalena, doskonale kierująca psami, długim batem eskimoskim, za nimi Tomasz Black i jeden z żołnierzy, kanadyjczyk Petersen. Kapral Zolif z żoną byli na końcu. Skierowano się na północo-zachód, przeprawiając się przez szeroką rzekę. Pogoda była prześliczna, ale było jeszcze bardzo mroźno, szczęściem jednak wiatr kierował się w inną stronę. Wszyscy trzymali się szeregów i jak wyćwiczeni żołnierze, słuchając starszych oficerów, formowali trzy rzędy sań. Jeden tylko Zolif napiwszy się trochę za dużo przed wyjazdem, był tak niemożliwy, że nawet żony, której zawsze ulegał i którą uwielbiał — nie słuchał. Napróżno wołała na niego, żeby jechał w rzędzie i nie rwał się na przód, napróżno przemawiała do jego rozsądku, Zolif pędził psy całą mocą eskimoskiego bata, aż upadł wraz z przerażoną swoją małżonką do śniegu. Szczęściem skończyło się na strachu, ale porucznik Hobson natarł mu dobrze uszu i ku jego wielkiemu wstydowi oddano kierownictwo saniami jego dzielnej i rozumnej żonie. Przez piętnaście dni jechano bez wypadku i zajechano wreszcie przed przystań „Przedsiębiorstwo”. Przystań ta dozorowana przez dwunastu żołnierzy, składała się z jednego drewnianego domu, otoczonego murem. Służyła ona przeważnie za skład futer przywożonych przez kupców i niezbyt była dla podróżujących wygodna. Ale skorzystano z niej z radością. Szalona jazda saniami, mróz, dały się już wszystkim we znaki, przez dwa dni więc odpoczywano po trudach podróży i z nowemi siłami puszczono się w drogę, ku północy. Wiosna podbiegunowa dawała się już odczuwać. Topniały śniegi, noce nie były mroźne, ukazywały się też kępki mchu, nędzne roślinki i małe bezbarwne kwiatki. Wszystko to radowało wzrok podróżnych, których jedynym widokiem przez długie miesiące był śnieg i lodowe olbrzymie bryły. Powoli podróżnicy, zachwycając się odradzającą się przyrodą, przywykali do chodzenia pieszo, aby lepiej zbadać budzące się do życia rośliny, w ten sposób ujmując ciężaru zmęczonym psom i pozwalając, aby wyszukiwały mchy i inne rośliny na swe pożywienie. Ponieważ w lasach, przez które przeprawiano się i na lodowych polach, które nieodtajały jeszcze, było dosyć zwierzyny, przeto myśliwi zawołani, jak Hobson, Zolif i inni, zabrali się do łowów. Znali oni obyczaje bobrów, lisów, soboli i niedźwiedzi, żaden podstęp nie był dla nich ukryty, żadne sidła nie były bezużyteczne. Pewnego dnia, rankiem, dwóch najlepszych myśliwych i Paulina Barnett wraz z porucznikiem, puścili się o kilka mil na wschód. Spostrzeżono wyraźnie ślady jeleni rogaczy i w parę godzin potem, czuwając za drzewem, ujrzano walczące z sobą zwierzęta. Obecność tych zwierząt w stronie mroźnej, w jakiej nigdy nie widziano sarn ani rogaczy, wprawiła porucznika w zdumienie. — Nic to dziwnego, — wytłomaczyła mu Barnett, — uciekają już od dłuższego czasu do miejsc spokojniejszych, aby nie być prześladowanymi. — Ale o co się oni biją? — To u nich we zwyczaju, — odrzekł Hobson. — Jak tylko słońce zacznie je ogrzewać, rozpoczynają walki. Zaczęto się przyglądać jeleniom. Były to prześliczne zwierzęta o okrągłych rogach, o cienkich zgrabnych nóżkach. Niektóre z nich miały sierść czerwonawą, inne były brunatne. Rogi białe, ale tylko u samców, samice nie miały zupełnie tej ozdoby. Walka trwała zacięta. Zwierzęta nie widziały obserwujących ludzi, a gdyby i zauważyły, napewnoby nie przerwały takowej. Żołnierze, towarzyszący porucznikowi, mogli się do nich przybliżyć z łatwością. — Może poczekamy, aż się pozabijają, — odezwał się jeden z żołnierzy, — i tak będziemy mieli zwyciężonych, a oszczędzi się proch i kula. — A czy zwierzęta te mają jaką wartość w handlu? — spytała Paulina Barnett. — O, tak, — odpowiedział Hobson, — skóra ich jest tak mocna, jak żelazo i wytrwała na wilgoć i suszę. Indjanie poszukują tych zwierząt. — A mięso, czy też do użytku? — Smak mięsa średni, nawet bardzo średni. Twarde jest i mało soczyste. Ale gdy niema lepszego, jedzą je i jest pożywne. Podczas tej rozmowy walka ucichła. Czyżby jelenie miały dosyć krwi i bólu? Czy może zauważyły podróżnych? Niewiadomo jaka była przyczyna, ale z wyjątkiem jednej pary, całe stado rzuciło się na wschód i żaden koń najbystrzejszy nie dognałby ich napewno. Dwa pozostałe, uczepione do siebie rogami biły się zawzięcie i bez przerwy. — Może byłby już czas z nimi skończyć? — zapytała Paulina Barnett, — lepiej zabić, niż pozwolić na takie mordowanie się wzajemne. — Poczekamy jeszcze chwilkę, — odrzekł porucznik, — podejdźmy bliżej. Podeszli bliziutko, o kilka kroków, ale zwierzęta nie uciekały. Zczepione rogami nie mogły się rozplątać, co zdarza się często z rogaczami. Wtedy nieszczęsne stworzenia albo giną z głodu, albo pożerają je dzikie ptaki lub zwierzęta. Jeden z żołnierzy wystrzelił, a gdy padły martwe, zdarł skórę, mięso zaś na żer zwierzętom zostawił. Powróciwszy do fortu wyprawiono wspaniałe jelenie skóry i zabrano się znów do drogi.Wyruszono teraz, jak i z początku, drogą, kierującą się ku północo-zachodowi, gdzie grunt był tak nierówny i pełen wyrw, że nieszczęsne psy, znane z niepomiernej szybkości biegu, ledwie że się wlec mogły z podróżnymi.