Wyśniłam cię, córeczko - Diane Chamberlain - ebook

Wyśniłam cię, córeczko ebook

Diane Chamberlain

4,5

Opis

Ile jest w stanie zrobić matka, by uratować swoje jeszcze nienarodzone dziecko?

Diane Chamberlain, autorka bestsellerów z listy "New York Timesa", przedstawia poruszającą historię matki, która decyduje się wyruszyć w nieznane, by ratować życie upragnionego dziecka.
Kiedy Carly Sears, młoda wdowa po żołnierzu, który zginął w Wietnamie, dowiaduje się, że jej nienarodzona córeczka cierpi na nieuleczalną wadę serca, przeżywa załamanie. Jest rok 1970, lekarze nie są w stanie pomóc dziecku. Szwagier Carly, fizyk o tajemniczej przeszłości, zdradza jednak, że być może istnieje sposób, by uratować maleństwo. To burzy jej dotychczasowy świat. Będzie musiała odnaleźć w sobie niezwykłą siłę i odwagę, o których istnienie nawet się nie podejrzewała, zaryzykować życiem, porzucić to, co bliskie sercu i dobrze znane.
A wszystko to z miłości do nienarodzonego dziecka.
"Wyśniłam cię, córeczko" to niezwykła, przekraczająca granice gatunków, zapierająca dech w piersiach opowieść o walce, jaką musi stoczyć młoda matka, by ratować życie nienarodzonego jeszcze dziecka i rodzinę. Diane Chamberlain wykracza poza granice nauki i wiary, by stworzyć niezapomnianą opowieść.

Ekscytująca, płynąca z głębi serca (…). Chamberlain umiejętnie łączy elementy opowieści o podróżach w czasie z niezwykłą historią matki gotowej na najwyższe poświęcenie dla swego dziecka. Nie sposób się oderwać.
"Publishers Weekly"

Wielowątkowa, chwytająca za serce opowieść.
"Women’s World Magazine"

Chamberlain wykorzystuje swoją znajomość więzi rodzinnych i umiejętność budowania napięcia, by odkrywać nowe obszary. Splata razem prawdę, historię i czas, pokazując nam, do czego jesteśmy zdolni z miłości. Za sprawą zaskakującej akcji i mnóstwa wzruszeń "Wyśniłam cię, córeczko" zachwyci zagorzałych fanów autorki i porwie jej nowych czytelników.
"Booklist"

Głęboko ludzka (…). Na pewno zechcesz pożyczyć tę książkę znajomym, by móc się z nimi dzielić wyjątkowym doświadczeniem.
Suzanne Lucey, Page 158 Books

Niezwykła, poruszająca, zapadająca w pamięć historia. Po tej lekturze spróbujesz odpowiedzieć sobie na pytanie, do jakich poświęceń gotowa jest matka, by ratować dziecko.
"Patriot Ledger"

Diane Chamberlain jest wielokrotnie nagradzaną amerykańską autorką. Jej powieści przetłumaczone są na kilkanaście języków i plasują się na najwyższych miejscach list bestsellerów. Obecnie mieszka w Karolinie Północnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (105 ocen)
70
23
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mila07

Nie oderwiesz się od lektury

Moja ulubiona pisarka. Z każdą kolejną książka zaskakuje mnie jeszcze bardziej. Nie zawiodłam się na żadnej z jej książek a ta po prostu pochłonęłam. Polecam!!!!!
10
bernadka1986

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna!!!
00
betkawoj

Nie oderwiesz się od lektury

niesamowita, wciągająca, wzruszająca, trudno mi się było oderwać
00
Szeptucha29

Nie oderwiesz się od lektury

Nieoczywista, łatwo się czyta, wciąga. Potęga matczynej miłości nie zna granic i ta książka pięknie to pokazuje .
00
Marzenabw

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza jaka dotąd czytałam tej autorki
00

Popularność




 

 

Tytuł oryginału

THE DREAM DAUGHTER

 

Copyright © 2018 by Diane Chamberlain

All rights reserved

 

Projekt serii

Olga Reszelska

 

Zdjęcie na okładce

Danielle Fiorella

© Karina Vegas/Arcangel

Redaktor prowadzący

Milena Rachid Chehab

 

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

 

ISBN 978-83-8169-698-2

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Johnowi, który nigdy nie przestał wierzyć,

że mi się uda

 

Prolog

Carly

Kwiecień 1965 roku

Chapel Hill, Karolina Północna

 

Nikt nie chciał się zajmować mężczyzną na wózku.

„Ten facet jest jakiś dziwny”, przestrzegł mnie kolega z roku przed wejściem na oddział rehabilitacji. „Jeśli spróbują ci go wcisnąć, po prostu odmów”.

Teraz, stojąc w progu między opiekunką stażu, Betty Connor, a ordynatorem oddziału rehabilitacji, doktorem Daviesem, przypomniałam sobie jego przestrogi. Mimo wszystko byłam ciekawa mężczyzny siedzącego przy oknie na wózku inwalidzkim, z nogą w gipsie od kolana po palce. O parapet stały oparte kule. Był jakieś dziesięć lat starszy ode mnie, na pewno przekroczył już trzydziestkę. Wyglądał na zaniedbanego, krótkie jasne włosy miał potargane, oczy na wpół przymknięte. Na policzkach i podbródku widać już było cień zarostu, skóra sprawiała wrażenie obwisłej.

– A może przydzielimy Caroline tego pacjenta? – zaproponowała Betty doktorowi Daviesowi. – Złamana kostka, zdaje się?

Doktor skinął głową i wpadające przez okna światło zatańczyło w szkłach jego okularów.

– Złamanie kostki bocznej z przemieszczeniem – powiedział. – Zespolone operacyjnie.

Betty odwróciła się do mnie.

– Jeszcze nie zajmowałaś się złamaną kostką, prawda? – zapytała, a ja niechętnie pokręciłam głową.

Ostatnie dwa miesiące spędziłam na stażu studenckim w prywatnej klinice rehabilitacyjnej, a teraz po raz pierwszy znalazłam się na oddziale szpitala. Byłam podekscytowana czekającym mnie wyzwaniem, ale w uszach wciąż brzmiały mi słowa kolegi: „Po prostu odmów”. Moim zdaniem mężczyzna na wózku sprawiał wrażenie całkowicie nieszkodliwego.

– Uważam, że to przypadek w sam raz dla niej. – Betty ponownie zwróciła się do doktora Daviesa.

– Jestem odmiennego zdania – odparł lekarz. W dłoniach trzymał kilka teczek, a teraz postukał knykciami w tę na wierzchu. – Facet nazywa się Hunter Poole – dodał. – Twierdzi, że złamał kostkę po upadku z drugiego piętra, ale naszym zdaniem sam stamtąd skoczył. Żyje tylko dlatego, że krzaki złagodziły upadek. Nie chce korzystać z kul, na dodatek żaden z naszych fizjoterapeutów nie zdołał nakłonić go do rozmowy, więc co tu mówić o terapii. Cierpi na depresję i…

– Och, zdaje się, że o nim słyszałam – przerwała Betty. – Czy to nie on twierdził, że pracował na dachu i tylko się pośliznął?

– Tak właśnie powiedział ratownikowi z karetki, ale jego wersja nie brzmi zbyt prawdopodobnie. – Doktor Davies wsunął wolną dłoń do kieszeni spodni. – Po pierwsze, była dziewiąta wieczorem, a poza tym ani na dachu, ani na ziemi nie znaleziono żadnych narzędzi, niech więc sama pani powie, czy to rzeczywiście wygląda, jakby tam pracował. Jest teraz pod szczególnym nadzorem jako potencjalny samobójca. Jeśli dziś – najpóźniej jutro – nie zacznie kontaktować, trafi na oddział psychiatryczny.

– No cóż, w takim razie ma pan rację, że to nie najlepszy podopieczny dla Caroline – orzekła Betty, a potem popatrzyła na mnie. – Musisz się teraz skoncentrować na zdobywaniu umiejętności – wyjaśniła. – Nie potrzeba ci niewspółpracującego, cierpiącego na kliniczną depresję potencjalnego samobójcy, moja droga.

Potaknęłam ruchem głowy.

– Nie da się pomóc komuś, kto nie chce współpracować – dodał doktor Davies. – Sam zamierzam z nim trochę popracować. Wszyscy inni już się poddali.

Mężczyzna powoli uniósł głowę i popatrzył w naszą stronę, jakby wiedział, że o nim rozmawiamy. Popatrzył na mnie, a zaraz potem jego oczy rozwarły się szeroko, brwi powędrowały ku górze, a kąciki ust uniosły się w uśmiechu.

– Hej! – prawie krzyknął. Jego głos niósł się po sali, aż kilka osób się odwróciło, żeby na mnie spojrzeć. – Jesteś fizjoterapeutką, prawda? – zapytał. – Chcę z tobą pracować.

To było takie niepokojące, ta intensywność spojrzenia. I nieoczekiwanie rozbrajający uśmiech.

Mój Boże, przemknęło mi przez głowę. Właśnie tego mi było trzeba. Szaleńca w charakterze pacjenta.

– Ze mną? – rzuciłam cicho, prawie do siebie.

– Z tobą! – powtórzył, a potem dodał już spokojniej: – Tak, bardzo proszę, pracuj ze mną.

– Nie miałem pojęcia, że potrafi się uśmiechać – rzucił półgłosem doktor Davies, po czym odwrócił się do mnie. – Jesteś gotowa spróbować?

– Czy on jest… niebezpieczny? – zapytałam szeptem. Tak bardzo chciałam zabrać się wreszcie do pracy, ale nie miałam najmniejszej ochoty paść ofiarą morderstwa.

– Jeśli pytasz, czy pacjent cierpi na psychozę – powiedział doktor Davies – to nie wydaje nam się, chociaż jest tak zamknięty w sobie, że trudno ocenić jego stan psychiczny. Jesteś pierwszą osobą, na którą zareagował. Byłoby świetnie, gdyby udało ci się go nieco otworzyć.

– No, nie wiem. – Betty zrobiła zatroskaną minę.

– Hej! – zawołał mężczyzna spod okna, teraz już łagodniejszym tonem. – Nie chciałem cię przestraszyć. – Po tych słowach wręcz zachichotał. – Będę robić wszystko, co mi każesz – dodał. – Obiecuję.

Sprawiał wrażenie nieszkodliwego.

– Zajmę się nim – powiedziałam, wyciągając rękę po kartę pacjenta.

Doktor Davies podał mi teczkę.

– Najważniejsze to przekonać go do korzystania z kul – rzucił cicho. – Postaraj się zrobić wszystko, co w twojej mocy.

– Postaram się – zapewniłam, a potem ruszyłam przez salę w stronę potencjalnego samobójcy, uśmiechającego się teraz do mnie w taki sposób, że budziło to mój niepokój. Czego ten człowiek ode mnie chce?

Powietrze w pomieszczeniu było jak naelektryzowane, co różniło szpital od prywatnej kliniki z jej niemal posępną atmosferą. Z głośników leciał rock and roll nadawany przez stację radiową WKIX, My Girl w wykonaniu Temptations. Wzięłam jedno ze stojących pod ścianą krzeseł i usiadłam naprzeciwko mojego pacjenta.

– Nazywam się Caroline Grant – powiedziałam, znalazłszy się z nim twarzą w twarz. – Większość znajomych zwraca się do mnie Carly.

Mężczyzna skinął głową, jakby ta informacja nie była dla niego niczym nowym.

– Hunter Poole – przedstawił się.

– Dlaczego właśnie ja? – zapytałam.

– Przypominasz mi kogoś – odparł. – Kogoś, kogo znałem bardzo krótko. Ciemne oczy i takie jak twoje włosy, długie i jasne, tyle że ona czesała się z przedziałkiem pośrodku. To nie było nic… intymnego czy romantycznego. – Znowu się do mnie uśmiechnął. – Nic z tych rzeczy, nie masz się czego obawiać. Po prostu… miło cię zobaczyć. – Akcent wskazywał na któryś z północnych stanów, może New Jersey albo Nowy Jork.

– To znaczy, że przypominam panu kogoś, kogo pan lubił.

– Tak. – Roześmiał się ponownie, chociaż nie potrafiłam odgadnąć, co go tak rozbawiło.

Jest szalony, pomyślałam. Ale miejmy nadzieję – nieszkodliwy.

– Nie znałem cię… to znaczy jej… zbyt dobrze – dodał – ale…

– Zdaje pan sobie sprawę, że nie jestem tamtą osobą? – rzuciłam stanowczo.

– Oczywiście, nie jestem wariatem. Chociaż pewnie wszyscy tutaj uważają inaczej.

– Ależ skąd. – Starałam się, żeby zabrzmiało to przekonująco. – Po prostu podejrzewają u pana depresję.

Mężczyzna skinął głową.

– Tu akurat mają rację – powiedział, nagle poważniejąc.

– Lekarze mogą podać leki, po których poczuje się pan lepiej – zapewniłam. – Poprawią panu nastrój.

– Nie mają nic, co mogłoby mi pomóc – odparł – a skutki uboczne tych leków są obecnie zbyt poważne.

Ten mężczyzna wcale nie miał myśli samobójczych. Wątpię, czy jakikolwiek potencjalny samobójca przejmowałby się skutkami ubocznymi.

– Co pan miał na myśli, mówiąc, że skutki uboczne są zbyt poważne obecnie?

Pacjent pokręcił głową.

– Tak mi się tylko powiedziało. Nie zwracaj uwagi na głupstwa, które plotę.

– Czy to pańskie obrażenia spowodowały u pana takie obniżenie nastroju?

Mężczyzna odwrócił wzrok, miałam wrażenie, że w jego oczach dostrzegłam łzy.

– Straciłem kogoś, kogo bardzo kochałem – powiedział w końcu.

– Och. – Odchyliłam się do tyłu na oparcie krzesła, zaskoczona tym zwierzeniem. – Tak mi przykro – powiedziałam. – Czy właśnie dlatego próbował pan… zrobić sobie krzywdę?

Mężczyzna znowu na mnie popatrzył.

– Możemy o tym nie rozmawiać? – Oczy miał suche, aż zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie wyobraziłam sobie tych łez. – Zbyt trudno jest wytłumaczyć prawdę, a nie chcę cię okłamywać.

– Oczywiście – odparłam wzruszona jego odpowiedzią.

– Opowiedz mi lepiej o sobie. – Zerknął na moją lewą dłoń. – Jesteś zaręczona?

Popatrzyłam na pierścionek. Joe obiecał, że któregoś dnia podaruje mi znacznie większy brylant, ale dla mnie ten pierścionek był jedyny w swoim rodzaju. Chciałam zachować go już na zawsze. Oboje mieliśmy za miesiąc skończyć studia, ja na Uniwersytecie Karoliny Północnej, a Joe na Uniwersytecie Stanu Karolina Północna, i tydzień później się pobrać. Joe ukończył dodatkowo czteroletnie szkolenie wojskowe, opuszczał więc uczelnię w randze podporucznika. Otrzymał przydział do Fort Eustis w Wirginii i właśnie tam zamierzaliśmy zamieszkać. Liczyłam na to, że po przeprowadzce uda mi się znaleźć pracę w charakterze fizjoterapeutki.

– Tak – odparłam – wychodzę za mąż za cudownego człowieka. Ale nie będziemy przecież rozmawiać o mnie, tylko o panu i o tym, jak postawić pana z powrotem na nogi.

Ciężko westchnął.

– Jakoś nie jestem do tego przekonany – wyznał.

– Rozumiem – odparłam. – Ale sam pan powiedział, że mnie polubił. Albo przynajmniej lubił pan tę osobę, którą panu przypominam, zgadza się?

Skinął głową.

– Bardzo.

– W takim razie proszę mi pomóc osiągnąć sukces – rzuciłam konspiracyjnym tonem, zastanawiając się, czy to kłamstwo nie jest zbyt grubymi nićmi szyte. Tak czy inaczej, nie zamierzałam przyznawać się przed Betty Connor, do jakiego podstępu się uciekłam. – Jest pan moim pierwszym pacjentem na tym oddziale – dodałam. – Proszę mi pomóc dobrze wypaść przed przełożoną, zgoda?

Roześmiał się, dostrzegłam błysk w jego błękitnych oczach. Kilka głów odwróciło się w naszą stronę. „Ta nowa rozśmieszyła czymś samobójcę”.

– W porządku – rzucił w końcu. – Umowa stoi.

Zabraliśmy się do pracy. Zademonstrowałam mu, jak ma używać kul bez obciążania uszkodzonej kostki, z czym po kilku mało udanych próbach zaczął sobie radzić wręcz znakomicie. Bardzo się do tego przykładał i posłusznie wykonywał moje polecenia. Zaprowadziłam go do wejścia na oddział i zademonstrowałam, jak otwierać i zamykać drzwi, opierając się na kulach i zdrowej stopie. Chociaż było widać, że odczuwa duży dyskomfort, chętnie współpracował, niemal z radością, a ja czułam podekscytowanie nie tylko dlatego, że wreszcie robiłam to, co do mnie należało, lecz także dlatego, że jakimś cudem zdołałam wyciągnąć tego człowieka ze skorupy, w której się schował, a przecież do tej pory nikomu się to nie udało. Co więcej, ćwicząc chodzenie o kulach, podśpiewywał sobie pod nosem piosenki płynące z radia, aż kilka osób w sali popatrzyło na niego z rozbawieniem. Nawet ja uśmiechałam się pod nosem, podążając za nim krok w krok. Kiedyś z pewnością był czarujący.

Tych kilka rund dookoła sali mocno go jednak zmęczyło, postanowiłam więc, że dam mu odpocząć, zanim rozpoczniemy naukę pokonywania schodów. Kiedy pomagałam mu usiąść z powrotem na wózku inwalidzkim, z głośnika dobiegł głos prezentera radia WKIX, Tommy’ego Walkera.

– A teraz zapowiadana sensacja! – oznajmił Tommy. – Najnowszy numer Beatlesów, Ticket to Ride! Nie zapomnijcie powiedzieć wszystkim, gdzie usłyszeliście go po raz pierwszy. W WKIX!

Tommy ekscytował się tą piosenką już od tygodnia, zupełnie jakby WKIX było jedyną stacją radiową na świecie mającą prawo ją puszczać. Moja siostra Patti, ogromna fanka Beatlesów, nie mogła się jej doczekać, więc wydawało mi się niesprawiedliwe, że usłyszę ten kawałek jako pierwsza. Patti prowadziła akurat lekcje w czwartej klasie i musiała zachowywać się, jak na profesjonalistkę przystało, czego zresztą nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, bo chociaż miała dwadzieścia cztery lata – była ode mnie starsza o całe trzy – to jeśli chodziło o Beatlesów, zachowywała się jak nastolatka. Zamierzała prosto ze szkoły jechać do sklepu muzycznego przy Henderson Street i kupić najnowszy singiel.

Ku mojemu zaskoczeniu, kiedy wzięłam od Huntera kule i oparłam je z powrotem o parapet, mój pacjent zaczął śpiewać do wtóru. Doskonale znał słowa i melodię, co nie było przecież możliwe, bo Ticket to Ride nie emitowano jeszcze w Stanach. Wpatrywałam się w niego z niedowierzaniem, na co on w ogóle nie zwracał uwagi.

– Jakim cudem zna pan tę piosenkę? – zapytałam, siadając znowu naprzeciwko niego. – Przecież to nowość, wydali ją dopiero dzisiaj. Nikt jeszcze jej nie słyszał, a co dopiero mówić o nauczeniu się jej na pamięć.

Przez moment wyglądał na zakłopotanego.

– Nie mam pojęcia – odparł. – Najwyraźniej musiałem ją już gdzieś słyszeć. Może w jakiejś innej stacji?

– To niemożliwe.

– Na to wygląda. – Wzruszył tylko ramionami z uśmiechem zdradzającym zawstydzenie.

– Chyba nie jest pan… nie jest pan w żaden sposób powiązany z Beatlesami?

Roześmiał się.

– Chciałbym.

– Był pan ostatnio w Anglii? – Piosenkę pewnie wyemitowały najpierw tamtejsze radiostacje.

– Nie.

– W takim razie jest pan fanem Beatlesów?

– Jak chyba każdy – mruknął, a potem dodał: – Mam wszystkie ich płyty.

– Ale Ticket to Ride? – Wciąż nie mogłam pozbyć się wątpliwości. – Nic z tego nie rozumiem.

Znowu wzruszył ramionami.

– To świetna piosenka. Pewnie gdzieś ją słyszałem i podświadomie zapamiętałem słowa.

– Kompletne szaleństwo – mruknęłam, choć tak naprawdę myślałam teraz przede wszystkim o Patti. Niech no tylko opowiem jej o tym facecie! – Lepiej wracajmy do pracy – stwierdziłam w końcu. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że moje obowiązki nie polegają na siedzeniu i prowadzeniu z pacjentem pogawędek o Beatlesach. – Jest pan gotów spróbować ze schodami?

– Skoro muszę – odparł, a potem sięgnął po oparte o parapet kule i wstał z wysiłkiem.

– Był pan kiedyś na koncercie Beatlesów? – zapytałam, prowadząc go w stronę stojących w kącie sali schodków o pięciu stopniach.

– Żałuję, ale nie.

– W zeszłym roku moja siostra specjalnie pojechała pociągiem do Nowego Jorku, żeby ich zobaczyć – powiedziałam. – W sierpniu i we wrześniu. W tym roku też się zresztą tam wybiera i nawet odkłada już pieniądze na sierpień.

– Powinna jeździć na te koncerty jak najczęściej – stwierdził Hunter. – Nigdy nie wiadomo, kiedy chłopaki powiedzą „dosyć tego dobrego” i zdecydują się wszystko rzucić.

– Siostra by tego chyba nie przeżyła – zażartowałam.

Nauczyłam go, jak za pomocą kul wchodzić po schodach i z nich schodzić, ale myślami wciąż błądziłam gdzie indziej. Patti zerwała ostatnio z facetem, który okazał się strasznym nudziarzem, i teraz była sama jak palec. Czy byłoby to nieetyczne, gdybym zapoznała ją z Hunterem? Nie miałam pojęcia. Próbowałam sobie wyobrazić, jak właściwie w rozmowie z nią miałabym poruszyć ten temat. „Hej, Patti, poznałam dzisiaj w szpitalu takiego dziwnego faceta ze złamaną kostką. Moim zdaniem stanowilibyście świetną parę!” Joe pewnie by mi powiedział, żebym przestała wtykać nos w nie swoje sprawy. „Patti znajdzie sobie faceta, kiedy będzie na to gotowa”, na pewno tak właśnie by stwierdził.

Kiedy skończyliśmy ćwiczenia, pomogłam Hunterowi bezpiecznie ulokować się z powrotem na wózku, kiedy nagle mój podopieczny chwycił mnie za rękę i popatrzył mi z powagą w oczy.

– Dziękuję – powiedział. – To była dla mnie ogromna przyjemność. Nawet nie masz pojęcia jak wielka.

Zaskoczyła mnie intensywność jego spojrzenia, szczerość brzmiąca w jego głosie.

– Wie pan co – rzuciłam. – Naprawdę chciałabym, żeby poznał pan moją siostrę.

 

 

Część pierwsza

 

1

 

Kwiecień 1970 roku

Narodowe Instytuty Zdrowia

Bethesda, Maryland

 

Kiedy siedzieliśmy razem w ponurej poczekalni umiejscowionej gdzieś w suterenie jednego z budynków Narodowych Instytutów Zdrowia, miałam wrażenie, że Patti denerwuje się bardziej ode mnie. Trzymała rocznego Johna Paula na kolanach, lewą stopą wystukując nerwowo jakiś rytm, aż w końcu Hunter wziął ją za rękę. Mieliśmy całą poczekalnię tylko dla siebie, ale po długiej podróży z Outer Banks dawno wyczerpały nam się tematy do rozmów.

W końcu w drzwiach pojawiła się ciemnowłosa kobieta, jak można było wyczytać z plakietki na białym fartuchu – pielęgniarka dyplomowana S. Barron.

– Caroline Sears? – wywołała mnie po nazwisku. Miała północny akcent, znacznie jednak silniejszy niż u Huntera. Prawie w ogóle nie wymówiła „r” w moim nazwisku.

– To ja – powiedziałam, podnosząc się z miejsca. – Czy moja siostra i szwagier też mogą wejść?

– Nie ma problemu – zapewniła. – Proszę za mną.

Zaprowadziła nas do niewielkiego pomieszczenia na końcu długiego korytarza. Na środku stało w półokręgu sześć krzeseł, poza nimi jedyne umeblowanie stanowiły metalowe szafki na dokumenty, ciągnące się przez całą długość ściany.

– Proszę usiąść. – Pielęgniarka wskazała krzesła.

Zajęłam miejsce obok Patti, która wciąż trzymała Johna Paula na rękach. Mały zrobił się marudny. Przez całą, długą przecież, podróż autem zachowywał się jak prawdziwy aniołek, ale teraz chyba wszyscy zaczynaliśmy się już niecierpliwić. W końcu Hunter wziął go od Patti i zaczął delikatnie huśtać.

– Nazywam się Susan Barron. – Pielęgniarka usiadła na krześle, podkładkę na dokumenty i teczkę z dokumentacją medyczną położyła sobie na kolanach. – Jestem jednym z pomysłodawców tego projektu, badanie przeprowadzi jednak kto inny. – Zwróciła się do mnie: – Moim zadaniem jest zebrać od pani najważniejsze informacje. Czy to jasne?

Skinęłam głową.

Otworzyła leżącą na jej kolanach teczkę.

– Ma pani dwadzieścia sześć lat, zgadza się?

– Owszem.

– Otrzymaliśmy pani dokumentację medyczną od doktora Michaelsa. Obecnie jest pani w dwudziestym czwartym lub dwudziestym piątym tygodniu ciąży?

– Zgadza się.

– I aż do ostatniego badania pani ciąża przebiegała prawidłowo?

– No cóż, do przedostatniego badania – uściśliłam, poprawiając się na krzesełku. Miałam już dość siedzenia, nogi mnie bolały. – Miesiąc temu doktor Michaels powiedział, że serce mojego dziecka bije niemiarowo, ale jego zdaniem nie ma się czym przejmować. Dopiero podczas ostatniej wizyty się zaniepokoił.

– No tak – mruknęła pielęgniarka. – Nie wiem, czy uzyskała pani wyczerpujące informacje, ale poszukiwania kandydatek do naszego projektu zostały zakończone, mamy komplet. Jednak pani szwagier – przy tych słowach popatrzyła na Huntera – najwyraźniej zna właściwe osoby, ponieważ postanowiono zrobić dla pani wyjątek.

Uśmiechnęłam się do niego. Siedział teraz obok Patti ze skromną miną, ale pielęgniarka miała rację. Hunter znał właściwe osoby. Potrafił rozwiązać każdy problem. Jeśli nie liczyć Joego. Jemu nie zdołał pomóc.

– Musi jednak zdawać sobie pani sprawę, że nasz projekt jest jeszcze we wczesnym stadium. Badamy możliwości wykorzystania ultrasonografii do badań płodu i rozmaite ograniczenia tej technologii – wyjaśniła Susan. – Upłynie jeszcze wiele lat, zanim trafi ona do powszechnego użytku, na dodatek obrazy, jakie udaje nam się dzięki niej uzyskać, nadal pozostawiają wiele do życzenia. Niemniej nasz poprzedni projekt, jak również badania przeprowadzone w innych ośrodkach zaowocowały obiecującymi wynikami, jeśli chodzi o dokładność, choć nie w każdym przypadku. Dlatego muszę mieć pewność, że rozumie pani sytuację.

Skinęłam głową.

– Innymi słowy – ciągnęła Susan – jeśli nawet ultrasonografia potwierdzi, że coś jest nie w porządku z sercem pani dziecka, wyniki mogą się okazać zafałszowane. Albo na odwrót, badanie wykaże, że wszystko jest w porządku, chociaż tak naprawdę wcale tak nie będzie. Chcę mieć pewność, że pani…

– Rozumiem – przerwałam jej.

Hunter już mi to wszystko powiedział. Wyjaśnił, jak działa ta cała ultrasonografia. To wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne, możliwość obejrzenia mojego synka – bo miałam niemal całkowitą pewność, że to będzie synek, taka miniaturowa kopia Joego – wciąż bezpiecznie ukrytego w mojej macicy. Hunter mówił, że to w ogóle nie boli, czytał o tym. Prowadził własną firmę, Poole Technology Consulting w Research Triangle Park, i w pracy wykorzystywał ogromne komputery. Miał dostęp do najrozmaitszych technologii i materiałów, których reszta z nas nie była sobie w stanie nawet wyobrazić.

– Ojciec dziecka… – Susan zerknęła do rozłożonej na kolanach teczki. – Pani szwagier wspominał, że ojciec dziecka niedawno zmarł?

– Zginął w Wietnamie – odparłam. – Tuż po Święcie Dziękczynienia.

– To musi być dla pani naprawdę trudny moment – rzuciła Susan. – Bardzo mi przykro.

– Nawet nie wiedział o dziecku – dodałam. – Poleciał do Wietnamu zaledwie parę tygodni wcześniej.

Patti położyła mi dłoń na ramieniu. To nie był gest mający dodać otuchy, raczej ostrzeżenie, żebym przestała mówić. Kiedy zaczynałam opowiadać o Joem, słowa płynęły nieprzerwanym strumieniem. Wciąż nie potrafiłam się pogodzić z tą niesprawiedliwością. Joe był inżynierem budowlanym, wydawało się nam, że w Wietnamie będzie bezpieczny, z dala od działań wojennych.

– Zorientowałam się, że jestem w ciąży, dopiero kilka tygodni po otrzymaniu wiadomości o jego śmierci – wyjaśniłam.

– Ma pani kogoś, kto pomoże pani przy dziecku? – zapytała Susan, najwyraźniej próbując zmienić temat. Początkowo jej słowa do mnie nie dotarły, myślami wciąż krążyłam wokół tamtego dnia, kiedy do drzwi naszego domu zastukali dwaj żołnierze w randze kapitana i podporucznika z wiadomością, po której nogi dosłownie się pode mną ugięły.

– Oczywiście – zapewniła Patti, kiedy nadal się nie odzywałam.

– Tak – potwierdził Hunter. – Carly ma przecież nas.

– Mieszkam teraz u siostry i szwagra – wyjaśniłam, wracając do rzeczywistości.

– Gdzie dokładnie?

– W Nags Head – odparłam. – Outer Banks.

Po śmierci Joego przeprowadziłam się z Fort Bragg do należącego do naszej rodziny domu na plaży, w którym od paru lat mieszkali Patti i Hunter. To miało być tylko tymczasowe rozwiązanie, kilka tygodni urlopu ze szpitala w Raleigh, gdzie pracowałam jako fizjoterapeutka. Kiedy jednak zorientowałam się, że jestem w ciąży, a mój położnik kazał mi się oszczędzać, oboje zaproponowali, żebym została z nimi, jak długo będę chciała. Hunter pracował trzy dni w tygodniu w swojej firmie konsultingowej w Raleigh i Patti cieszyła się z mojego towarzystwa pod jego nieobecność.

– Outer Banks? Gdzie to jest? – zapytała Susan, potwierdzając tylko to, co zdradził mi już jej akcent. Każdy, kto mieszkał na południe od linii Masona–Dixona, wiedział, gdzie znajdują się te wyspy.

– W Karolinie Północnej – wyjaśnił Hunter, zanim zdążyłam się odezwać. – Jakieś sześć godzin jazdy autem stąd.

– Przejechali państwo szmat drogi – zauważyła Susan.

– Muszę wiedzieć, czy z moim dzieckiem wszystko jest w porządku. – Mocno splotłam dłonie na kolanach.

Pielęgniarka skinęła głową.

– Rozumiem – powiedziała, po czym zadała jeszcze kilka pytań dotyczących ogólnego stanu mojego zdrowia, które zawsze było w jak najlepszym porządku. – A co z resztą pani rodziny? – zainteresowała się następnie. – Ma pani jeszcze jakieś rodzeństwo?

– Tylko Patti.

– Jesteście rodzonymi siostrami, zgadza się? – upewniła się Susan. – Czy ma pani jakieś problemy zdrowotne? – zwróciła się do mojej siostry.

– Żadnych – odparła Patti.

Susan zwróciła się ponownie do mnie:

– A co z pani rodzicami? Jaki jest stan ich zdrowia?

– Zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miałam czternaście lat – odparłam.

– Ojej. – Kobieta zanotowała coś w dokumentach, a potem podniosła wzrok. – Los pani nie oszczędzał.

Skinęłam głową, pełna nadziei, że ciąża nie będzie kolejnym z takich trudnych momentów w moim życiu.

– A rodzice pani zmarłego męża? Mają jakieś problemy zdrowotne?

– Są w świetnej formie – zapewniłam, myśląc o moich krzepkich, uwielbiających grę w tenisa teściach. Oboje mieszkali w Teksasie i jeszcze nie wiedzieli o dziecku. Właśnie miałam do nich pisać z dobrą wiadomością, kiedy dowiedziałam się od doktora Michaelsa, że coś jest nie tak. Od tamtej pory bałam się mówić komukolwiek o dziecku, zanim nie upewnię się, że wszystko z nim w porządku.

Susan zadała jeszcze kilka pytań dotyczących mojej ciąży, która niczym szczególnym się nie wyróżniała, chociaż szczerze mówiąc, po śmierci Joego byłam tak zrozpaczona, że nie potrafiłam odróżnić oznak odmiennego stanu od żałoby po jego stracie. Teraz zamartwiałam się, że moja rozpacz w jakiś sposób zaszkodziła dziecku.

W końcu Susan wstała.

– Proszę za mną – powiedziała do mnie. – A państwo – zwróciła się do Patti i Huntera – może lepiej zaczekajcie tutaj. Trochę tam ciasno.

Zaprowadziła mnie do niewielkiego gabinetu z kozetką do badań, drewnianym krzesłem, dwoma obrotowymi taboretami i sporym urządzeniem wyposażonym w coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak telewizor.

– Możesz zostać w biustonoszu, ale resztę musisz zdjąć – wyjaśniła, wręczając mi jasnoniebieski kitel. – Nałóż ten fartuch rozcięciem na przód, a ja za chwilę wrócę.

Rozebrałam się zgodnie z jej poleceniem, a następnie wspięłam się na kozetkę. Maleństwo w moim brzuchu zrobiło fikołka. Od paru tygodni zachowywało się jak prawdziwy akrobata. Położyłam dłoń na brzuchu uspokajającym gestem. „Nic ci nie jest”, zapewniłam szeptem. „Jesteś zdrowy jak rybka”.

Susan wróciła do gabinetu, tuż za nią szedł wyglądający bardzo młodo mężczyzna o gęstych czarnych włosach, w okularach w rogowych oprawkach i białym kitlu.

– Dzień dobry – przywitał się ze mną. – Doktor Halloway, jestem jednym z lekarzy odpowiedzialnych za ten projekt, przeprowadzę u pani badanie ultrasonograficzne. Siostra Barron wytłumaczyła już pani wszystko?

– Chyba tak – odparłam.

Susan rozłożyła mi na kolanach sztywne białe prześcieradło i gestem dłoni kazała się położyć.

– Mąż jest tu z panią? – zapytał lekarz.

– Mój mąż nie żyje – wyjaśniłam, kładąc się na chłodnej skórzanej kozetce. Szkoda, że lekarz nie zajrzał wcześniej do karty, żebym nie musiała ponownie wypowiadać tych okropnych słów. Przesunęłam kciukiem po obrączce i pierścionku zaręczynowym na palcu lewej dłoni.

– Och, bardzo mi przykro.

– Pacjentka może liczyć na wsparcie siostry i szwagra – wtrąciła Susan. – Oboje tu są. A szwagier to Hunter Poole, z którym pan rozmawiał.

– A, tak. – Lekarz skinął głową. – Ten pani arogancki szwagier wziął na siebie rolę pani adwokata, co? – dodał sucho.

Nie byłam w stanie odgadnąć, czy uważa jego arogancję za denerwującą, czy raczej godną podziwu.

– Tak – powiedziałam wdzięczna Hunterowi za jego zaangażowanie.

Pielęgniarka odsunęła prześcieradło, odsłaniając mój wielki brzuch. Aż trudno było uwierzyć, że ciąża jest jeszcze taka wczesna. Doktor Halloway wycisnął mi na skórę trochę zimnej galaretowatej substancji, a potem zaczął przesuwać po brzuchu jakimś gładkim urządzeniem. Susan przygasiła światło w pomieszczeniu, na niewielkim ekranie pojawił się niewyraźny, ruchomy obraz. Pielęgniarka i lekarz wpatrywali się w niego uważnie. Ich głowy przesłaniały mi widok, ale od czasu do czasu udawało mi się coś zobaczyć. Tyle że nawet jeśli było tam moje dziecko, to ja go nie widziałam. Nie mogłam pojąć, jakim cudem tych dwoje jest w stanie cokolwiek tam dostrzec.

Przez kilka minut w ogóle się nie odzywali, tylko doktor Halloway przesuwał głowicą urządzenia w tę i z powrotem, mocno ją przyciskając. I co pan tam widzi?, miałam ochotę zapytać, a jednak milczałam. W świetle padającym z ekranu widziałam, że lekarz marszczy lekko brwi. W pewnym momencie wskazał jakiś punkt i szepnął coś pielęgniarce tak cicho, że nic nie zrozumiałam. Ona też na coś wskazała, a potem odpowiedziała równie przyciszonym głosem. Serce podeszło mi do gardła, czułam szum krwi w uszach.

– I co pan doktor myśli? – zapytałam w końcu.

W ogóle nie zwracali na mnie uwagi, jakby mnie nie słyszeli. Ciągle coś sobie pokazywali, szepcząc przy tym w ożywiony sposób.

W końcu po upływie kilku minut, które mnie wydawały się całą wiecznością, doktor Halloway odłożył urządzenie, a Susan starła białym ręcznikiem galaretowatą maź z mojego brzucha.

– I co pan tam zobaczył? – Uniosłam się na łokciach.

– Proszę się ubrać, za chwilę omówię z panią wyniki – odparł.

Patrzyłam to na niego, to na Susan, ale żadne z nich nie miało chyba odwagi spojrzeć mi w oczy.

– Ale jakie są te wyniki? – dopytywałam, czując narastającą panikę. – Co pan tam zobaczył?

– Proszę się ubrać, zaraz porozmawiamy – powtórzył. Jego głos nie brzmiał już tak beztrosko jak przed badaniem. – Wykonałem parę zdjęć, za chwilę je pani pokażę.

Lekarz dołączył do mnie i do moich bliskich w ciasnym pomieszczeniu z krzesłami ustawionymi w półokrąg; nie miałam pojęcia, gdzie podziała się Susan. Tym razem siedziałam pomiędzy Patti a Hunterem, John Paul przysypiał na kolanach mamy. Przedstawiłam obojgu doktora Hallowaya, a ten natychmiast zwrócił się z wyjaśnieniami do Huntera zamiast do mnie.

– Obawiam się, że dziecko cierpi na poważną wadę serca – oznajmił bez ogródek, wręczając mu kilka nie­wyraźnych czarno-białych zdjęć.

– Co to znaczy? – zapytałam, próbując skupić uwagę lekarza na sobie. Ostatecznie to ja byłam w ciąży.

Hunter podał mi zdjęcia, Patti natychmiast nachyliła się w moją stronę, żeby na nie popatrzeć.

– Jak w ogóle można coś wyczytać z takich… dziwnych zdjęć? – zdumiała się.

– No cóż, w wielu przypadkach nie możemy mieć pewności, co właściwie widzimy, ponieważ uzyskiwane przez nas obrazy są jeszcze dosyć niewyraźne – odparł lekarz. – Ale w pani przypadku – w końcu popatrzył na mnie – wnioski są dosyć oczywiste. Sądzę, że nawet państwo zauważą, na czym polega problem. – Przysunął krzesło bliżej nas, metalowe nóżki zazgrzytały o podłogę. – Pani dziecko cierpi na poważne zwężenie zastawki aorty – powiedział, wskazując szarą smugę na zdjęciu – czego nieuniknionym następstwem jest, niestety, zespół hipoplazji lewego serca.

– Czy to groźne? – zapytała Patti, podczas gdy ja próbowałam znaleźć na zamazanej czarno-białej fotografii moje dziecko. Nie byłam w stanie go wypatrzyć. Nie rozumiałam, jak ktokolwiek, nieważne, jak inteligentny i wykształcony, może je tam dostrzec, nie mówiąc już o sercu maleństwa.

– Obawiam się, że śmiertelnie groźne – odparł doktor Halloway.

Gwałtownie poderwałam głowę.

– Nie! – niemal krzyknęłam. Na ramieniu poczułam dłoń Huntera.

– Śmiertelnie! – powtórzyła Patti.

– Skąd możecie to wiedzieć na podstawie tych paru zdjęć? – Nie rezygnowałam. Nagle znienawidziłam tego człowieka z całego serca. – Przecież to dopiero projekt badawczy. Ta pielęgniarka – jak ona miała na imię… Susan – powiedziała, że to urządzenie, ten ultrasonograf może dawać zafałszowane wyniki. Że na razie to faza eksperymentów i…

– Często rzeczywiście tak się dzieje – powiedział spokojnie doktor Halloway. Znowu patrzył na Huntera, nie na mnie, a ja miałam ochotę wymierzyć mu kopniaka, byle tylko przypomnieć mu, że to o moim dziecku rozmawiamy. – Jednak w tym przypadku – ciągnął lekarz – udało nam się uzyskać wyjątkowo wyraźny obraz serca, jestem więc pewien swojej diagnozy. Bardzo mi przykro.

Przez dłuższą chwilę żadne z nas się nie odzywało.

– Czy po urodzeniu będzie można przeprowadzić u syna jakąś operację? – zapytałam w końcu.

– Spodziewa się pani córeczki – poprawił mnie lekarz. – I nie, obawiam się, że nic się nie da dla niej zrobić.

Dziewczynka! To było dla mnie równie wielkim szokiem jak wiadomość o jego… jej chorym sercu. Instynktownie zapragnęłam jeszcze mocniej chronić moje maleństwo. Popatrzyłam na te idiotyczne zdjęcia na swoich kolanach. Żałowałam, że w ogóle tu przyjechaliśmy. Nienawidziłam tego lekarza. I Susan Barron. W tej chwili bliska byłam nawet znienawidzenia Huntera za to, że tak się upierał, by tu przyjechać.

– Nie mogę stracić tego dziecka – powiedziałam. – On, to znaczy ona, to wszystko, co mi zostało po mężu.

– Masz przecież nas, kochanie – wtrąciła Patti, chociaż jej głos, ciężki od łez, stanowił najlepszy dowód, jak dobrze wiedziała, że ona i Hunter nie wystarczą, by zapełnić pustkę, która została w moim życiu po śmierci Joego.

– Jakie mamy możliwości? – zapytał Hunter, zupełnie jakbyśmy wszyscy troje byli w ciąży.

– Może pani donosić ciążę – powiedział doktor Halloway. – Dziecko najprawdopodobniej dożyje rozwiązania, ale z taką wadą umrze wkrótce po narodzinach. Albo można zakończyć ciążę – dodał. – Mieszkacie w Karolinie Północnej, aborcja jest tam legalna w przypadku śmiertelnych wad płodu, chociaż może to być trudne w dwudziestym czwartym…

– Nie! – Przerwałam mu. – Nie mogłabym tego zrobić. A jeśli się mylicie?

– Rozumiem, że trudno to pani zaakceptować – odparł lekarz. – Ale ma pani niezbite dowody przed sobą. – Ruchem głowy wskazał niewyraźne zdjęcia.

Trzymałam jedno z nich w czubkach palców, odwra­cając od niego wzrok. Jeśli nie będę na nie patrzeć, mogę udawać, że nadal noszę pod sercem zupełnie zdrowe dziec­ko Joego. Jeśli nie będę na nie patrzeć, mogę udawać, że ta ostatnia godzina zwyczajnie się nie wydarzyła.

 

2

Hunter

Wracaliśmy z ciężkim sercem. Z całej siły zaciskałem dłonie na kierownicy chevy impali. Zapadał zmrok, a ja ledwie widziałem drogę, tak byłem wstrząśnięty wydarzeniami ostatnich kilku godzin. Zerknąłem we wsteczne lusterko, Patti, Carly i John Paul ulokowali się całą trójką na tylnym siedzeniu. John Paul zasnął, gdy tylko wsiedliśmy do auta, ale z tego akurat byłem zadowolony. Słyszałem, jak Carly cichutko płacze, a Patti próbuje ją pocieszać. Ale co właściwie miała powiedzieć? Jak można pocieszyć kobietę, która zaledwie pięć miesięcy wcześniej straciła męża, a teraz się dowiedziała, że wkrótce straci też dziecko? Dziecko, które od czasu śmierci Joego było jej jedyną pociechą. A jednak moja uparta żona nie zamierzała się poddawać. Nie słyszałem, co mówi, ale wyczuwałem ogrom emocji w jej głosie. Miłość. I troskę.

Nigdy nie przestałem wierzyć, że Patti, Carly i Joe mnie ocalili. Spotkałem Carly na oddziale rehabilitacyjnym w najgorszym momencie swojego życia, a ona nieświadomie wszystko odmieniła. Nigdy wcześniej nie zaznałem tak wszechogarniającej miłości, jakiej doświadczałem w małżeństwie z Patti. Nie miałem rodzeństwa, nigdy nie spotkałem mojego ojca – nie znałem nawet jego nazwiska – a matka, błyskotliwa intelektualistka, dbała o to, bym otrzymał jak najlepsze wykształcenie, ale już nie o takie przejawy uczuć jak uściski czy całusy. Zajmowała się astrofizyką i była tak skupiona na pracy, że brakowało jej już czasu – a może zwyczajnie ochoty – by rozpieszczać jedyne dziecko, chociaż nigdy nie wątpiłem, że mnie kochała. Joe, bystry, zdeterminowany facet z wojskowej rodziny, stał się dla mnie bratem, którego nigdy nie miałem. Oboje z Carly większość czasu spędzali w bazie, ale kiedy przyjeżdżali do nas, chodziłem z nim na ryby czy popływać łódką, majstrowaliśmy przy jego chevy z pięćdziesiątego piątego, grywaliśmy w tenisa, chociaż zawsze przegrywałem z powodu mojej uszkodzonej kostki, zaśmiewaliśmy się do rozpuku i… Rany, ależ mi tego faceta teraz brakowało. Jego śmierć niemal złamała mi serce, wpędziła mnie w bezsenność. Nadal zresztą nie sypiałem zbyt dobrze. Prześladowały mnie koszmary, czasami budziłem się przerażony i nie wiedziałem, gdzie jestem. Po tym, co wydarzyło się dzisiaj, nie byłem pewien, czy w ogóle kiedykolwiek się to zmieni.

Kiedy poznałem Patti i Carly, obie mieszkały w rodzinnym domu w Raleigh. Patti miała zaledwie siedemnaście lat, kiedy ich rodzice zginęli, i musiała walczyć w sądzie o uznanie jej za osobę dorosłą i zdolną do opieki nad młodszą siostrą, żeby Carly nie trafiła do rodziny zastępczej. Ta sprawa świetnie oddaje charakter mojej żony: zawsze była oddana bliskim i stawiała rodzinę na pierwszym miejscu. Obie z Carly były sobie wtedy tak bliskie, ponieważ miały tylko siebie nawzajem, nadal zresztą łączy je silna więź. Kiedy pojawiłem się w ich życiu, wszyscy troje – Patti, Carly i Joe – powitali mnie z otwartymi ramionami, ich trzyosobowa paczka po prostu poszerzyła się o mnie. Połączyła nas bliskość, jakiej nigdy wcześniej nie zaznałem. Po raz pierwszy w życiu czułem, że mam rodzinę.

Tyle że Joe odszedł na zawsze, a teraz Carly musiała zmierzyć się z chorobą dziecka. Do diabła! Spadały coraz to nowe ciosy, aż miałem wrażenie, jakby los się na nas uwziął. A jednak wada serca u jej maleństwa wcale mnie nie zaskoczyła, chociaż bardzo bym pragnął, by było inaczej. Nie łudziłem się nawet, że usłyszę od lekarza inną diagnozę na temat dziecka. Znałem przecież prawdę.

I wiedziałem, co muszę teraz zrobić, chociaż wydawało mi się to niewłaściwe. Nie mogłem niczego zagwarantować. A jednak znałem przecież rolę, jaką miałem odegrać w tej smutnej historii.

Na razie najbardziej dręczyła mnie świadomość, że nie wytrzymam kolejnej godziny za kierownicą bez choćby chwili przerwy.

– Muszę się zatrzymać na kawę – rzuciłem przez ramię. Znajdowaliśmy się nieco na południe za Richmond, znałem niedaleko niewielką knajpkę, w której mogliśmy coś zjeść. – I może na hamburgera – dodałem.

– Jasne – odezwała się cicho Patti z tylnego siedzenia. Głos miała taki zmęczony.

Zjechałem z autostrady, a wkrótce potem zatrzymaliśmy się na parkingu przed Tastee Hut.

– Nie mam ochoty wchodzić do środka – powiedziała Carly. – Zostanę tutaj z Johnem Paulem.

– Co ci przynieść? – zapytała Patti.

– Nic.

– Musisz coś wypić i zjeść – wtrąciłem. – Może napijesz się herbaty? – Wiedziałem, że była wielbicielką herbaty, nigdy nie pijała kawy. – Zjesz burgera albo frytki?

– Poproszę frytki – odparła, chociaż byłem pewien, że zrobiła to tylko po to, bym dał jej wreszcie spokój. Podejrzewałem, że i tak nawet ich nie tknie.

Kiedy szliśmy przez słabo oświetlony parking, wziąłem Patti za rękę. Prawie zaciągnęła mnie do środka, a gdy tylko drzwi się za nami zamknęły, odwróciła się w moją stronę i zarzuciła mi ręce na szyję, a potem oparła mi głowę na ramieniu i zaczęła płakać. Pogładziłem ją po plecach, jej rudawe włosy plątały mi się pod palcami.

– Wiem – powiedziałem, chociaż w ogóle się nie odezwała. – Wiem, to niesprawiedliwe.

– Ona tego nie zniesie – szepnęła w końcu. – Dlaczego Bóg wszystko jej odbiera? Dlaczego jest taki okrutny? Tak bardzo pragnęła tego dziecka.

– Wiem – powtórzyłem bezradnie.

Ale przecież wcale nie jestem bezsilny, pomyślałem, tuląc żonę w objęciach.

Mogłem to wszystko zmienić.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI