Wyprawy „najemnika” od biurka oderwanego - Janusz Korpa - ebook

Wyprawy „najemnika” od biurka oderwanego ebook

Janusz Korpa

0,0
21,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

 

Pewnego dnia usłyszałem, jak „gość” mający 46 lat mówi, że życie ma już za sobą. – wspomina Autor, Janusz KorpaCo za absurd! Nie wierzcie! Każdy zaczynający kolejną „dziesiątkę” słyszy, że to najlepszy okres w życiu. Prawda jest taka, że spotkałem w życiu staruszków o mentalności nastolatków i trzydziestolatków zachowujących się jak stare dziady. – kontynuuje Autor.

Zawsze jest czas na zmiany we własnym życiu. Sam się o tym przekonałem, gdy mając 40 lat wsiadałem bez żadnego doświadczenia na jacht na Spitsbergenie. Tak, jak coś zaczynać to od razu z przytupem! Ta książka jest o tym. O tym, że w każdym wieku można zacząć przygodę życia. I nie musi to być wyprawa na Spitsbergen, Grenlandię, Alaskę. Może być szydełkowanie, majsterkowanie, gra na skrzypcach. Czynności, o których marzycie, a boicie się zacząć. Dla mnie tym „nowym” stało się żeglarstwo i to żeglarstwo w ciężkich, arktycznych warunkach. Mój najlepszy sposób na odpoczynek.

Od ponad 20 lat jestem korpoludkiem. Rosła firma, a ja wraz z nią: od stażysty do dyrektora. Doświadczenia z rejsów pomagają mi zarządzać zespołem. Doświadczenie z korporacji pozwala mi spokojnie współpracować z nowopoznanymi uczestnikami rejsów. A ponad tym wszystkim jest moja rodzina: Małżonka i trójka dzieci, czyli osoby, które dopingują mnie zarówno podczas codziennej pracy, moich wypraw jak i pisania tej książki. A teraz w Wasze ręce, drodzy Czytelnicy, oddaję tę właśnie książkę – zapiski z moich wyprawach. Zapiski o podróżach człowieka korporacji, który oderwał się od biurka, aby naładować akumulatory i spełnić dawne, ukryte marzenia. Rodzina, praca, odpoczynek. W książce koncentruję się na tym ostatnim, ale dwa pozostałe światy odciskają tam też swoje piętno.

Janusz Korpa jest Wielkopolaninem (pochodzi z Konina). Obecnie zamieszkuje w stolicy Polski. Mąż oraz ojciec trójki dzieci. Uwielbia czytać książki historyczne, reportaże i fantastykę. Od 24 lat zajmuje się ryzykiem w instytucji finansowej. Ku zdziwieniu współpracowników, uznających go za człowieka statecznego, poukładanego i ostrożnego, od kilku lat uprawia żeglarstwo w warunkach arktycznych. Opisał swoje przygody, by nie powtarzać tych samych mrożących krew w żyłach (głównie z powodu temperatur panujących w trakcie wypraw) opowieści.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 331

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Janusz Korpa

Wyprawy

Copyright © by Janusz Korpa 2017 Copyright © by Wydawnictwo Witanet 2017

Wszelkie prawa zastrzeżone

Projekt okładki: Janusz Korpa

ISBN: 978-83-65482-67-9

Wydawca:

Wydawnictwo WITANET

tel.: #48 601 35 66 [email protected]

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Skład wersji

Wstęp

 

Nie lubię pisać. Jestem ścisłowcem. Przemawiają do mnie rzędy liczb. Od ponad 20 lat towarzyszą mi w pracy. Pisanie wywołuje we mnie wewnętrzny opór. Męczy mnie. Wolę czytać. O tak, czytać mogę nieustannie! A najlepiej książkę historyczną lub reportaż. Prozą też nie pogardzę. Zależy od nastroju, „zmęczenia materiału”, czasu. Generalnie to czytam trzy, cztery książki w tym samym czasie. Siedzę w jadalni, popijam kawę i pochłaniam wyrazy, zdania, sentencje. Przenoszę się do dawnego Imperium, śledzę zmagania Wikingów, poznaję ustawienie i taktykę hiszpańskiej piechoty. Czytam o ludziach Alaski, Grenlandii, Syberii. W domu, w cieple, czasem przy kielichu dobrego wina, z dala od tych wydarzeń i miejsc. Obok mnie jest Małżonka, też pochłania lektury. Czasami jednocześnie podnosimy głowy i wymieniamy się właśnie poznaną faktyczną czy też fikcyjną historią. Można powiedzieć: kanapowiec. Po takim wstępie czytelnik może pomyśleć, że ma do czynienia z domowym molem książkowym. Nuda. Co taki człowiek może nam powiedzieć o świecie? Prawda! W porównaniu do spotkanych przeze mnie podróżników, którzy eksplorowali Arktykę, Antarktydę, Daleką Rosję, Mongolię, Chiny, Indie, Alaskę, Chile i Argentynę, RPA, Birmę, Wietnam i Pakistan (na motorze), Kanadę – obszar mej bytności na kuli ziemskiej jest jednak zawężony. Już nie wspomnę tysięcy mil morskich przebytych przez spotkanych żeglarzy. No, na zachodzie postawiłem nogę na Alasce (nie tak źle), na północy przekroczyłem 81 równoleżnik (nogi nie postawiłem, bo tam lądu nie było, ale tu mogę wypiąć pierś). No to dalej już tylko gorzej, bo na południe najdalej dotarłem na Monte Casino, a na wschód… a na wschód, to najdalej byłem w Mikołajkach. Dodatkowo moje szumnie nazwane wyprawy ogranicza te 26 dni urlopu przynależne pracownikowi najemnemu.

Ciężko, na literata się nie zanosi, na wielkiego podróżnika też nie. Ale dajcie mi szansę. Proszę, dajcie mi szansę!

Dwie rzeczy zaważyły na tym, że macie okazję czytać te słowa. Moja mądra Żona zauważyła, że coś ciągnie mnie do wody i ciągnie mnie w raczej chłodne rejony. Dodatkowo za tłumami nie przepadam, a gdy już dotrę w nowe, nieznane sobie miejsce, to włącza mi się tryb „szwędacza”.

Najpierw niby na „spóźnioną” czterdziestkę zamustrowała mnie na rejs na Bornholm. Wiało, kołysało, chłodno było, a ja przeszczęśliwy siedziałem na wachtach. A jak pozwolono mi posterować, to od steru wołami mnie odciągali. Potem znienacka wsadziła mnie na jacht na Spitsbergenie. Zero doświadczenia i przygotowania na takie warunki. Od tego zaczynam moją opowieść. Opowieść turysty, nie podróżnika. Opowieść zwykłego człowieka, żadnego Supermena. Opowieść, która może stać się początkiem Twojej opowieści Drogi Czytelniku.

A dlaczego piszę, skoro nie lubię? Cele moich letnich wojaży początkowo wywoływały zdziwienie (latem zamiast grzać kości, to je mrozi), ale zaraz potem zaciekawienie. Wiele, wiele razy opowiadałem to samo, wyświetlając te same zdjęcia. W końcu moja Małżonka nie wytrzymała:

– Spisz to wreszcie, to po pierwsze nie ucieknie, a po drugie da szansę ludziom, by mogli w spokoju poczytać o twoich podróżach.

I tak się zaczęło. Najpierw miałem pisać tylko o moich przeżyciach żeglarskich. Ale szybko do tych doszły „zwyczajne” wyjazdy. Dlatego zaznaczam, ta książka nie jest klasycznym poradnikiem żeglarskim, nie jest też klasycznym przewodnikiem, nie jest nawet dziennikiem. Więc czym jest? Jest zbiorem „fotografii” zapisanych na matrycy mojego mózgu. Dany dzień, dane miejsce z danym przeżyciem. Możecie pociągnąć pojedynczą kartkę, przeczytać i odłożyć do zbioru. 5 lat plików na mózgowym twardym dysku. Możecie poznać miejsca zwykłe i niezwykłe. Obszary tłumnie odwiedzane i zapomniane przez Boga i ludzi. Punkty na mapie całkiem bliskie i całkiem odległe. Możecie poznać wspaniałych ludzi, którzy świadomie lub mniej świadomie popychali mnie do działania i inspirowali, ludzi pozytywnie zakręconych.

Tutaj wskażę tych najważniejszych. Żonę, Agnieszkę, która wie jak podejść człowieka wiecznie kalkulującego, szukającego dziury w całym, realisty (choć Ona nazywa mnie pesymistą). Z Agnieszką i naszymi dziećmi: Szymonem, Gabrysią i Marcinem nieustannie przeżywam największą przygodę mojego życia. Moi przyjaciele: Andrzej (także bohater tej książki) i Przemek, którzy od wielu lat znoszą moją nieznośną osobę i uczą mnie innego spojrzenia na świat. No i dwaj Wielcy Kapitanowie (wymieniam w chronologicznej kolejności zapoznania się z nimi): Maciej Sodkiewicz i Tomasz „Misiek” Kulawik.

Ogromne podziękowania należą się: Emanowi (Alaska), Ewie (Islandia-Grenlandia), Tomkowi (Alaska) i kapitanowi Maćkowi (kurs ratownictwa) za poprawki do tekstu i cenne uwagi. Z całym tekstem zmierzyła się Żona Agnieszka – wielkie podziękowania za sugestie, cierpliwe wertowanie i poprawianie stron.

Wspomnę tu także Mikołaja Golachowskiego, którego książka „Czochrałem antarktycznego słonia” (Marginesy 2016), a także przeprowadzona później z nim facebookowa konwersacja odświeżyły i zweryfikowały moją pamięć w zakresie odwiedzanych miejsc na Spitsbergenie.

No i się rozga… rozpisałem. Koniec. Zapraszam do poznania przeżyć „najemnika” okresowo od biurka oderwanego.

Spitsbergen 2012.08.22-23

 

– Nie przysłałam ci tego, żebyś sobie popatrzył…

Tak Żona skwitowała moją burkliwą odpowiedź na pytanie, czy przejrzałem ofertę rejsu po Spitsbergenie.

Hi Ocean One „dom” na najbliższe dwa tygodnie

 

– … zawsze chciałeś zwiedzić zimne i zawsze chciałeś pływać – Masz jechać, czas spełniać własne marzenia!

Tu należy nadmienić, że moje doświadczenia żeglarskie to godzina na małym katamaranie na spokojnym jeziorze i rejs jachtem na Bornholm. Totalny żółtodziób. Rzeczywiście chciałem pływać, ale jakoś zawsze było mi nie po drodze i to bardziej na zasadzie chciałbym, ale boję się… Dzięki uporowi Małżonki i standardowej postawie „to ja Ci udowodnię” zaczęła się moja „wyprawa” na daleką Północ.

Do stolicy Spitsbergenu dotarłem linami lotniczymi SAS z Oslo. Ale najpierw był skok do Kopenhagi. Bardzo lubię to lotnisko. Najpierw niesamowite widoki, Bałtyk (Ystad – tam wpływaliśmy z Rodziną promem rok wcześniej), Malmo, most łączący Szwecję z Danią i wreszcie Kopenhaga. Potem skok do Oslo. To lotnisko to dla mnie zagadka, tak się zamotałem, że wyszedłem na zewnątrz i musiałem ponownie przejść kontrolę… na szczęście było dużo czasu.

Po spędzeniu kilku godzin na czytaniu kryminału (oczywiście skandynawskiego) przemieściłem się w stronę właściwego „Gata”. A tu niespodzianka! Ekipa z Katowic wybierająca się na dwutygodniową wyprawę pieszo po Spitsbergenie! Jednemu z uczestników właśnie syn się urodził, więc plastikowa butelka od wody z bardziej ognistą zawartością krążyła z ręki do ręki – Na Zdrowie Młody Człowieku!

Na wyspę dotarliśmy koło północy, jednak dzień polarny ma też swoje zalety – było jasno…

Longyearbyen - nocny krajobraz widziany z jachtu

 

W przewodniku (nie wierzyłem, że wydają, ale moja Połowica znajdzie wszystko) przeczytałem, że do stolicy Longyearbyen można dostać się autobusem. I rzeczywiście! Autobus czekał na pasażerów zaraz przed wyjściem z lotniska. Z zapoznanym przy punkcie odbioru bagażu towarzyszem podróży z Trzebnicy zagadnęliśmy kierowcę po angielsku, czy podrzuci nas do portu. Odpowiedź… padła po polsku:

– Chłopaki, wy na ten czerwony jacht?

No cóż, nasi są wszędzie. Zwłaszcza, że w porcie stały dwa polskie jachty. Podekscytowani nowym miejscem, nowo poznanymi kolegami i nieprzyzwyczajeni do dziennego światła w nocy, ostatecznie zasnęliśmy o czwartej nad ranem …

Spitsbergen 2012.08.23

 

No i nastał kolejny dzień, oczywiście umownie, zegarkowo. Pomimo podróży mój organizm stwierdził, że cztery godziny snu wystarczą! Wstawaj i ruszaj w miasto! No nie tak od razu, trzeba było zjeść śniadanie i pozbierać resztę załogi.

Zanim zacznę opisywać stolicę – małe wyjaśnienie. Po rejsie zostałem jeszcze pełne 2 dni w Longyearbyen. Dlatego poniższe relacje to zlepek moich doświadczeń sprzed i po rejsie, ale jako człowiekowi leniwemu nie chce mi się oddzielać tych dwóch „mini-wypraw”.

Wejście do kopalni usytuowane na zboczu góry

 

Można powiedzeń, że Longyearbyen to miasto górnicze. Tak, tak – swój początek wzięło od odkrytych pokładów węgla kamiennego, którego wydobyciem zajęła się firma Pana Longyeara z USA. Urodziłem się w pobliżu kopalń Konińskiego Zagłębia Węglowego, nie obce są mi ogromne koparki i zwałowarki. A jako człowiek pokolenia lat 70–tych nadal pamiętam propagandowe filmy przedstawiające kopalnie Śląska. Wszystkie te doświadczenia wskazywały, że kopalnie są umiejscowione poniżej moich stóp. Dlatego wielkie zdziwienie wywołał widok startej „kolejki linowej”, która zamiast wagoników dla pasażerów miała pojemniki na węgiel wydobywany z kopalni umiejscowionej w zboczu góry! Kilkadziesiąt metrów nad moją głową!

Kolejne pokopalniane ustrojstwo w Longyearbyen

 

Jak wszędzie tak i tu przemysł górniczy przeżywał swoje wzloty i upadki. Generalnie liczne wypadki spowodowały, że w pewnym momencie wycofano się z eksploatacji, ale poprawa technik wydobycia i rosnące ceny ropy pozwoliły na ponowne zagospodarowanie miejscowych złóż. Obecnie kopią Norwegowie, przy okazji zasilając elektrociepłownie dla Longyearbyen, oraz Rosjanie, chociaż ci bardziej dla zaznaczenia swojej obecności.

Ale idźmy dalej! Wyjście z portu, droga asfaltowa do stolicy i kolejne zdziwienie. Przy drodze stoi wielki salon Toyoty. Biorąc pod uwagę fakt, że w sumie tamtejsze drogi mają 50 km – to robi wrażenie… Wpadamy do miasta położonego nad fiordem w górskiej dolinie, która wyznacza jego kształt. Liczba mieszkańców jest imponująca – poniżej 2000 sztuk. Na taką populację przypada: potężna szkoła, przedszkola, Hotel Radisson (pięć gwiazdek), hotele, hostele, kilka knajpek i sklepów, szpital, muzeum, dwie galerie sztuki i około 4000 skuterów śnieżnych (podobno zimą ściągają 50 mechaników z kontynentu pracujących 24 h na dobę w celu doprowadzenia do stanu używalności pojazdów nagminnie rozbijanych przez turystów).

Główna ulica Longyearbyen

 

Pytanie: kto chciałby tu mieszkać? Na wstępie trzeba zaznaczyć, że mieszkać może każdy pod warunkiem, że wnosi coś dla lokalnej społeczności, czyli generalnie ma pracę: bezrobotni, renciści i emeryci są odsyłani do krajów macierzystych. W zamian pracującym oferowane są wyższe zarobki niż w Norwegii przy niższych podatkach. Dodatkowo dba się o edukację, każdy ma prawo wymagać, by jego dziecko uczyło się w języku ojczystym. Dla trójki małych Chińczyków na koszt podatnika ściągnięto trzech nauczycieli. Co można robić? Jest tu ciągłe zapotrzebowanie na górników, elektryków, specjalistów od telekomunikacji, lekarzy i pewnie duże szanse w obsłudze turystów. Telekomunikacja to niedawny pomysł. Ktoś zauważył, że Spitsbergen jest widziany przez satelity praktycznie 24 h na dobę. Stąd nad lotniskiem usytuowano park anten przyjmujących informacje ze świata i dystrybuujących je dalej do Norwegii poprzez podmorskie kable.

Mój nowoczesny hotel w Longyearbyen

 

Wchodzimy do miasta. Najpierw wizyta w sklepie sportowym, w którym zaopatrujemy się w… ostrą amunicję do wysłużonego Mausera. Jedną z atrakcji Spitsbergenu są niedźwiedzie polarne. Pluszowe są przemiłe, żywe to maszyna stworzona do polowania. Przed przyjazdem na miejsce obejrzałem oficjalną stronę internetową Spitsbergenu. Jest na niej umieszczony 4–stronicowy poradnik jak unikać misiów, a w wypadku braku innej możliwości, jakiego kalibru broni używać. Generalnie zaleca się race i strzelanie w powietrze. Zabicie niedźwiedzia kończy się aresztem do czasu wyjaśnienia sprawy, czy użycie broni było uzasadnione.

Przywożenie broni z kontynentu może być problematyczne, dlatego sklep sportowy oferuje wynajęcie broni: może być karabin, może być i Magnum. Co ciekawe nikt tu nie wspomina jakiegokolwiek przestępstwa z użyciem broni.

Potem biegniemy do spożywczaka po prowiant na 10 dni. Cztery wózki z żarciem to za dużo towaru do samodzielnego transportu więc wzywamy Taxi (tak – istnieje!).

Wejście do nasiennego bunkra w okolicy Longyearbyen

 

W oczekiwaniu obserwacja parkingu, nikt nie zamyka samochodów. Norweska uczciwość – w moim hotelu obsługa kończyła zmianę o 20 i przychodziła rano. Wejścia broniły tylko drzwi otwierane na kod otrzymany z recepcji. Śniadanie serwowano w knajpie obok. Nikt nie pytał, z którego hotelu jestem, który pokój zajmuję itp. Po prostu wszedłem, przywitano mnie i wskazano szwedzki stół…

Wracamy do portu i po załadunku (na szczęście kapitanat miał na wyposażeniu mały wózek) jedziemy na strzelnicę usytuowaną na wzgórzu nad lotniskiem. Po drodze podziwiamy widoki, które w pewnym momencie zaburza betonowa konstrukcja bunkropodobna. Jest to wejście do podziemnego magazynu nasion. Z powodu warunków tu panujących postanowiono zorganizować awaryjną przechowalnię ziemskich roślin na wypadek jakichś kataklizmów. Ta wyspa nie przestaje zadziwiać!

Ostatni raz strzelałem w liceum. Na szczęście pamiętam jak trzyma się karabin, w tarczę też trafiam, więc nie jest tak źle. Oczywiście nie wiem na ile się to zda w wypadku szarży wielkiej, śnieżnej kuli. Mam nadzieję, że nie dojdzie do zajęć praktycznych.

Wracamy na jacht, kapitan wyznacza wachty i wreszcie ruszamy – cel Pyramiden w Billefjorden!

Spitsbergen 2012.08.24

 

Czwarta rano, dobijamy do brzegu. W oddali widać lodowiec ześlizgujący się ze zboczy gór wprost do morza.

Nabrzeże w Pyramiden

 

Wychodzimy na brzeg. W pobliżu porzucona koparka, obok potężne urządzenie do transportu węgla.

Wije się jak potężny wąż, którego ogon kończy się wysoko na zboczu góry – tam jest wejście do nieczynnej kopalni. Idziemy zwiedzać porzucone przez Rosjan miasto. Wrażenie jest piorunujące.

Magazyny, budynki mieszkalne, elektrownia, porzucony autobus – wrażenie jak z klasycznego horroru. Przybywasz do odludnego miasteczka, którego wszystkich mieszkańców porwali Obcy… Dziwią tylko zapalone światła i hałas agregatu. Okazuje się, że znalazło się kilku zapaleńców, którzy starają się ożywić to miejsce prowadząc hotel. Niestety, pomimo jasnego dnia jest wcześnie rano i bar jest jeszcze zamknięty. Chodzimy po placu otoczonym budynkami mieszkalnymi. Ludzi brak, ale bloki mają liczne grono mieszkańców. Praktycznie każdy zewnętrzny parapet zamieszkany jest przez ptaki. Szczyt placu wieńczy co? Tak, oczywiście pomnik Lenina! Tam strzelamy kilka wspólnych zdjęć i powoli kierujemy się w stronę jachtu.

Pyramiden – konstrukcja taśmociągu transportującego węgiel na nabrzeże

 

Nie zwiedzaliśmy budynków wewnątrz, ale oprócz miejsca do spania ośrodek oferował także halę sportową i basen. Za kilka lat w tym ostatnim zostaną rozegrane dość ciekawe zawody. Z braku wody we wspomnianym basenie zawodnicy będą biegać po jego dnie… w kaloszach. To jeden z wielu oryginalnych pomysłów, które rodzą się w głowach kapitanów Sekstant Expedition. Wracamy na jacht, słońce rzuciło światło na przeciwległy brzeg wyróżniając żółto-szare zbocza. Mijamy porzucony autobus. Wzmacnia wrażenie, że jakby przeszedł niewiadomy kataklizm. Jakby wszystko zostało zostawione 5 minut temu. Jest gotowe do działania. Maszyny czekają na operatorów, autobusy na kierowców, domy na mieszkańców, huśtawki na dzieci.

Pyramiden - zabudowania miasta i wejście do kopalni w tle

 

Zerkam na drugą stronę fiordu, gdzie szczyty przypominają miniaturowe Tatry. Niesamowite, brak roślinności, wszystko gołe, ale tak różne w kolorystyce i kształtach. Wchodzimy na pokład i pozwalamy wachcie także pozwiedzać okolicę. Jeszcze nie wspomniałem o naszym obecnym domu. To ponad 18–metrowy krążownik ze stali wybudowany w polskiej stoczni. Jacht wyposażony jest w zamkniętą sterówkę. Skutecznie chroni przed wiatrem i zimnem, choć słyszałem głosy, że odbiera radość żeglowania z wiatrem we włosach. Ze sterówki zejście do obszernej mesy i kambuza.

Pyramiden – widok z pomostu na księżycowy krajobraz

 

Miejsce naszych posiłków, spotkań, dyskusji, odpoczynku, słuchania szant, zagłębiania się w lekturze. Co ciekawe znalazłem tam gazetę żeglarską, w której umieszczono relację z rejsu po Spitsbergenie organizowanego przez wrocławski AZS. Na zdjęciu, wśród załogi moja koleżanka z pracy, Jadzia, której rad słuchałem przed tą wyprawą! I od tego czasu praktycznie co roku wymieniamy się wrażeniami (od czasu naszej pierwszej rozmowy miała okazję żeglować na Azory i wrócić na Grenlandię z „Selmą”, która już wtedy miała za sobą rekord świata w zakresie najbardziej wysuniętej na południe pozycji osiągniętej przez łódź żaglową). Na rufie dwie kajuty, dwie kolejne na śródokręciu (ta przy lewej burcie gościła moją osobę), no i 4–osobowa kajuta dziobowa. Stalowe schronienie dla 11 osób spragnionych „chłodnej” przygody. Wachta wraca i zaczynamy szykować się do wyjścia. Kapitan wyznacza mnie na desantowego. Łajba długa to jest trochę biegania, żeby oddać cumy i szpringi. Kapitan bardzo mnie poganiał, ale ostatecznie był łaskawy i umożliwił mi skuteczny skok na pokład. Ruszamy w drogę i chłoniemy cudowne widoki przesuwające się na tle błękitnego nieba. Do tego wszechobecna cisza. Nigdy w życiu nie widziałem i nie odczuwałem czegoś podobnego…

Hi Ocean One w drodze z Pyramiden do Longyearbyen

 

Zawijamy ponownie do stolicy w celu uzupełnienia wody i paliwa. W porcie kolejny Polski jacht: „Nashachata II”. Kaptan Sodkiewicz wtedy jeszcze nie wiedział, ale teraz ja już wiem, że za kilka lat będzie prowadził ten piękny jacht przez wody Senegalu. Ale teraz w Longyearbyen podczas manewrów słyszę szepty doświadczonej części załogi. Wyczuwa się pewien smutek i napięcie. Później dowiedziałem się, że myśli krążyły wokół poprzedniczki tej łodzi, która została wyrzucona na brzeg podczas sztormu u brzegów Argentyny. Tamten rejs zakończył się tragicznie dla braci Marka i Pawła Radwańskich. Po powrocie do domu czytałem relację i orzeczenie Izby Morskiej. Dla siebie, ku przestrodze, żeby zawsze pamiętać, że morze to przede wszystkim żywioł. Po chwili jednak załoga otrząsa się z bolesnych wspomnień i witamy się z uczestnikami podobnej wyprawy. Krótka wymiana uprzejmości i gnamy jeszcze pod prysznic, bo kolejna okazja dopiero w najbardziej wysuniętym na północ porcie.

Spitsbergen 2012.08.25

 

Hi Ocean One widziany z wyspy Prins Karl Forland

 

Płyniemy zobaczyć morsy. Opływamy spokojnie cypel wyspy Prins Karl Forland wypatrując ich na brzegu.

Wreszcie są! Brązowe kształty leżące na brzegu. Rzucamy kotwicę i za pomocą pontonu szturmujemy brzeg. Jak miło znowu poczuć ziemię pod stopami. Idziemy w stronę morskich potworów. Brzeg usłany jest drewnem.

Spitsbergen nie posiada drzew. To drewno przebyło wiele mil niesione przez sztormy i prądy morskie z kontynentu na północ. Płoszymy ptactwo morskie, no cóż ich spokój zakłóciły jakieś jaskrawe monstra (sztormiaki są wściekle czerwone lub żółte ).

Prins Karl Forland - cielska odpoczywających morsów

 

Wita nas dziwny zapach, nie powiem, że smród, ale morsy pachną dziwnie… Na brzegu leżą razem wielkie cielska. Śpią, mają nas w swoim wielkim morsowym nosie. Generalnie wyglądały jak rzucone na ziemię wielkie worki z ziemniakami. Dopiero dzień później miałem okazję przekonać się z jaką gracją te worki poruszają się w wodzie…

Mikroskopijna sylwetka załoganta Maćka ożywiająca dziki krajobraz wyspy Prins Karl Forland

 

Ruszamy zdobywać kolejne fiordy – Krossfjorden i Lilliehöökfjorden . Na końcu tego drugiego potężny lodowiec, a o jego istnieniu informują nas wielkie „kostki lodu”, które trzeba albo omijać albo odbijać bosakiem. Przeszywa mnie dreszcz, gdy słyszę jak lód ociera się o stalowy kadłub jachtu. Zatrzymujemy się przed czołem lodowca: wielka biało–niebieska ściana spływająca z niewysokich gór wprost do morza. Przedstawicielka władzy lokalnej przestrzegała nas przed zbliżaniem się do lodowca, bezpieczna odległość to około 200 m. Przed rozpoczęciem naszej wyprawy nieroztropni turyści, kobieta i mężczyzna, podpłynęli kajakiem pod lodowiec, który w tym momencie postanowił się „ocielić”: spadające bloki lodu nabierają rozpędu, by nagle wyhamować w wodzie.

Pierwszy raz w życiu z takiego bliska widzę lodowiec i to jeszcze w trakcie jego cielenia. Lodowiec Lilliehöök

 

Ułamek sekundy później z wielkim impetem spadają na nie kolejne kawały. Z rozbitych brył, z prędkością kuli karabinowej, wylatują na boki kawałki lodu. Kobieta trafiona takim pociskiem w głowę zginęła na miejscu, mężczyzna walczy o życie w szpitalu. Opowiadano nam również o małym wycieczkowcu, który stracił wszystkie bulaje na jednej burcie trafiony salwą przypominającą wystrzał plutonu egzekucyjnego. Na szczęście ludzie zdążyli pochować się za burtami statku. Ciągle trzeba pamiętać, że jesteśmy tu „intruzami” i musimy przede wszystkim kierować się rozsądkiem i własnym bezpieczeństwem.

Lilliehöökfjorden pokryty kawałami lodu

 

Po tej smutnej refleksji zaczynamy podziwiać potęgę lodu. Słońce wędruje nisko nad szczytami, stąd jego promienie niesamowicie podświetlają kryształy lodu, które mienią się na powierzchni wody. Stoimy oniemiali i zachwyceni, gdy nagle słychać trzask i huk odbijający się o okalające nas skały. Po chwili kawał lodu odrywa się od czoła lodowca i wzbija fontannę wody. Po paru sekundach znowu ogarnia nas przeogromna cisza, tak jakby przed chwilą nic się nie stało.

Można tu siedzieć i gapić się w krajobraz bez końca, ale w ciszy i pokorze przed siłą przyrody opuszczamy fiord by przed dalszą drogą na północ odwiedzić ostatni port – NY-Ålesund w Kongsfjorden.

Spitsbergen 2013.08.26-27

 

Wpływamy do ostatniego fiordu ze znamionami cywilizacji. Bloki lodu wystające z wody są coraz większe i pobudzają wyobraźnię: mijamy łabędzia, konia … ale przy okazji trzeba być bardzo czujnym, żeby nie „zaryć” dziobem w taką rzeźbę. W oddali widać cel naszej podróży NY-Ålesund 78°56’N 11°56’E.

Napis nad drzwiami i oknem wystarczy za komentarz

 

Niegdyś osada górnicza. Zamknięta po wypadku, który pochłonął życie 21 osób. Teraz najdalej na północ wysunięta osada ludzka zamieszkała przez… naukowców. Glaciolodzy, biolodzy, kartografowie, astronomowie, których radioteleskop z daleka rzuca się w oczy.

NY-Ålesund - teleskop w pobliżu miejscowego lotniska

 

Przybijamy do brzegu i na wstępie otrzymujemy przepustki. Miasteczko to teren prywatny i nawet tutaj porządek musi być. Osada zabudowana w stylu skandynawskim, ale przy dwóch budynkach drzwi wejściowych pilnują dumne, rzeźbione lwy – to „przedstawicielstwa” naukowe Chin i Korei.

NY-Ålesund - budynek na lewo dwa razy w tygodniu przeistacza się w bar

 

W miasteczku pracują: Norwegowie, Niemcy, Chińczycy, Koreańczycy, Hindusi, Francuzi, Anglicy, Japończycy no i oczywiście nie może zabraknąć przedstawiciela z Polski – nasz rodak Wojtek Moskal (historię tej nietuzinkowej postaci Czytelnik znajdzie w książce Ilony Wiśniewskiej „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”, wydawnictwo Czarne) w ciekawy sposób opowiada o panujących tu zwyczajach i prowadzonych badaniach. Po osadzie należy poruszać się po wyznaczonych ścieżkach, niedozwolone jest chodzenie na poznańską „szagę” (na skróty – dla niezorientowanych) aby nie niszczyć dzikiej przyrody – no cóż mchy i porosty mają się tu dobrze. Z rozrywek do wyboru: muzeum, sklep i bar.

Skandynawski styl osady naukowców w NY-Ålesund

 

Jest niedziela więc ostatni przybytek odpada – otwarty tylko w środę i sobotę. Muzeum czynne 24h na dobę, bo nie ma personelu. W środku eksponaty związane z eksploatacją Spitsbergenu oraz wyprawami na Biegun Północny. To stąd wyruszały wyprawy sterowcem Amundsena (”Norge”) i Umberta Nobile („Italia”), samolotem Rycharda Byrda i Floyda Bennetta. Muzeum interaktywne z dotykowym ekranem, podłączonym do Internetu! Pisałem już o przemyśle telekomunikacyjnym na Spitsbergenie, jednakże komórki działają tylko w stolicy. Udaje się wrzucić na ekran małą klawiaturę i mozolnie wystukać mail do Żony z informacją, że jeszcze żyję. Kolejnym razem zaopatrzyłem się w ołówek. Zgadza się – służył do pisania, ale w niekonwencjonalny jak dla tego urządzenia sposób – ułatwiał „wystukanie” odpowiednich liter na ekranie. Muzeum oferuje także czystą, pełnowymiarową ubikację! Gdy w trakcie naszego postoju w porcie któryś z członków załogi wspominał, iż idzie odwiedzić muzeum, to zdawaliśmy sobie sprawę, że raczej nie chodzi o zaspokojenie potrzeb kulturalno-poznawczych.

Hi Ocean One w porcie NY-Ålesund

 

W innym budynku dostępny prysznic, przy wejściu informacja aby nie zakłócać spokoju pracującym tam osobom(?). Okazało się, że pomieszczenie sanitarne jest wydzielone w budynku przeznaczonym na laboratorium naukowe. Wszystko otwarte, czynne, działające, a opłata do uiszczenia w kapitanacie portu. Znowu „norweska” uczciwość. Po kolacji, podczas której gościliśmy wspomnianego już naszego rodaka, idziemy spać. Powoli przywykam do braku nocy, sen trwa nieprzerwanie 6 godzin…

Hi Ocean One gdzieś na północy Spitsbergenu

 

Rano odwiedzamy sklep specjalnie otwarty dla nas! Generalnie jest on czynny podczas wizyt wycieczkowców, które wypuszczają dziesiątki turystów na brzeg. No, ale nas też jest prawie tuzin! Na miejscu ciekawostka, przy wejściu należy pozostawić… buty. Zaczynam rozumieć skandynawskie kryminały, w których podkreślano fakt, że policjanci pozbywali się obuwia podczas odwiedzin domów bohaterów powieści. Oglądamy typowe „północne” souveniry: pluszowe misie i foki, zdjęcia misiów i fok, magnesy na lodówkę w kształcie misia i foki… Generalnie to kupujemy słodycze i kartki, bo sklep to także poczta. Szybko kreślę kilka słów do domu. Biegnę jeszcze do muzeum. O nie, nie! Nie po to, aby zająć przybytek samotności. Spodziewam się, że karta dojdzie do Polski po moim powrocie, tak więc korzystam jeszcze z internetu.

Opuszczamy port i kierujemy się na północ, przed nami już tylko dzicz…

Spitsbergen 2012.08.27-30

 

Góry, góry, góry, lodowce, lodowce, lodowce…

Wpływamy do kolejnego fiordu. Lodu tu więcej i bloki bardziej finezyjne. Unikamy tych większych, mniejsze ranią uszy trąc o kadłub. Promienie słoneczne znowu tańczą na kryształach lodu.

Góry i woda - czego chcieć więcej?

 

Uciekamy z „zatoki” i kierujemy się na pełne morze. W ostatnim okresie lód odsunął się od Spitsbergenu więc płyniemy na północ najdalej jak się da. Mijamy 80-ty równoleżnik, ale wiatr się zmaga i zaczyna nieźle kołysać Nie ma sensu kontynuować tej wyprawy, zawracamy w stronę wyspy.

Zachód, wschód słońca (?) w Bockfjorden

 

Bliżej lądu pogoda znacznie lepsza, nawet pojawia się słońce. Śmiesznie to wygląda jak tarcza zbliża się do horyzontu, dotyka go i zamiast się schować zaczyna nową wędrówkę. Wpływamy do kolejnych fiordów. Najpierw Liefdefjorden, potem Bockfjorden. Tym razem w poszukiwaniu gorących źródeł. Rzucamy kotwicę, bierzemy ponton i przybijamy do brzegu. Na około księżycowy krajobraz. Skały, skały, skały i górujący nad okolicą czarny szczyt przypominający o wulkanicznej przeszłości tego miejsca.

Za 81 równoleżnikiem, już tylko z 900 kilometrów i będzie biegun :)

 

Znajdujemy kałużę, w której woda ma z 20°C… no cóż dobre i to… Kręcimy się jeszcze po okolicy chłonąc niesamowitą ciszę, spokój i widok słońca nad horyzontem. Znowu niesamowita gra świateł. Wracamy na jacht i dostajemy ochrzan od zaniepokojonej reszty załogi. Zdziwieni patrzymy na siebie i pytamy czym zawiniliśmy. Okazało się, że nasza mała wyprawa trwała 2 godziny! Z jachtu nie było nas widać, więc już spekulowano, czy stanowimy część misiowego posiłku. Każdy z nas odczuwał, że wycieczka nie mogła trwać dłużej niż 30 minut… Czas tu biegnie jakoś inaczej. Wypływamy z zatoki i otrzymujemy od kapitana kurs – zero! Po kilku godzinach zaczyna coraz bardziej wiać chłodem. Ploterowi z GPS skończyła się mapa. „Merkator” działa do 80°. Zresztą kto pływa dalej?! Tylko tacy wariaci jak my! Przed nami mgła i coraz więcej kry. Kapitan łączy wachty. „Oko” na dziobie wskazuje wolną przestrzeń w lodzie, pomocnik przy sterówce przekazuje informację do sternika, ostatnia osoba rozgrzewa się w mesie. 10 minut – zmiana, 10 minut – zmiana. 20 minut zimna, 20 minut w osłonie. Bosakiem odsuwamy co większe bryły lodu. W końcu decyzja – stop. Wychodzimy wszyscy na pokład ze specjalnie na tę okazję przygotowaną naszą flagą narodową z odręcznie naniesionym hasłem: „W pogoni za dniem polarnym” i naszymi podpisami. Te autografy to też taki mały plebiscyt – po której stronie flagi się podpiszesz to wchodzisz do drużyny albo Kapitana albo Bosmana.

Słońce w kilwaterze, wracamy na Spitsbergen

 

Kapitan bezpiecznie wprowadza nas do portu i decyduje o trasie przelotu. Bosman między innymi dzieli żarcie, zaspokaja potrzeby kulturalne (pokaźny zasób szant na płytach CD) i przygotowuje herbatki, które stawiają zaspanych na nogi. Dlatego nie powinno Was dziwić, że wstępuję do drużyny Bosmana... Oj tam, od razu lizusostwo… Czas dla reporterów (dopiero po czasie zorientowałem się, że miałem zawilgocony obiektyw i zdjęcia zniekształcał pojawiający się na szkle szron), a potem w skupieniu obchodzimy jacht i patrzymy na lodową pustynię. Wiatr gwiżdże w uszach. Mgła podnosi się i na horyzoncie widać „wschodzące” słońce, które na pożegnanie oświetla nasz kilwater. Byliśmy na 81°34’ równoleżniku, około 900 kilometrów od bieguna. Do dziś mój życiowy rekord…

Spitsbergen 2012.08.30

 

Po kilku godzinach mam wachtę. W oddali widać cel naszej podróży – oczywiście Spitsbergen. Kapitan wchodzi do sterówki ogarnąć wzrokiem ploterowo – własnym gdzie jesteśmy. Wtedy rzucam:

– Kapitanie, to Południe Europy jakieś przyjemniejsze...

Ach, te Południowe klimaty...

 

Uśmiecha się i kieruje nas w okolice wysp przyklejonych do Spitsbergenu od północnego zachodu. Wojtek (dla przypomnienia nasz człowiek z NY-Ålesund) wspomniał, że niedawno na jedną z wysp morze wyrzuciło martwego wieloryba. Misie miały ucztę. Kierujemy się tam z nadzieją, że wreszcie zobaczymy je w wersji live. Jednakże w wyznaczonym miejscu nie rzuca się w oczy stado niedźwiedzi lecz holenderski jacht na kotwicy. Po krótkiej chwili Kapitan rzuca, że bliźniaczy pływa w Polsce.

Ale po kolejnej chwili już nikt nie słucha, bo na brzegu pojawiła się biała plama. Jeeeeeeeest! Wreszcie jest i grzebie na brzegu. Tu trzeba wspomnieć, że niedźwiadki szybko uporały się z wielorybem i trafiła nam się jakaś oferma co nawet na deser nie zdążyła. Ale dobre i to. Panowie szykują aparaty, których obiektywy pewnie pokazują nos tego potwora. Musicie uwierzyć mi na słowo, że go widziałem.

Gdzieś tu na zdjęciu jest uwieczniony miś polarny

 

Chociaż dla wytrwałych i z sokolim okiem zamieszczam obok zdjęcie zrobione aparacikiem (żeby było jasne – lustrzanka, żaden „idioten”, ale obiektyw to uboga wersja tych posiadanych przez kolegów), na którym jest rzeczony niedźwiedź. Tu pewna uwaga zoologiczno-kamuflażowa.

Nie wspominałem wcześniej, ale w czasie wyprawy widzieliśmy pojedyncze sztuki reniferów, lisów, stado morsów i dojdziemy do tego później, także foki. Spitsbergen to same skały o szarawych odcieniach. Futra zwierząt w niesamowity sposób zlewały się z otoczeniem. Trzeba naprawdę wyostrzyć wzrok żeby je zobaczyć. Szczęśliwi zawracamy i kierujemy się na kolejną wyspę, na której eksplorację otrzymaliśmy zgodę od Gubernatora. Początkowo była tam osada wielorybnicza, ale miejsce generalnie słynie z pozostałości po bazie założonej przez Salomona Augusta Andrée, który chciał dotrzeć na biegun balonem wypełnionym wodorem (zainteresowanych odsyłam do książki arktycznego i antarktycznego podróżnika i biologa Mikołaja Golachowskiego „Czochrałem antarktycznego słonia”, wydanej w 2016 roku przez Marginesy, strony 171-173).

Spitsbergen 2012.08.30-31

 

Virgohamna to spokojna zatoka wyspy Dansk (Danskøya). Kotwica, ponton i jazda. Idziemy brzegiem. W oddali, z wody, wystają dziwne kamienie, po chwili stwierdzamy, że się ruszają… Foki!

Podchodzimy ostrożnie bliżej. Nie robimy na nich żadnego wrażenia. Leżą spokojnie i od czasu do czasu wskakują do wody, żeby wykonać rundę honorową i skok na skałę. Znowu siedzimy zauroczeni, ale osada przecież czeka!

Po drodze spotykamy lisa, a potem renifera. Co za dzień! Pomiędzy górami dolinka, a w niej szkielety łodzi, cegły, ceramika…

Zadziwiająco ufne foki w Virgohamna

 

Wspomniałem o wyprawach balonowych, ale już w XVII wieku Holendrzy i Duńczycy łowili tu wieloryby. Te ogromne ssaki były „obrabiane” tutaj i w pobliskim Smeerenburgu na wyspie Amsterdam (Amsterdamøya). W muzeum w Longyearbyen jest makieta takiej osady. Jedna, wielka przetwórnia. Niestety, jej działanie poprzedzała wielka rzeź… W ciszy przechodzimy pomiędzy artefaktami. Powaga jak na cmentarzu. To miejsce to grób ludzi i zwierząt. Powoli wracamy na jacht. Foki przerywają refleksyjny nastrój. Wszyscy, ożywieni, komentujemy ich zachowanie. Ale trzeba płynąć dalej.

Lodowiec Gully w Magdalenefjorden

 

Pomagam zepchnąć ponton i zostaję na brzegu. Pasażerowie patrzą na mnie dziwnie, a Kapitan z wyrzutem pyta czemu nie wsiadłem. Ze spokojem odpowiadam, że popłynę w kolejnej rundzie.– Ale wtedy będzie nas za dużo!

Szlag by to… źle policzyłem… Koledzy złapali wiosła i dobiją do brzegu po gapę… Ups…

Kostki do drinków w Magdalenefjorden

 

Odpływamy na południe i kierujemy się do Magdalenefjorden. Rzucamy kotwicę w zatoce osłoniętej piaszczystym cyplem. Z wody wyrastają ostre szczyty ze spływającym lodowcem. Jest cicho, pięknie, dziko i nagle… wpływa „pasażer”! Zrzuca motorówki na wodę, które potem prowadzą regularne kursy pomiędzy cyplem a statkiem. Najpierw wypadają ludzie z karabinami. Sprawdzają sprzęt, organizują się w grupy i idą na rekonesans – lustrują, czy nie ma misiów. Rzucamy ponton i też dobijamy do brzegu. Tymczasem motorówki dowożą turystów.

Wszyscy ubrani w takie same, niebieskie kurtki! Dołączamy do „lemingów” (proszę odrzucić wszelkie skojarzenia polityczne z naszego lokalnego podwórka) i idziemy na regularną wycieczkę. Jeden z ich przewodników zagaduje nas po polsku. No tak, już wspominałem, nasi są wszędzie!

Nasz rodak jest oficerem (Mikołaj Golachowski, po krótkim opisie sylwetki wskazał, że mogliśmy spotkać Tomka Zadóżnego). Tłumaczy, że większość turystów to niemieccy emeryci. Od razu to widać, bo karnie, jeden za drugim, idą do przodu. A my ze słowiańską fantazją trochę w lewo, trochę w prawo… Nasz rodak wskazuje ogrodzone „kurhany”.

Jesteśmy bliżej lodowca Gully

 

I rzeczywiście to wielkie grobowce wielorybników! Radzi nam, żeby nie wchodzić na ten teren. Nie chodzi o duchy. W pewnej odległości od wydzielonej przestrzeni stoi mała szopa. W niej podobno jest kamera, która rejestruje wtargnięcia na „zamknięty teren”.

W Longyearbyen na winowajców czeka słony mandat. Gubernator wypisuje go niesubordynowanym zanim zdążą pomyśleć o wizycie w stolicy… Nie będziemy testować czy to „wkręt”, czy prawda.

Wychodzimy zza cypla. Przed nami przepiękne fale oświetlone przez słońce chwilowo zerkające zza chmur. Idziemy dalej.

Na brzegu spotykamy finezyjne bloki lodu, a w oddali widać już przepiękny lodowiec. Trudno ocenić jego wysokość. Lód to szalik otaczający szyję ostrego szczytu. Podchodzimy bliżej, a nasze „lemingi” ruszają wyżej! Z ich przewodnikami przechodzimy nad lodowiec.

Chwilo trwaj! Dalej stoimy urzeczeni lodowcem Gully

 

Widok zapiera dech w piersiach! Stoimy jak urzeczeni nad wielkim jęzorem lodu wijącym się pomiędzy szczytami i nurkującym w wodach zatoki. Aż nie chce się wracać. Powoli, powoli przesuwamy się w stronę jachtu chłonąc jeszcze otaczające nas widoki.

Nowo poznany kolega przekazuje nam prognozę pogody. Kiepsko. Kapitan każe podnosić kotwicę i ruszamy. Idę spać, bo czeka mnie wachta. Czuję, że nami rzuca, ale twardo śpię dalej. Potem budzę się i trochę zdziwiony stwierdzam, że jacht jest bardzo stabilny.

Wchodzę do sterówki… i doznaję deja vu. Przede mną spokojna zatoka Magdalenefjorden… za mocno wiało i Kapitan kazał zawrócić…

Spitsbergen 2012.09.01-02

 

Cała wachta to pilnowanie kotwicy. Zwariować można z nudów. Na cyplu pojawia się lis. Przez chwilę zajmujemy się obserwacją. Ale pobuszował, pobuszował i poszedł. Siedzimy w sterówce. Herbata za herbatą, zejście do kambuza to też jakaś czynność umilająca „nicnierobienie”. Nawet nie chce się gadać Siedzimy w milczeniu. No i tak przeszły 4 godziny. To się napływaliśmy…

... i znowu Magdalenefjorden

 

Pogoda lekko się poprawia i płyniemy do NY-Ålesund. Trochę buja i nie bardzo mogę spać. Przepływaliśmy tędy kilka dni wcześniej, ale przy pochmurnej i zamglonej pogodzie wszystko wydaje się inne i bardziej groźne. W końcu na horyzoncie widać znany nam radioteleskop. Cumujemy w porcie i „biegniemy” do baru. Dzisiaj sobota!

Śmiejemy się, że czeka nas impreza z dziadkami i to jeszcze specyficznymi – naukowcami… Przed wejściem stos butów. No tak, miejscowy zwyczaj. Zrzucamy kalosze i do środka. W pomieszczeniu bardzo mroczno. Śmiejemy się, że naukowcy robią nastrój (okna szczelnie zasłonięte). Ku naszemu zdziwieniu spod sufitu tryskają dyskotekowe światła, a w uszy wpada skoczna muzyka. Dalsze zdziwienie przy barze, średnia wieku naszych dziadkowych naukowców z wyobrażeń to na oko… 30 lat! Wpadliśmy tutaj wprost z jachtu, więc w naszych żeglarskich spodniach wyróżniamy się w tłumie. Dodatkowo kilka dni bez mycia… Pewnikiem zrobimy dobre wrażenie.

Ponownie w NY-Ålesund

 

 

Spotykamy Wojtka, który namawia nas na miejscowy przysmak – kawę z prądem. Zamawiamy tuzin kawek (zdziwiony wzrok barmana zawierał pytanie czy naprawdę dobrze opanowaliśmy angielskie liczebniki) i siadamy z nim, by podzielić się naszymi wrażeniami z podróży. Część załogi wpada w tany. Mój towarzysz z wacht strzela zdjęcie i dostaje reprymendę od Wojtka. Robienie zdjęć zakazane!

– Zrozumcie, ci ludzie są 6 miesięcy poza domem, a w internet można wrzucić wszystko… a jak rodzina zobaczy…

Uśmiechamy się pobłażliwie, a rodak ciągnie dalej :

– Widzieliście te buty przed barem i domami? Nie mamy tu telewizji, gazet…

Te buty to cała rozrywka, są jak kronika towarzyska – rano krążą opowieści czyje buty stały przed czyimi drzwiami!

Nie ma tu stałej obsługi – bar we władaniu wybranych naukowców. Jeżeli dobrze zrozumiałem, to obsługuje nas kartograf z Niemiec. Chłopaki kręcą się koło biolożki, ale odpuszczają po jej pytaniu, czy wróciliśmy z połowu ryb. Z „żalu” poszli pić. Mam wachtę przy cumach. Najpierw kotwica, teraz to. Dobrze, że kambuza nie zaczynam od rana. Wychodzę i sprawdzam czy z jachtem wszystko OK., biorę torbę i biegnę pod prysznic.

NY-Ålesund i Kongsfjorden w tle

 

Jak niewiele człowiekowi do szczęścia potrzeba! W drodze powrotnej jeszcze skok do muzeum celem nadania przekazu do domu. Wracam do baru. A niech to! Myślałem, że mój pobyt poza tym przybytkiem był chwilowy, a tymczasem niewiele trzeba, żeby zorientować się, że moi towarzysze wyprzedzają mnie o kilka kolejek i ja już jestem z innej bajki… Proponuję kolejnej wachcie, że ją zastąpię… Z radości mało mnie nie zadusili w niedźwiedzim uścisku. Północ to nie Francja. Pływy nie są takie duże, sprawdzam wszystko i daję nura do koi.

O czwartej kontrolna pobudka.

Wychodzę na zewnątrz i… wpadam wprost na moje koleżanki i kolegów wracających z imprezy. Wszyscy w szampańskich nastrojach. Poprawiam linki na knagach. Sprawdzam odbijacze. Wracam i w wejściu do mesy wpadam na Kapitana. Dzierży w dłoni dużą flaszkę z whisky. Patrzy na mnie szelmowsko i rzuca: –...no chyba nie idziesz spać?

Spitsbergen 2012.09.02

 

Wstaję przed 9:00. Kawa, książka, pełen relaks! Moi towarzysze śpią dobrze znieczuleni. Po godzinie w mesie pojawia się pierwszy duch – połowa wachty kambuzowej. Kurna, dzień wcześniej cieszyłem się, że to nie moja kolej, ale nie będę siedział i patrzył z założonymi rękami. Tu mała dygresja. Już Wam opowiadałem o 4 koszach żarcia wywiezionych ze spitsbergenowego supermarketu.

Widok z rufy Hi Ocean One na Billefjorden podczas podróży z Pyramiden

 

To ciekawe jak z dnia na dzień zawężał się asortyment podawanych potraw. Na początku mięso, ziemniaczki i do tego dwa rodzaje sałatek. Po chwili nie było już warzyw. Skok na makaron, z makaronu na ryż. Po drodze jeszcze było urozmaicenie – złowione dorsze. Chłopaki zaopatrzyły się chyba w 300m żyłki z haczykami i przy pomocy echosondy lustrowali duże skoki dna.

Opłaciło się – świeży, dobrze usmażony dorsz plus zupa rybna to była cudowna odmiana. Za nic mieliśmy savoir-vivre – każdy wylizał talerz do ostatniej kropli. Podstawą kuchni był… czosnek uwielbiany przez Bosmana. Mój ostatni kambuz to przygotowanie udek. Stwierdziłem, że najlepiej zamarynować i do piekarnika. Do dzisiaj słyszę zachwyt Bosmana, gdy zobaczył masę przygotowanych ząbków:

– Cosnecek, cosnecek, dobry Janusek, dobry…

Hi Ocean One w Virgohamna - na pierwszym planie nasz pojazd do komunikacji z lądem

 

Oczywiście sam „cosnecek” nie wystarczał. Pomocne było pudełko z przyprawami: majeranek, tymianek, papryka, pieprz… i wielki słoik z zielem angielskim! Cały czas zastanawialiśmy się kto wpadł na pomysł, żeby to zakupić. Nie gotuję mało i w całej karierze może zużyłem jedno opakowanie tej przyprawy. Słoik to można wrzucić na „Chopina”, ale tu?! Jacht ma w planach dopłynięcie ze Spitsbergenu na Wyspy Dziewicze.

Za 6 miesięcy wachty kambuzowe będą nadal mogły skorzystać z zawartości tego słoja.

Pojawia się reszta załogi, która dzisiaj mogłaby stanowić obsadę Latającego Holendra. Po śniadaniu standardowa krzątanina, mycie naczyń, wyprawa pod prysznic. Ja stwierdzam, że to ostatnia okazja, żeby przekimać się na koi położonej horyzontalnie.

Drzemka i wyskok do mesy, gdzie wszyscy patrzą na mnie z podziwem… O co chodzi?

– Ty to trzymasz klasę do samego końca!

– ?????????????????????

– Obejrzeliśmy film z naszej nocnej imprezy… uch….

Uśmiecham się i siadam dumny do stołu – nie muszą wiedzieć, że klasę zachowywałem będąc trzeźwym jak świnia!

Spitsbergen 2012.09.02-03

 

Przed nami już ostatni etap. 100 mil z NY-Ålesund do Longyearbyen z postojem w Barentsburgu. Niestety pada. Nasza zabudowana sterówka staje się przekleństwem. Szyby strasznie parują i niewiele widać. Jeden z nas stoi na zewnątrz, drugi steruje. Zdaję sobie sprawę, że to ostatni raz, gdy trzymam ster podczas tej wyprawy… Przyjechałem tu po spędzeniu 3 dni na Bałtyku. Ot całe moje żeglarskie doświadczenie.

HI Ocean One - pomyślicie, że to obrazek z Północy Europy?

 

Tam ster trzymałem tylko raz… Przed wyprawą przestudiowałem podręcznik żeglarski, meteorologię i trochę nawigację. Uczyłem się też węzłów. Ale oczywiście w praktyce cała teoria poszła w las.

I jeszcze raz „upalne” lato na Spitsbergenie

 

Dobrze, że pamiętałem jak cumy osadzić na knagach. Przy odbijaczach musiałem trochę pokombinować… Z zazdrością patrzyłem na doświadczone koleżanki i kolegów, którzy przy wejściu do portu poruszali się po pokładzie jak w transie i nie trzeba było wielu komend, żeby wszystko szło sprawnie. Po kilku dniach zorientowałem się w jaki sposób stawiamy genuę, jak foka, przyszedł czas na grota. Choć za Chiny Ludowe nadal nie wiem jak to zrobić samodzielnie… co luzować, co blokować… no cóż stoi „oferma” i przeszkadza… Pierwszy raz, gdy dostałem ster do ręki, oczywiście wykonywałem pięknego węża po każdym wejściu na falę. Bosman wszedł do sterówki i tylko syknął:

– Nie kręć tak, on i tak wróci na kurs…

Z każdym dniem było już lepiej, no i pływanie przy fiordach miało dużą zaletę: wybierało się punkt na horyzoncie i jazda! Na pełnym morzu zamiast punktu na horyzoncie… był punkt na kompasie. To dopiero była niezła jazda! Jak przez pomyłkę odpadłem od wiatru i fok zaczął nerwowo trzepotać, co sprowadziło natychmiast Kapitana do sterówki to już więcej pomyłek nie wykonałem… Nie, nie krzyczał, nie złorzeczył, sprawdzał tylko co się dzieje, ale było mi po prostu wstyd, że się tu fatygował.

A tu widok z mesy naszego Hi Ocean One

 

Ostatnio miałem okazję go spotkać i powiedział, że widać dużą różnicę pomiędzy przybrzeżnymi turystami, a żeglarzami co „orali” morze nie widząc lądu. Przed moim lotem wiele osób było zdziwionych, że jadę sam. Jak to? Dwa tygodnie na morzu, w zamkniętym pomieszczeniu bez znajomych? Skąd wiesz na kogo trafisz? Trafiłem na wspaniałych ludzi!

Na lądzie mamy różne zajęcia, różne zainteresowania, różne doświadczenia życiowe. Ale tu byliśmy zdani na siebie. Podziwiałem kiedyś grupę himalaistów, która organizowała wyjazd integracyjny dla mojego pionu z pracy. Wszyscy odczuwaliśmy pewien dystans tych ludzi przy jednoczesnej trosce o nas. Wiedzieliśmy, że podczas balansowania na linach pomiędzy drzewami możemy w pełni im zaufać. Widać też było wielką więź pomiędzy nimi. Możemy być różni, ale w górach musimy liczyć na siebie, ja pomagam tobie, ty pomagasz mi i w ogóle nie podlega to dyskusji. Podobnie jest na morzu. Czy w ramach naszej załogi, czy w porcie gdy dobijaliśmy do innego jachtu zaraz wyciągały się pomocne dłonie.

Maciej jeszcze raz wkomponował się w moje zdjęcie...

 

Nudy nie było, bo przez te dwa tygodnie usłyszałem wiele opowieści i to nie tylko żeglarskich. Każdy z nas niósł jakieś życiowe doświadczenia, którymi dzielił się z innymi. Oczywiście nieocenione było też poczucie humoru. Nie raz ze śmiechu łzy ciekły nam z oczu. Opowieści i kawały nie były powielane. Na początku rejsu ustaliliśmy, że w przypadku powtórzenia kawału lub historyjki delikwent za karę robi przez dwie godziny za Kate Winslet na dziobie jachtu. Na Karaibach to może być przyjemne, ale przy temperaturach bliskich zeru sterczenie z rozciągniętymi ramionami mogło być dokuczliwe. Nikt nie zaryzykował… Oczywiście nie mogło się też obyć bez drobnych uszczypliwości:

– Lepsza torpeda w burtę niż baba na pokładzie – warknął Bosman, gdy jedna z pań zalazła mu za skórę.

– Co dwie du..y to nie jedna! Skwitowano, gdy w dwie osoby odpychaliśmy nogami jacht od nabrzeża w celu poprawienia odbijaczy. Akurat zadki wypadły nam na bulajach mesy…

Dało też się odczuć, że z każdym dniem Kapitan i Bosman obdarzają mnie większym zaufaniem. „Trzymaj kurs!”, „zwolnij!”, „przyśpiesz!”, „10 stopni w prawo!” szło automatycznie z przekonaniem, że zostanie wykonane jak należy. Tu trochę uprzedzę wypadki, ale gdy odbiliśmy od koi w Barentsburgu, Kapitan rzucił:

– Tam jest wyjście, wyprowadź nas stąd!

Było, ciemno, padało, zaparowane szyby, a on miał przekonanie, że spokojnie, dam radę! Mała satysfakcja, ale też wiem, że jeszcze wiele mil przede mną, żeby czuć się tak swobodnie, jak moi doświadczeni koledzy.

Po tym długim wywodzie wróćmy do Barentsburga. Dopływamy tam w nocy. Tak, tak! Przesunęliśmy się na południe i tu już dopada nas noc. Teraz dzień po dniu noc będzie zyskiwać kolejne 20 minut, by w listopadzie całkowicie opanować wyspę.

Prins Karl Forland – Maciej poza kadrem...

 

Ciemno i mokro, aparat zostawiam na jachcie. Musicie uwierzyć mi na słowo. Z portu do miasteczka prowadzą schody. Pierwsze budynki wyglądają jak relikt komunizmu. Normalnie powrót do przeszłości, lata 70–te. Obskurne budynki i hale, w oknach zasłonki z wielkimi motywami kwiatowymi. Wszystko wieńczy pomnik Lenina. Ale już obok mamy małą cerkiew. Idziemy dalej głównym traktem. Nagle wyrastają przed nami odremontowane budynki z kolorowymi malowidłami! Jedne przedstawiają najważniejsze rosyjskie cerkwie, inne prezentują zwierzęta występujące na tych szerokościach geograficznych: niedźwiedzie, foki, morsy i wieeelkiego wieloryba!

Obok zarys nowych budowli w stylu skandynawskim, a wszystko spina nowy hotel… Coś nie mamy szczęścia do rosyjskich osad – tu bar też już zamknięty. Wracamy do portu odwiedzając jeszcze miejsce, gdzie pozostawiono dość specyficzny pojazd. Nie wiadomo czy to rekwizyt z „Gwiezdnych wojen”, czy skrzyżowanie Syreny z samolotem. Dziwny pojazd okazuje się poduszkowcem z regularną kabiną, ale jego najlepsze dni już dawno minęły. Ładujemy się na jacht i bierzemy kurs na stolicę…

Spitsbergen 2012.09.03-06

 

Budzę się w porcie. Nawet nie poczułem jak dobijamy. To już koniec pływania. Po śniadaniu bierzemy się za sprzątanie. Część z nas pozostaje tu aż do 6 września. Ja mam hotel więc przenoszę tam manele. Tu największy luksus – pokój z łazienką! Długo delektuję się ciepłą wodą… Po południu umawiamy się na steki w restauracji, a potem skok do baru. Szok! W tym zapomnianym miejscu na krańcu świata piętrzy się przede mną stos różnych butelek.

Budynek mieszczący m.in. muzeum w Longyearbyen

 

W