Wyścig do Słońca - Rebecca Roanhorse - ebook + książka

Wyścig do Słońca ebook

Roanhorse Rebecca

4,3

Opis

Uczennica siódmej klasy, Nizhoni Begay, od niedawna ma zdolność dostrzegania potworów, takich jak mężczyzna w eleganckim garniturze, który siedział na trybunach podczas jej meczu koszykówki. Okazuje się, że to pan Charles, nowy dyrektor rafinerii, w której pracuje jej tato. Mężczyzna jest niepokojąco zainteresowany Nizhoni, jej bratem Makiem, ich pochodzeniem z ludu Nawaho oraz legendą o Bohaterskich Bliźniętach. Dziewczyna wie, że pan Charles jest niebezpieczny, ale ojciec nie chce jej uwierzyć.

Kiedy następnego dnia tato znika, pozostawiając wiadomość: „Uciekajcie!”, rodzeństwo oraz najlepszy przyjaciel Nizhoni, Davery, wyruszają z misją ratunkową. Potrzebują jednak pomocy Świętych Ludzi Diné, którzy udają dziwaczne postacie, a ich wsparcie ma swoją cenę – dzieciaki musząa przejść serię prób, w których sama natura wydaje się zwracać przeciwko nim. Jeśli Nizhoni, Mac i Davery dotrą do Domu Słońca, otrzymają wszystko, co niezbędne, by pokonać potwory uwolnione przez pana Charlesa. Jednak Nizhoni będzie potrzebować czegoś więcej niż broni, by wypełnić swoje bohaterskie przeznaczenie…

Ta zabawna, trzymająca w napięciu i ekscytująca powieść przygodowa rozgrywająca się na południowym zachodzie Stanów Zjednoczonych porusza ponadczasowe kwestie, takie jak znaczenie rodziny i szacunek dla natury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 294

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (29 ocen)
15
9
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

Race to the Sun

Copyright © 2019 by Rebecca Roanhorse

Introduction copyright © 2019 by Rick Riordan

All rights reserved.

Originally published in the United States and Canada by Rick Riordan Presents as RACE TO THE SUN.

This translated edition published by arrangement with Disney Book Group, LLC.

Jacket illustration © 2019 by Dale Ray Deforest 

Jacket design by Mary Claire Cruz and Shelby Kahr

Copyright © for the Polish translation by Anna Studniarek, 2020

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2020

Opracowanie redakcyjne i DTP

Pracownia Edytorska „Od A do Z” (oda-doz.pl)

Redakcja

Katarzyna Kierejsza

Korekta

Teresa Zielińska

Opracowanie okładki i DTP

Stefan Łaskawiec

Opracowanie wersji elektronicznej

Wydanie I, Kraków 2020

ISBN EPUB 978-83-66173-58-3

ISBN MOBI 978-83-66173-59-0

Wydawnictwo Galeria Książki

www.galeriaksiazki.pl

[email protected]

Mojej córce Mai

i wszystkim rdzennym dzieciom,

które zasługują, by zostać bohaterami

PIERWOTNI AMERYKAŃSCY BOGOWIE

Kobieta Zmienna. Chłopiec z Kryształu Górskiego. Błyszczący Świat. Bohaterskie Bliźnięta.

Jeśli nazwy te nic wam nie mówią, nie macie pojęcia o jednej z najfajniejszych mitologii[1], jakie istnieją. Ale nie martwcie się. Dzięki Rebecce Roanhorse i Wyścigowi do Słońca za chwilę zanurzycie się w bajecznym, przerażającym, cudownym świecie opowieści Diné, zwanych również Nawaho. Nawet jeśli wiecie już coś na temat tradycyjnych opowieści Nawahów, i tak będziecie piszczeć z radości, bo nigdy wcześniej nie doświadczyliście ich w taki sposób.

Poznajcie Nizhoni Begay. (Jej imię wymawia się „niżoni”, a oznacza „piękno”). W wielu aspektach jest typową uczennicą siódmej klasy z Nowego Meksyku. Chce po prostu być w czymś dobra, zyskać trochę szacunku w szkole. Jej dążenie do sławy w internecie kończy się porażką. Kiedy próbuje zostać gwiazdą sportu, dostaje piłką do koszykówki w twarz. Ledwie udaje jej się zachować jednego bliskiego przyjaciela, Davery’ego, i nie dopuścić, by jej uduchowiony młodszy brat, Mac, został pobity przez swoją nemezis, Adriena Cuttlebusha.

Jakby tego było za mało, Nizhoni ma jeszcze jeden drobny problem. Od niedawna widzi potwory. Nikt inny ich nie dostrzega, ale Nizhoni jest pewna, że nawet pan Charles, bogaty gość, który proponuje jej tacie nową pracę w Oklahomie, nie jest człowiekiem. Co gorsza, wygląda na to, że pan Charles odszukał rodzinę Bega­yów, bo uważa Nizhoni za zagrożenie…

Uwielbiam tę historię, i to nie tylko dlatego że jest zabawna, świetnie napisana i trzymająca w napięciu, z niezapomnianymi bohaterami i doskonale pomyślaną fabułą. Całym sensem „Rick Riordan Przedstawia” jest publikowanie i promowanie ważnych głosów z kultur, które często były marginalizowane lub wymazywane przez główny nurt. Nikt nie ucierpiał z tego powodu bardziej niż rdzenna ludność. Jak pisze Rebecca w swoim posłowiu, ważne jest, by rdzenne dzieci odnajdywały się w prozie, ale równie ważne jest, by ludzie z różnych kultur czytali o rdzennych bohaterach, którzy nie są jedynie zbiorem stereotypów lub dawno nieżyjącymi postaciami z przeszłości. Rdzenne kultury są żywe i pełne energii. Dzięki ich opowieściom możecie poznać pierwotnych amerykańskich bogów i bohaterów, zamieszkujących i uosabiających tę ziemię przez tysiące lat przed przybyciem Europejczyków, którzy przywieźli ze sobą swoich wtrącających się Zeusów, Afrodyty i całą resztę.

Powiem wam coś, czego nie wyjawiłem nigdy wcześniej: Piper McLean, pół-Czirokezka z serii „Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy”, została zainspirowana przez rozmowy z rdzennymi nastolatkami podczas spotkań w szkołach, których przez lata odbyłem setki. Ciągle mnie pytali, czy mógłbym dodać rdzennego bohatera do świata Percy’ego Jacksona. Chcieli zobaczyć się w Obozie Herosów, bo po prostu nigdy nie odnaleźli siebie w popularnych książkach młodzieżowych. Poprzez Piper chciałem powiedzieć: „Oczywiście! Widzę was. Cenię was. Możecie być zawsze częścią mojego świata!”.

Ale moja perspektywa nie jest perspektywą rdzennej ludności. Umieszczenie Piper pośród bohaterów, dzielenie świata Percy’ego Jacksona z dzieciakami z rozmaitych rodzin i pokazanie, że bohaterowie mogą pochodzić z bardzo różnych miejsc, to jedno. Czymś zupełnie innym byłoby pisanie w całości z punktu widzenia rdzennego bohatera o mitologii jego lub jej rodzimej kultury. Tego rodzaju opowieść mógł stworzyć jedynie rdzenny autor, a ja pragnąłem odnaleźć takie książki i dać je młodym czytelnikom, rdzennym i nie tylko. Istnieje tak wiele cudownych mitologii. Zasługują, by o nich czytać, rozmawiać, zwrócić na nie uwagę.

Dla rdzennych dzieci odnalezienie się w książkach to sprawa kluczowa. Odnalezienie się w autorach, którzy tworzą te książki, daje o wiele więcej siły. Ogromnie się cieszę, że Rebecca Roanhorse zgodziła się napisać Wyścig do Słońca dla „Rick Riordan Przedstawia”. To niezbędny dodatek do literatury młodzieżowej, liczę, że jeden z wielu!

Czytanie o mitach innych kultur pozwala wszystkim młodym czytelnikom rozwinąć wyobraźnię i empatię. Jest takie stare czeskie powiedzenie: „Znajomość dwóch języków jest jak posiadanie dwóch dusz”. Podobnie z mitologią. Tradycyjne święte opowieści z każdej kultury otwierają nam nowe okno na świat – nowy sposób postrzegania i zrozumienia. Poza tym jeśli historię napisał ktoś tak utalentowany jak Rebecca Roanhorse, mitologia jest niesamowicie interesująca!

Ale dość już powiedziałem. Pozwolę Nizhoni przejąć pałeczkę. Witajcie w Dinétah. Przez cały czas trzymajcie ręce i nogi w książce, bo inaczej jakiś potwór może je wam odgryźć. Jeśli będziecie naprawdę grzeczni, może rodzina Begayów zabierze was później do Pasta Palace na spaghettini macaravioli!

Rozdział 1Widzę potwory

Nazywam się Nizhoni Begay i widzę potwory.

Właśnie w tej chwili patrzę na jednego.

Potworem jest blady mężczyzna o przerzedzonych jasnych włosach, trochę wyłupiastych oczach i niezwykle czerwonych wargach. Jest wysoki i chudy, ubrany w czarny garnitur z krawatem. (Potwory noszą ludzkie skóry częściej, niż pokazują to bajki. Łuski, rogi i szpony są wyłącznie dla początkujących. Możecie mi zaufać, jestem ekspertką).

Ten potwór siedzi w drugim rzędzie zatłoczonych trybun w czasie naszego meczu koszykówki drużyn mieszanych klas siódmych i wygląda zupełnie normalnie. Jeśli pominąć fakt, że ma na sobie garnitur, a wszyscy pozostali włożyli koszulki z napisami: dalej, izotopy! albodalej, bobry!, zależnie od tego, której drużynie kibicują. Wygląda normalnie, ale choć sala gimnastyczna jest napakowana po brzegi, otacza go krąg pustej przestrzeni, jakby nikt nie chciał się do niego zbliżyć. Może oni też czują, że jest z nim coś nie w porządku, ale nie są pewni, co dokładnie.

Patrzę, jak pani w jaskrawofioletowym dresie przechodzi przed nim, machając czerwono-czarnym pomponem niebezpiecznie blisko jego twarzy. Jestem pewna, że jeśli nie przestanie, już po niej. Potwory nie lubią, kiedy ktoś narusza ich osobistą przestrzeń.

Dobra, to sobie wymyśliłam. Tak naprawdę nie wiem, co potwory sądzą o osobistej przestrzeni, czy zjadają panie w fioletowych dresach, i nie jestem ekspertką, lecz raczej niechętną amatorką. Chodzi o to, że potwory widzę dopiero od paru miesięcy. Zaczęło się od dziwnego wrażenia, kiedy patrzyłam na kobietę obmacującą awokado na miejscowym targu, a tamten staruszek w Taco Bell, w sandałach z rzemyków, które odsłaniały popękane pięty, wysyłał naprawdę złe fluidy. Podobnie jak wtedy, również i teraz przeczucia nie tyle mi podpowiadają, ile wręcz wrzeszczą na mnie, że ten facet na trybunach nie jest normalny.

Czuję, że drobne włoski na karku stają mi dęba. Przeszywa mnie dreszcz – jak wtedy, kiedy mój młodszy brat Mac wrzucił mi śnieżkę za kołnierz. Odruchowo dotykam turkusowego wisiorka, który przykleiłam taśmą do piersi pod koszulką. Nie powinnam go nosić, kiedy gram, ale jego obecność dodaje mi odwagi.

– Nizhoni!

Poświęciłam prawie cały rok szkolny na próby bycia odważną. Kiedy odeszłam z dużej państwowej szkoły i przeniosłam się do ICCS (skrót od Intertribal Community Charter School – Międzyplemienna Szkoła Społeczna, czyta się „iks”), naprawdę sądziłam, że wszystko się zmieni. A przez „zmieni się” rozumiałam, że będę miała mnóstwo przyjaciół i będę popularna. W końcu każdy uczeń w ICCS jest rdzennym Amerykaninem, zupełnie jak ja. Ale od dwóch lat uczę się w ICCS i nic się nie zmieniło. Wciąż nie jestem popularna i z całą pewnością nie jestem spoko. Jestem po prostu…

– Nizhoni Begay!

Trenerka! Odwracam się gwałtownie, bo oczywiście nie słuchałam (Halo! Potwór!), a ona stoi tuż nade mną. Tak blisko, że za każdym razem kiedy wykrzykuje moje imię, kropelki śliny wylatują jej z ust i uderzają w mój policzek. Ukradkowo wycieram ślinę, próbując nie pokazywać po sobie obrzydzenia, choć to dość obrzydliwe.

Trenerka nie jest potworem, ale też ma problem z przestrzenią osobistą – ciągle włazi w moją. Jest również trochę za niska jak na koszykarkę, ale nikt jej tego nie powie, bo braki we wzroście nadrabia naprawdę donośnym głosem. Pochodzi z plemienia Hopi, więc to nie jej wina, że jest niska. Poza tym jest przerażająca na inne sposoby. Nie martwię się, że zje moje gałki oczne na przystawkę czy coś w tym rodzaju. (Przystawki z gałek ocznych są bardzo popularne wśród potworów. Jeśli chcecie wiedzieć, gdzieś o tym czytałam).

Nauczycielka pstryka mi palcami przed twarzą.

– Czy ty w ogóle mnie słuchasz?

Kiwam głową. Oczywiście kłamię. Poza tym jest przerwa. Nikt nie słucha w czasie przerwy.

– Zostało pięć sekund gry! – wrzeszczy. – Powinnaś skupiać się na mnie – pokazuje dwoma palcami na siebie – i na reszcie drużyny. – Wskazuje na grupkę siódmoklasistów i siódmoklasistek, którzy tłoczą się teraz wokół mnie. – Musisz się skupić.

– Pewnie, trenerko – świergoczę posłusznie, ale jeśli mam być szczera, mogę myśleć jedynie o gałkach ocznych nabitych jak oliwki na wykałaczki, dla łatwiejszego pogryzania.

– W porządku. Davery poda piłkę do środka. Kto się zgłasza do ostatniego rzutu? – pyta nauczycielka.

Podnoszę rękę.

– Ja to zrobię!

Reszta drużyny jęczy z niedowierzaniem.

– Opuść rękę, Nizhoni – rzuca trenerka. – Stoisz tuż obok mnie.

– No tak. – Opuszczam ją. – Ale mogę oddać ostatni rzut.

Nauczycielka patrzy na mnie. Cała drużyna patrzy na mnie. Prostuję się trochę bardziej, żeby robić wrażenie jeszcze wyższej. Nie mam braków we wzroście. W rzeczy samej jestem dobre cztery centymetry wyższa od trenerki.

– Oddam ostatni rzut – powtarzam stanowczo.

– Jesteś pewna, Nizhoni? – szepce Davery.

Davery jest moim najlepszym przyjacielem – no dobra, jedynym przyjacielem – ale w tej chwili wydaje się nieco zaniepokojony. Z troską mruży brązowe oczy za okularami i z namysłem zaciska wargi. Niepewnie przeczesuje dłonią krótko przycięte kręcone włosy.

– To łatwizna – upieram się. – Podasz mi piłkę. Ja będę na końcu pola trzech sekund, świst, Izotopy wygrywają! – Uśmiecham się z dużą pewnością siebie.

Davery jedynie marszczy czoło.

– Czy ktoś inny chciałby oddać ostatni rzut? – Nauczycielka patrzy znacząco na resztę drużyny. Wszyscy wbijają wzrok w ziemię albo patrzą gdziekolwiek, byle nie na trenerkę, bo nikt nie lubi takiego nacisku. – Ktokolwiek? – pyta po raz kolejny, desperacko.

Chrząkam głośno.

– W porządku – mówi z rezygnacją. – Davery podaje piłkę Nizhoni. Nizhoni rzuca. Bądźcie gotowi!

Mój wzrok przyciąga poruszenie na trybunach. To potwór.

Patrzę, jak przeciska się obok innych widzów. Rozpycha się, trąca ich i nawet nie mówi przy tym: „Przepraszam”. To niegrzeczne. Ale też potwory nie słyną z dobrych manier. Niektórzy patrzą na niego ze złością, kiedy przedziera się między nimi, ale większość jedynie odsuwa się na bok, rozciera ramiona, jakby było im zimno, i mamrocze coś do sąsiadów.

Tracę go z oczu, kiedy tłum się podnosi.

Wyciągam szyję we wszystkie strony, próbując zobaczyć, gdzie zniknął wśród krzyczących fanów, ale nie ma go. Zgubił się w morzu czerni i czerwieni.

Trenerka klaszcze w dłonie, gdy rozlega się brzęczyk sygnalizujący koniec przerwy.

Wszyscy w drużynie kierują ręce do środka kręgu, stykają się dłońmi i krzyczą:

– Izotopy!

Okrzyk bojowy dla najgorszej maskotki w historii maskotek – może z wyjątkiem tej jednej drużyny, o której kiedyś słyszałam, nazywającej się Bojowe Pikle. Ale kto w ogóle wie, co to jest izotop? Davery kiedyś próbował mi to wyjaśnić – coś związanego z historią broni atomowej w Nowym Meksyku, bla bla bla – ale usnęłam w połowie.

Trenerka krzyczy. Wszyscy biegniemy na miejsca. Davery jest na środku boiska z piłką w ręku. Biegnę na koniec pola trzech sekund i przygotowuję się do przyjęcia podania.

Próbuję sobie wyobrazić zwycięski rzut, jaki oddam, jak nas uczyła trenerka. Widzę to wszystko: tłum skandujący moje imię, kolegów z drużyny niosących mnie na ramionach wokół boiska, jak mistrza w filmie sportowym. Wszyscy będą mnie znali. Będę gwiazdą! Sława! Chwała!

Jeszcze raz spoglądam szybko na tłum, szukając potwora w garniturze. Nic, nic… Nie, czekajcie…

Jest! Dolny rząd, przy samym parkiecie, kilka metrów ode mnie. Ma czerwone oczy i patrzy prosto na mnie!

Cztery rzeczy dzieją się jednocześnie.

1. Krzyczę.

2. Sędzia gwiżdże.

3. Davery wykrzykuje moje imię.

4. A ja odwracam się do niego dokładnie we właściwej chwili, by piłka uderzyła mnie – łup! – prosto między oczy.

Rozdział 2Wszędzie krew

Budzę się, leżąc na plecach, nade mną unoszą się ­niewyraźne twarze. Moja własna twarz sprawia wrażenie ciepłej i lepkiej, więc przykładam rękę do nosa. Kiedy ją cofam, moje palce pokrywa krew. Próbuję pozbyć się łez z oczu i rozpoznaję trenerkę, Davery’ego i kilkoro innych członków drużyny, którzy patrzą na mnie z góry. Unoszący się w powietrzu cichy szmer rozczarowania podpowiada mi, że mecz się skończył. Słyszę, jak przybici fani Izotopów wychodzą z sali, szurając nogami.

I wtedy sobie przypominam. Podpieram się na łokciach i rozglądam dookoła, ale już nie widzę potwora w czarnym garniturze.

Ukradkiem spoglądam na wyniki. Wcześniej był remis, ale teraz Izotopy mają dwa punkty mniej, co oznacza, że… przegraliśmy.

Jęczę, bardziej z zażenowania niż z bólu.

– Masz. – Trenerka wciska mi do ręki coś zimnego i grudkowatego. Woreczek z lodem.

– Co się stało? – pytam. Jestem całkiem pewna, że już wiem, ale mam nadzieję, że się mylę.

– Nie chcesz znać szczegółów – ostrzega mnie Davery.

Nos boli mnie tak bardzo, że zaraz mi odpadnie; tak mi się w każdym razie wydaje. Ale pewnie nie, bo nauczycielka chrząka i mówi:

– Wstawaj, Begay, nic ci nie jest.

Odchodzi. Koledzy i koleżanki z drużyny, którzy wcześ­niej patrzyli na mnie z mieszanką przerażenia, obrzydzenia i rozczarowania, też się rozchodzą.

– Co za żenada – mruczy ktoś.

– Dzięki za troskę – mamroczę w stronę ich oddalających się pleców.

– Jak się czujesz? – pyta Davery. Wyciąga rękę, by mnie podnieść.

– W porządku – mówię przez zatkany krwią nos i unoszę do twarzy torebkę strunową pełną lodu.

Teraz, kiedy już wstałam, widzę, że sala gimnastyczna jest właściwie pusta. Na trybunach leżą porzucone opakowania po prażonej kukurydzy i papierowe talerzyki.

– Trenerka próbowała dodzwonić się do twojego taty, ale nikt nie odebrał – informuje mnie Davery.

– Mogła nie robić sobie kłopotu – bąkam. – Pójdę do domu.

Davery ma zatroskaną minę, ale ja wzruszam ramionami. Wiem, że przyjaciele mi współczują, ale już się przyzwyczaiłam, że tata nie przychodzi na moje mecze koszykówki, podobnie jak nie udało mu się dotrzeć na szkolne przedstawienie w pierwszej klasie, w którym miałam swoją pierwszą rolę mówioną – ogromnego grzyba w Bardzo głodnej gąsienicy: tańcu interpretacyjnym. Nic dziwnego, że jest zbyt zajęty, żeby odebrać swoją ranną i upokorzoną córkę, która była tak niezgrabna, że dostała w twarz piłką do koszykówki i przegrała mecz.

– Jak bardzo było źle? – pytam Davery’ego, przygotowując się na prawdę.

– Och, twoje przeciętne upokorzenie – mówi lekko. – Piłka w twarz, wszędzie krew. Bobry łapią piłkę odbitą od twojej twarzy i zdobywają punkt. Tłumy szaleją. – Unosi dłonie do ust i wydaje okrzyki. Później opuszcza ręce i dodaje: – Izotopy przegrywają dramatycznie. Nizhoni Begay ma dożywotni zakaz wstępu na salę gimnastyczną ICCS.

– Uch.

– Tak, „uch” to właściwa reakcja. Co się stało? Kompletnie tam odleciałaś. Myślałem, że oddasz zwycięski rzut.

– Ja też tak myślałam.

A przynajmniej taki był plan. Jeśli mam być szczera, nie jestem szczególnie dobra w koszykówce, jak zresztą w większości rzeczy. Sknociłam nawet swoją jedyną linijkę tekstu w Bardzo głodnej gąsienicy. Ale mając taką okazję, szansę na chwałę i fanów wykrzykujących moje imię? Musiałam spróbować, nie?

– Naprawdę miałam nadzieję, że zacznę zdobywać sławę w szkole – wyznaję, kiedy ruszamy w stronę drzwi sali gimnastycznej. – Zrezygnowałam z myśli o popularności w internecie, ale uznałam, że sława w szkole wciąż pozostaje możliwa. Wygrany mecz koszykówki byłby idealnym początkiem.

Davery prycha.

– Cóż, ten plan okazał się całkowitą porażką. Zdobyłaś co najwyżej tysiąc smutnych memów.

Zagryzam z namysłem dolną wargę.

– Myślisz, że od tej pory wszystkie sporty są poza moim zasięgiem czy tylko koszykówka?

– A co masz na myśli?

– Mogłabym się zapisać do drużyny lacrosse.

– W lacrosse też nie umiesz grać.

– Piłka, kij, co w tym może być trudnego?

– Nie pozwól, żeby któraś z Ekipy Haud cię usłyszała.

Ekipa Haud to grupa dziewcząt z plemienia Haudenosaunee[2], które rządzą w drużynie lacrosse. Ponieważ to oni wymyślili tę grę, ma to sens.

– Dobra, lacrosse odpada. A co z drużyną pływacką? – drążę. – Zaraz, czy my w ogóle mamy drużynę pływacką?

– Nizhoni… – Davery kręci głową.

– Krykiet? Siatkówka? Pływanie synchroniczne? – Wdzięcznym ruchem wyciągam wolną rękę. Davery uchyla się w ostatniej chwili i unika uderzenia w głowę. Ups! – W porządku, może nie pływanie synchroniczne.

Mój przyjaciel wzdycha.

– A dlaczego w ogóle musisz być sławna?

Tłumię jęk. Davery nie zrozumie. Jego rodzice go kochają, hołubią i zawsze są obecni, gdy coś robi. Na Bardzo głodnej gąsienicy siedzieli w pierwszym rzędzie, na samym środku. Raz nawet przyszli wysłuchać jego prezentacji na temat lektury, co było trochę niezręczne, bo byli jedynymi rodzicami i musieli siedzieć na tych malutkich krzesełkach obok Laurie Wilder, która ciągle pytała Davery’ego, czy „naprawdę jest Indianinem”. (Mama Davery’ego jest Afroamerykanką, a tata Nawahem – ograniczeni ludzie w rodzaju Laurie nie są w stanie pojąć, że ktoś może należeć do dwóch kultur. Taki brak świadomości był jednym z powodów, dlaczego oboje odeszliśmy z państwowej szkoły i przenieśliśmy się do ICCS). Ale rodzice Davery’ego przynajmniej interesowali się nim na tyle, żeby przyjść. Mój tata tego nie zrobił. A mama… odeszła, kiedy byłam malutka.

Ściskam turkusowy wisiorek pod koszulką. To jedyne, co mi po niej pozostało, poza zdjęciem przedstawiającym ją, mojego tatę, mojego młodszego brata i mnie, które tata trzyma na półce nad kominkiem. Wciąż nie wiem, dlaczego nas porzuciła, a tata nie chce o niej mówić, więc nie mam nawet jego wspomnień. Tylko ten wisiorek. Czasami to wystarcza, ale częściej nie.

Innymi słowy, jestem tym dzieciakiem. Tym bez mamy i z właściwie nieobecnym tatą, i jakiś psycholog pewnie powiedziałby, że zabiegam o zainteresowanie, aprobatę albo coś w tym rodzaju i dlatego tak bardzo staram się zostać popularna. Ale nie chodzi tylko o to. To coś… głębszego. Coś ważniejszego. Jednak za każdym razem kiedy wydaje mi się, że jestem gotowa wyjaśnić prawdę Dave­ry’emu, nie umiem wydobyć z siebie słów. Dlatego mówię:

– Żartujesz? Bohaterowie dostają całą chwałę. Wygrać mecz w ostatniej sekundzie rzutem ostatniej szansy? Aż mam łzy w oczach na samą myśl. Poza tym wszyscy cię znają, kiedy jesteś bohaterem szkoły. Może wtedy by się nauczyli, jak wymawiać moje imię.

Zatrzymujemy się przed drzwiami sali gimnastycznej, Davery patrzy na mnie z powątpiewaniem.

– Jakby „ni-żo-ni” było trudne do wymówienia. – Opiera dłonie na biodrach. – Zauważyłem, że w czasie meczu byłaś rozproszona. Co się z tobą tak naprawdę dzieje?

Przez sekundę chcę wyrzucić z siebie to wszystko. Ale słowa spoczywają mi na języku, zimne i niewygodne, jak wtedy kiedy mnie podpuścili, żebym włożyła sobie do ust całą torebkę szklanych kulek, a one próbowały uciec. Prawie wtedy umarłam. Nie róbcie tego!

Chcę opowiedzieć Davery’emu o dziwnym uczuciu, jakie wzbudził we mnie mężczyzna w czarnym garniturze, pewności, że nie jest człowiekiem i że przynajmniej w tamtej chwili jego oczy były czerwone. Chcę wyjaśnić, że nie po raz pierwszy wyczułam potwora. Ale nie robię tego. Prawda wygląda tak, że Davery jest bystry i zabawny i mógłby mieć mnóstwo przyjaciół. Trzyma się ze mną, bo znamy się od przedszkola – jego tata i mój są starymi kumplami z koledżu Fort Lewis. To pewnie kwestia czasu, aż uzna, że kumplowanie się ze mną to obciążenie, którego nie potrzebuje. A wtedy zostanę sama.

Nie, nie mogę mu opowiedzieć o potworach, bo pomyśli, że jestem jeszcze dziwniejsza niż to, co już o mnie wie. Poza tym na jego miejscu też bym sobie nie uwierzyła, bo sama ledwo w to wierzę.

– Nic się ze mną nie dzieje, a byłam rozproszona, bo jestem głodna. Nakarm mnie i będzie dobrze.

– Hej, może pójdziemy na mrożony jogurt? Tęczowa posypka dla uczczenia twojego upokorzenia?

Śmieję się i przypadkowo wciągam zaschłą krew posiniaczonym nosem.

– Auć!

Wiem, że Davery próbuje mnie pocieszyć, proponując mi coś pysznego dla odwrócenia uwagi, i jestem za. Tęczowa posypka to moja ulubiona.

– Przynajmniej już nie krwawisz. Ale strój masz do niczego.

Patrzę z góry na starą koszulkę Izotopów. Z przodu wygląda jak katastrofa na zjeździe producentów keczupu. Tata nie będzie szczęśliwy. Choć z drugiej strony:

– Wygląda całkiem bohatersko, prawda?

– Wygląda, jakbyś przegrała bójkę z wściekłym po­midorem.

Dobra, może jednak nie aż tak bohatersko.

– Czym można wywabić plamy z krwi?

– Napojami gazowanymi.

– Takimi z automatu?

Davery kiwa głową.

– Zawierają kwas węglowy, który rozkłada białka…

– Dobra, dobra. – Macham ręką. – Skończ z tą naukową gadką. Skąd wiesz takie rzeczy?

– Lubię czytać.

– Pewnie takie są skutki, kiedy ma się tatę bibliotekarza.

A dokładniej naczelnego bibliotekarza całego okręgu szkolnego. W rezultacie Davery spędza mnóstwo czasu w bibliotece głównej.

– Nawet gdyby tak nie było, i tak lubiłbym czytać. Lubię wiedzieć o różnych rzeczach. – Marszczy czoło na widok mojej miny. – Powinnaś sama kiedyś spróbować, Z. Jak również zacząć odrabiać prace domowe. To nie jest takie straszne.

– Może, ale podczas odrabiania pracy domowej nie dowiem się, jakie jest moje przeznaczenie.

Otwieram drzwi wyjściowe i gestem zachęcam go, żeby ruszył przodem. Wzdycham ze smutkiem nad kolejną utraconą szansą zostania gwiazdą szkoły. Przed wyjściem po raz ostatni rozglądam się po prawie pustej sali gimnastycznej.

Dozorca już zabrał się za sprzątanie bałaganu, jego szczotka porusza się miarowo po parkiecie.

A na szczycie trybun jest ktoś jeszcze. Mężczyzna w czarnym garniturze.

Czerwone oczy patrzą prosto na mnie.

Rozdział 3Przeciwieństwo tęczowej posypki

Nigdy nie ucieszyłam się tak bardzo na widok należącej do taty białej hondy accord czekającej przed szkołą. Dostał wiadomość od trenerki i jednak przyjechał! Przyśpieszam kroku i gwałtownie otwieram drzwi, gotowa wsunąć się na miejsce pasażera.

– Zajęte – mówi ktoś znudzonym głosem.

Czarne włosy wiszące na twarzy, tenisówki całe pomazane, koszulka z pyskiem lamy i fioletowym dymkiem z napisem: chcę się skupić na sztuce. Mój młodszy brat, Mac.

– Rusz się, Marcus. – Dla podkreślenia wagi swoich słów używam pełnej wersji jego imienia. – Jestem starsza. Miejsce z przodu jest dla mnie.

Mac nawet nie podnosi wzroku znad czegoś, co tworzy właśnie w swoim iPadzie.

– Jesteś starsza zaledwie o dziesięć miesięcy, co znaczy, że właściwie jesteśmy bliźniętami…

– Nie jesteśmy bliźniętami.

– …co znaczy, że mam prawo spędzać tyle samo czasu na przednim siedzeniu.

Prycham z irytacją, ale uznaję, że nie ma się o co kłócić.

– Dzień dobry, panie B – mówi Davery zza moich pleców.

– Dzień dobry, Davery – odpowiada tata nieobecnym głosem. Ma na sobie elegancko wyprasowaną niebieską koszulę i niedawno był u fryzjera – jego czarne włosy są starannie zaczesane za uszy. Z opuszczoną głową pisze coś w telefonie i nie zwraca na nas uwagi. – Jak mecz? – Nawet nie odwraca się w moją stronę. – Twoja trenerka zadzwoniła i zostawiła wiadomość na poczcie głosowej, ale jeśli mam być szczery, nie rozumiem nic z tego, co mówi ta kobieta. Gadała i gadała…

– W porządku. Wszystko w porządku, tato. – Tylko jestem cała we krwi.

Otwieram tylne drzwi, odsuwam na bok płaską stertę pudeł do przeprowadzki i wskakuję do środka. Przywołuję gestem Davery’ego, a on wciska się obok mnie. Jest ciasno, ale się mieścimy.

– Zgodzisz się, żeby Davery pojechał z nami na mrożony jogurt?

– Jedziemy na mrożony jogurt? – Mac podnosi głowę z wyraźną ekscytacją.

W lusterku wstecznym widzę, że tata się krzywi, jakby coś go bolało.

– Chciałbym, Z, ale mój nowy szef jest w mieście i przyjdzie na kolację. Naprawdę muszę wrócić do domu i przygotować się…

– On jeszcze nie jest twoim nowym szefem – sprzeciwiam się.

Jakby nie wystarczyło upokorzenia i widzenia potworów, być może za kilka miesięcy, po zakończeniu roku szkolnego, będziemy musieli się przeprowadzić z Albuquerque do Tulsy, gdzie zaoferowano tacie nową pracę.

– Nizhoni. – W głosie taty brzmi irytacja. – Już o tym rozmawialiśmy. Jeśli ty i twój brat chcecie, żeby było nas stać na rzeczy w rodzaju fikuśnych butów do koszykówki albo lekcji plastyki – posyła znaczące spojrzenie Macowi – to muszę dostać lepiej płatną pracę. A ta praca jest w…

– Oklahomie – kończymy z Makiem jednym głosem.

Przez dobrą minutę patrzy przed siebie, wyraźnie nie rozbawiony.

– Landrush Oil and Gas to duże przedsiębiorstwo. Jeśli dostanę propozycję pracy, przyjmę ją. Kropka.

Spogląda z góry na telefon i znów zaczyna pisać wiadomość, a ja wiem, że z całą pewnością straciłam szansę na tęczową posypkę.

– Czy Landrush to nie jest ta firma, przeciwko której ludzie protestują z powodu tego rurociągu? – pyta Davery tak cicho, że tata go nie słyszy.

Ponuro kiwam głową. Kolejny powód, żeby nie przyjmował tej propozycji pracy. Ale kiedy próbowałam porozmawiać z nim na temat przedsiębiorstw takich jak Land­rush, które zatruwają wodę i ziemię, stwierdził, że każdy musi jeść, a dopóki protestujący nie zapłacą za niego czynszu, nie jest zainteresowany.

– Nie chce mnie słuchać – mówię Davery’emu. – I obawiam się, że nie ma szans na mrożony jogurt.

– Nic się nie stało, Nizhoni. – Davery otwiera drzwi i wysiada z samochodu. – Mój tata wciąż jest w bibliotece. Pójdę do niego. Wyślesz mi później wiadomość?

Opadam ciężko na siedzenie i macham mu.

Tata wyjeżdża sprzed szkoły i włącza się do ruchu. Teraz rozmawia, trzymając przy uchu telefon. O ile nic się nie zmieniło, w mieście Albuquerque w stanie Nowy Meksyk rozmowa przez telefon w czasie prowadzenia samochodu jest nielegalna. Ale oznacza to również, że nie zwraca na mnie uwagi, kiedy pochylam się do przodu, żeby porozmawiać z Makiem.

– Coś widziałam – szepcę do brata, jedynej osoby, która zna moją tajemnicę. – Ty już wiesz co.

Mac od razu podrywa głowę i widzę jego zaniepokojoną minę, która natychmiast zmienia się w szeroki uśmiech.

– O rany! Co ci się stało w twarz?

– A co się stało tobie? – pytam, bo Mac ma podbite oko, co niestety nie jest rzadkością w jego wypadku.

– A jak myślisz? – mruczy i w charakterystyczny dla siebie sposób potrząsa głową, aż grzywka opada mu na twarz, ukrywając dowody.

– Adrien Cuttlebush?

Nemezis Maca. Jest w siódmej klasie, jak ja, a Mac dopiero w szóstej, ale znają się z obozu letniego, gdzie Mac zrobił Adrienowi coś, do czego nie chce się przyznać. Od tego czasu Adrien się na niego uwziął. Spuścił raz cały szkicownik Maca – nowiutki, który mój brat dostał na urodziny – w toalecie chłopców, kartka po kartce. Trzask. Chlup. Trzask. Chlup. To brutalne. A później próbował spuścić w toalecie samego Maca, ale zastępca dyrektorki się wtrącił, zanim Adrien włożył do muszli coś poza jedną stopą brata.

– Mówiłam ci, że pomogę ci go pokonać. Sam sobie nie poradzisz z nim i jego bandą zbirów.

– A co takiego zrobisz, Nizhoni? – W jego głosie brzmi gorycz. – Zakrwawisz go?

Krzywię się. Cios poniżej pasa. Bardzo się starałam ochronić Maca przed jego nemezis, ale w tym też nie jestem zbyt dobra.

Mac robi minę, jakby żałował, że na mnie warknął.

– Chcesz powiedzieć, że potwór…? – Wskazuje na mój nos.

– Potwornych rozmiarów piłka do koszykówki! – mówię szybko, przerywając mu. Mac często odzywa się bez namysłu. Nie chcę, żeby tata wiedział, że widzę potwory. Ma dość zmartwień, zwłaszcza teraz, z perspektywą nowej pracy. – Prosto w twarz.

– Co takiego widziałaś? – szepce Mac.

Oboje oglądamy się na tatę, żeby się upewnić, że nie zwraca na nas uwagi. Pewnie. Całkowicie pochłonęła go rozmowa telefoniczna o tej całej nudnej geodezji – niemożliwe, żeby nas słyszał. Ani widział – wciąż nie skomentował mojego zakrwawionego ubrania i wątpię, by zauważył zapuchnięte oko Maca.

– Z całą pewnością potwora. – Podaję bratu woreczek z lodem, bo nos już mnie tak nie boli. – Zaraz… – Wycieram z niego krew jedynym czystym kawałkiem koszulki. – Proszę.

Uśmiecha się do mnie z wdzięcznością i unosi woreczek do posiniaczonej skóry.

– Jak on wyglądał?

Mac myśli, że potwory są porośnięte łuskami, mają macki albo coś w tym rodzaju, ale one przez większość czasu wyglądają normalnie.

Ale jednocześnie nie wydają się normalne.

– Wyglądał jak człowiek, ale ja wiedziałam. – Pochylam się bardziej i szepcę: – Siedział na trybunach pod koniec meczu i przysięgam, że mi się przyglądał.

Nawet teraz czuję dreszcz strachu.

– Zrobiłaś coś? Nawiązałaś kontakt wzrokowy? – Twarz Maca się rozpromienia. – Ugryzł kogoś?

– Zdecydowanie nawiązaliśmy kontakt wzrokowy. Miał czerwone oczy.

– Rany! Takie świecące czerwone? A może… no, tylko przekrwione, jakby się nie wysypiał?

– Nie pamiętam. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko, a później oberwałam.

Kiedy mówię to w taki sposób, brzmi słabo. Ale wiem, że się nie mylę. Po prostu nie umiem wyjaśnić tego wrażenia.

– Wpatrywał się w ciebie, zanim dostałaś piłką w twarz?

Drżę, gdy po moim kręgosłupie maszeruje milion mrówek o lodowatych nogach.

– Myślisz, że on wie, że ja umiem…?

Nigdy nie przyszło mi na myśl, że potwory mogą mnie rozpoznawać w taki sam sposób, w jaki ja je identyfikuję, i teraz jestem jeszcze bardziej przerażona.

Skręcamy w naszą ulicę i w moim polu widzenia pojawia się nasz dom. Oddycham z ulgą, że jestem bezpieczna.

Mieszkamy zaledwie pięć minut samochodem od szkoły. Przeważnie chodzę pieszo, bo tata jest zbyt zajęty, żeby po mnie przyjeżdżać. Ale telefon od trenerki zadziałał. I nawet odebrał Maca z lekcji plastyki. Pewnie chciał się upewnić, że będziemy w domu na kolację.

– Wygląda na to, że ostatnio coraz częściej zauważasz potwory. Może powinniśmy komuś powiedzieć – mówi cicho Mac.

– I co mam niby powiedzieć? Że był tam taki facet, który wyglądał jak całkiem normalny facet, ale tak naprawdę był potworem? I wiecie co, gapił się na mnie? Myślisz, że ktokolwiek mi uwierzy? Albo się przejmie?

– Szkoda, że w rzeczywistości nie ma gorącej linii Pogromców Duchów, ale dla potworów! Z tym fajowym wozem i pułapkami… Ej, a to kto?

Wjeżdżamy na podjazd przed naszym prostym i absolutnie przeciętnym skromnym, ceglanym domem. Ale samochód, który przed nim parkuje – wielki czarny cadillac escalade – nie jest prosty ani skromny. Przyciemniane okna, wielkie koła… Wygląda jak coś z filmu. Samochód, który wysyła rząd, żeby cię zgarnąć, i później nikt już cię nigdy więcej nie widzi.

Dostaję gęsiej skórki.

– Nasi sąsiedzi kupili sobie nowy samochód czy coś? – pyta Mac.

Nie ma szans, żeby to był samochód naszych sąsiadów. Pani Abeyta jeździ jasnozielonym priusem z zabawną naklejką na zderzaku. Nie umiem sobie wyobrazić, żeby nagle przerzuciła się na cadillaca.

– Wracajmy, tato – mówię, nagle pewna, że nie chcemy tu być. Nie umiem powiedzieć, dlaczego, ale wiem, że ten samochód nie oznacza nic dobrego. – Ja… zostawiłam w szafce pracę domową. Muszę wracać!

– Co takiego? – Tata kończy rozmowę. – Nie bądź śmieszna. To mój nowy szef, pan Charles. Wymieniłem z nim wiadomości. Przyjechał wcześniej i zabierze nas na kolację. Nie będę musiał gotować! Czy to nie wspaniale?

Nic nie widzę przez przyciemniane okna SUV-a, ale czuję obecność zła w pobliżu, zupełnie jak w czasie meczu. Włoski na karku stają mi dęba. Zimny dreszcz sprawia, że dostaję gęsiej skórki. Ściskam ramię Maca.

– Auć!

Wskazuję brodą na samochód, patrząc na niego z miną: „Coś jest nie w porządku”. Niestety, Mac myśli, że robię minę: „Muszę się wysikać”, więc mówi:

– Wytrzymaj, Nizhoni. Już prawie jesteśmy w domu.

Znów próbuję, ale on już patrzy na SUV-a.

Ktoś wysiada – Afroamerykanin z ogoloną głową i ciemnobrązową skórą jak Davery. Ma na sobie biały garnitur, a pod marynarką widzę kaburę.

– Czy to pistolet? – piszczę.

– Ochroniarz. – Tata śmieje się nerwowo. – Pan Charles ma bardzo wysokie stanowisko w przemyśle naftowym, co sprawia, że często staje się celem dla protestujących. Właściwie to dość dziwne, że przyjechał aż tutaj, żeby ze mną porozmawiać, ale twierdził, że akurat jest w mieście i wszyscy pracownicy są dla niego ważni, nawet zwykli geodeci. – Tata marszczy czoło, jakby dopiero sobie uświadomił, jakie to niezwykłe. – Pewnie… no, w Oklahomie mają inne zwyczaje – mówi i znów się śmieje.

Z samochodu wysiada kolejna osoba. To rdzenna Amerykanka, ale nie Nawaho jak my. Może z Wielkich Równin. Jest tak wysoka i umięśniona jak pierwszy ochroniarz, ma taki sam garnitur i taki sam pistolet.

– Dwoje ochroniarzy – mówi z niedowierzaniem Mac. – Kim jest ten tajemniczy pan Charles?

Krztuszę się lekko, kiedy widzę następną osobę wysiadającą z samochodu. Wysoki. Jasnowłosy. Niezwykle czerwone wargi. Czarny garnitur. Lustrzanki.

– To on. – Tata rozpina pas. Oddycha głęboko, jakby przygotowywał się do bitwy. Uśmiecha się fałszywie i otwiera drzwi. – Chodźcie się przywitać, dzieci.

– Mac! – szepcę i mocniej ściskam jego ramię. – Powstrzymaj go!

– Kogo? Tatę?

Gorączkowo kiwam głową. Tata jest już przed domem i wyciąga rękę. Sekundy od kontaktu.

– To on! – szepcę.

– Jaki „on”?

– Ten, którego widziałam na sali gimnastycznej. Facet, który mnie obserwował.

– Ale… – Mac marszczy czoło. Kiedy w końcu do niego dociera, wybałusza oczy.

– Tato! Nieeee! – krzyczymy oboje i uderzamy w szybę. Ale jest za późno.

Wyciąga rękę i patrzymy, jak nasz tata ściska dłoń potwora.

Rozdział 4Zachowujemy spokój

– Co robimy? – piszczy Mac.

Nie jestem pewna, ale jedno wiem.

– Zachowujemy spokój. Mamy teraz przewagę.

– Dlaczego tak myślisz?

– Nie będzie chciał się odsłonić przed tatą, prawda? Więc jeśli rozegramy to na spokojnie… – Spoglądam na Maca. Wyraz jego twarzy przypomina mi tamten dzień, kiedy poszliśmy do parku rozrywki, a on uparł się, żeby wsiąść na kolejkę górską tuż po tym, jak zjadł trzy hot dogi z chili. W części podekscytowany, w części przerażony, a w części gotów puścić pawia. – Powiedziałam, że rozegramy to na spokojnie, Mac. S-P-O-K-O-J-N-I-E. W tej chwili wyglądasz zdecydowanie niespokojnie.

– Staram się.

Mac oddycha głęboko i przekłada woreczek z lodem z ręki do ręki.

Tata macha do nas gorączkowo.

– Lepiej chodźmy – mówię. – Tata czeka.

– Będzie chciał, żebyśmy uścisnęli mu rękę – przypomina mi Mac.

Tata zawsze się upiera, żebyśmy wszystkim ściskali ręce. Raz poszliśmy na tę uroczystość ku czci rdzennych weteranów wojennych. Było ich tam przynajmniej ze trzydziestu, z różnych plemion, a Mac i ja musieliśmy przejść wzdłuż całego szeregu i uścisnąć każdą rękę. Z początku naprawdę się irytowałam, bo byłam głodna, a wszyscy wiedzą, że starsi jedzą jako pierwsi, więc miało to trwać całe wieki. Ale później się okazało, że całkiem fajnie było poznać tych wszystkich ludzi i zobaczyć z bliska ich medale. Jeden staruszek był nawet szyfrantem Nawahów w czasie drugiej wojny światowej. Chyba usłyszał, jak burczy mi w brzuchu, bo ukradkiem wcisnął mi ciasteczko z kawałkami czekolady. Byłam bardzo wdzięczna i od tego czasu ściskanie rąk nie przeszkadzało mi tak bardzo.

Tym razem jednak bardzo mi przeszkadza.

– Nie ma mowy, żebym dotknęła potwora – sprzeciwiam się.

– Co jeszcze możemy zrobić? Uciec?

– To by było super. – Wzdycham. – Chodź. Mam pomysł. Rób to co ja, dobrze? I cokolwiek zrobisz, nie dotykaj go.

Nie wiem zbyt wiele o potworach, ale to się wydaje rozsądne. Wszystko się może zdarzyć. Mogą zostawić śluz, wyssać duszę, zjeść gałki oczne. Przerażające możliwości są nieskończone.

Wysiadamy razem z samochodu i podchodzimy powoli do taty, pana Charlesa i dwójki ochroniarzy w bieli. Widzę, jak tata skupia na nas wzrok i brwi podjeżdżają mu do góry. Wreszcie zauważył moją zakrwawioną koszulkę i podbite oko Maca. Ale nie ma czasu nic powiedzieć, bo odzywa się pan Charles.

– To muszą być Nizhoni i Marcus – oznajmia entuzjastycznie i uśmiecha się przesadnie szeroko. – Ale, do diaska, co się z wami stało? Wyglądacie, jakbyście siłowali się z longhornami!

Mimo eleganckiego garnituru ma nosowy akcent, w którym słychać: „A niech mnie” i „O rety”, jak u aktora udającego kowboja w starym filmie. Nie ufam mu.

– Kontuzja sportowa.

Mrużę oczy i czekam, czy pan Charles coś powie. W końcu tam był. Ale on nie zdradza, że wie, a ciemne okulary sprawiają, że trudno zgadnąć, co myśli. Na jego twarzy maluje się uprzejme zainteresowanie i może odrobina obrzydzenia. Jakiemu potworowi robi się słabo na widok krwi?

– A niech to. Przykro mi z tego powodu, ale widzę, że przeżyłaś – mówi pan Charles. – Miło mi poznać was oboje.

Wyciąga do mnie prawą rękę. Wygląda całkowicie normalnie, ale przypominam sobie, że wcale tak nie jest, że to przebranie. Pod tą doskonale normalną skórą jest coś naprawdę koszmarnego – coś łuskowatego, mackowatego albo… albo…

– Lepiej nie. – Próbuję sprawić, by w moim głosie zabrzmiał żal.

Unoszę dłoń i poruszam palcami. Całe szczęście pod paznokciami i na dłoni wciąż jest trochę zaschłej krwi, więc mam doskonałe usprawiedliwienie.

– Idź się umyć, Nizhoni. – Tata wskazuje na drzwi wejściowe. Zachęca Maca, by odwzajemnił gest.

– Mam zajęte ręce. – Mac przyciska iPada bliżej do piersi, oczy ma szeroko otwarte. – Przepraszam.

– Nie bądź śmieszny.

Tata zabiera mu iPada. I tak Macowi zabrakło wy­mówek.

Zmartwiona przełykam ślinę… i patrzę, jak Mac niechętnie wyciąga rękę i ściska dłoń pana Charlesa.

Mocno zaciskam powieki, napinam ramiona i czekam, aż Mac krzyknie z bólu. Albo znieruchomieje i się przewróci. Albo w jego oczach rozbłyśnie zielone światło, a on sam zacznie mówić mechanicznym głosem, zahipnotyzowany przez dotyk pana Charlesa.

Ale kiedy otwieram oczy…

Nic się nie dzieje.

Charles go puszcza, a wtedy Mac przechodzi dalej i ścis­ka dłonie dwójki ochroniarzy – najpierw mężczyzny, który przedstawia się jako pan Rock, a później kobiety, która mówi, że nazywa się pani Bird. I nie dzieje się nic dziwnego ani strasznego. Zupełnie nic.

Cóż, nic poza Makiem oglądającym się na mnie przez ramię i pokazującym mi uniesiony kciuk.

– Co się stało z rozgrywaniem tego na spokojnie? – mruczę pod nosem.

– Idź się przygotować, Nizhoni, i pośpiesz się – mówi tata. – I włóż coś ładnego. Pan Charles zabiera nas do Pasta Palace na kolację.

Dobrze słyszałam? Potwór zabiera nas na kolację do mojej ulubionej restauracji? Czy to w ogóle dozwolone?

Za plecami słyszę, jak Mac pyta ochroniarkę:

– To prawdziwy pistolet? Mogę zobaczyć?

I czuję się całkowicie zdezorientowana. Wciąż przepełnia mnie to uczucie, które sprawia, że włoski na karku stają mi dęba, ale pan Charles nie zrobił niczego, co kazałoby mi sądzić, że jest zły. Czy myliłam się, myśląc, że jest potworem? Czy myliłam się, sądząc, że tata i Mac są w niebezpieczeństwie? Czy myliłam się we wszystkich kwestiach?

Rozdział 5Bardzo interesująca rodzina

Myję się szybko, pozbywając się jednocześnie resztek krwi i nieświeżego zapachu po meczu, i jak przykazał tata, wybieram coś ładnego do ubrania. Nie za bardzo ładnego, na wypadek gdyby potwór nazywający się panem Charlesem nas zaatakował i musiałabym uciekać. Czyste dżinsy, moja ulubiona koszulka z raperem Frankiem Walnem i para nike’ów N7. Wychodzę właśnie z pokoju i zamykam za sobą drzwi, kiedy dostrzegam coś dziwnego.