Wyspa błądząca - Juliusz Verne - ebook

Wyspa błądząca ebook

Juliusz Verne

5,0

Opis

Wyspa błądząca” to powieść Juliusza Verne’a,  uznanego za jednego z pionierów gatunku science fiction.


“Było ich tu dziewiętnastu, z porucznikiem Hobsonem na czele.

Między stałymi mieszkańcami fortecy znajdowały się dwie kobiety przybyłe z Nowego Yorku w celu odbycia podróży. Jedna z nich, Paulina Barnett, była tu szczególniej szanowana i otaczana opieką.

Sławna podróżniczka, nie raz jeden wyróżniana przez towarzystwa geograficzne, była kobietą lat średnich, wysokiego wzrostu, o oczach wyrazistych i twarzy nacechowanej niezwykłą energją.

Wdowa od lat kilkunastu, lubowała się w podróżach i nadzwyczajnych przygodach.”


Fragmenty z książki: Juliusz Verne. „Wyspa błądząca

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 115

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-187-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

I.

 Dnia 17 marca 1859 roku, kapitan Craventy urządzał wspaniałe przyjęcie.

 Nie był to bal, lecz serdeczne, miłe zespolenie się blizkich mu i znajomych, tych, co darzyli sympatją wyruszającą po cenne futra i żądne przygód Towarzystwo handlowe z kapitanem Craventy na czele.

 Pod nadzorem kaprala Zolifa i jego młodej żony forteca zmieniła się do niepoznania. Zamieciono izby, poustawiano ławy drewniane dla gości, ogromne stoły uginały się pod ciężarem naczyń z potrawami a poza jadalnią w sąsiednich pokojach porozwieszano wspaniałe futra. Były tam puszyste skóry szarych niedźwiedzi, białych, również przepyszne bobry, lisy srebrzyste i sobole. Bogactwo wiało z tych ścian obwieszonych skórami zwierząt północy i spoglądano z podziwem na dobór przeróżnych barw i odcieni.  W środku salonu stał piec olbrzymi z żelazną rurą ogrzewającą corazto nowych przybyszy. A tymczasem na dworze rozpętały się żywioły: huczały przewlekle groźne wichry, szalała krew mrożąca w żyłach śnieżyca.  Pod wpływem tej niepogody drżał dom, poruszały się sprzęty — nie przeszkadzało to jednak ludziom tutaj zebranym do zajadania ze smakiem i do prowadzenia wesołej, z wybuchami śmiechu rozmowy. Do burz i wichrów, do huraganów i zamieci przyzwyczajeni byli ci odważni, zżyci z naturą podróżnicy.  Było ich tu dziewiętnastu, z porucznikiem Hobsonem na czele.  Między stałymi mieszkańcami fortecy znajdowały się dwie kobiety przybyłe z Nowego Yorku w celu odbycia podróży. Jedna z nich, Paulina Barnett, była tu szczególniej szanowana i otaczana opieką.  Sławna podróżniczka, nie raz jeden wyróżniana przez towarzystwa geograficzne, była kobietą lat średnich, wysokiego wzrostu, o oczach wyrazistych i twarzy nacechowanej niezwykłą energją.  Wdowa od lat kilkunastu, lubowała się w podróżach i nadzwyczajnych przygodach.  Przybyła tu ku wielkiemu zdziwieniu podróżnych z listem polecającym od dyrektora towarzystwa i zwróciła się do kapitana Craventy. Kapitan Craventy po przeczytaniu listu oznajmił przybyłej, że wyruszają aż do wybrzeży morza Północnego, nie wyobraża więc sobie, aby kobieta delikatna zdołała przetrzymać tamtejszy klimat i niewygody.  Odpowiedziała mu, że w obecnej roli nie jest ona słabą i wątłą kobietą, lecz laureatką towarzystwa i żadne trudy nie zniechęcą jej do projektowanej podróży.  W ten sposób weszła w skład personelu wyruszającego na północ.  Towarzyszka jej Magdalena, zacna i całem sercem oddana powiernica, była na pół służącą na pół przyjaciółką.  Starsza o lat kilka od swej pani przyjęła rolę opiekunki i otaczała ją troskliwością bez granic i opieką iście macierzyńską.  Siedziały obok kapitana, wsłuchując się w wypowiadane przez niego projekty i cele podróży, zachwycone tą wymarzoną przez Paulinę Barnett daleką wycieczką i zatopione całkowicie w myślach o mającym się odbyć na drugi dzień wyjeździe, gdy naraz ciszę przerwał okrzyk groźny, przerażające wołanie o ratunek.  Wskoczono od stołu, chcąc biedz na czyjś tak bardzo wymowny i rozpaczliwy krzyk, ale kapitan powstrzymał wszystkich w tym zamiarze, wysyłając jedynie sierżanta Longa aby wywiedział się, kto taki wzywa ich na ratunek.

II.

Sierżant Long przybiegłszy do drzwi frontonowych, zawołał:

 — Kto tam? Kto dobija się o tak spóźnionej porze? Hej!  — Otwierać! proszę otwierać! Idzie o życie ludzkie! Prędzej! prędzej!  Long otworzył bramę, ale zaledwie drzwi się rozwarły upadł, rzucony gwałtownie na podłogę.  Zdziwiony, porwał się z ziemi i spostrzegł sanie zaprzężone w sześć psów, lecące z szalonym impetem przez podwórze. Otworzył dalsze drzwi, dopuszczając do ostatnich, w których stali podróżni, zaciekawieni tem niezwykłem dobijaniem się do fortecy.  Tymczasem z sań wyszedł człowiek, od stóp do głów przyodziany w futra, zakrywające mu nawet oczy.  — Czy to składnica Zjednoczenia? — spytał.  — Tak jest. — Odparł kapitan.  — Czy mam przed sobą kapitana Craventy?  — Tak. A z kim mam przyjemność?  — Jestem kurjerem z Kompanji.  — Czy pan sam przyjechał?  — Nie, przywiozłem podróżnego.  — Podróżnego? Jakiż on ma do nas interes?  — Chce zobaczyć księżyc.  — Co? księżyc?  Kapitanowi przyszło do głowy, iż ma do czynienia z obłąkanym, ale nie było czasu na rozważanie.  Przybyły wyciągnął z sań jakąś nieruchomą bryłę coś w rodzaju worka pokrytego śniegiem i zabrał się do wnoszenia jej wewnątrz izby.  — Cóżto za wór? — spytał go kapitan.  — To mój podróżny, — odrzekł spokojnie zapytany.  — Któż to taki?  — Astronom Tomasz Black.  — Ależ on zmarznięty!  — To też niosę, żeby go odmrozić...  Złożono nieszczęsnego astronoma w pokoju na pierwszem piętrze, gdzie temperatura była jeszcze możliwa do przetrzymania, z powodu rozpalonego do czerwoności pieca. Zdjęto kalosze i futra ze zmarzniętego, który zdawał się być już martwy i rozpoczęto przywracanie do życia.  Tomasz Black mógł mieć lat pięćdziesiąt, tęgi, nizki, o posiwiałych włosach, oczach i ustach zaciśniętych, jakby były sklejone gumą, nie wydawał ani głosu, ani oddechu, leżąc przed ratującym go, jak nieruchoma bryła.  Kapral Zolif obracał nim ma wszystkie strony, tarł, potrząsał i mówił:  — Proszę pana, bardzo pana proszę! Cóżto? Nie myśli pan powrócić do przytomności?  Gdy nawoływania te nie pomogły, porucznik Hobson kazał przynieść śniegu i wspólnemi siłami rozcierać pacjenta, na którym ukazujące się białe piętna, świadczyły o ciężkiem przemrożeniu i odbierały nadzieję uratowania astronoma.  W pół godziny po zastosowaniu tych środków Tomasz Black poruszył się nerwowo, co wywołało wybuchy radości u zebranych przy łóżku podróżnych.  — Żyje! żyje! — zawołał uradowany porucznik.  Rozgrzewano go ponczem, wlewano szklankami, potrząsając nim jednocześnie, aż rumieńce ukazały się na policzkach, oczy rozwarły a usta poruszyły się powoli.  Zdołał nawet unieść się zlekka i głosem bardzo słabym, zapytać:  — Czy to forteca Zjednoczenia?  — Tak jest, — odrzekł kapitan.  — A pan jest kapitanem Craventy?  — Tak, panie. A czy mogę wiedzieć, w jakim celu pan tu przyjechał?  — Aby zobaczyć księżyc! — odpowiedział za niego kurjer.  Astronom nie zaprzeczył, ale pomijając zapytanie kapitana, badał w dalszym ciągu:  — Czy to porucznik Hobson?  — We własnej osobie! — odpowiedział zapytany.  — Jeszcze pan nie wyjechał?  — Jak pan widzi.  — A więc, — odrzekł Tomasz Black, — nie pozostaje mi nic innego, jak podziękować panom za ratunek i przespać się do jutra rano.  Kapitan wraz z towarzyszącemi mu osobami odszedł pośpiesznie, pozostawiając tę oryginalną osobę w spokoju.  Nazajutrz, gdy Tomasz Black przyszedł zupełnie do zdrowia, dowiedział się kapitan o nim wszystkiego. Był to słynny astronom z Greenwich, z obserwatorjum najlepszego na całym świecie. Studjował on przyrodę od lat 20-u, oddając wiedzy wielkie przysługi.  Nie potrafił o niczem rozmawiać, jak tylko o gwiazdach i niebie, poza tem nie obchodziło go nic.  Miało być zaćmienie słońca, a wiadomo, że w takich razach księżyc otoczony jest substancją świetlaną w formie wieńca. Z czego więc składa się owo światło, czy nie jest to tylko złudzenie lub odbicie promieni sąsiednich świateł — to zbadać miał Tomasz Black i poto przyjechał.  Przebył Atlantyk, wylądował w Nowym Jorku, przeprawił się przez jeziora rzeki Czerwonej, z fortu do fortu, przewożony saniami pod opieką kurjera z Kompanji, pomimo zimy groźnej, pomimo mrozów straszliwych i niebezpieczeństw, aż znalazł się u kapitana Craventy w postaci zlodowaciałej bryły.

 Naturalnie przyjęto go już jako żywego entuzjastycznie.

III.

Rano, dnia 16 kwietnia, dziewiętnastu podróżnych wyruszyło w drogę, kierując się ku północy.

 Indjanie w tym roku bardzo mało przywieźli futer, okolice te już wytrzebiono, trzeba było założyć gdzieś indziej przystań, w miejscach, obfitujących w zwierzynę.  Porucznik wybrał sobie najdzielniejszych z pomiędzy oficerów i żołnierzy i zaopatrzywszy się w dużą ilość żywności, napojów, ubrań i sań z psami, z nadzieją, że dobrze pójdzie jego zamiar i że zadowoli Kompanję, wyruszył ze swem towarzystwem.  Na czele jechał wspomniany porucznik Hobson i sierżant, za nimi Paulina Barnett i Magdalena, doskonale kierująca psami, długim batem eskimoskim, za nimi Tomasz Black i jeden z żołnierzy, kanadyjczyk Petersen. Kapral Zolif z żoną byli na końcu.  Skierowano się na północo-zachód, przeprawiając się przez szeroką rzekę.  Pogoda była prześliczna, ale było jeszcze bardzo mroźno, szczęściem jednak wiatr kierował się w inną stronę.  Wszyscy trzymali się szeregów i jak wyćwiczeni żołnierze, słuchając starszych oficerów, formowali trzy rzędy sań.  Jeden tylko Zolif napiwszy się trochę za dużo przed wyjazdem, był tak niemożliwy, że nawet żony, której zawsze ulegał i którą uwielbiał — nie słuchał. Napróżno wołała na niego, żeby jechał w rzędzie i nie rwał się na przód, napróżno przemawiała do jego rozsądku, Zolif pędził psy całą mocą eskimoskiego bata, aż upadł wraz z przerażoną swoją małżonką do śniegu. Szczęściem skończyło się na strachu, ale porucznik Hobson natarł mu dobrze uszu i ku jego wielkiemu wstydowi oddano kierownictwo saniami jego dzielnej i rozumnej żonie.  Przez piętnaście dni jechano bez wypadku i zajechano wreszcie przed przystań „Przedsiębiorstwo”.  Przystań ta dozorowana przez dwunastu żołnierzy, składała się z jednego drewnianego domu, otoczonego murem. Służyła ona przeważnie za skład futer przywożonych przez kupców i niezbyt była dla podróżujących wygodna.  Ale skorzystano z niej z radością. Szalona jazda saniami, mróz, dały się już wszystkim we znaki, przez dwa dni więc odpoczywano po trudach podróży i z nowemi siłami puszczono się w drogę, ku północy.  Wiosna podbiegunowa dawała się już odczuwać. Topniały śniegi, noce nie były mroźne, ukazywały się też kępki mchu, nędzne roślinki i małe bezbarwne kwiatki.  Wszystko to radowało wzrok podróżnych, których jedynym widokiem przez długie miesiące był śnieg i lodowe olbrzymie bryły.  Powoli podróżnicy, zachwycając się odradzającą się przyrodą, przywykali do chodzenia pieszo, aby lepiej zbadać budzące się do życia rośliny, w ten sposób ujmując ciężaru zmęczonym psom i pozwalając, aby wyszukiwały mchy i inne rośliny na swe pożywienie.  Ponieważ w lasach, przez które przeprawiano się i na lodowych polach, które nieodtajały jeszcze, było dosyć zwierzyny, przeto myśliwi zawołani, jak Hobson, Zolif i inni, zabrali się do łowów.  Znali oni obyczaje bobrów, lisów, soboli i niedźwiedzi, żaden podstęp nie był dla nich ukryty, żadne sidła nie były bezużyteczne.  Pewnego dnia, rankiem, dwóch najlepszych myśliwych i Paulina Barnett wraz z porucznikiem, puścili się o kilka mil na wschód.  Spostrzeżono wyraźnie ślady jeleni rogaczy i w parę godzin potem, czuwając za drzewem, ujrzano walczące z sobą zwierzęta.  Obecność tych zwierząt w stronie mroźnej, w jakiej nigdy nie widziano sarn ani rogaczy, wprawiła porucznika w zdumienie.  — Nic to dziwnego, — wytłomaczyła mu Barnett, — uciekają już od dłuższego czasu do miejsc spokojniejszych, aby nie być prześladowanymi.  — Ale o co się oni biją?  — To u nich we zwyczaju, — odrzekł Hobson. — Jak tylko słońce zacznie je ogrzewać, rozpoczynają walki.  Zaczęto się przyglądać jeleniom. Były to prześliczne zwierzęta o okrągłych rogach, o cienkich zgrabnych nóżkach.  Niektóre z nich miały sierść czerwonawą, inne były brunatne. Rogi białe, ale tylko u samców, samice nie miały zupełnie tej ozdoby.  Walka trwała zacięta. Zwierzęta nie widziały obserwujących ludzi, a gdyby i zauważyły, napewnoby nie przerwały takowej. Żołnierze, towarzyszący porucznikowi, mogli się do nich przybliżyć z łatwością.  — Może poczekamy, aż się pozabijają, — odezwał się jeden z żołnierzy, — i tak będziemy mieli zwyciężonych, a oszczędzi się proch i kula.  — A czy zwierzęta te mają jaką wartość w handlu? — spytała Paulina Barnett.  — O, tak, — odpowiedział Hobson, — skóra ich jest tak mocna, jak żelazo i wytrwała na wilgoć i suszę. Indjanie poszukują tych zwierząt.  — A mięso, czy też do użytku?  — Smak mięsa średni, nawet bardzo średni. Twarde jest i mało soczyste. Ale gdy niema lepszego, jedzą je i jest pożywne.  Podczas tej rozmowy walka ucichła. Czyżby jelenie miały dosyć krwi i bólu? Czy może zauważyły podróżnych?  Niewiadomo jaka była przyczyna, ale z wyjątkiem jednej pary, całe stado rzuciło się na wschód i żaden koń najbystrzejszy nie dognałby ich napewno.  Dwa pozostałe, uczepione do siebie rogami biły się zawzięcie i bez przerwy.  — Może byłby już czas z nimi skończyć? — zapytała Paulina Barnett, — lepiej zabić, niż pozwolić na takie mordowanie się wzajemne.  — Poczekamy jeszcze chwilkę, — odrzekł porucznik, — podejdźmy bliżej.  Podeszli bliziutko, o kilka kroków, ale zwierzęta nie uciekały.  Zczepione rogami nie mogły się rozplątać, co zdarza się często z rogaczami. Wtedy nieszczęsne stworzenia albo giną z głodu, albo pożerają je dzikie ptaki lub zwierzęta.  Jeden z żołnierzy wystrzelił, a gdy padły martwe, zdarł skórę, mięso zaś na żer zwierzętom zostawił.  Powróciwszy do fortu wyprawiono wspaniałe jelenie skóry i zabrano się znów do drogi.

 Wyruszono teraz, jak i z początku, drogą, kierującą się ku północo-zachodowi, gdzie grunt był tak nierówny i pełen wyrw, że nieszczęsne psy, znane z niepomiernej szybkości biegu, ledwie że się wlec mogły z podróżnymi.

IV.

Hobson przyśpieszał wyprawę, chciał jak najprędzej znaleźć się na końcu jeziora Wielkiego Niedźwiedzia i dotrzeć do przystani „Zażyłość”.  Droga, którą obecnie przebywali była bardzo zła i trudną do przejścia albo do przejazdu. Poprzeżynana wodą bieżącą lub bryłami lodu, tamującemi bieg sani, była zupełnie niezamieszkana, ani jednego człowieka, ani jednej chaty nie było na odległość dziesięciu mil wokoło. Zdarzały się tylko ślady rogaczy, nic więcej, czasem też niedźwiedzie stopy odbijały się na śniegu, widziano też kilka niedźwiedzi białych.  Po wielkich trudach towarzystwo przybyło do granicy koła podbiegunowego, stąd już ruszono śmiało ku celowi podróży.  Ale po pięknych dniach nastała nieopisana niepogoda.  Obłoki żółtej barwy zbierać się poczęły nad ziemią a w nocy straszliwy huragan, z wichrem, zmiatającym wszystko po drodze, rozigrał się tak okropnie, że podróżnicy zmuszeni byli opuścić sanie, których psy unieść już nie były w stanie i za poradą jednego z towarzyszących im żołnierzy, skryć się między lodowce, zasypawszy wpierw otwór śniegiem.  Czterdzieści ośm godzin trwała burza i coraz to wzrastała w swej mocy. Wicher wył bez przerwy a okropne ryki niedźwiedzi dodawały grozy całej tej walce żywiołów.  Ale na szczęście zwierzęta, zajęte sobą i swem bezpieczeństwem nie odkryły kryjówki naszych podróżnych. Przechodziły mimo śniegowego domku, nie zauważywszy ani psów, ani ludzi.  Ostatnia noc, z 25 na 26 maja była najokropniejsza.  Gwałtowność huraganu była tak straszliwa, że obawiano się słusznie obalenia się lodowców. Słyszano trzask ciągły i widziano drżenie olbrzymich głazów lodowych.  Śmierć okrutna czyhała na podróżnych, otoczonych przez niebotyczne lody.  Pod koniec jednak nocy burza ucichła wskutek silniejszego niż zwykle mrozu, który, jakby ściął powietrze i wicher powstrzymał.  Pierwsze promienie wschodzącego słońca wlały w dusze zatrwożonych nadzieję.  Ziemia stała się gładszą i podatniejszą do dalszej podróży, wyjaśniło się niebo i w duszy wszystkich stało się i weselej i jaśniej. Hobson dał znak do wyjazdu i puszczono się w dalszą drogę z pośpiechem.  Zamiast kierować się prosto na północ, skierowano się na zachód.  Chciano dotrzeć do portu „Zażyłość”, zbudowanego na końcu jeziora Wielkiego Niedźwiedzia.  Pędzono tak szybko, że 30 maja przybyto do portu.