Wyklęta. Poezja i miłość Mariny Cwietajewej - Anna Piwkowska - ebook

Wyklęta. Poezja i miłość Mariny Cwietajewej ebook

Anna Piwkowska

3,8

Opis

Marina Cwietajewa to poetka wyklęta, zbuntowana, przekraczająca normy społeczne i poszukująca nowych dróg w poezji XX wieku. Przyjaciółka wielkich poetów swoich czasów, Borysa Pasternaka i Rainera Marii Rilkego. O swoich niespełnionych miłościach pisała w wierszach i listach. Mogłaby być rosyjską Wirginią Woolf, gdyby nie Historia. Ta rzuciła ją najpierw na emigrację, potem pozwoliła powrócić do stalinowskiej Rosji w czasach Wielkiego Terroru, aż w końcu kazała założyć pętlę na szyję w zapomnianym przez Boga i ludzi tatarskim miasteczku – Jełabudze. Nad losem Cwietajewej zamyśla się poetka Anna Piwkowska, autorka niedawno wydanego eseju biograficznego o innej legendarnej poetce Rosji, Annie Achmatowej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 354

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
0
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt ‌graficzny: ‌Janusz Barecki

Opieka edytorska: ‌Agnieszka Dziewulska

Korekta: Dobrosława Pańkowska

Opracowanie ‌indeksu osób: Tadeusz Nowakowski

Autorzy ‌i źródła zdjęć ‌(odwołania ‌do numerów stron ‌dotyczą ‌wydania ‌papierowego ‌książki):

Forum (s. ‌25, ‌38, 46, ‌71, 98, 127, 140, ‌141, 200, ‌230, 247, 264); ‌

ITAR-TASS/Forum (s. 28, 81, ‌166, 205);

Fine Art ‌Images/Heritage Images/TopFoto/Forum (s. ‌186, 213);

Michaił Miedwiediew/TASS/Forum ‌(s. 257).

Na okładce wykorzystano ‌portret ‌Mariny Cwietajewej autorstwa ‌Magdy ‌Ochman z 1913 roku.

Copyright ‌© ‌by Anna Piwkowska

Copyright © ‌by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2017

ISBN ‌978-83-244-0482-7

Wydawnictwo ISKRY

Al. Wyzwolenia 18, 00-570 ‌Warszawa

tel. (22) 827-94-15

[email protected]

www.iskry.com.pl

Autorka ‌książki jest ‌stypendystką MKiDN

Konwersja ‌publikacji do wersji ‌elektronicznej

SPIS RZECZY

Poeta jest ‌przechodniem tajemnicy

Sojusz samotności

Przyszłam ‌na świat zaledwie ja

Panienki ‌emancypantki

Alonuszka i ‌Iwanuszka

Przejrzyste oczy Mariny

Krymska odyseja

Moja ‌rzecz – ‌zdrada

Srebrny gołąb

Jestem równocześnie ‌kołem ‌ratunkowym i kamieniem ‌u szyi

Paryskie ‌Zaduszki

Marina, dziękuję ‌Ci za świat

Tu jestem ‌bezużyteczna – tam nie ‌do zaakceptowania

Po opuszczonej ‌Moskwie ‌ja pojadę/a wy ‌pójdziecie ‌wszyscy za ‌mną śladem

Moskwa! Jakiż ogromny ‌/ to zajazd nad ‌zajazdy! ‌

Cętki ‌lamparta

Odzyskana walizka

Jędza – Utopica

Od ‌roku przymierzam ‌śmierć

Muszę odejść, ‌żeby nie przeszkadzać ‌Murowi

Kalendarium życia i ‌twórczości Mariny ‌Cwietajewej

Podziękowania

Bibliografia

Motta do rozdziałów

Źródła cytatów ‌prozą ze wspomnień, ‌z ‌esejów, dzienników i listów

Indeks ‌osób

W istocie ‌nie ma poetów, ‌a jest ‌poeta, ten sam ‌od początku do końca świata, ‌siła przyjmująca barwy dawnych ‌czasów, plemion, krajów, ‌narzeczy, ludzi, ‌przepływająca przez tych, ‌którzy ją, tę ‌siłę, niosą niby rzeka, ‌w tych czy innych brzegach, pod tymi czy innymi niebiosami, po tym czy innym dnie.

Marina Cwietajewa

POETA JEST PRZECHODNIEM TAJEMNICY

Nie oderwiesz się. Jestem twym więźniem.

Tyś – konwojent. Przeznaczenie to samo.

I te same w pustce bezbrzeżnej

Dokumenty podróżne nam dano.

Marina Cwietajewa, DO ACHMATOWEJ

Poeta jest człowiekiem z samej swojej natury religijnym. Tak twierdził Josif Brodski, ale jego myśl nie była myślą nową, choć, jak to u Brodskiego, wyjawioną czy wyznaną jak święta tajemnica. Nad świętością sztuki, jej tajemnicą, zastanawiała się także swego czasu Marina Cwietajewa. Zastanawiała się – to mało powiedziane. Żyła tą tajemnicą od wczesnego dzieciństwa aż do samobójczej śmierci. Trudno powiedzieć, czy była osobą wierzącą. Jeżeli religijną, to raczej według definicji Brodskiego, choć były lata, kiedy twierdziła, że jest ateistką. Szczególnie w młodości.

Według jej mniemania ateista nie może uważać sztuki za świętość, dlatego i ona miewała z tą świętością problemy. Dla człowieka niewierzącego sztuka może być albo pożyteczna, albo piękna. Czym jest piękno? John Keats też dał nieco wykrętną odpowiedź: „Piękno jest prawdą, a prawda pięknem. To wszystko, co znacie na Ziemi, i wszystko, co potrzebujecie wiedzieć”. Można przyjąć, że prawda będąca absolutem jest zawsze piękna, a absolut jest świętością. Tak czy owak, nie ma więc żartów ze sztuką.

Marina Cwietajewa w swoim eseju Sztuka w świetle sumienia zaznaczyła, iż jej słowa zwrócone są wyłącznie do tych, dla których istnieją takie kategorie, jak Bóg, grzech, świętość. Sama Cwietajewa jednak nie uważała sztuki za świętą, poety zaś nigdy nie oceniała w kategoriach moralności. Sztuka jawiła jej się jako zjawisko podobne do natury, a więc niewinne w sensie moralnym. Sztuka, podobnie jak człowiek – bóg, jest także zrodzona, nie stworzona. Poemat niczym nie różni się od drzewa, a artysta jest ziemią rodzącą i wszechtworzącą. Co prawda sztuka, podobnie jak natura, nie jest ani święta, ani grzeszna, lecz jednak poematowi stawiamy wymagania, jakich nie stawiamy drzewom, kwiatom, ptakom.

Dlaczego? Dlatego że ziemia nie jest odpowiedzialna za to, iż rodzi krzywe drzewa, ohydne pająki i straszliwe rekiny ludojady. Człowiek zaś musi przyjąć odpowiedzialność za to, co tworzy, i jeżeli stworzy nieudany poemat, powinien go zniszczyć. Podobnie jak natura eliminuje chore i słabe zwierzęta. Natura ma tylko wolę płodzenia, a człowiek powinien mieć wolę płodzenia jedynie dobra, gdyż je zna. Według Cwietajewej dzieło sztuki jest także dziełem natury, ale musi być prześwietlone przez światło rozumu i sumienia. „Ziemia w raju nie jadła jabłka, jadł je Adam. Nie jadła – a więc nie wie, jadł – a więc wie”. Cwietajewa utożsamia potocznie pojęte dobro z korzyścią. Nie każde dzieło sztuki jest czymś dobrym, bo nie każde przynosi korzyść, tak jak nie każdy strumień przynosi korzyść. Może taki, w którym kobiety piorą bieliznę, a spragniony gasi swoje pragnienie. Strumień, który przybiera i zalewa uprawy, przynosi szkodę, choć dalej jest tylko tym samym strumieniem. W tym sensie i dzieło sztuki może przynosić zarówno korzyść, jak i szkodę – to drugie, według Cwietajewej, znacznie częściej.

Cwietajewa przestrzega, aby zawsze, gdy przyjdzie nam na myśl uznać sztukę za świętość, pamiętać o wyznaniu Puszkina:

Wszystko, co niesie nam zagładę,

Śmiertelne serce przyjąć rade

Za niezgłębioną rozkosz...

Tłum. Seweryn Pollak

Ale jest jedna cecha, którą Marina Cwietajewa przyznaje prawdziwej sztuce: nieśmiertelność. Zaraz jednak dodaje, że nie chodzi o nieśmiertelność w Bogu, tylko o nieśmiertelność żywiołów. Poetka odsłania w swoim eseju także sposób, w jaki według niej powstaje dzieło geniusza. Dzieła nie da się przemyśleć, przemawia ono przez poetę w postaci najwyższego stopnia natchnienia. Przemyśleć dzieło można tylko wstecz, iść do tyłu po własnych śladach aż do początku, do pierwszego impulsu. „Poeta jest przeciwieństwem szachisty. Nie widzi nie tylko szachownicy, ale nawet własnej ręki, która może nawet nie istnieje”. Geniusz to natchnienie żywiołów obojętnie na kogo spływające. Cwietajewa nie precyzuje, czym jest natchnienie ani od kogo pochodzi. Natchnienie to żywioł. Czy wiadomo, skąd przychodzą żywioły? Według poetki geniusz jest również w jakimś sensie żywiołem. To najwyższy stopień skupienia i odczuwania cierpienia. Nie ma geniusza bez woli i natchnienia. Natchnienie według Cwietajewej to odpowiedzi, których udziela nam sztuka. Odpowiedzi, nie pytania. Zadaniem poety, jego talentu, jest zdążyć postawić właściwe pytania. Każdej odpowiedzi, którą rzuca sztuka, przeciwstawić swoje pytanie. Prawo artysty bywa przeciwstawne prawu moralnemu. Czy – rozważa Cwietajewa – Goethe jest odpowiedzialny za to, że stworzył Wertera, a wraz z nim modę na samobójstwa z miłości? Jeden przeczytawszy Wertera postąpi jak Werter, inny jak Goethe – postanowi żyć. Samobójczy demon pokolenia powstał w wyobraźni Goethego, ale nie ponosi on za to odpowiedzialności. Artysta ponosi winę jedynie wtedy, gdy wyrzeknie się swego dzieła. Marina Cwietajewa pisze, że twórczość artystyczna to coś w rodzaju atrofii sumienia, mankament moralny, bez którego sztuka nie istnieje. Sztuka, aby być moralna, musiałaby nie istnieć. Ale istniała, istnieje i będzie istnieć.

Jaki jest zatem cel sztuki? Jedynym celem dzieła sztuki jest tworzyć je i ukończyć. Niekoniecznie w całości. Ważny jest, jak w górach, każdy kolejny krok. Wiersz czy poemat składa się z cząstek, z molekuł, z których każda jest całością. Często po ukończeniu dzieła artysta jest zdumiony efektem: być może nigdy nie zamyśliłby świadomie tak ogromnego celu. „Dwunastu Błoka – pisze Cwietajewa – powstało w upojeniu. Demon określonej godziny Rewolucji (...) wcielił się w Błoka i zmusił go do pisania. A naiwna moralistka Zinaida Gippius długo potem kombinowała, czy podać, czy nie podać Błokowi ręki, a Błok cierpliwie czekał”. Nie ona jedna. Anna Achmatowa 11 maja 1920 roku odmówiła udziału w wieczorze literackim, na którym Błok miał recytować swój słynny, dwuznaczny poemat, gdzie Chrystus prowadzi dwunastu czerwonogwardzistów niczym dwunastu apostołów przez ogarnięty chaosem kraj. Sztuka w świetle sumienia? Dla Mariny Cwietajewej sztuka nie ma sumienia, a w każdym razie nie w ludzkim sensie. Ale czy w ogóle można mówić o sumieniu w oderwaniu od człowieka? Co więcej, konkretnego człowieka? No cóż, Marina Cwietajewa uważa sztukę za żywioł, który nie ma sumienia. Wszak „w średniowieczu (...) całe wsie, nawiedzone przez demona, ni stąd, ni zowąd zaczynały mówić po łacinie”. Cwietajewa wspomina, jak mikołaj Gogol po napisaniu drugiej części Martwych dusz palił rękopis w kominku domu Szeremietiewa. I konstatuje: „Te pół godziny przy kominku więcej uczyniło dla jego dobra, a przeciw sztuce, niż wszystkie długoletnie pouczenia Tołstoja”. Gogol, jak chce Cwietajewa, z miłości do naszych żywych dusz spalił swoje – martwe. Jak by powiedział Rozanow, wybrał słońce Ewangelii zamiast znacznie mniej jasnego światła gwiazd literatury. Gdy świeci słońce, nie widzimy gwiazd na niebie. Gwiazdy widzimy tylko ciemną nocą. I tę lekcję Gogol przyjął i wcielił w życie, co zrobiło na Cwietajewej pewne wrażenie.

Istnieje jednak sztuka będąca czymś więcej niż sztuką. Sztuka nawiedzona, która wychodzi spod pióra maluczkich, a nie wielkich tego świata. Często nawet nie spod pióra, czasami to piosenka rzucona na wiatr, jak ten zapamiętany czterowiersz chłopca, który umarł w wieku czterech lat:

Tam oto żyje biały ptak,

Tam chodzi chłopiec blady.

Wiady! Wiady! Wiady!

Ot tam jest tak.

Czym są „wiady”? To dziecinne i ludowe słowo „wiadomo”. Sztuka bez pokus, taka, która stoi poza ziemską małostkowością, która nawet nie wie, że jest sztuką, to sztuka niewinna. I taka sztuka zasługuje w oczach Cwietajewej na najwyższe uznanie.

Sztuka nie jest świętością. To pokusa, najbardziej nieprzezwyciężona pokusa ziemi. A kto jest księciem tego świata, wszyscy wiemy. Ktoś powiedział kiedyś do Cwietajewej, że dokonuje rzeczy wzniosłych, służąc Bogu swoją sztuką, tak jak służy kapłan. Ta odrzekła porywczo: „Jeśli moje rzeczy wyłączają, rozświecają, oczyszczają – to tak, jeśli prowadzą na pokuszenie – to nie, i raczej by mi kamień u szyi przywieszono”. Ale poeta ma także wolę. Wolą poety jest jego słuch. Poeta musi nasłuchiwać nieustannie, aż usłyszy, i nie zapisywać niczego, czego nie usłyszał. Bowiem poeta nie jest właścicielem, lecz przechodniem tajemnicy.

I czy faktycznie poeta jest jak dziecko? Poeta jest jak dziecko, ale łączy ich nie niewinność, tylko nieodpowiedzialność. Poeta jest nieodpowiedzialny jak dziecko – zna i uwielbia jedynie zabawę. A jak wiadomo, wszelkie ograniczenia moralne i społeczne potrafią zniszczyć każdą świetną zabawę. Zatruć radość. Nie ma tworzenia bez radości tworzenia. Jak podaje polski Słownik etymologiczny, słowo „bawić” pochodzi od „bawa”, a to od „być”, jak „sława” od „słyć”. Można kogoś czegoś nabawić albo pozbawić. Wybawić albo zbawić.

Święty Tomasz z Akwinu mówił, że jest pięć dróg radości. Jedną z nich jest kąpiel i sen. Ale kolejną – kontemplacja prawdy. „Nie ma nic przyjemniejszego od kontemplowania prawdy”. Cwietajewa pisze: „Wnosząc swoje sumienie, zamącicie naszą twórczą zabawę. (...) To, co dla was jest «zabawą», dla nas jest jedyną sprawą poważną. Poważniej nie będziemy nawet umierać”. Tę prawdę czuje chyba każdy poeta. A także tę, że sacrum nie jest ani dobre, ani złe. Sacrum to niepokojąca tajemnica. I dlatego sztukę można w tym sensie uznać za świętość. Ale – przestrzega Cwietajewa – jeśli ktoś pragnie służyć Bogu albo ludziom i spełniać dobre uczynki, niech lepiej wstąpi do Armii Zbawienia i porzuci wiersze. Poetka nie daje nikomu prawa sądu nad poetą. „Bo nikt nie wie”. Tylko poeci są tymi, którzy wiedzą, ale oni nikogo nie sądzą. Jeżeli istnieje – mówi Marina Cwietajewa – Sąd Ostateczny słowa, „jestem wobec niego czysta”.

SOJUSZ SAMOTNOŚCI

Wszystko tracę jak skórę, a pod skórą – gołe mięso albo ogień: jestem – Psyche.

Marina Cwietajewa Z LISTU DO ALEKSANDRA BACHRACHA

Jadę do Nieborowa późnym wieczorem, w krótkim momencie głębokiej zimy 2016 roku. Jest pełnia, więc być może jutro pogoda się zmieni i przyjdzie odwilż. Myślę o Marinie w Pradze, do której dotarła w 1923 roku jako emigrantka z Rosji przez Berlin, o jej domach, czy raczej pokojach, w Mokropsach i Wszenorach, wioskach położonych niedaleko Pragi, właściwie na jej obrzeżach. O deszczach i wilgoci, o paleniu w piecu i chodzeniu do studni po wodę. O praniu, które nie chce schnąć. O wilgotnych zaciekach na ścianie. O narodzinach syna Mura, który miał być Borysem – duchowym synem Pasternaka – ale tym razem wyrozumiały mąż, Siergiej Efron, zdecydowanie się nie zgodził na ten zbyt już brawurowy gest. Tak czy owak Mur, czyli Gieorgij, przyszedł na świat 1 lutego 1925 roku we Wszenorach pod Pragą. A dwa tygodnie później Marina napisała do Pasternaka: „Borysie, przez te wszystkie lata żyłam z Panem, z Pańską duszą”.

Trudno wyobrazić sobie Marinę w chałupie z bali, pod lasem, w listopadowej mgle. Może jej praski epizod byłby łatwiejszy do wyobrażenia, gdyby mieszkała w samej Pradze, obok mostu Karola, tam gdzie stoi figurka uwiecznionego w jej wierszach praskiego rycerza. Najstarszy na świecie most kamienny o tak wielkiej rozpiętości przęseł prowadzi na Stare Miasto. Na wschodnim końcu mostu stoi staromiejska wieża mostowa z umieszczonymi na niej siedzącymi postaciami cesarza Karola IV, jego syna Wacława IV oraz świętego Wita, świętego Wojciecha i świętego Zygmunta. To z pewnością najpiękniejsza budowla tego typu w Europie. Wzniesiona u schyłku XIV wieku jest nie tylko uzupełnieniem i ozdobą mostu Karola, ale także częścią obwarowań praskiego Starego Miasta. Ze wszystkich trzydziestu figur świętych stojących na moście najbardziej wzruszająca jest figura Jana Nepomucena, przez wieki strzegącego miasta przed powodzią. W 1342 roku zrzucono ją z mostu do Wełtawy. Jedna z figur na moście Karola to praski rycerz opisany w wierszach Cwietajewej z jej czeskiego okresu. Marina często spacerowała w tych okolicach, nad Wełtawą, ze swoimi praskimi rycerzami: Konstantym Rodziewiczem, Markiem Słonimem, Aleksandrem Bachrachem. Ale było to święto wymagające porzucenia domowych obowiązków i oderwania się od twórczej pracy. Święto rozmów i obcowania z niezwykłą, konieczną dla poetki atmosferą miasta. Przyjeżdżała do Pragi najczęściej jak mogła, aby karmić swoją poetycką wyobraźnię i szalone serce. Karmiła je nie tylko Pragą Hradczan, mostu Karola i pięknem barokowych kościołów, ale także niepokojącą, mroczną atmosferą miasta Golema, opisaną w romantycznej powieści grozy przez Gustava Meyrinka, czy legendą cesarza Rudolfa II, szalonego władcy – kolekcjonera, otoczonego na swoim praskim dworze magami, alchemikami i astrologami kabalistami. Syciła się atmosferą, w której żył i tworzył Franz Kafka. Z mężem bywała w Pradze rzadko, choć może to on najbardziej ze wszystkich towarzyszy jej spacerów zasługiwał na miano praskiego rycerza, o czym świadczy jego wnikliwie rozpaczliwy i rycersko powściągliwy praski list wysłany do Maksymiliana Wołoszyna aż na Krym, gdy dowiedział się o zdradzie Mariny i postanowił odejść. Ale, jak baśniowy Iwanuszka przy Alonuszce z rosyjskiej bajki, zostanie. Aby jej strzec przed Jędzą – Utopicą. Jednak Jędza Utopica w końcu pokona Sergiusza i wciągnie go pod wodę. Zanim to się stanie, przez całe życie będzie trwał między nim a Mariną ten, jak go określi córka Ariadna, „sojusz samotności”.

Konstanty Rodziewicz, czeski kochanek Mariny, był – tak jak Sergiusz Efron – oficerem białej armii. W wieku niespełna trzydziestu lat znalazł się na emigracji w Czechosłowacji i podobnie jak mąż Cwietajewej zapisał się na uniwersytet w Pradze. To z miłości do niego powstały dwa wspaniałe utwory Cwietajewej: Poemat góry i Poemat kresu. Konstanty Rodziewicz był prawdopodobnie największą i najbardziej realną miłością Mariny. Ale, jak pisze Irma Kudrowa, być może to właśnie wtedy, w Pradze, zaczęła oplatać Cwietajewą „sieć kłamstwa i szantażu”, która doprowadziła do jej tragicznej śmierci w Jełabudze. Albo może jeszcze wcześniej, gdy na progu jej mieszkania w Moskwie, 14 lipca 1921 roku stanął Ilja Erenburg z listem od cudownie odnalezionego męża. Wtedy Marina zdecydowała się na emigrację. Dla Krzysztofa Tura, autora posłowia do polskiego wydania książki Kudrowej, zgoda władz na emigrację poetki wydaje się co najmniej dziwna. Co prawda w latach dwudziestych wyjazd z ZSRR nie był niemożliwy, ale dotyczył dwóch kategorii osób: tych, które „zasłużyły sobie na zaufanie”, i artystów, co do których spodziewano się, że będą „godnie”, choć zawsze pod odpowiednim nadzorem, reprezentować sowiecką kulturę i naukę. Trzecią kategorią były osoby deportowane. Przydzielenie paszportu Cwietajewej, która była żoną białogwardzisty, a na wieczorach w Moskwie odważnie recytowała wiersze sławiące białą armię, z punktu widzenia władz powinno być raczej ryzykowne. W tym samym czasie Aleksander Błok, który chciał wyjechać do Finlandii dla ratowania zdrowia, mimo zabiegów, i to dość uporczywych, Gorkiego i Łunaczarskiego, zgody nie otrzymał. Wymagał natychmiastowego leczenia i zmarł jeszcze w tym samym roku. Krzysztof Tur, tłumacz i znawca rosyjskiej literatury, stawia tezę, że być może Sergiusz Efron w tym czasie przestał już być „wrogiem ludu”. Miał wszak za sobą cieszący się złowrogą sławą obóz w Gallipoli. Niedobitki armii generała Wrangla ewakuowano do obozów jenieckich w Turcji. WCzK już w styczniu 1921 roku opracowała „projekt rozłożenia wranglowców”. Działaniami tymi kierował bezpośrednio Lew Trocki. Podobno trzon sowieckiej agentury wśród emigracji rosyjskiej został zwerbowany właśnie w latach 1921–1922 w tureckich obozach. Warunki żołnierzy były straszne. Głód, brak perspektyw i światopoglądowe kłótnie wranglowców. Podobno najwięcej kandydatów, wśród których mogli wybierać werbownicy WCzK, znajdowało się właśnie w najcięższym obozie w Gallipoli. Tam także razem z Sergiuszem Efronem przebywał Konstanty Rodziewicz. Dzisiaj już wiadomo, że Rodziewicz był agentem GPU i NKWD o bardzo długim stażu. W czasie wojny domowej został wzięty do niewoli przez białych jako oficer Armii Czerwonej i pozornie przeszedł na ich stronę, faktycznie wykonując zadania wywiadowcze. Ewakuował się z armią generała Wrangla i w obozie w Gallipoli spotkał Sergiusza Efrona. Sytuacja Efrona była beznadziejna, bez żadnych perspektyw na przyszłość, bez nadziei. Marina przebywała z córkami w Moskwie (o śmierci Iriny jeszcze wtedy nie wiedział), wydawało się, że rodzina nie ma szans na spotkanie. Tymczasem z obozu w Gallipoli Sergiusz wraz z Rodziewiczem trafił do Pragi, otrzymał stypendium, rozpoczął studia na praskim Uniwersytecie i dostawał drobną pomoc finansową. Dołączyła do niego Marina z Ariadną i rozpoczęli przerwane małżeńskie życie. Sergiusz studiował filozofię, niebawem kończył trzydzieści lat. Już wtedy mówił wprost, że nie wie, czy opowiedział się po właściwej stronie – wszak obie wykazały się takim samym poświęceniem i odwagą, i obie takim samym okrucieństwem. Robił wrażenie smutnego i wypalonego wewnętrznie. Założył pismo studenckie i był ostro atakowany przez paryską emigrację za zamieszczane w nim artykuły. Jeden z nich został oceniony jako „skandalicznie wprost bolszewicki”. Oburzona tym atakiem Marina napisała ostry pamflet na emigracyjną prasę rosyjską wydawaną w Paryżu. Znalazły się w nim takie słowa: „Ojczyzna nie jest tylko określonym terytorium, zachowuje się ją na zawsze we wspomnieniach, ma się ją we krwi. Ci, którzy lękają się, że już nie odnajdą się w Rosji, nie noszą jej w sobie. A ci, którzy ją w sobie noszą, nie utracą jej do końca życia. Poeci, myśliciele, pisarze winni widzieć Rosję w jej pełnym, historycznym wymiarze, od księcia Igora po Lenina, zamiast oburzać się w gronie ślepych krytykantów jej teraźniejszością (...). Należy podziwiać heroiczny instynkt życia, który wyrażają pisarze sowieccy na przekór więziennym kratom i niekończącym się oskarżeniom. Jeśli się kiedykolwiek w przyszłej Rosji odnajdą, to nie jako zaledwie tolerowany relikt przeszłości, ale jako gość uznany i oczekiwany”.

Sytuacja rosyjskiej emigracji była bardzo zróżnicowana wewnętrznie, a także emigranckie życie, jak każde, dla jednych było ciężką walką o byt, a dla innych całkiem przyjemną egzystencją. Niezależnie jednak od tego wszyscy, choć też na różne sposoby, tęsknili za Rosją. I tą realną, i tą mityczną, krainą dzieciństwa, której już nie było, a która żyła w sercach i w pamięci wygnańców.

W latach 1917–1929 Rosję opuściły trzy miliony ludzi. Osiedlali się właściwie wszędzie, ale rosyjskie życie kulturalne rozkwitło w Berlinie, w Paryżu, a także, szczególnie po wybuchu wojny, w Nowym Jorku. Berlin był pierwszym wielkim przystankiem rosyjskiej emigracji. Miasto było dla Rosjan stosunkowo niedrogie z powodu kryzysu ekonomicznego i dewaluacji marki. Ponadto w latach dwudziestych Niemcy były jedynym państwem europejskim utrzymującym stosunki dyplomatyczne i gospodarcze z Rosją sowiecką. W Berlinie otwarto rosyjskie kawiarnie, księgarnie, kabarety, sklepy, lombardy i antykwariaty, a uciekinierzy dysponujący zazwyczaj tylko biżuterią i dewizami mogli sobie pozwolić na wynajęcie dużego mieszkania na przedmieściach miasta. W Berlinie mieszkali wówczas Strawiński, Rachmaninow, Horowitz, a gdy w 1922 roku przyjechała tam Cwietajewa, spotkała Chodasiewicza, Berberową, Nabokova, Remizowa, Biełego, Gorkiego i Erenburga. W mieście działało wiele rosyjskich wydawnictw, bo koszty druku były niezwykle niskie. Na początku lat dwudziestych w Berlinie skupiała się lewicowa awangarda, która po 1917 roku zachowała przekonanie o jedności rosyjskiej kultury, co z kolei odrzucało środowisko paryskie. Jednak gdy w połowie lat dwudziestych ugrupowanie emigracyjne „Zmiana drogowskazów” wszczęło kampanię na rzecz powrotu emigrantów do Rosji i przy poparciu rządu sowieckiego założyło gazetę „W przededniu”, berlińska emigracja podzieliła się na dwa wrogie obozy. Jedni chcieli budować mosty między emigracją a sowiecką ojczyzną, drudzy przeciwnie, uważali to za hańbę i zdradę ideałów białej Rosji. Ponadto w połowie lat dwudziestych rząd niemiecki ustabilizował markę i Berlin stał się bardzo drogi dla rosyjskich uchodźców. Rosjanie wyjeżdżali wtedy do Pragi albo do Paryża. Jakkolwiek bogaci i biedni to oczywiście temat niegodny poety, inna była sytuacja Mariny Cwietajewej i Sergiusza Efrona, których nie stać było nawet na wynajęcie mieszkania w Pradze, a inna Dymitra Mereżkowskiego i Zinaidy Gippius, którzy posiadali przed wojną piękne mieszkanie w Paryżu i wyjazd na emigrację był dla nich po prostu kolejną podróżą do Francji. W Paryżu własnym kluczem otworzyli mieszkanie, gdzie wszystko było jak dawniej: kanapy, lampy, książki, porcelanowe filiżanki i znajomy widok z okna. Emigracja była dla nich, tak się przynajmniej na początku wydawało, powrotem do paryskiego domu. Wielu członków starej petersburskiej elity wracało wówczas do kosmopolitycznego stylu życia, który prowadzili w Petersburgu. Zamieszkiwali w hotelu Ritz, a ogromne rachunki płacili rzadką kolekcją carskich monet, z którymi uciekli z Rosji. Taki styl życia prowadził na przykład książę Aleksander Michajłowicz, szwagier okrutnie zamordowanego cara. Diagilew, Strawiński, Szalapin, Gonczarowa czy Prokofjew czuli się w Paryżu jak w domu. Stworzyli tam „Małą Rosję” będącą kontynuacją stylu życia artystycznego środowiska kulturalnego, które istniało w Petersburgu w początkowych latach XX wieku. Nabokov opisywał to pokolenie emigrantów jako „niemal nierealnych ludzi, którzy imitowali w zagranicznych miastach obczyzny wymarłą cywilizację, odległe, nieledwie legendarne, nieledwie sumeryjskie miraże Sankt Petersburga i Moskwy lat 1900–1916 (choć wówczas, w latach dwudziestych i trzydziestych, zakrawały one na 1916–1900 p.n.e.). W prywatnych mieszkaniach i wynajmowanych salach organizowano wieczorki literackie, podczas których aktorki o przebrzmiałej sławie wywoływały nostalgiczne echa spektakli moskiewskich Teatru Artystycznego, a mierni pisarze brnęli przez mgłę rytmicznej prozy”. Na lato jeżdżono „jak dawniej” do Biarritz, a na południu Francji, w domach przypominających te z Wiśnowego sadu Czechowa, organizowano ziemiańskie przyjęcia, jak dawniej na rosyjskiej wsi. Odrodziło się także prawosławie, w rosyjskich cerkwiach w Paryżu odbywały się nabożeństwa upamiętniające ważne cerkiewne święta. No cóż, nawet tęsknota za Rosją była pewnie inna w hotelu Ritz niż w wiejskiej chacie na obrzeżach Pragi, gdzie trafiła Marina Cwietajewa.

Przygnębiona ciężkimi warunkami życia, szukając pożywki dla poezji, Marina wdała się w burzliwy romans z Konstantym Rodziewiczem. Polityka nigdy jej nie interesowała, ale nie była głucha na historię. Przeciwnie, historia często wdzierała się do jej wierszy, czasami nawet jako profetyczne przeczucie apokalipsy. Już na emigracji próbowała opublikować swoje wspomnienia z czasów rewolucji bolszewickiej, jednak wydawcy wahali się, kwestionując stronniczy charakter jej dzienników. W liście do emigracyjnego dziennikarza rosyjskiego Romana Guła, który mieszkał w Berlinie, pisała z Czechosłowacji 5 marca 1923 roku: „W mojej książce nie ma polityki, lecz tylko tragiczna, bardzo tragiczna prawda o zimnie, głodzie i gniewie tamtych lat! Moja maleńka córeczka zmarła z głodu w ochronce. To pewnie też jest polityka (ochronka była bolszewicka)”. Polityczne uwikłania czy myślenie kategoriami politycznymi były w ogóle poza zasięgiem wzroku i słuchu Mariny. Można powiedzieć, że działo się to w zbyt niskich rejestrach, do których jej wysoko szybująca dusza nie miała dostępu. Marina zacznie rozumieć, że znalazła się w pajęczej sieci utkanej przez nieludzką politykę tamtych czasów, dopiero po powrocie do Moskwy, a być może już w ostatnich latach paryskiej emigracji. Nigdy jednak nie zwątpi w szlachetność pobudek, które kierowały Siergiejem. Nie uwierzy, że mógł działać w złej intencji. Co więcej, nie będzie mógł w to uwierzyć sam Sergiusz, przesłuchiwany w roku 1939 w strasznym więzieniu w Lefertowie.

Ale zanim Marina osiadła w Czechach, które będzie uważała, bardziej niż Francję, za swoją drugą ojczyznę – jak już wiemy, przejechała przez Berlin, gdzie najważniejsze okazało się (jak zwykle, jak zawsze) nie spotkanie z mężem, ale z poetą Andriejem Biełym.

W samochodzie zbliżającym się drogą prowadzącą między ścianami Puszczy Bolimowskiej do pałacu w Nieborowie słucham radia. „Dwójka”. Z Nieborowa do Berlina Cwietajewej nie jest daleko. I nie chodzi o autostradę, którą można mknąć do Niemiec, jeśli nie zjedzie się w porę w leśną drogę niedaleko Łowicza. Chodzi o światy pozornie wyabstrahowane nie tylko z codzienności, ale także z rzeczywistości XXI wieku. Pałac Radziwiłłów w Nieborowie i Berlin Cwietajewej wydają się niedzisiejsze. Przypomina mi o tym niespodziewanie radiowa audycja. Rozmowa z Markiem Rabijem o jego najnowszej książce Życie na miarę. To współczesny reportaż o przemyśle odzieżowym w Bangladeszu. Po strasznej katastrofie w kwietniu 2013 roku, gdy zawalił się budynek Rana Plaza, pod którego gruzami zginęło około 1200 dzieci, kobiet i mężczyzn pracujących w tej ogromnej szwalni, Marek Rabij pojechał do Bangladeszu, do Dhaki, aby z bliska zbadać warunki, w jakich produkuje się ubrania dla polskich i zagranicznych marek. Wracał tam kilkakrotnie, aby odpowiedzieć sobie na pytanie, czy katastrofa wpłynęła jakoś na funkcjonowanie globalnego przemysłu odzieżowego. Jak się łatwo domyślić – nie wpłynęła. Co gorsza Marek Rabij postawił bezsilną diagnozę, że my, główni odbiorcy ubrań produkowanych w nieludzkich warunkach, nic nie możemy zrobić. To, czy będziemy, czy nie będziemy kupowali ubrań, nie zmieni sytuacji ludzi zatrudnianych przez wielkie fabryki. Potem, jakby na zamówienie, reportaż o blogerach i trendsetterach mieszkających w Internecie i kreujących publiczne gusta. Wizerunek wycenia się w lajkach. Kamil Pawelski, czyli „Ekskluzywny Menel”, bloger modowy, ma ponad sto tysięcy fanów na Facebooku. Tylko o sześć tysięcy mniej od Kasi Tusk. Profil Kuby Wojewódzkiego, który jest jedną z najpopularniejszych gwiazd polskiego Facebooka, lajkuje około sześciuset tysięcy osób. Ale to i tak nic w porównaniu z bożyszczem kobiet i mężczyzn, Cristianem Ronaldo, śledzonym na Twitterze przez prawie czterdzieści milionów ludzi. Specjaliści od reklamy w Internecie policzyli, że za jeden wpis reklamowy Ronaldo dostałby dwieście sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Jeden wpis to maksymalnie sto czterdzieści znaków. Wychodzi prawie dwa tysiące dolarów za literę. Ciekawe. Czasami zamieszczam na Facebooku fragmenty listów Cwietajewej, jej wiersze, czasem ściągam z Youtuba jakąś piosenkę do jej wiersza albo filmik z jej fotografiami. Moje posty lajkuje zazwyczaj od sześciu do czternastu osób. Zaczynam się zastanawiać, jaki sens w dzisiejszym świecie – gdzie ludzie najchętniej piszą i czytają gorące, często niezwykle ciekawe reportaże, ale także interesują się wirtualnym, wykreowanym, więc nieprawdziwym życiem bliźnich – ma pisanie poezji, a zwłaszcza o poezji. Kogo interesuje rosyjska poetka Marina Cwietajewa? I dlaczego właściwie tak bardzo chcę napisać o niej książkę? Na pytanie, po co dzisiaj pisać wiersze, odpowiedziałam sobie już dawno. Robię to dla siebie, to moja rozmowa, sposób porozumiewania się ze światem, próba otwarcia na transcendencję. Ale książka o Cwietajewej? Przypominam sobie, myśląc o Bangladeszu, córkę Mariny, Ariadnę, na dziesięcioletnim zesłaniu w Turuchańsku. Ariadnę – Alę, która wzięta z domu w sandałkach i letniej sukience, kilka dni siedziała pod drzwiami więziennej celi przekonana, że zaszła jakaś pomyłka. Myślę o sile ducha Ali, która przesłuchiwana, bita i przetrzymywana w karcerze, naga, po kostki w wodzie, miała jeszcze dość siły, żeby pocieszać współwięźniarki, opowiadać zabawne historie i zrobić na urodziny jednej z nich tort z herbatników i utartego z cukrem masła. O Ali, która młodziutkiej współwięźniarce, Wali Freiberg, uczennicy aresztowanej za napisanie sztuki o Stalinie, włożyła do węzełka duży kawał cukru, gdy tę zabierali do więzienia na Butyrkach. Wala po latach wspominała: „A kiedy mnie przywieźli do Butyrek wtedy, po rozprawie, rozwijam swój węzełek z rzeczami, patrzę, a tam spory kawał cukru. Oczywiście, Ala mi go włożyła. Prawie rok nie tknęłam tego cukru, przechowywałam go na pamiątkę...”. Córka Cwietajewej miała ogromne poczucie humoru, dar zjednywania sobie ludzi i, jeszcze wtedy, odnawialne rezerwy radości. Wierzyła, że wróci z zesłania i będzie żyła z ukochanym Mulem – Samuelem Gurewiczem. Na zesłanie, najpierw do Kniażego Pogostu, koleją w kierunku Workuty, jechała dwadzieścia dwa dni i dwadzieścia dwie noce. W stołypinowskim wagonie podzielonym na wąskie przedziały. W przedziale były dwie półki jedna nad drugą i trzecia na bagaż. Okien nie było. Zamiast drzwi krata, którą zamykali od strony korytarza konwojenci. Jedna z towarzyszek podróży, Tamara Słańska, zapisała: „Dwa razy dziennie prowadzono do ustępu. Raz dziennie dawano kubek wody, konwojenci topili w wiadrze śnieg. Karmiono, jak na wszystkich etapach, solonymi uklejami i cały wagon jęczał – pi-ić! (...) Ala całą drogę streszczała nam powieści kryminalne, wymyślała zabawne historie...”. 16 lutego dojechali do Kniażego Pogostu. Zamieć, wiatr do szpiku kości, szczekające psy konwojentów. Za drutem kolczastym, na wieżach wartownicy, wokoło las i śnieżne zaspy. Ala została tu na osiem lat. Do stycznia 1943 roku mieszkała w stuosobowym baraku, którego ściany zimą od środka pokrywały się szronem. Pracowała w kombinacie, do którego chodziła z łagru wiele kilometrów, po bezdrożach, w śniegu po kolana, a wiosną w błocie. Przez osiem lat szyła na maszynie bieliznę dla żołnierzy, naprawiała płaszcze wojskowe. Wieczorem, z mokrymi nogami, po ciemku, po błocie, wracała do łagru. 31 marca 1941 roku napisała do narzeczonego: „Muleńku mój, po raz nie wiedzieć który powtarzam – doskonale zdaję sobie sprawę, w jak trudnej jesteś sytuacji. Żywię do Ciebie bezgraniczną wdzięczność za Twój stosunek do mnie, do mamy, do Mura, no w ogóle; jeżeli przestaniesz mnie kochać, jeżeli ten układ stanie się dla Ciebie zbyt wielkim ciężarem, to pamiętaj, że najlepiej dowiedziesz mi swojej przyjaźni, pozostawiając mnie krótko i jasno mojemu losowi”. Tak też się stało. Po powrocie Ali z zesłania spotkali się jeszcze kilka razy, ale Mulo wrócił do żony i syna. Rozstrzelano go w 1958 roku. Ala całe życie zajmowała się spadkiem po matce, ocalaniem jej papierów, wierszy, wspomnień i pamięci o niej.

Myślę o Sergiuszu zastrzelonym w więzieniu na Butyrkach, o ostatecznym geście Mariny zakładającej sobie pętlę na szyję w pustej chałupie w Jełabudze. Myślę o jej pięknych wierszach, które przez te wszystkie lata rewolucji bolszewickiej, wygnania, a potem stalinowskiego reżimu w Rosji, pisała. Myślę o jej stole, którego zawsze codziennie się przytrzymywała.

Mój stole, mój wierny psie!

Dziękuję, żeś ze mną szedł

Uparcie, gdziem tylko szła,

I chronił, i strzegł od zła.

Dziękuję ci, stole mój,

Wytrwały jak juczny muł,

Żeś szedł, nie zginając nóg,

Pod wiecznym brzemieniem snów.

(...)

Słupnika słup, rygiel ust,

Me lustro, mój los, mój luz,

Proroków judejskich znak –

Tyś mój gorejący krzak!

(...)

Lipiec 1933

Tłum. Wiktor Woroszylski

Myślę o jej tułaczce, jej losie, jej stole i chyba już wiem, dlaczego piszę tę książkę. Wjeżdżając w bramę nierealnego Nieborowa, widzę światła w wieży Gałczyńskiego, w wieży poety. I niekoniecznie odpowiedzią jest tym razem moja ulubiona fraza z noblowskiego przemówienia Josifa Brodskiego, że poezja to najwyższy przejaw ludzkiej ewolucji. Niekoniecznie odpowiedzią jest zdanie pewnego mądrego Żyda, mojego wielkiego przyjaciela, że kiedy powstaje wiersz, świat już nie jest taki sam, jest lepszy, piękniejszy, inny. Raczej myślę o katastrofie w Rana Plaza, o Ali, która straciła najpiękniejsze lata, słoneczną urodę i zdrowie w Kniażym Pogoście i Turuchańsku, a także o stole Mariny. O losie człowieka wobec totalitarnych reżimów, bez względu na to, czy jest to nieludzka twarz współczesnego kapitalizmu, czy komunizm. I o bohaterstwie poety i każdego człowieka, który myśli niezależnie, chroni swój świat, ocala to, co piękne i kruche, przytrzymując się z całej siły krawędzi swego stołu, kalecząc palce i rozdzierając duszę. Myślę o dzieciach z Rana Plaza, które dzień po katastrofie ganiają za piłką, i o ich rodzicach, którzy, nie zastanawiając się nad paradoksem Hioba, chcą mieć nowe dzieci. Myślę o tysiącach istnień, które straciły życie, nie pozostawiając po sobie ani grobu, ani pamięci. Parkuję przed pałacem, którego ostatni właściciel wyjechał stąd w styczniu 1945 roku i nigdy nie wrócił. Jego żona zmarła w obozie w Krasnogorsku, książę szedł za trumną i płakał. Piękna księżna, której fotografie wielokrotnie oglądałam w gabinecie mojego ojca – kuratora Nieborowa. I wiem, że mimo sześciu lajków na moim facebookowym koncie napiszę tę książkę o Marinie – poetce czy może, jakby wolała sama Marina, o Marinie – Poecie. Bo poeta jest jeden i jego ustami przemawiają wszystkie poetki i wszyscy poeci tego świata. Bo będzie to książka o tym, że sensem życia jest po prostu samo życie, gonitwa za piłką, kurczowe trzymanie się krawędzi stołu, przy którym powstaje wiersz. A pod podszewką wiersza zawsze czai się sens – odpowiedź na pytania wszechświata.

MARINA CWIETAJEWA

PRZYSZŁAM NA ŚWIAT ZALEDWIE JA

Biedna matka, jakże ją martwiłam i jak nigdy nie dowiedziała się, że cała moja „niemuzykalność” była jedynie „inną” muzyką.

Marina Cwietajewa, MATKA I MUZYKA

„Dziecku nie trzeba wyjaśniać, dziecko trzeba zaklinać”. Od urodzenia zaklinana przez matkę pianistkę, kochającą muzykę i piękno, nieuchronnie musiała zostać poetką. Szczególnie że próbowała nie dać się zakląć i nawet z Diabłem wchodziła w konszachty.

„Diabeł mieszkał w pokoju mojej siostry Walerii – na górze, prosto ze schodów, czerwonym, atłasowo-adamaszkowo jedwabnym, z wiecznym ukośnym słupem słońca, w którym nieprzerwanie i prawie nieruchomo wirował kurz. (...) Nic się w pokoju nie działo. On siedział, ja stałam. I kochałam go”. Tak pisała w eseju Diabeł, przed którym postawiła motto: „Skumał się diabeł z dziecięciem”.

Buntowała się przeciwko muzyce i kochała słowa. Ale muzyka nigdy jej nie opuściła i pozostała w jej poezji, choć czternastoletnia Marina po śmierci matki pożegnała jednocześnie i muzykę, i dzieciństwo.

„Po śmierci matki przestałam grać. Nie pamiętam, lecz powoli grę skasowałam. (...) W milczeniu i uparcie likwidowałam swoją muzykę. Tak morze, odchodząc, pozostawia doły, z początku głębokie, później coraz bardziej płyciejące, a później ledwo wilgotne. Te muzyczne doły – ślady matczynych mórz – zostały we mnie na zawsze” – pisała w eseju Matka i muzyka. Muzyczność poezji Cwietajewej – nie tylko rytmiczna, intonacyjna i rymotwórcza, ale także sięgająca w głąb słowa, odczytująca brzmienie, powiązania z innymi, pokrewnymi brzmieniami, przerzucająca muzyczne mosty między kontekstami słów – jest innowacyjna i niezwykła na tle całej poezji rosyjskiej. Kiedy poetka przestanie słyszeć wewnętrzną muzykę, a stanie się to mniej więcej rok po powrocie do Rosji i rok przed śmiercią, przestanie pisać.

Matka nade wszystko pragnęła, aby córki, Marina i Anastazja, były „wolnymi artystkami”. Marina pianistką, a Anastazja – Asia tancerką.

„Kiedy zamiast upragnionego, z góry przesądzonego, niemal nakazanego syna Aleksandra przyszłam na świat zaledwie ja, matka, ambitnie zdławiwszy westchnienie, powiedziała: «Będzie przynajmniej muzykiem»”.

Marina przybyła na świat 26 września 1892 roku. W dwa lata później urodziła się jej ukochana siostra Anastazja i to właśnie ona, łagodna i śliczna Asia, w odczuciu Mariny była ulubienicą matki i całej rodziny. W domu dorastała jeszcze starsza od Mariny o dziesięć lat Waleria i przyrodni brat Andriej – dzieci ojca z pierwszego małżeństwa. Owdowiały profesor Iwan Władimirowicz Cwietajew bardzo kochał swoją pierwszą żonę, Barbarę Dymitriewnę. Była córką znanego konserwatywnego historyka, autora szkolnych podręczników, na których wychowywały się kolejne pokolenia uczniów, profesora Dymitra Iłowajskiego. Gdy umarła, osierociła nie tylko męża, ale także dwoje dzieci, którym ojciec pragnął dać odpowiednie wychowanie. Chciał, aby dorastały w pełnej rodzinie. Niebawem mu się to uda i stworzy swoim dzieciom prawdziwy dom.

RODZICE MARINY CWIETAJEWEJ

Jeszcze w żałobie profesor Iwan Cwietajew poznał młodą i utalentowaną muzycznie Marię Aleksandrownę Meyn. Zachwyciły go jej uroda, inteligencja, świetne wychowanie. Maria znała biegle kilka języków, pasjonowała się literaturą, wróciła właśnie z długiej podróży po Włoszech, która nadała jej europejski polor i pociągającą światowość. No i miała dwadzieścia dwa lata, podczas gdy profesor liczył sobie czterdzieści cztery. Była uczennicą profesora Rubinsteina, pianisty, u którego pobierała nauki gry na fortepianie. Fortepian i muzyka to jej pasja i miłość. Była młodą, ale nieprzeciętną kobietą. Niestety, kochała innego. Mężczyznę żonatego, który ich romans ukrywał. Dotknięta w swojej młodzieńczej godności Maria zerwała związek i zdecydowała się przyjąć oświadczyny profesora Cwietajewa, ujęta jego szlachetnością, dobrocią i troską o małe dzieci, dla których postanowiła być prawdziwą matką. Mimo, jak twierdziła, złamanego serca, w małżeństwie odnalazła spokój i nawet pewien rodzaj szczęścia. Była dobrą, ale wymagającą matką dla całej czwórki, także córek, które się wkrótce urodziły. Matką, nie macochą. Aby dobrze wypełniać swoje obowiązki, musiała jednak zrezygnować ze swojej największej pasji, wyrzec się artystycznej kariery. Zdolna pianistka pożegnała nie tylko swoją pierwszą, wielką miłość do żonatego mężczyzny, ale także Beethovena, Schuberta, Chopina. Ale, jak wspomina Marina, muzyka w ich domu brzmiała zawsze: dzieci usypiały przy dźwiękach utworów fortepianowych. Matka swoje ambicje przelewała na córki. To Marina okazała się dzieckiem utalentowanym muzycznie i matka z zapałem i bezwzględnością zaczęła uczyć ją gry na fortepianie. Od historii, geografii, gramatyki, arytmetyki i dobrego wychowania były nauczycielki – guwernantki. Matka była od muzyki. Poetka wspomina te zmagania z muzyką, z fortepianem, z nutami, gdy, czteroletnia, już wiedziała, że to słowa, a nie nuty są jej przeznaczeniem.

„Upał. Błękit. Muzyka i udręka. Fortepian stoi przy samym oknie, jak gdyby rozpaczliwie usiłował (...) wyjść przez nie, a przez okno, już do połowy wkroczywszy jak żywy człowiek, wdzierał się jaśmin. Pot spływa, palce mam czerwone – gram całym ciałem, całą swoją niemałą siłą, całym ciężarem, całym naciskiem, a najważniejsze: całym swoim wstrętem do grania”.

Mimo tego wstrętu robiła tak znaczne postępy, że wstąpiła do słynnej szkoły muzycznej Zograf-Płaksiny. W wieku siedmiu lat ambitna Marina już występowała publicznie. Na razie na koncercie najbardziej utalentowanych uczniów. Jednak słowa pociągały Marinę znacznie bardziej niż nuty. Było to tak widoczne, że Maria Aleksandrowna Meyn zrobiła w dzienniku notatkę o swojej pierworodnej córce: „A może będzie poetką?”.

Marina kochała muzykę ekstatycznie, ale tylko wtedy, gdy jej słuchała. Najchętniej w wykonaniu swojej matki. Sama natomiast czytała Puszkina, recytowała z pamięci wiersze, uprawiała gry słowne w kilku językach: rosyjskim, francuskim i niemieckim. Przyrodnia siostra Waleria wyjmowała dla niej książki z domowego księgozbioru.

„W pokoju Walerii, nie mając jeszcze siedmiu lat, przeczytałam ukradkiem, z doskoku, oglądając się i nasłuchując, czy matka nie nadchodzi, Eugeniusza Oniegina, Mazepę, Rusałkę, Pannę-włościankę, Cyganów i pierwszą powieść w moim życiu: Anais”.

W wieku dziewięciu lat Marina została zapisana do żeńskiego gimnazjum przy ulicy Sadowej. Po lekcjach przychodziła po nią Anastazja w asyście guwernantki. Anastazja była o dwa lata młodsza, łagodniejsza i ładniejsza.

Marina właściwie żadnej swojej szkoły nie znosiła. To była dla niej opresyjna instytucja pełna nakazów i zakazów. Natomiast w domu „w pokoju Walerii była miłość, mieszkała miłość, i to nie tylko jej i do niej, siedemnastoletniej: wszystkie te albumy, zapiski, paczule, seanse spirytystyczne, atramenty sympatyczne, korepetytorzy, próby, przebieranie się za markizy, nacieranie rzęs wazeliną”. Waleria, czyli Lora, dawała też Marinie lektury zakazane. Na przykład Martwe dusze Gogola, z których Marina rozumie tylko jedno, straszne: że dusze są martwe.

„Diabeł mieszkał w pokoju Walerii, bo w pokoju Walerii, przemienione w szafę z książkami, stało drzewo poznania dobrego i złego (...). Do pokoju Walerii Diabeł przyszedł na gotowe miejsce: mojej zbrodni, matczynych zakazów”.

W domu Marina była szczęśliwa, chociaż nie lubiła siebie. Uwielbiała jednak wyjeżdżać z Moskwy do rodzinnej willi z ogrodem w Tarusie, w guberni kałuskiej. W Moskwie mieszkali w domu przy Zaułku Triochprudnym. Marina lubiła ten dom i swój pokój na mansardzie. Jednak tam, w Tarusie, była wolność, step, rzeka Oka. Maryna od dzieciństwa pragnęła być jedyna i kochana najbardziej, najmocniej. Nielogicznie, namiętnie, bez uzasadnienia. Choćby, a może właśnie najbardziej, przez mieszkające w Tarusie biczownice.

„Cyrylówny były w Tarusie przed nami wszystkimi, może nawet przed Tatarami, których zardzewiałe pociski znajdowaliśmy w strumieniu. Cyrylówny miały w Tarusie swój dom, swoją Matkę Boską i swojego rudawego Chrystusa. To wszystko na obrazach”.

Mit biczownicy stanie się zresztą prywatnym mitem Mariny. To właśnie matka dała temu solidne podstawy, wymagając od swojej córki rzeczy wielkich, czasami niemożliwych, dla dziecka zbyt trudnych.

„O, jakże spieszyła się matka z nutami, z literami, z Undynami, z pogardą dla fizycznego bólu, ze świętą Heleną, z jednym przeciw wszystkim, z jednym – bez nikogo (...). Żeby było o czym wspominać. Żeby nakarmić od razu – na całe życie. (...) Czy matka wiedziała, że będę poetką? Nie, szła va banque, stawiała na nieznane, na siebie utajoną, a dalej – na nieziszczonego syna Aleksandra, który musiał wszystkiemu podołać”.

Marina czuła się dzieckiem niekochanym przez rodziców, za to kochanym i pożądanym przez taruskie biczownice. Kim były te Marynowe biczownice? Chłystówki z Tarusy należały do mistycznej sekty duchowego chrześcijaństwa zwanej Chłystami, bardzo wpływowej w Rosji na przełomie XIX i XX wieku. Wyraz „chłyści” pochodzi od rosyjskiego słowa „hliestać”, czyli biczować się. Początkowo, jeszcze w XVII wieku, obrzędy chłystowskiej sekty polegały na śpiewaniu pieśni religijnych i ekstatycznym powtarzaniu: „Oj Bóg, oj duch, król Bóg, król duch”. Z czasem główną formą kultu stało się wykonywanie w ekstazie tańca kołowego połączone z wzajemnym biczowaniem lub samobiczowaniem. Dla Mariny tajemnicze chłystówki „istniały (...) tylko w liczbie mnogiej, bo nigdy nie chodziły w pojedynkę, ale zawsze we dwie, nawet z sitem pełnym jagód przychodziły we dwie, jedna młodsza, druga starsza, trochę młodsza i trochę starsza, były bowiem wszystkie w jakimś zbiorowym wieku – między trzydziestką a czterdziestką – wszystkie miały tę samą twarz, opaloną, bursztynową, spod jednakowego rąbka chustki – białego, i rąbka brwi – czarnego, płonęło jednakowe zbiorowe oko przysłonięte brązową powieką obrzeżoną miotełką rzęs. Imię miały także jedno, zbiorowe, a właściwie nie imię, ale imię ojca: Cyrylówny, a prywatnie – biczownice”.

Letni dom, wakacje w Tarusie – to najszczęśliwsze wspomnienia. Cyrylówny przynoszą jabłka i maliny. Do Cyrylówien jeździ się w odwiedziny. Poetka wspomina swój taruski raj w poetyckim eseju Cyrylówny:

„A mnie biczownice najbardziej kochają! – z tą myślą zasypiałam.

Maryno-malino (...). Wcześnie wstałaś, kochanie? Nie wyspałaś się, ślicznotko? – Cyrylówny otaczały mnie, obejmowały, podawały z rąk do rąk, wciągając mnie wszystkie razem w jakiś korowód niczym swój wspólny skarb. Moich – ani Mamy, ani taty, ani bony, ani Lery, ani Andriuszy, ani Asi – nie pamiętam w tym raju”.

To bardzo leśmianowski obraz, po leśmianowsku perwersyjny. Marina, brzydka Marina o dużej głowie i dużych rękach – tak przynajmniej się czuła – podawana sobie miłośnie, z rąk do rąk, w taruskim gęstym ogrodzie przez biczownice. Biczownice mówiły: „Maryneczko, ślicznotko, zostań z nami, będziesz naszą córką”. Bo przecież matce, zamiast oczekiwanego syna Aleksandra – pianisty, urodziła się Marina, córka – poetka.

W roku 1933 w Paryżu, a właściwie w Clamart, które później, w 1962 roku niechlubnie skojarzy się z zamachem na prezydenta Francji Charles’a de Gaulle’a, Marina Cwietajewa w liście do Wiery Buninowej wspominała swoje dzieciństwo jak zatopioną Atlantydę, przysypaną popiołem Therę po wybuchu wulkanu. Jak na swój temperament wspominała spokojnie, raczej nostalgicznie: „Niech Pani posłucha. Przecież to wszystko się skończyło i skończyło się na zawsze. Domów tamtych już nie ma. Drzew (...) – nie ma. Nas tamtych również nie ma. Wszystko spaliło się do cna, zatonęło na zawsze. To, co jest – jest w nas: w Pani, we mnie, w Asi i jeszcze w nielicznych. Niech się Pani nie śmieje, ale jesteśmy naprawdę ostatnimi Mohikanami” (Clamart, 19 sierpnia 1933).

W ukochanej Tarusie powstał młodzieńczy wiersz Mariny, dziękczynny i ekstatyczny.

MODLITWA

Ja pragnę cudu, Chryste Boże!

Teraz, w tej chwili, o przedświcie!

O, pozwól umrzeć mi w tej porze,

Pokąd jak książka dla mnie życie.

Tyś mądry, ty nie raczysz odrzec:

„Żyj dalej, to nie koniec pieśni”.

Obdarowałeś mnie – zbyt szczodrze!

Ja wszystkich dróg – chcę jednocześnie!

Wszystkiego chcę: z duszą Cygana

Ze śpiewem chodzić na rozboje,

Za wszystkich cierpieć przy organach,

Jak Amazonka pędzić w boje;

Z gwiazd wróżyć w czarnej wieży strasznej,

Dzieci prowadzić w przód, przez cień...

Żeby był mitem – dzień wczorajszy

I był szaleństwem – każdy dzień!

Kocham krzyż, jedwab, kraski, krajki,

A moja dusza to mgnień ślad...

Dzieciństwo dałeś mi – jak z bajki

I śmierć mi ześlij – w kwiecie lat!

26 września 1909, Tarusa

Tłum. Zbigniew Dmitroca

Proza Mariny Cwietajewej jest metaforyczna, a jej wspomnienia zmitologizowane, archetypiczne. To wspomnienia poetki, gdzie wszystko jest symboliczne. Dom dziadka Iłowajskiego, w którym Marina bywała, słynny Dom koło Starego Pimena to królestwo Hadesu, pomoru młodości, strasznego starca, przy którym umiera wszystko co młode i piękne. Dziadek Iłowajski jawi się dziecku jako „Charon, który przewozi przez Letę wszystkie swoje śmiertelne dzieci jedno po drugim”. Najpierw swoją córkę Barbarę Dymitriewnę, pierwszą żonę ojca Mariny. Potem w czeluści Tartaru, niczym Prozerpina, uprowadzona zostanie młodziutka Nadia, córka z kolejnego małżeństwa, potem umrze brat Nadii, Sierioża, jak „Ganimedes porwany przez Zeusa, Heraklesowy ulubieniec Hyles wciągnięty do źródła przez zachwycone nimfy”. Te wszystkie śmierci położą się tragicznym cieniem na wczesnych wspomnieniach Mariny. Ale zanim to nastąpi, jej dziecięcą miłością i fascynacją stanie się Puszkin. Puszkin – miłość, Puszkin – pierwszy poeta, Puszkin – Murzyn. W eseju Mój Puszkin poetka nazywa go Murzynem. Według niej każdy Poeta to Murzyn, odszczepieniec, odmieniec, inny. Pod koniec życia będzie myślała o poetach tak samo, ale już z pełną świadomością. W dzieciństwie Puszkin-Murzyn to było tylko przeczucie jakże trafnej metafory. Świat według Mariny nie daruje poetom, że odważają się być poetami, zniszczy ich i potępi. Ale bycia poetą się nie wybiera, to znamię jest od Boga.

Pamięta, jak czteroletnia zobaczyła w pokoju matki obraz pod tytułem Pojedynek. „Czarna z białym, bez żadnej kolorowej plamy sypialnia matki, czarne z białym okno: śnieg i pręty owych drzewek, czarny z białym obraz – Pojedynek. Na bieli śniegu dzieje się tam czarna sprawa, zawsze czarna sprawa czerni zabijającej poetę”.

Dorosła Marina Cwietajewa świadomie pisząca swoje niezwykłe, poetyckie eseje uczyni symbolicznym i metaforycznym wszystko, co przytrafiło się jej w dzieciństwie.

„Puszkin był moim pierwszym poetą – i mój pierwszy poeta został zabity (...).

Natalii Gonczarowej nie wspominano wcale, dowiedziałam się o niej znacznie później, już jako dorosła. Po tylu latach błogosławię to milczenie matki. Mieszczańska tragedia urosła do wielkości mitu. Tak, nikogo trzeciego w tym pojedynku właściwie nie było. Było dwóch – ktokolwiek i jeden. Te odwieczne postacie liryki Puszkinowskiej: poeta i czerń. Czerń, tym razem w mundurze gwardzisty, zabiła poetę”.

Marina Cwietajewa ma pełną świadomość mitologizowania swojego dzieciństwa, konsekwentnie tę mitologię buduje. „Wszystko pamiętam emocjonalnie, ale niewiele pamiętam w sposób wiarygodny: ani daty, ani godziny (...). Słowem, wszystko pamiętam jak przez sen”.