Wyrok na miłość - Agata Kołakowska - ebook + książka

Wyrok na miłość ebook

Agata Kołakowska

4,2

Opis

Seria przypadków sprawia, że dzieło debiutanta trafia na deski teatru Variétés. Powstaje spektakl utkany z ludzkich niedoskonałości, marzeń, niewyrównanych rachunków i zbiegów okoliczności. Czy to dla wielu początek przemian i koniec złudzeń? Czy kolejny sukces? Czy amator zostanie dramaturgiem, a zwyczajna dziewczyna uwierzy w moc marzeń?

Adam Mitoraj, prawnik, jest specjalistą od rozwodów. W skrytości ducha marzy o karierze dramaturga. O tym, aby jego twórczość pisana do szuflady ujrzała światło dzienne.
Igor Niesłony, jest dyrektorem prywatnego teatru muzycznego. To niełatwy człowiek, nie ma kryształowego charakteru, ale jest wizjonerem. Artystą przez duże A.
Marlena Zych, to sprzedawczyni w sklepie z sukienkami. Po latach spędzonych w toksycznym związku powoli wychodzi na prostą. Od życia, które nauczyło ją, że marzenia są niepraktyczne, oczekuje wyłącznie spokoju.

"Wyrok na miłość" przypomina, że realizacja pragnień to droga niełatwa i skomplikowana, obnażająca blaski i cienie ludzkiej natury. A sztuka jest jak zwierciadło, w którym możemy się przejrzeć.

Specjalnie do książki zostały skomponowane i nagrane dwie piosenki musicalowe.

Agata Kołakowska (ur. 1984) – wrocławianka z urodzenia i zamiłowania. Autorka, jak do tej pory, dwunastu powieści obyczajowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 631

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (19 ocen)
7
9
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © Agata Kołakowska, 2018

Projekt okładki

Zbigniew Larwa

Zdjęcie na okładce

© ILINA SIMEONOVA/Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Charitonow

Korekta

Maciej Korbasiński

ISBN 978-83-8123-709-3

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Gintrowskiego 28

www.proszynski.pl

1

Październik 2017

Adam nie czekał na zielone światło. Wszedł na pasy z impetem, bez chwili wahania, nie rozejrzawszy się na boki. Zbliżające się do przejścia samochody zatrzymały się z piskiem opon. W powietrzu rozniósł się zapach palonej gumy.

– Debilu, gdzie ty masz oczy! – krzyknął przysadzisty kierowca audi, wychyliwszy się przez okno.

W spojrzeniach stojących na chodniku osłupiałych przechodniów jaśniało zakłopotanie. Prawdopodobnie podejrzewali, że Adam to osoba specjalnej troski albo zwyczajny wariat. Jego wygląd nie wskazywał na to jednak w najmniejszym stopniu. Nie miał na sobie szlafroka, kaftana bezpieczeństwa ani kapci, lecz elegancki grafitowy garnitur i krawat pod szyją. Obcasy wyglansowanych klasycznych półbutów miarowo stukały o asfalt.

Tyle że ten sprężysty krok emanował nerwowością i determinacją. Widzieli to wszyscy, którzy tego październikowego wieczoru znaleźli się na skrzyżowaniu Świdnickiej i Powstańców Śląskich.

Adam nie reagował na epitety dobiegające z różnych stron niczym osobliwy kanon ani na nawoływania, by jak najprędzej opuścił jezdnię, jeśli mu życie miłe. Zamiast wejść na chodnik po drugiej stronie, skierował się na środek skrzyżowania. Szedł przygarbiony, gestykulując energicznie. Minął przerywaną linię, która wymagała odmalowania, zacisnął szczęki i pięści. Parł naprzód.

Przed oczami miał wyłącznie mgłę, przez którą przebijały rozproszone światła samochodowych reflektorów. Zupełnie taką samą, jaką się miewa, gdy bardzo długo się płacze. Adam nie płakał. Choć mógłby. W głowie miał jednocześnie wszystko i nic. Dziś bowiem, siódmego października, miał być najpiękniejszy dzień jego życia. Niezwykła sobota, kiedy jego marzenie miało przybrać materialną formę. Miało nastąpić zwieńczenie wieloletniej pracy, zakończenie lat rozczarowań, frustracji i bezsennych nocy. Jego chwila, jego czas! A skończyło się na marszu przez skrzyżowanie i wstrzymywaniu ulicznego ruchu. Ludzie pokazywali go sobie palcami, a niektórzy nawet kręcili telefonami relację z tej szaleńczej szarży.

On nie widział ani ludzi, ani kamienic, ani sklepowych witryn, ani zatrzymujących się przez niego tramwajów. W pamięci miał wyłącznie czarną kurtynę, która punktualnie o dziewiętnastej rozsunęła się dostojnie, ukazując całe piękno teatralnej scenografii. Snopy światła padały na twarze aktorów. Okruchy kurzu wirowały w nich niczym miniaturowe tancerki. Muzyka uderzyła z mocą, sugestywna, najpiękniejsza, jaką kiedykolwiek mógłby sobie wymarzyć. Podkreślała piękne i ważne słowa.

Pierwsze dwie sceny spektaklu sprawiły, że na całym ciele Adama pojawiła się gęsia skórka, a jego gardło ścisnęło wzruszenie. W tamtej chwili miał pewność, że warto było przejść przez bagno trudności, niewiary i zwątpienia, by doświadczyć tego uczucia. Później zaczął nieco się dziwić, zaś w trakcie drugiego aktu jego poruszenie znikło nagle, jak ucięte dobrze naostrzonym nożem. Początkowo nie wierzył w to, co się dzieje; serce tłukło mu w piersi coraz szybciej. Niemal boleśnie. Aż w końcu zamknął oczy i zatkał uszy, by nie widzieć i nie słyszeć. W żołądku poczuł palącą wściekłość. Na języku upokorzenie. Nie miał pojęcia, z czego cieszy się ta cholerna widownia wokół. On, żeby przeżyć, musiał czym prędzej wyjść z budynku. I iść. Iść przed siebie.

Sygnał radiowozu początkowo dobiegał z oddali, z każdą sekundą jednak stawał się coraz wyraźniejszy i bardziej nieprzyjemny. Rzeczywisty.

Adam przystanął i spojrzał w stronę, z której dobiegało wycie i błyski świateł. Policyjnemu kogutowi wtórowały klaksony, którymi kierowcy, jak dotąd nieskutecznie, próbowali przepędzić pieszego z jezdni. Wprawdzie w tej chwili było mu wszystko jedno, ale jednak nie aż tak, więc pośpiesznie podążył ku chodnikowi, lawirując pomiędzy próbującymi omijać go samochodami. Nie potrzebował dodatkowych komplikacji. Musiał zdążyć umknąć przed gliniarzami, którzy nie zrozumieją kompletnie niczego.

Skierował się ku przystankowi tramwajowemu.

Zaintrygowanym przechodniom powoli opadały ramiona. Samozwańczy filmowcy opuścili komórki, nieco zawiedzeni, że przedstawienie najwyraźniej dobiega końca. Adam przyśpieszył kroku, a potem jednym susem wskoczył na chodnik.

– Ta szuja jeszcze mnie popamięta! – rzucił gniewnie i ruszył przed siebie.

Jakaś starsza pani, którą szturchnął, popatrzyła na niego ze zgrozą. Od lat martwił ją zanik kultury w narodzie.

Igor wyszedł z gabinetu. Zjechał windą na dół. Skinął na do widzenia ochroniarzowi.

Pan Zbyszek był czerwony na twarzy. Wciąż cały w emocjach, co nie było najlepsze dla jego ciśnienia.

– Panie dyrektorze, jak to się mogło stać? – zagadnął przejęty.

Igor przystanął niechętnie. Nie miał siły, a już tym bardziej ochoty na żadne rozmowy.

– Nie mam pojęcia.

– Nie chcę myśleć, co by to było, gdyby ogień się rozprzestrzenił…

– A tak tylko szlag nam trafił premierę! – podsumował dyrektor, patrząc na przesuwne drzwi, za którymi już od dawna było ciemno.

Jesień ledwo co zadomowiła się oficjalnie, ale już było jasne, że nie jest łaskawa i że żadnych odroczeń nie będzie.

– Niech się pan nie przejmuje – powiedział pokrzepiająco ochroniarz. – Przecież jest jeszcze jutrzejszy spektakl. Zagracie, jakby nic się nie stało.

Igor gapił się na sześćdziesięciolatka w czarnym uniformie, jakby miał do czynienia z dzieckiem, które niczego nie pojmuje.

– Panie Zbyszku, drugi raz nigdy nie jest pierwszym. I choćbyśmy stanęli na głowie, nigdy się takim nie stanie!

Ochroniarz splótł dłonie na wydatnym brzuchu i wzruszył bezradnie ramionami. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Zdawał sobie sprawę, ile czasu dyrektor spędził nad tym spektaklem. Przychodził pierwszy, wychodził ostatni, jeśli nie liczyć ochrony, rzecz jasna. Podobno zawsze taki był. Cały zespół teatru wiedział, że kiedy Igor Niesłony pracuje nad czymś nowym, nic innego nie jest ważne. I takiej postawy oczekiwał od innych, czego jednak wielu nie rozumiało.

Igor ruszył w stronę drzwi, które rozsunęły się niemal bezszelestnie.

Pan Zbyszek odprowadził szefa wzrokiem. Przecież najważniejsze, że nikomu nic się nie stało, pomyślał. Jednak Niesłony nie wyglądał na kogoś, komu ulżyło. Zajmowały go już zupełnie inne kwestie. Jak między innymi ta, gdzie wcisnąć w grafik dodatkowe przedstawienie, żeby niefortunna premierowa publiczność nie czuła się poszkodowana.

Szedł do samochodu, który zaparkował na końcu Bogusławskiego. W okolicznych pubach wciąż jeszcze siedzieli ludzie, śmiejąc się i popijając piwo. Dla większości z nich nic się nie wydarzyło – ot, chwilowe zamieszanie w budynku, do którego i tak nie zaglądali. Straż pożarna przyjechała i odjechała. Wciąż najważniejsze było to, że browar jest tani i niechrzczony, a dziewczyna z naprzeciwka uśmiecha się zachęcająco. Igor, stawiając kolejne kroki na pokrzywionych i popękanych płytach chodnika, myślał o tym, że zasadniczo powinien być zadowolony. Ostatecznie nikt nie ucierpiał, a on miał dostatecznie dużo czasu, by zaobserwować reakcję widowni. Jednak jego dusza perfekcjonisty, w chwili gdy rozległ się sygnał alarmowy i ktoś krzyknął zza kulis: „Pożar! Ludzie, pali się!”, nie przyjęła tego komunikatu do wiadomości. Chciał ryknąć na całą widownię: „Siedzieć! Przedstawienie jeszcze się nie skończyło! Musicie zobaczyć finał!”. Ale trwało to zaledwie sekundę, bo zaraz potem podano informację, że wykryto ogień, a on sam musiał koordynować ewakuację.

– Pożar na premierze! – mruknął pod nosem, wyjmując kluczyki z kieszeni skórzanej kurtki. – To mi się jeszcze nie zdarzyło!

Obok samochodu zobaczył jakąś postać. A raczej niewyraźną sylwetkę, bo do najbliższej latarni był kawałek, a i tak przepalała się w niej żarówka. Nie potrzebował jednak światła, by zauważyć, że ten ktoś, sądząc po wzroście mężczyzna, opiera się o jego SUV-a jak o swojego.

Igor poczuł, że spinają mu się wszystkie mięśnie. Choć nie był człowiekiem bojaźliwym, miał powody, by reagować nerwowo. Kilka lat temu dopadło go dwóch takich, niedaleko, pod kolejowym wiaduktem. Złamali mu nos i wybili dwa zęby. I mimo że podał policji dokładne rysopisy, wciąż nie znaleziono sprawców. Najwyraźniej nie było już na co liczyć.

Wspomnienie sprawiło, że przełknął ślinę. Od tamtego momentu patrzył na świat zupełnie inaczej.

Teraz nieśpiesznie zbliżał się do auta, czując w gardle dudnienie serca. Gdy jednak w ciemnej dotąd bryle rozpoznał Cezarego, starego kumpla z zespołu, z ulgą wypuścił powietrze.

– Czyś ty oszalał? – zapytał. – Przez chwilę myślałem, że mój dentysta znów będzie miał co robić.

– Jesteś taki cholernie sprytny… – wycedził Cezary, zawieszając się przy każdym słowie.

Do uszu Igora dotarły słowa, do jego nozdrzy zaś znajoma ostra woń alkoholu.

– Tak myślisz, prawda? – odezwał się ponownie Cezary, chwytając go za ramiona.

Niesłony spojrzał prosto w niebieskie oczy.

– Próbowałem cię zrozumieć – stwierdził raczej, niż zapytał.

– Co ty możesz rozumieć, sukinsynu? – kolega chwycił go za klapy kurtki i potrząsnął.

Dość silnie, jak na jego stan i wątłą posturę.

Igor chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo przyjaciel zacisnął dłoń w pięść i wyprowadził cios prosto przed siebie. W twarz człowieka, za którego jeszcze rok temu gotów był ręczyć, a nawet oddać życie. Mimo że zawsze czuł się od niego gorszy, kochał go całym sercem.

Przed rokiem.

Igor syknął i złapał się za nos. Sądząc po znajomym tępym bólu, obawiał się, że być może znów został złamany, jednak kość wydawała się cała.

– Przesuń się! – odepchnął Cezarego i otworzył drzwiczki. A wsiadając, odwrócił się i oświadczył zimno: – Chyba nie sądzisz, że jesteś ode mnie lepszy? Nie po tym, w co próbowałeś mnie wpakować!

Ruszył z piskiem opon.

Cezary pozostał na środku chodnika.

Znieczulające działanie alkoholu zdawało się słabnąć. Znowu ten piekący ból w klatce piersiowej, pomyślał. Żarówka latarni za jego plecami wreszcie zgasła. Nie wiedział, co ze sobą zrobić, ale nie miał ochoty wracać do domu. Za dużo tam wspomnień. Jego trzypokojowe mieszkanie na drugim piętrze, w centrum miasta, opodal Wyspy Słodowej, kojarzyło mu się wyłącznie z wymyślnymi torturami.

I ze sporym kredytem.

– Jestem skończoną kretynką i nieuleczalnym tchórzem! – Marlena, owinięta kocem, opadła ciężko na kanapę w salonie siostry. – I nawet nie próbuj mnie przekonywać, że jest inaczej! – Ukryła twarz w dłoniach.

Rozpalona skóra na policzkach ocieplała jej chłodne palce.

Marta, jedenastoletnia siostrzenica, która właśnie oglądała talent show, wyczuła, że oglądany program niekoniecznie jest stosowny do sytuacji, i sięgnęła po pilota. Po czym troskliwie objęła ciotkę ramieniem.

– Kochanie, przynieś cioci chusteczki z łazienki – zwróciła się Elżbieta do córki.

– Nie, nie będę więcej płakać – zapewniła ją Marlena.

Elżbieta i Marta patrzyły na nią nieprzekonane. Ta pierwsza westchnęła i usiadła obok. Pogładziła Marlenę po plecach.

– Ja tam się cieszę – oświadczyła. – Przynajmniej nic ci się nie stało. Przecież wiesz, że w teatrze wybuchł pożar.

Marlena spojrzała na nią przez palce.

– Ogień szybko ugaszono. Nic by mi się nie stało. Ale naprawdę nie wiem, po kiego licha weszłam na stronę teatru i zaczęłam czytać opinie widzów. „Partia Miłości – chwyta za serce”! – wyrzuciła w powietrze.

– Wiem. Ale przecież ty sama…

Marlena zacisnęła wargi.

– Faktycznie, ciociu. To nie było mądre – podsumowała bezceremonialnie dziewczynka.

– Marta! – ofuknęła ją matka.

– Nie krzycz na dziecko. – Marlena przygarnęła siostrzenicę. – Przecież ma rację.

– Zabraniam wam tak mówić! – uniosła się Elżbieta. – Ty – zwróciła się do siostry – traktujesz świat bardzo zero-jedynkowo. A ja w nim widzę całą gamę szarości. Poza tym zachowujesz się, jakbyś jutro miała dokonać żywota. Jakby już nic więcej cię nie czekało! Mnie tam wcale nie dziwi, że w teatrze docenili twój dramatyczny talent!

Marlena wzruszyła ramionami.

– Ale to przecież komedia…

– Och, nieważne! – Zniecierpliwiona Elżbieta zamachała dłońmi w powietrzu. – Ogarnij się! A ty, młoda, myj się i spać!

– Mamo, muszę? – jęknęła jasnowłosa pannica. A kiedy okazało się, że negocjacje nie wchodzą w grę, wstała. – Co to za życie? – dodała naburmuszona. – Zawsze omija mnie najlepsze!

Kiedy zostały same, Elżbieta ujęła dłonie siostry.

– Wiem, o czym myślisz, ale to nie ma sensu! – powiedziała delikatnie, choć stanowczo. – Otworzę wino. Ty wprawdzie nie możesz, ale ja wypiję twoje zdrowie. Zadowolisz się herbatką z malinami. Zostaniesz dzisiaj u mnie na noc, ale pod warunkiem, że weźmiesz się w garść.

Ona zawsze wiedziała, jak wziąć mnie pod włos, pomyślała Marlena.

Propozycja zajęcia połowy łóżka, która zazwyczaj należała do szwagra, była kusząca. Dzięki Bogu, że Paweł, kierowca TIR-a, tak często bywa poza domem. Choć nie czuła się na siłach, by wziąć się w garść, była skłonna udawać tylko po to, aby poczuć w nocy przyjemne ciepło i usłyszeć kojący oddech siostry.

– No to dawaj tę herbatę! – rzuciła już nieco weselej, błogosławiąc w duchu swoje rzekome aktorskie zdolności.

Na coś się przydały, stwierdziła.

Igor dopiero teraz poczuł, jak opada na niego zmęczenie.

Otworzył drzwi do mieszkania i zdziwił się, że nie były zamknięte, bo Dorota zazwyczaj traktowała ich dom jak twierdzę.

W korytarzu paliło się światło. Na podłodze stały dwie walizki, a na nich leżał beżowy trencz.

– Jestem już! – zawołał. Głos wywołał w jego głowie nieprzyjemne wibracje, przez co opuchnięty już solidnie nos zabolał jeszcze bardziej.

Igor patrzył na bagaże i nie bardzo wiedział, o co chodzi. Po chwili usłyszał stukot obcasów. Nie lubił, jak Dorota chodziła po domu w butach, ale przestał już o to kruszyć kopie. Sam miał szereg przyzwyczajeń, z którymi próżno byłoby walczyć.

W przedpokoju pojawiły się smukłe nogi jego partnerki w eleganckich botkach. W swoim życiu napatrzył się wprawdzie na wiele kobiecych nóg, ale te Doroty były bezkonkurencyjne.

Podparła się pod boki i pokręciła głową.

– Nie ma co, ludzie cię kochają! – stwierdziła, zobaczywszy opuchniętą twarz.

– Ale jesteś czuła! Nie było cię w teatrze. Dlaczego? Niepokoiłem się. Co to za walizki?

– Owszem. Nie było mnie.

Zdjął buty i odwiesił kurtkę do szafy. Kilka pustych wieszaków zaczęło obijać się o siebie, wydając głuchy drewniany stukot.

– Dlaczego? Nie słyszałaś o pożarze?

Podeszła bliżej. Przypatrywała się jego nabrzmiałej i zaczerwienionej skórze.

– Właśnie dostałeś w twarz, a pewnie i tak najbardziej przejmujesz się tym, że ogień przerwał spektakl, prawda? Kto ci to zrobił?

Igor delikatnie dotknął nosa. Zrozumiał, że Dorota jest na coś wściekła.

– To już nieważne – odparł. – A owszem, przejmuję się tymi wszystkimi ludźmi, którzy wyszli z poczuciem niedosytu. To nie powinno mieć miejsca.

Dorota sięgnęła po płaszcz.

– Masz rację. Ja także wychodzę z takim poczuciem.

– Ale przecież… – zaczął Igor i urwał.

Wiedział, jaką podjęła decyzję.

Złapał się na tym, że chciał zareagować odruchowo, tak jak zazwyczaj reaguje się w takich sytuacjach. A przecież wcale nie zrobiło mu się przykro. Nie było mu nawet żal. Wiedział, że trochę czasu upłynie, zanim znów przyzwyczai się do mieszkania w pojedynkę, ale to jeszcze nie żaden dramat.

Patrzył, szukając w głowie odpowiednich słów. Miał przed sobą mądrą i bardzo ładną trzydziestosiedmioletnią kobietę, pracującą w dziale finansowym firmy ubezpieczeniowej, znającą dwa języki, włoski i angielski. Była dowcipna, dobra w łóżku i świetnie gotowała. I ambitna za trzech. Dwa razy w tygodniu trenowała tajski boks. Dużo czytała. Wiedział, że powinno być mu smutno. A nie było.

– Twoja rozpacz jest powalająca! – prychnęła zszokowana.

– Przepraszam… – Wyciągnął rękę, by ująć jej dłoń.

Ale ona już sięgała po uchwyty walizek. Nie potrzebowała pocieszenia.

To sprawiło, że poczuł w sercu szacunek. Zdawał sobie sprawę, że nie doceniał jej tak, jak na to zasługiwała. Ale gdy drzwi się za nią zamknęły, wyjął z kieszeni spodni komórkę i wybrał numer Jowity.

Dzisiaj dała radę, ale brakowało jej tego czegoś. Uważał, że stać ją na więcej. I właśnie to zamierzał jej przekazać.

Adam wspinał się po schodach.

Stąpał ostrożnie, niemalże na palcach, bo właśnie mijał mieszkanie Zofii. Nie wiedział nawet, kiedy aż tak przyzwyczaił się do jej obecności w swoim życiu. Początkowo zastanawiał się, czy sąsiadka spędza cały swój wolny czas przy drzwiach, by wychwycić moment jego powrotu do domu. Traktował to jak niegroźne dziwactwo, później objaw samotności, aż wreszcie zaczął to doceniać. Nie dalej jak dziś rano wyobrażał sobie, że zdaje jej relację z powodzenia dzisiejszego wieczoru, a ona słucha go jak urzeczona, z zarumienionymi policzkami, wtrącając co jakiś czas: „Adamie, to niesamowite!”. Ale w tej chwili ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył, było znajome skrzypnięcie drzwi i zobaczenie Zofii w jednej z tych jej sukienek. Nigdy jeszcze nie widział jej w spodniach. Uważał, że to dziwne i zapewne nieszczególnie praktyczne, choć zapewne sporą część mężczyzn wprawiłoby w zachwyt.

Tyle że on nie był jak większość.

Minął na wdechu drzwi z numerem czwartym. Postawił stopę na stopniu, starając się, by obcas nie wydał najmniejszego stuknięcia, i już miał wypuścić powietrze, kiedy usłyszał chrzęst zamka i przeciągłe skrzypnięcie. A później, jeżeli mu się nie wydawało, bo wciąż stał odwrócony plecami, także brzęk kieliszków.

– Dobry wieczór, Adamie! – odezwała się Zofia uroczyście. – Domyślam się, że możesz czuć się wycieńczony dzisiejszymi wrażeniami, ale specjalnie kupiłam szampana, żeby uczcić twój sukces!

Odwracał się powoli. Jak na zwolnionym filmie. Zaschnięte wargi zwilżył językiem.

– Jak mam ci to powiedzieć? – zapytał szeptem, mimowolnie zaciskając pięści. – Wszystko na nic! – gruchnął, aż echo poniosło się po starej poniemieckiej klatce schodowej.

Ręce sąsiadki zadrżały. Taca, na której stały kieliszki i butelka, niebezpiecznie zachybotała się, zadzwoniło szkło.

– Ale jak to? O czym ty mówisz?

Zszedł ze stopnia i wyciągnął dłoń po butelkę. Zdjął złotko, które złośliwie rwało się na małe kawałeczki. Podważył korek, który wystrzelił z hukiem, uderzając w poszarzały sufit. Piana polała się obficie, mocząc i palce Adama, i betonową posadzkę.

Mimo że Zofia nie wiedziała, o co chodzi, odruchowo podstawiła kieliszki. Patrzyła na Adama, na jego ściągnięte brwi. Zmartwioną twarz, zwykle tak bardzo zamyśloną. Wyglądał tak elegancko w tym garniturze; takim lubiła go najbardziej.

Adam usiadł na schodach i wychylił kieliszek. Kiedy alkohol, przyjemnie musując, ześlizgnął się po gardle, pomyślał, że jest gorzki. Nigdy dotąd nie pił gorzkiego szampana.

Sąsiadka zrobiła to samo, ale nie poczuła smaku. Była zakłopotana. Nie wiedziała, jak poprowadzić rozmowę.

– A wiesz, właśnie mówili w radiu, że jakiś szaleniec w centrum szedł środkiem skrzyżowania. Między samochodami! I zatrzymywał tramwaje! Kompletnie sparaliżował ruch. Pewnie jakiś wariat, albo… – zawiesiła głos. – …musiało mu się przytrafić coś naprawdę paskudnego.

Adam spojrzał prosto w jej duże, sarnie oczy. A potem sięgnął ponownie po butelkę i w milczeniu uzupełnił kieliszek.

2

Listopad 2016

Połatany asfalt ulicy Pretficza przeszedł w odcinek z kocimi łbami.

Adam nie łudził się już, że dożyje chwili, kiedy we Wrocławiu nie będzie na drogach kostki brukowej. Żyjąc w tym mieście, należało mieć w samochodzie dobre amortyzatory i nie zaciskać zbyt mocno zębów w trakcie jazdy. Mijając budynek Wojskowej Jednostki Logistycznej, pędził, na tyle, na ile pozwalała mu śliska nawierzchnia, w stronę placu Powstańców Śląskich. Gdy przejeżdżał obok okazałego budynku ZUS-u, ponownie dopadło go nieprzyjemne przeczucie, że na stare lata będzie jadał wyłącznie suche bułki. No, chyba że coś się zmieni, pomyślał, włączając prawy kierunkowskaz. Ale na to się nie zapowiada.

Powinien być w pracy za pięć minut. O ósmej piętnaście miał spotkanie z klientką, a znowu zaspał. Pamiętał dobrze czasy, gdy zaczynał współpracę z kancelarią Łoziński i Partnerzy, gdy dumni rodzice zadzierali wysoko brody i klepali go po plecach. Marzyli, że syn wyrwie się z rodzinnej Świdnicy i zostanie lwem wrocławskiej palestry. On, z tego, co pamiętał, dziesięć lat temu również wykazywał większy entuzjazm. A może miał więcej nadziei? Wierzył, że w Łozińskim będzie zarabiał pieniądze, bez których jednak nie daje się żyć, a gdzie indziej chwytał w garść sens życia. Obracał go w dłoniach i patrzył, jak się mieni. Sens życia jednak ciągle mu się wymykał, przez co Adam popadał w coraz większą frustrację i coraz gorzej znosił każdy dzień pracy w kancelarii.

Jakże go już nużyli ci rozwodnicy! Wszyscy byli tak bardzo przewidywalni. Rzecz jasna, nie mógł im dać tego odczuć. Dla nich ich sprawa była jedyna, skomplikowana i arcyważna. Znudzeni mężowie, zahukani pantoflarze, wyjątkowe kanalie. Zdesperowane żony, zachłanne spryciary, potulne i wdzięczne za każdy ochłap zranione myszki. Nauczył się ich rozpoznawać, gdy tylko przestępowali próg gabinetu. Znał ich grymasy na pamięć. Te uśmieszki półgębkiem, te zniecierpliwione cmokania. Nerwowe zaciskanie dłoni, drżenie warg, przygarbione sylwetki. I te łzy, zarówno prawdziwe, jak i te słabo odgrywane. Znał już to wszystko. Niczego już nie przeżywał, jak na początku, i w nic nie angażował się bardziej, niż wynikało to z obowiązków służbowych. Był jak maszyna. W dodatku całkiem skuteczna. Ludzie polecali go sobie, choć osobiście nie bardzo rozumiał dlaczego. Owszem, cieszył się, bo miał za co żyć, ale irytowało go, że ci wszyscy ludzie nie mają okazji poznać jego prawdziwej twarzy. Nieraz na sali sądowej podczas rozprawy marzył, że przerywa przedstawianie zgromadzonych dowodów małżeńskiej zdrady i skupia uwagę stron na czymś zupełnie innym – mięsistym, poruszającym, ciekawym. Pokazuje im owoce swojej prawdziwej pracy. Kto wie, może by to coś w nich zmieniło?, zastanawiał się czasem, prezentując sądowi zdjęcia mężów i żon w niewyszukanych pozach.

Na szczęście trafił na zieloną falę i dość szybko dojechał na miejsce. Na podziemnym parkingu był o ósmej siedemnaście.

Biurowiec, w którym mieściła się kancelaria, nie różnił się niczym od większości budynków tego typu. Znajdował się jednak całkiem blisko sądu, co miało znaczenie, choć dla Adama jeszcze większym plusem tego miejsca był fakt, że w drodze na lunch do ulubionej pobliskiej Kuchni Marche zawsze przechodził obok teatru muzycznego. Kiedy w południe zajadał zupę, wpatrywał się przez szybę na stojący vis-à-vis budynek i odpływał myślami w kierunku, o jaki jego klienci ani wspólnicy nigdy by go nie podejrzewali.

Wyjął kluczyki ze stacyjki, sięgnął po leżącą na siedzeniu pasażera skórzaną teczkę i biegiem ruszył do windy. Ucieszył go fakt, że jechał sam aż na piąte piętro, gdzie mieściła się kancelaria. Wpadł do recepcji, wymienił z siedzącą za biurkiem Dagmarą spojrzenia i już wiedział, że klientka przyszła o czasie.

– Cześć, budzik nie zadzwonił – sapnął, podążając w stronę swojego gabinetu.

– Stój! – zatrzymała go sekretarka. Wstała i podeszła do stojącej przy oknie szafy. Otworzyła drzwi i zdjęła z wieszaka szary krawat. – Znowu zapomniałeś.

Adam dotknął szyi.

– Faktycznie. Śpieszyłem się.

Pokiwała głową.

– Innym jakoś się to nie zdarza.

– Czyli trzymasz go specjalnie dla mnie?

Skrzyżowała ręce na piersi, co naraziło jej idealnie wyprasowaną białą koszulę na szereg zagnieceń.

– Podchodzę poważnie do swoich obowiązków – powiedziała. – Muszę dbać o wizerunek kancelarii.

Adam przełożył krawat przez głowę i docisnął węzeł.

– Jaka jest?

– Energiczna – odparła cicho Dagmara. – Wpadła jak burza. Jak zaraz się nie pośpieszysz, tyle ją będziesz widział.

Gabinet mieścił się na końcu pomalowanego na biało korytarza. Dekorator wnętrz chciał zapewne uzyskać efekt transparentności, ale sprawił, że Adam czuł się w pracy jak w przychodni. Nowoczesne, proste w formie meble podążały za trendami, lecz on oddychał z ulgą, gdy wracał do swojego zagraconego mieszkania.

Teraz popchnął przeszklone drzwi.

Pod ścianą na kanciastej grafitowej kanapie siedziała ubrana w czerwoną marynarkę sporych rozmiarów kobieta. Nie była gruba. Była atletyczna. Adam, ani specjalnie wysoki – miał sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu – ani postawny, poczuł się jeszcze mniejszy. W gabinecie unosił się duszący zapach perfum Dior Poison, który on znał aż za dobrze. Nie miał pojęcia, dlaczego tak wiele kobiet uznaje go za atrakcyjny i aż tak wiele spośród nich trafia do jego biura.

– Dzień dobry. Bardzo przepraszam za spóźnienie. – Podszedł do klientki. – Nigdy dotąd o tej porze dnia nie przytrafił mi się taki korek. Adam Mitoraj. – Wyciągnął dłoń na powitanie.

Szybko oszacował wiek klientki na pięćdziesiąt kilka lat. Sądząc po skórze na twarzy, zapewne korzysta ze sprawnych rąk lekarza medycyny estetycznej, pomyślał.

– Izabela Korczyńska. Właśnie miałam wychodzić.

Adam rzucił okiem na stojącą na stoliku filiżankę. Na samym jej dnie lśniła resztka kawy.

– W takim razie dobrze, że zdążyłem – powiedział. – Może ma pani ochotę jeszcze czegoś się napić? Może herbaty? Wody?

– Przejdźmy do rzeczy, proszę pana. Przyszłam do państwa kancelarii, bo podobno jest jedną z lepszych w mieście. Chciałabym to wreszcie poczuć.

Adam wskazał na krzesło przy biurku.

– Zapraszam tutaj. A zatem w czym mogę pani pomóc?

Pani Korczyńska usiadła, przedramiona ułożyła na podłokietnikach. Założyła nogę na nogę; granatowa spódnica napięła się. Prezentowała swobodę, jakby wpadała tutaj na poranną kawę codziennie. Adam po przeciwnej stronie biurka wpatrywał się w jej pociągnięte czerwoną szminką usta z lekko uniesionymi kącikami. Nie wygląda na desperatkę, tym bardziej na potulną myszkę, stwierdził. Obstawił, że chce puścić męża w samych skarpetkach dla zabawy, dla odmiany. Wyglądała na kogoś, kto stracił cierpliwość, jest znudzony rutyną.

– Przygląda mi się pan – zauważyła.

– Przepraszam. – Adam sięgnął po długopis i podsunął ku sobie notatnik.

– Żeby było jasne, mąż mnie nie zdradza – oświadczyła pewnym głosem klientka. – Ani ja jego, choć sama się dziwię.

Zaraz usłyszę dobrze sobie znaną śpiewkę o odchowanych dzieciach, co wreszcie da mi możliwość zaprzestania udawania dla dobra sprawy, westchnął w duchu Adam. Milczał. Czekał na ciąg dalszy.

– Po prostu… – Kobieta spojrzała za okno, za którym widać było przeszkloną elewację Arkad Wrocławskich. – Po prostu nie mogę już dłużej patrzeć, jak oblizuje łyżeczkę. Pakuje ją sobie do ust już przy śniadaniu, zaraz jak posłodzi herbatę miodem, i mamle… Mamle, jakby liczył, że pewnego dnia wreszcie ją rozpuści. Z łyżeczką w ustach smaruje chleb, z łyżeczką rozwiązuje krzyżówki i ogląda TVN24. Kiedyś nawet poszedł tak otworzyć drzwi sąsiadowi. Andrzej wciąż bagatelizuje problem, a ja, stawiając śniadanie na stole, mam ciśnienie sto osiemdziesiąt na sto. Tylko czekam na ten moment! Aż ją chwyci i zassie!

Choć nie wyglądała na paranoiczkę, w jej głosie zawibrowała desperacja i coś na kształt wstrętu.

– Pani Izabelo, czy uważa pani, że to wystarczająco poważny powód do rozwodu?

Pani Korczyńska nachyliła się ku Adamowi. Bujny biust naparł na klapy marynarki.

– Tak, zdecydowanie. Inaczej pewnego dnia nie wytrzymam i wcisnę mu tę łyżeczkę do gardła – wycedziła dobitnie.

– No tak… A tego wolelibyśmy uniknąć. – Adam wsparł dłoń na skroni. – Ale tak sobie myślę, że może warto byłoby spróbować choćby jeść osobno. Albo nie kłaść łyżeczek na stół?

Kobieta spojrzała na niego, jakby właśnie zwątpiła w renomę kancelarii.

– To nic nie da! Nawet jak wyjdę, wiem, że on siedzi, a z ust wystaje mu srebro. Upodobał sobie akurat srebrne łyżeczki z prezentu ślubnego. Uchowały się jeszcze dwie. A jak kiedyś je schowałam, zrobił dziką awanturę. Był przy tym tak bardzo żałosny…

– Widzi pani, rozwód musimy jakoś wiarygodnie umotywować przed sądem. Nie chcę być nietaktowny, ale czy to nie jest po prostu tak, że uczucie do męża się w pani wypaliło i szuka pani pretekstu, aby się rozejść? Często tak bywa, że gdy przestajemy kochać, zaczyna nas drażnić wszystko.

– Mnie to drażniło od początku!

– Ale mimo to wyszła pani za niego.

Kobieta wypuściła powoli powietrze.

– Bo myślałam, że jest mi to potrzebne do szczęścia.

– Nie było pod ręką nikogo, kto denerwowałby panią mniej?

– Owszem, był. Ale sięgał mi do biustu! Jak by to wyglądało? Nie chciałam śmieszności! A Andrzej był przystojny, elokwentny. Poza tym miał zadatki na świetnego chirurga. Ale, panie Mitoraj, ja nie przyszłam do psychologa, a do prawnika.

– Chcę poznać całe tło. Nawet nie wyobraża sobie pani, jakie informacje mogą okazać się nam przydatne. Czy mąż także chce się z panią rozstać? Czy możemy myśleć o rozwodzie bez orzekania o winie?

Klientka poprawiła misternie upięte kasztanowe włosy.

– On jeszcze nic nie wie. Ale pewnie się domyśla. Wydaje mi się jednak, że jeśli na odchodnym podaruję mu zestaw pozłacanych łyżeczek, zgodzi się na wszystko. – Zasznurowała usta. Po chwili spojrzała prosto w szare i nieco podkrążone oczy Adama. – Powiem panu, co mnie najbardziej rani. On od dawna nie podchodzi już do mnie z taką uwagą i pasją jak do żucia tego cholerstwa! – podsumowała z naciskiem.

Adam mocno zacisnął szczęki, żeby nie parsknąć śmiechem. Wiedział już dokładnie, z czym ma do czynienia, choć nic na to początkowo nie wskazywało. Pierwszy raz od dawna zdarzyło mu się pomylić w tej kwestii, choć w końcu okazało się, jak zazwyczaj, że związki to fabryka tych samych problemów, choć początkowo zapowiadało się ciekawiej. Rzadko który mąż wiedział, jak kochać swoją żonę. One początkowo to znoszą, potem się przyzwyczajają. Znaczna część brnie tak do końca, inne mówią głośno basta! Mogłyby tylko przy okazji buntu nie zlewać się tak tym Diorem, pomyślał, przechodząc do wyjaśniania klientce kroków, jakie podejmie w najbliższym czasie. Skądinąd wiedział, że jeden z wrocławskich chirurgów namiętnie żuje łyżeczki.

– Dziękuję, pani Mario! – Marlena odebrała od krawcowej sukienki w foliowych pokrowcach. – Pieniądze, jak zwykle, przeleję na konto.

Kobieta miała zaróżowiony z zimna czubek nosa. Listopad przeszedł do rzeczy i już na samym początku zaserwował przejmujący chłód i ściany deszczu.

– Świetnie. I proszę o mnie pamiętać. Staram się teraz brać jak najwięcej zleceń. – Uśmiechnęła się. – Córka na wiosnę wychodzi za mąż i potrzebuję dodatkowych środków.

– Robię, co mogę – zapewniła ją Marlena. – Zawsze proponuję klientkom jakieś nowe rozwiązania. Ale wie pani, że listopad to u nas słabszy miesiąc.

– Jasne, rozumiem. Miłego dnia życzę! – odparła krawcowa.

Nasunęła czapkę na czoło i wyszła ze sklepu.

Marlena odwiesiła zamówione kreacje na wieszak. Zaraz zadzwonię do klientek i umówię terminy przymiarek, postanowiła. Lubiła kontakt z ludźmi, choć krótka pamięć niektórych zadziwiała ją nieustannie. Kobiety zdumiewająco szybko potrafiły zapomnieć, o co prosiły całkiem niedawno i co zostało uszyte zgodnie z ich życzeniem. Musiała wtedy wykazywać się dużą dozą cierpliwości, ale i tak wolała to niż puste godziny, podczas których nikt nie zaglądał do butiku.

Pracowała w tym miejscu od pięciu lat. Sklep oferował szeroki asortyment sukienek, zarówno tych codziennych, jak koktajlowych i wieczorowych. Na miejscu można było także dokonywać poprawek lub uszyć kreację na specjalne zamówienie. Sklep mieścił się pod arkadami na Świdnickiej, między optykiem a składem porcelany. Dobra lokalizacja, opinie zadowolonych klientek, unikatowe egzemplarze oferowanych sukienek i zdolne krawcowe pozwalały firmie konkurować z sieciówkami i utrzymywać się na powierzchni. Właścicielka, pani Donata Wilska, w zasadzie pozostawiła Marlenie wolną rękę – dopóki Mała Czarna na siebie zarabiała, wszystko było w porządku. Kiedyś pracowały razem, ale w końcu szefowa oświadczyła, że „w jej kręgach” nie wypada osobiście stać za ladą i zbierać wymiarów od klientek. Dlatego zatrudniła do pomocy Marlenie studentkę, a ją samą uczyniła kierowniczką, powierzając pieczę nad całością. Tyle że studentki zmieniały się co jakiś czas, natomiast Marlena trwała na posterunku. Mimo że w gruncie rzeczy lubiła swoje zajęcie, nie dziwiła się, że młode dziewczyny szukają czegoś innego, choć sama nie zamierzała wypatrywać, czy trawa gdzie indziej jest bardziej zielona. Doświadczenie nauczyło ją, że lepiej nie oczekiwać zbyt wiele i cieszyć z tego, co trzyma się w garści, bo za chwilę może być pusta.

Na zapleczu odezwał się telefon i Marlena poszła, by odebrać. Bywało, że właścicielka dzwoniła na firmowy numer i sprawdzała, czy reakcja personelu na sygnał jest dostatecznie szybka.

– Mała Czarna, Marlena Zych. W czym mogę pomóc? – powiedziała uprzejmie Marlena.

– Cześć, tu Kasia. Posłuchaj, nie mogę być jutro w pracy, Antek znowu się rozchorował. Dałabyś radę przyjść czy masz jakieś ważne plany?

Z Kasią pracowały razem niemal od roku i to był rekord. Koleżanka była młodą mamą, która doceniała fakt, że znalazła zatrudnienie, elastyczność Marleny i to, że zawsze można było się z nią dogadać.

– Mam wizytę u okulisty.

– O rany! No nic. Spróbuję ściągnąć mamę.

Marlena otworzyła leżący na biurku kalendarz.

– I będziesz się tłukła dwadzieścia pięć kilometrów autobusem z Trzebnicy? – zapytała, sprawdzając przyszłotygodniowy grafik.

– Skoro jest taka potrzeba. Mama zawsze mówi, że Antoś to jej oczko w głowie…

– Przełożę wizytę, nie kłopocz mamy. Jest zimno, ślisko, a ona ma swoje lata.

– Naprawdę? Kochana jesteś, wiesz? – ucieszyła się Kasia. – Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. Ciągle ratujesz mi skórę.

– Może kiedyś nadarzy się okazja. Nie przejmuj się. Przepraszam, muszę kończyć, mam klientkę.

Do sklepu weszła właśnie brunetka w eleganckim płaszczu. Rozglądała się po rzędach sukienek z niepewnym wyrazem twarzy. Podeszła do czarnej koronkowej kreacji przed kolano, chwyciła w palce długi rękaw i pokręciła głową.

– Dzień dobry! – Marlena wyszła z zaplecza. – Może mogłabym doradzić?

– Mam tylko chwilę. Jestem w drodze do pracy. Czytałam o was dobre opinie w Internecie, ale wie pani, różnie bywa. Szukam sukienki na imprezę.

– Z okazji?

Kobieta westchnęła i rozpięła płaszcz. Zrobiło się jej gorąco.

– Okazja jak okazja. Lepiej zapytać, jacy ludzie tam będą.

– Jacy? – Zaintrygowana Marlena zmrużyła oczy.

– Artyści! Proszę mi wierzyć, zawsze przy nich czuję się jak sztywny pal. W dodatku ubrany bez polotu.

Marlena się roześmiała.

– Myślę, że coś na to poradzimy. Ile mamy czasu?

– Do wieczora.

– To dość niewiele.

– Wiem, ale tak z tym zwlekałam… Sama pani rozumie.

Marlena zatarła ręce i rozejrzała się po niewielkiej powierzchni, choć asortyment znała na pamięć.

– Wyciągałam klientki nie z takich tarapatów – oświadczyła. – Proszę się nie martwić. Myślę jednak, że mimo iż stara się pani dopasować do towarzystwa, nie powinna pani tego robić, bo będzie się pani czuła jak przebrana. Zauważyłam, że ciągnie panią do klasyki. – Wskazała na koronkową skromną sukienkę.

Klientka rozłożyła ręce.

– Właśnie taka jestem. Prosta i niewymyślna.

– Prostota ma wiele uroku. Zostałabym przy tym kroju, ale może poszła bardziej w kolor? Jak pani uważa? – Marlena zrobiła kilka bezszelestnych kroków. W pracy zawsze nosiła wygodne baleriny. Zdjęła z wieszaka szmaragdową kreację z mięsistej strukturalnej tkaniny z motywem kwiatów róży: dekolt w łódkę tuż pod szyją, długie rękawy, rozkloszowana spódnica, długość tuż przed kolano. – Z przodu interesująca, choć dość prosta. Za to tył robi wrażenie. – Marlena odwróciła sukienkę. – Spore owalne wycięcie pięknie wyeksponuje plecy. Uważam, że taka szczupła osoba jak pani będzie wyglądać w niej zjawiskowo.

Brunetka spojrzała na zegarek. Miała jeszcze trochę czasu.

– Przymierzę – zdecydowała. – Ma coś w sobie.

Po kilku minutach zaprezentowała się w kreacji leżącej jak szyta na miarę.

Marlena podeszła bliżej.

– Mogę? – zapytała, robiąc ruch w kierunku gęstych włosów klientki. – Jeśli zepnie je pani w niski luźny kok, do tego lekki makijaż i mocniejszy akcent na ustach, zrobi pani furorę.

Kobieta uśmiechnęła się.

– Nie zależy mi na robieniu furory. Chciałam po prostu nie wyglądać nijako. Ale wie pani co? – Okręciła się, spoglądając w lustro na pięknie wyeksponowane plecy i propozycję upięcia fryzury. – Kupuję ten efekt. Igor padnie! Mój partner – wyjaśniła.

– Jestem o tym przekonana – odrzekła Marlena.

Uwielbiała te momenty, kiedy kobiety wkładały sukienki i nagle działa się magia. Stawały się takie subtelne, jeszcze bardziej urocze. Zapalała się w nich iskra, za którą chciało się gonić. Dobrze skrojona tkanina, fason odpowiedni do figury, właściwy kolor wydobywały z klientek to, co w nich najpiękniejsze. A najwspanialszy dla Marleny był moment, kiedy patrzyły na swoje odbicie. Uśmiechały się do siebie z zaciekawieniem, życzliwie, jakby dopiero poznały same siebie. A przecież były takie przez cały czas. Miały to w sobie i już. Tyle że zazwyczaj o tym zapominały.

Marlena zapakowała sukienkę, nabiła transakcję na kasę i wydrukowała potwierdzenie z karty.

– Miłego wieczoru – powiedziała, podając klientce torbę.

– Nigdy nie bawię się najlepiej na tych przyjęciach, ale tym razem przynajmniej nie będzie tego po mnie widać. – Brunetka uśmiechnęła się, idąc w stronę wyjścia. – Dziękuję!

Zanim zamknęły się za nią drzwi, do sklepu wdarło się zimne powietrze.

Marlena otuliła się ramionami. Pomyślała, że już od dawna nie przydarzyła jej się tak wielka okazja, by kupić sobie na nią wyjątkową sukienkę. Próbowała przypomnieć sobie, kiedy ostatnio szykowała się na specjalne wyjście, lecz gdy sobie przypomniała, czym prędzej odgoniła wspomnienie.

A ponieważ nie chciało zniknąć, by skutecznie zatrzeć obrazy z przeszłości, jakie podsuwała jej pamięć, natychmiast poszła na zaplecze z zamiarem umówienia przymiarek.

Igor patrzył na leżącą na biurku komórkę i nie potrafił się zmusić, aby wziąć ją do ręki i wybrać jakikolwiek numer z kartki zawierającej listę dobrze prosperujących firm z województwa dolnośląskiego. Otwierając dwanaście lat temu swój teatr muzyczny, nie bujał w obłokach. Wiedział, że będzie trudno, niełatwo o finansowanie, że w Polsce prywatny teatr to niemal szaleństwo. Ale dotąd jakoś zespół dawał radę, choć początki były bardzo trudne. Sponsorzy, przekonani sporym zainteresowaniem, jakim nieustannie cieszyły się spektakle, całkiem chętnie wspierali teatr Variétés. Czasy się jednak zmieniały, a firmy wolały trzymać pieniądze w kasie, a nie bawić się w mecenasów sztuki. Kiedy w zeszłym roku teatr stracił dwóch strategicznych donatorów – znane przedsiębiorstwo z branży elektronicznej oraz producenta sprzętu AGD – płynność finansowa Variétés stanęła pod znakiem zapytania. Niesłony dziękował opatrzności za okoliczne złoża miedzi, dzięki którym wciąż mógł liczyć na strategicznego partnera z branży wydobywczej. Ponadto teatr wynajmował także scenę na koncerty i różne firmowe imprezy. Jednak to nie wystarczało. Widzom należało oferować nowe spektakle, a żeby je wyprodukować na porządnym poziomie, dyrektor potrzebował wpływów. Obniżenie lotów poniżej pewnego poziomu nie wchodziło w grę. Prędzej zamknąłby teatr, niż wystawił szmirę.

Spojrzał jeszcze raz na listę.

– Właśnie w ten sposób zostałem żebrakiem! – podsumował, sięgając po komórkę.

Zamknął oczy, zawiesił palec wskazujący nad kartką, jakby to była gilotyna, a nie szansa na nowe możliwości. Opuścił go i tym sposobem wybrał firmę, do której miał zadzwonić w pierwszej kolejności. Spojrzał na nazwę, która mogła wywodzić się od nazwiska prezesa.

– Grupa kapitałowa w przemyśle spożywczym – odczytał półgłosem. – Branża mięsna. Prawie jedenaście milionów zysku netto.

Może coś z tego będzie, pomyślał, wystukując numer.

Wizja folderów z suchą krakowską w jego teatrze być może nie była spełnieniem marzeń, ale jeśli to pozwoliłoby mu tworzyć sztukę przez duże S, jakoś by to zniósł. Byleby tylko dotrwać do lepszych czasów, westchnął w duchu.

Po dwóch sygnałach usłyszał dźwięczny, choć nieco znudzony głos sekretarki wygłaszającej powitalną formułkę.

– Dzień dobry, z tej strony Igor Niesłony – przedstawił się. – Jestem dyrektorem teatru Variétés we Wrocławiu. Chciałbym porozmawiać z prezesem.

– Pana prezesa nie ma dzisiaj w firmie.

– A kiedy będzie?

– Wyjechał na urlop. Wróci za tydzień.

Każdy dzień w mojej sytuacji to bardzo dużo czasu, pomyślał Igor.

– Może mógłbym zatem podesłać ofertę współpracy? – zapytał. – Chodzi o wsparcie naszej instytucji.

– Pan z teatru? Dobrze usłyszałam?

– Tak. – Igor się wyprostował.

Buchnęła w nim nadzieja, że kultura jednak coś znaczy, że za chwilę okaże się, że prezes nagle powrócił z wakacji.

Sekretarka wypuściła powietrze. Brzmiało to tak, jakby wydawała ostatnie tchnienie.

– To niedobrze – oświadczyła. – Pan prezes nie przepada za teatrem. Nie jest szczególnie wylewnym człowiekiem, ale kiedyś powiedział mi, że jednym z jego najgorszych wspomnień z dzieciństwa są wyprawy do teatru. Podobno babcia zabierała go tam regularnie.

Igor podrapał się po głowie, burząc niegdyś czarną, teraz posiwiałą czuprynę.

– Może wybierała słabe spektakle?

– Tego nie wiem. Mówił tylko, że spędzał całe wieki na niewygodnych twardych fotelach, wciśnięty między olbrzymiej postury babkę a kogoś obcego, kto zazwyczaj sapał, chrząkał albo pachniał czosnkiem. Podobno pan prezes zawsze koszmarnie się nudził.

– W naszym teatrze fotele są bardzo wygodne. Trudno też o nudę – zapewnił Niesłony.

– Obawiam się, że to niewiele zmieni.

Igor obrócił się na krześle. Okna jego gabinetu wychodziły prosto na wiadukt kolejowy. Właśnie przyjechał pociąg z Krakowa, ten o jedenastej jedenaście.

– W takiej sytuacji chyba faktycznie nie ma sensu podejmować tematu – powiedział zrezygnowany.

– Może pan spróbować. Choć domyśla się pan zapewne, co oznacza trauma w życiu człowieka?

Owszem, Igor się domyślał. Choć uważał, że należy mieć silny charakter i nie dopuszczać, by cokolwiek zachwiało człowiekiem aż tak, by rzutować na całe życie. Już nie chciał dociekać, do jakiego teatru chadzał prezes tej firmy, ale pomyślał sobie o jego babci co nieco. Przesada w każdej materii niczemu dobremu nie służy i – jak widać – może mieć dalekosiężne skutki…

Pożegnał sekretarkę, odłożył telefon.

A po chwili usłyszał, jak otwierają się drzwi.

W gabinecie pojawił się Cezary. Przeszedł przez część konferencyjną, w której znajdował się spory stół z krzesłami, i przez przeszklone skrzydła wkroczył do prywatnej części pomieszczenia.

– Mogę? – zapytał. – Czy robisz coś pilnego?

– W zasadzie robię. – Igor podniósł kartkę z listą potencjalnych sponsorów. Jedną z firm właśnie skreślił.

– Co to takiego?

– Być albo nie być naszych premier.

Czarek usiadł w fotelu po przeciwnej stronie biurka.

– Wiem, jest słabo, ale będzie dobrze. Przecież ludzie wciąż nas uwielbiają. Bilety na przedstawienia rozchodzą się tego samego wieczoru, kiedy rusza sprzedaż on-line.

– Zginiemy, ale przynajmniej uwielbiani – podsumował Igor.

Cezary Witański otworzył szerzej oczy, przez co wydały się jeszcze bardziej okrągłe.

– Nie poznaję cię – stwierdził. – Może nie jesteś życiowym optymistą, ale przecież daleko ci do czarnowidztwa.

– Masz rację. Chyba mam gorszy dzień. Po prostu najwyżej na czymś oszczędzimy. Znacznie oszczędzimy – dodał Igor z naciskiem.

– Na zespole? – Czarek włożył dłonie w kieszenie bluzy.

– Nie. To ostateczność. Muszę być bardziej kreatywny.

– Jeszcze bardziej? – roześmiał się Cezary. – To jak? Widzimy się wieczorem? Myślisz, że dostaniemy jakąś nagrodę?

– Spodziewam się! – Igor się uśmiechnął. – Przygotowałem nawet małą mówkę.

Czarek poderwał się z fotela, wyraźnie rozluźniony.

– No, i to jest mój stary kumpel! Idziesz przez życie jak taran. Tak będzie i tym razem. Zobaczysz! Zresztą zawsze to w tobie podziwiałem.

Igor podziękował przyjacielowi za wsparcie. Na niego zawsze mógł liczyć. Sam się dziwił, że Cezary wciąż z nim wytrzymuje. Byli jak para przeciwieństw i nie licząc miłości do teatru, nie mieli ze sobą punktów stycznych. Znali się jak łyse konie od dwudziestu siedmiu lat, od szkoły teatralnej, i razem zakładali Variétés, choć formalnie Witański był w nim wyłącznie aktorem. Nie chciał pełnić żadnej innej funkcji. Igor natomiast, choć kiedyś występował na scenie, teraz, nie licząc dyrektorowania, zajmował się tylko reżyserią, która wciągnęła go znacznie bardziej.

– To do zobaczenia wieczorem! – Czarek chwycił za klamkę.

– Pewnie. Wyłącznie myśl o toastach trzyma mnie dzisiaj przy życiu…

– Powodzenia z tymi tam. – Cezary wskazał na listę i zacisnął kciuki.

Gdy Igor został sam, zamknął oczy. Za oknami słychać było rytmiczny stukot kolejnego pociągu wjeżdżającego na Dworzec Główny. Gdy ucichł, Niesłony wybrał następną firmę. Liczył, że wieczór wynagrodzi mu te męczarnie.

Adam wszedł do sypialni i zwalił się na łóżko, którego rano nie zdążył pościelić. Bardzo możliwe, że gdyby nawet miał czas, i tak by tego nie zrobił. Często zapominał o takich drobiazgach. Miał dość na dzisiaj.

Jeśli chodzi o pracę, powinien być zadowolony. Jedna z klientek, której bardzo zależało na tym, aby jej mąż odczuł finansowo, ile kosztuje wielokrotna zdrada, uzyskała wreszcie rozwód z orzeczeniem wyłącznej winy małżonka. Sąd zasądził na jej rzecz luksusowy apartament w Sky Tower, jeden z samochodów marki Mercedes i pokaźne alimenty na nią i na dziecko. Zadowolona kobieta ofiarowała Adamowi w podzięce koniak bardzo dobrej jakości. A pod koniec dnia pracy dostał jeszcze dwunastoletnią whisky od Przemka, bo wygrał z nim zakład. Założyli się z Łozińskim, że Adam nie osiągnie w tej sprawie pułapu dziesięciu tysięcy alimentów na miesiąc, a tak się właśnie stało. Mitoraj niemal wyszedł z siebie, by zgromadzić liczne dowody niewierności. W sądzie pojawiły się nawet dwie kochanki wiarołomnego męża, świadczące przeciwko niemu.

Adam miał zatem kolejną wygraną sprawę na koncie, opinia o kancelarii rosła w siłę, a domowy barek pana mecenasa wzbogacił się o nowe trunki. Ale dzisiaj nic go nie cieszyło, ponieważ poznał wyniki ogólnopolskiego konkursu na sztukę teatralną, w którym brał udział i bardzo liczył na sukces. Mierziło go, że również tym razem inni okazali się lepsi.

Co mogło się nie spodobać jury?, zachodził w głowę, wtulając twarz w poduszkę. Historia może i była rzewna, ale uważał, że chwyta za serce. Taki współczesny mezalians – dziewczyna, kasjerka w osiedlowym dyskoncie, i prezes wielkiej spółki giełdowej, który trafia tam przypadkiem. Generalnie od robienia zakupów miał ludzi, ale tamtego dnia był tak bardzo spragniony, że wstąpił po wodę. Zdziwiło go, że w tym sklepie nie sprzedaje się wody Evian, ale za to zauważył tam ją – piękną, delikatną jak świeży kwiat, w żółtym, zbyt dużym firmowym uniformie. Jej pozbawiony zepsucia świat go zafascynował. Prezes uwielbiał obserwować, jak wiele rzeczy cieszy tę młodą kobietę. Ona nie wie, czy on z niej drwi, bawi się nią czy może jest szalony. Odkrywają miłość, która jednak nie wystarcza.

Scenariusz był naturalnie zakamuflowaną krytyką współczesnego kultu pieniądza, pędu do posiadania, braku wrażliwości na drugiego człowieka, które to zjawiska stawiają między ludźmi mury.

– Nie pojmuję! – wymamrotał Adam pod nosem i sięgnął do nocnej szafki, gdzie tymczasowo postawił koniak.

Otworzył pudełko i wyciągnął czarną matową butelkę ze złotą etykietą. Odkręcił zakrętkę. Wciągnął słodko-cierpki zapach. Upił kilka łyków. Zakrztusił się i wypił więcej.

Wytarł usta wierzchem dłoni. Potrzebował chwili, by podnieść się po tej porażce. Wierzył w swoją twórczość bardziej niż w wyroki Temidy.

Pracował teraz nad kolejnym projektem, dlatego nie mógł pozwolić, by cokolwiek podcięło mu skrzydła. Nowy tekst był, w jego odczuciu, znacznie lepszy niż Dwoje nad Evian. Pomogły mu w pracy nad nim warsztaty dla scenarzystów, na które wybrał się kilka miesięcy temu. Mimo że kiedy on odczytywał wykonane przez siebie ćwiczenia, grupa okazywała podejrzaną wesołość, nie zważał na to zachowanie. Wiedział, że jego wrażliwość nie jest pospolita, że nie trafia do wszystkich. Ale tym razem czuł, że uchwycił rzecz uniwersalną. Kolejne sceny spływały spod jego palców płynnie, jakby od zawsze miał je w głowie i w sercu.

Gdyby tylko nie to dudnienie…

Sąsiadka z dołu od kilku dni, każdego wieczoru, słuchała orkiestr dętych na cały regulator. Adam zaś każdego dnia obiecywał sobie, że zejdzie do niej i powie, co o tym sądzi, ale zwyczajnie było mu żal odrywać się od kreowanych postaci. Do uszu upychał więc watę, na głowę wkładał dwie czapki i pisał.

Dzisiaj jednak potrzebował skupienia bardziej niż zwykle. Skusił się jeszcze na odrobinę koniaku, który zaczął przyjemnie go rozluźniać, i pomyślał o swojej klientce. Wyobraził ją sobie, jak spogląda na panoramę miasta z osiemnastego piętra luksusowego drapacza chmur, śmiejąc się i popijając najdroższego szampana.

Chwycił butelkę i przeszedł do salonu. Usiadł na kanapie, ułożył laptopa na kolanach. Jak dotąd panowała cisza, ale obiecał sobie solennie, że jeśli znów usłyszy trąby, przejdzie się piętro niżej.

Ta kobieta nie ma pojęcia, co usiłuję stworzyć!, zmarszczył brwi i otworzył plik.

Część oficjalna gali wręczenia nagród właśnie się zakończyła.

Goście powoli opuszczali salę koncertową wrocławskiego radia, gdzie właśnie wręczono statuetki przyznawane przez stację. Hol, gdzie zazwyczaj stały fotele i stoliki, uprzątnięto, aby można było zorganizować tam małe after party.

Kelnerzy roznosili kieliszki z alkoholem. Spora część obecnych od razu ruszyła do stołów z cateringiem. Emocje zaostrzyły apetyty.

Igor stał pośrodku pomieszczenia, nieustannie otoczony wciąż zmieniającym się gronem gratulujących. Dziennikarze, koledzy po fachu, recenzenci, muzycy, znajomi pisarze czy miejscy urzędnicy nie szczędzili mu pochwał.

– Nie ma co, miałeś nosa! – Cezary podszedł do przyjaciela i uniósł kieliszek z winem. – Za zespół teatru Variétés!

– Za Variétés i Niesłonego! – dorzucił jeden z dziennikarzy, członek konkursowego jury.

– Czym to miasto byłoby bez was? – wtrącił retorycznie uznany autor kryminałów, również nagrodzony tego wieczoru.

– Może kiedyś zrobimy coś razem? – zaproponował mu Igor, upijając łyk szampana. – Tylko nie wiem, czy mnie na to stać.

Pisarz pogładził się po łysej głowie.

– Wybacz, ale nie wyobrażam sobie moich postaci w wersji śpiewającej.

– Jeśli pan sobie czegoś nie wyobraża, to dla Igora najlepszy powód, aby tym właśnie się zająć – powiedziała Aneta Wysocka, także dzisiejsza laureatka.

Wyróżnienia przyznawano w różnych dziedzinach sztuki, jak literatura, muzyka, film, malarstwo czy teatr. Teatr muzyczny został nagrodzony trzykrotnie. Zeszłosezonowa październikowa premiera okazała się prawdziwym hitem, co odzwierciedlały nie tylko wpływy ze sprzedaży biletów, ale także wybory jury. Musical Nikogo tu nie ma został uhonorowany nagrodą za najlepszy oryginalny scenariusz. Za najlepszą aktorkę uznano właśnie Wysocką, która wcieliła się w tym spektaklu w główną rolę dozorczyni starej rozpadającej się kamienicy. Charakteryzatornia miała wiele pracy, by z trzydziestotrzylatki zrobić kobietę niemal dwa razy starszą, ale stanęła na wysokości zadania, a o resztę zadbała sama Aneta, zachwycona, że obsadzono ją w roli wbrew warunkom. Dzięki temu mogła pokazać swój warsztat, sięgnąć po nowe, życiowe aktorskie wyzwanie. I sprostała mu, bez dwóch zdań. Ujmowała plastycznością. Zachwycano się jej przekonującą grą, podkreślano, że pokazała w tej roli zupełnie inną twarz, zazwyczaj bowiem grywała uwodzicielki. Kapituła konkursu wyróżniła także Ryśka Tuleję, autora scenografii, która, jak odczytano w uzasadnieniu, była „dopracowana w każdym szczególe, metaforyczna i poruszająca wyobraźnię”.

Variétés zgarnął zatem najważniejsze nagrody w swojej dziedzinie, ale nie wszystkie. Za adaptację klasycznej sztuki wyróżniono Teatr Polski, a nagrodę za całokształt twórczości odebrał najstarszy na tej scenie aktor, Zbigniew Kot, który obchodził w tym roku czterdziestolecie pracy.

Mimo to wieczór należał bez wątpienia do teatru z ulicy Piłsudskiego.

Igor czuł się jak ryba w wodzie. Odbierał hołdy z zadowoloną miną, bo uważał, że mu się należą. Wiedział, że w trudnych warunkach wykonał kawał dobrej roboty. Dobrze pamiętał, jak wieczorami wydzwaniał do Ryśka, prosząc o nowe propozycje scenografii do miejskiej przestrzeni, a ten klął go w żywy kamień, a zaraz potem zadziwiał. Facet miał w głowie coś niepojętego. Był jak Dali polskiej scenografii. Zaskakujący, czasem obrazoburczy, balansujący na krawędzi, operujący poetyką snu. Nic dziwnego, że Igora dopadała obawa, że niedługo nie będzie go na niego stać.

Spoglądał teraz na Anetę. To on ją zauważył na scenie wałbrzyskiego teatru i wyniósł na miejsce, w którym znalazła się obecnie. Wysocka, ubrana w obcisłą sukienkę w kolorze wina, z wycięciem ukazującym jej zgrabne nogi, olśniewała uśmiechem, odbierając powinszowania. Starała się być przy tym skromna, choć jej postawa i błysk w oku zdecydowanie temu przeczyły. Oboje wiedzieli, że wcale taka nie jest, kryguje się tylko.

On tego nigdy nie robił.

– Gratuluję! – usłyszał niski znajomy głos tuż obok. Odwrócił się w kierunku, z którego dobiegał.

Dyrektor Waldemar Nocoń uprzejmie skinął głową. Przygładził klapy garnituru i uśmiechnął się nieco kącikiem wąskich ust.

– Ma pan już plany na kolejny hit? – zapytał.

Niesłony wytrzymał przez chwilę jego spojrzenie.

– Na razie cieszymy się sukcesem Nikogo tu nie ma – odparł.

– Światła kamer zgasną, dziennikarze zajmą się innymi tematami, nawet alkohol… – Nocoń rzucił okiem na kieliszek Igora. – …wywietrzeje. A pytanie pozostanie w powietrzu. – Potarł siwą brodę. – Widzowie są złaknieni nowych tytułów, a w tym sezonie zaczął pan serwować odgrzewane kotlety.

– Za to jakie! – uciął Niesłony. – Jak rozumiem, nie może się pan doczekać i liczy na bilet w pierwszym rzędzie? Będę o panu pamiętał – odparł ze stoickim spokojem, przełknąwszy wino.

Wkrótce po tych słowach otaczający Igora znajomi odstąpili. Wyczuli napięcie i ulotnili się instynktownie. Mężczyźni pozostali sami.

– Zawsze można się będzie czegoś nauczyć, prawda? – dodał Niesłony. – Może czegoś więcej niż tylko ćwiczenia własnych podpisów przez długie puste godziny spędzane w gabinecie.

Nocoń uniósł wyżej podwójny podbródek.

– Makbet sam się nie zrobił.

Igor wydął dolną wargę.

– To jasne! Lecz gdyby nie Darska, zaprezentowałby pan widzom wtórny spektakl godny szkolnego przedstawienia. W cenie znacznie wyższej niż nasze bilety.

– Ach, tu cię boli… – Nocoń poczerwieniał na twarzy. Zwrócił się do rozmówcy znacznie mniej formalnie. – Czy może to raczej dotacje, na które nie możesz liczyć?

– Zawsze żal mi widzów. To była niegdyś dobra scena.

– Chętnie poczekam, aż pozostaną ci już tylko niszowi producenci pasztetów. Zaczniesz oszczędzać. Zauważą to twoi wierni widzowie, aktorzy rozjadą się po Polsce. I skończy się Igor Niesłony. A my zostaniemy tam, gdzie jesteśmy od lat. W szeregu instytucji kultury, za którymi stoi tradycja.

– I nierozsądnie wydawane pieniądze podatników. Szastasz nimi bez szacunku. Nie wykorzystujesz możliwości, które masz podane jak na tacy! Dlaczego?

– Bo mogę! – roześmiał się Nocoń gardłowo.

Odwrócił się i oddalił nieśpiesznie.

Igor pokiwał głową z niedowierzaniem. Gdybym tylko miał do dyspozycji jego budżet!, pomyślał zirytowany.

– Chyba jesteś w swoim żywiole, co? – zagadnęła Dorota, podając mu talerzyk z przystawkami.

Nałożyła specjalnie dla niego tartinki z łososiem i kieszonki z ciasta francuskiego z nadzieniem z kaczki.

– Dzięki. – Wyciągnął rękę. – Jest miło, tyle że dyrektora Noconia, zdaje się, zżera zazdrość.

– Nic nowego.

– Powiem ci, że mnie trochę też.

– Ciebie? – Spojrzała zdumiona. – Ty nie bywasz zazdrosny.

– Zaczynam być, gdy widzę, w jaki sposób patrzą na ciebie różni tacy. Na przykład ten tam, pan malarz. – Wskazał na kąt, w którym stał niski mężczyzna z narzuconym na marynarkę kolorowym szalem. – Zaczął nawet coś kreślić w swoim kajeciku. Nie zdziw się, gdy staniesz się jego muzą!

Dorota wywróciła oczami, choć w głębi duszy ucieszyły ją te objawy zazdrości.

– Skąd masz tę sukienkę? – ciągnął Igor. – Wcześniej jej nie widziałem. I te plecy! Zawsze ci powtarzałem, że powinnaś się wyswobodzić ze swoich ograniczeń.

– Chyba nigdy nie wyzwolę się tak jak Aneta. – Zerknęła na aktorkę, która właśnie udzielała wywiadu. – Cieszę się, że ci się podobam. Odkryłam niewielki sklepik z ciekawym asortymentem.

Zachęcona tą niespodziewaną adoracją chciała powiedzieć coś więcej, ale podszedł do nich Franek Majer. Kompozytor często współpracujący z Igorem chciał zamienić z nim dwa słowa na osobności, zatem Dorota przeprosiła obu panów i odeszła. Zawsze umiała wyczuć, gdy stawała się piątym kołem u wozu. Poza tym nie znała się na oprawie muzycznej spektakli, więc nawet nie zamierzała udawać, że wie, o czym mowa. Rozejrzała się po sali. Była syta, na wino już nie miała ochoty. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Gdyby w tym miejscu było choćby kilku jej kolegów z ubezpieczeń, nie czułaby się aż tak niepewnie.

Najchętniej wróciłabym do domu, przebrała w pidżamę i włożyła ciepłe skarpety, uśmiechnęła się do własnych myśli. Tyle że na to jeszcze za wcześnie. Dopóki Igor się nie nasyci, nie ma na co liczyć.

Przechadzając się po holu, ponownie spojrzała w kierunku Anety.

Wysocką otaczał teraz krąg koleżanek z zespołu. Gadały jedna przez drugą, zaśmiewając się z czegoś. Można by pomyśleć, że zachowują się jak przekupki na targu, gdyby nie jeden szczegół – urok każdej aż zapierał dech w piersi. Wszystkie wyprostowane jak struny, dumnie noszące swoje wyćwiczone gibkie ciała. Takie swobodne i pewne siebie. Piękne kreacje były jak druga skóra.

Dorota w swojej sukience czuła się bardzo komfortowo, ale bez cienia żalu zamieniłaby ją na wygodny domowy strój. Wiedziała jednak, że jeśli nie chce wyjść na dziwaczkę, powinna podejść do rozszczebiotanych kobiet. I tak zrobiła.

Powitały ją z entuzjazmem, jakby tylko na to czekały.

– Pewnie jesteś dumna z Igora? – zapytała Olga, poprawiając lśniące, długie jasne włosy.

Mogła, bez specjalnych zabiegów, wystąpić w reklamie szamponu.

– Oczywiście. Zresztą cieszę się z wami wszystkimi. Aneto… – zwróciła się do Wysockiej. – Naprawdę ci się należało.

Aktorka wsparła dłoń na biodrze.

– Wiesz, Igor bardzo mi pomógł.

– Jesteście świetnym zespołem. To widać. Ludzie to czują.

– Masz obłędną sukienkę – zauważyła Berenika. – Ta barwa podkreśla koloryt twojej skóry.

Dorota przygładziła fałdy mięsistej tkaniny.

– Tak uważasz? Dziękuję.

– Na początku nie byłam nawet pewna, czy to ty. – Aneta dotknęła jej ramienia. – Zazwyczaj ubierasz się raczej zachowawczo. Coś się zmieniło?

– Podobno kobieta zmienną jest – odparła Dorota, zadowolona, że osiągnęła zamierzony efekt.

– To dotyczy także finansistek? – roześmiała się Olga.

W Dorocie zabulgotała złość. Właśnie dlatego nie lubiła takich wyjść.

– Chyba nic na świecie nie jest tak zmienne jak świat finansów – oświadczyła, prostując plecy.

Zapadła cisza.

Aktorki skinęły na kelnera i sięgnęły po kolejne porcje wina. Tylko Aneta wciąż patrzyła na Dorotę, wodząc smukłym palcem po brzegu szkła.

– Owszem, jest coś takiego… – oświadczyła spokojnie, jakby wypowiadała kwestię na scenie.

Dorota spojrzała na nią uważnie. Czuła, że to aluzja, ale postanowiła nie ciągnąć wątku. Jej branża nauczyła ją dyplomacji i zachowawczości. Tutaj natomiast obowiązywały nieco inne standardy – ludzie żonglowali emocjami i podstawiali je innym pod nos. Nawet te najtrudniejsze, te, które zazwyczaj chowa się głęboko. Choć nie wszyscy aktorzy byli tak otwarci, a spora część z nich wręcz introwertyczna, to obecność damskiej części zespołu Variétés powodowała, że Dorota cofała się jeszcze bardziej w głąb siebie. Igor wciąż jej powtarzał, że nie powinna obawiać się własnych emocji, że należy się z nimi konfrontować, że przecież jej nie zabiją. Ale ona wcale nie była tego pewna.

Związek z nim był dla niej jak egzotyczna i pełna przygód wyprawa na nieznane terytoria. Niektórzy wyjeżdżali do Azji, jej wystarczało, że on wraca do domu. Igor fascynował ją, miał zaskakujący umysł i bogate życie wewnętrzne. Ona chodziła jak po sznurku, od punktu A do B, podczas gdy on bawił się całym alfabetem, tworząc jego nowe wersje. To sprawiało, że każdego dnia, budząc się, zakochiwała się w nim coraz bardziej. Miało to swoje niedogodności, ale dopóki czuła bliskość, machała ręką na dyskomfort.

Teraz prowadziła więc niespecjalnie zajmujące ją rozmowy, ale niecałą godzinę później wreszcie się doczekała. Igor przy wszystkich objął ją w talii.

– Idziemy już? – wyszeptał do ucha.

Dorota poczuła, jak zalewa ją fala ulgi. A zaraz potem radości, dumy i tryumfu jednocześnie. Ale zachowała te uczucia dla siebie.

To jej w zupełności wystarczyło.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI