Wyga - Jack London - ebook + książka

Wyga ebook

Jack London

4,3

Opis

"Wyga" to powieść przygodowa Jacka Londona, której akcja toczy się na Alasce, podczas "Gorączki złota".

Kit Bellew, to młody chłopak z wielkiego miasta, pracujący w redakcji jednej z gazet. Podczas spotkania ze stryjem dowiaduje się o planowanej wyprawie na Alaskę i decyduje się wziąć w niej udział. Kit odkryje w sobie swoją słabość fizyczną oraz kompletny brak przygotowania do twardego i męczącego życia poszukiwacza złota. Wyśmiewany i poniżany przez doświadczonych podróżników, pełen determinacji i pewności siebie, postanawia kontynuować swoją przygodę i dorównać starym wygom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 199

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (6 ocen)
3
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jack London
Wyga
Kurzawa Bellew

Wersja Demonstracyjna

Jack London

„Wyga”

Copyright © by Jack London, 1925

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018

Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania

lub edytowania tego dokumentu, pliku

lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.

 Tekst jest własnością publiczną (public domain)

ZACHOWANO PISOWNIĘ

I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.

Skład: Adam Brychcy

Projekt okładki: Adam Brychcy

Druk: Zakł. Graficzne „Drukarnia Bankowa”

Tłumacz: Jerzy Bandrowski

Tytuł oryginału:Smoke Bellew / Alaska Kid

Wydawnictwo: E. Wende i Spółka

Warszawa, 1925

ISBN: 978-83-8119-457-0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin

tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706

http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]

PRZEDSMAK MIĘSA

I

 Na początku był Krzysztofem Bellew. Zczasem, kiedy był w gimnazjum, stał się Krzychem Bellew; następnie w kołach cyganerji artystycznej w San Francisco nadano mu przezwisko Kit Bellew. Wkońcu znany był tylko pod imieniem Kurzawy. Historja rozwoju jego imienia jest zarazem historją jego rozwoju osobistego. A nie byłoby jej nigdy, gdyby nie miał słabej matki, żelaznego wuja i gdyby nie był otrzymał pewnego listu od Gilleta Bellamyego.

 — Właśnie przejrzałem numer „Fali” — pisał z Paryża Gillet. — Prawdę mówiąc, O’Harze może się to udać. Ale są błędy i niedopatrzenia. (Tu następowało szczegółowe wyliczenie braków puszczającego pierwsze pędy nowego tygodnika). Idź do niego, odwiedź go i powiedz mu, że to twoje własne zdanie, nie wspominając ani słowem o mnie. Gdyby się dowiedział, że to ja pisałem, zrobiłby mnie zaraz swoim korespondentem paryskim, na co nie mógłbym się zgodzić, ponieważ wielkie miesięczniki i tygodniki płacą mi za moje rzeczy naprawdę. A przedewszystkiem nie zapomnij powiedzieć mu, żeby koniecznie spławił cymbała, który pisze sprawozdania z muzyki i sztuki. Pamiętajcie też, że San Francisco miało zawsze swą własną literaturę. A dziś jej nie ma. Poradź mu, niech się rozejrzy, niech wyszuka jakiego warjata, któryby mu pisał przegląd tygodniowy, tylko żeby w to wsadził prawdziwą poezję, blask i koloryt San Francisco.

 Stosownie do tej instrukcji Kit Bellew udał się do redakcji „Fali” z radami i wskazówkami. O’Hara wysłuchał. O’Hara spierał się, O’Hara ustąpił, O’Hara spławił cymbała piszącego krytyki. Ale O’Hara miał swe kruczki i zrobił właśnie to, czego się obawiał Gillet w dalekim Paryżu. Jeśli O’Hara czego chciał, żaden przyjaciel nie mógł mu odmówić. Był słodki i niezłomnie uparty. To też zanim Kit Bellew zdołał się wymknąć z redakcji, stał się współwłaścicielem i współpracownikiem pisma, przyrzekł pisać tygodniowo całe kolumny recenzji, dopókiby się ktoś przyzwoitszy nie znalazł, i zobowiązał się dostarczać co tydzień feljeton na dziesięć tysięcy słów z życia San Francisco — a wszystko bez żadnego wynagrodzenia. O’Hara tłumaczył, że „Fala” była narazie pismem deficytowem; twierdził też z równem przekonaniem, iż w San Francisco jeden tylko człowiek był zdolny do pisania feljetonów tygodniowych — a tym człowiekiem był Kit Bellew.

 — O, Boże, więc to ja jestem tym warjatem! — jęknął Kit, schodząc wąskiemi schodami.

 W ten sposób stał się niewolnikiem O’Hary i nienasyconych kolumn „Fali”. Tydzień po tygodniu spędzał w krześle redakcyjnem, walcząc z wierzycielami, zmagając się z zecerami i wypisując dwadzieścia pięć tysięcy słów tygodniowo. A pracy nie ubywało. „Fala” była ambitna. Zachciało się jej ilustracji. Koszty były wielkie. „Fala” nigdy nie mogła zapłacić honorarjum Kitowi ani też innym współpracownikom.

 — Oto do czego się dochodzi, gdy się jest dobrym kolegą! — mruknął Kit pewnego razu.

 — A więc Bóg zapłać dobrym kolegom! — wykrzyknął O’Hara, potrząsając ze łzami w oczach prawicą Kita Bellew. — Uratowałeś mnie, Kit, to też w ogień skoczyłbym za ciebie! Jeszcze trochę, stary — a będzie lepiej!

 — Nigdy! — jęknął Kit. — Jasno widzę swój los. Nigdy się stąd nie wydostanę!

 Wkrótce potem miał złudzenie, że przecież znalazł wyjście z sytuacji. Upatrzywszy odpowiednią chwilę, w obecności O’Hary omal się nie przewrócił, potknąwszy się o krzesło. W kilka minut później uderzył się znów o róg biurka i, macając niepewnemi palcami, zaczął szukać gumy.

 — Lampartowałeś się? — mruknął O’Hara.

 Kit przetarł oczy dłonią i przez chwilę patrzał na niego zaniepokojony.

 — Nie, to nie to — odpowiedział po jakimś czasie. — To moje oczy. Poprostu — zaczynam niedowidzieć.

 Przez kilka dni przewracał się i potykał o wszystkie sprzęty w redakcji. Ale serca O’Hary to nie wzruszyło.

 — A wiesz co, Kit? — odezwał się pewnego dnia. — Ja ci coś powiem. Idź do okulisty. Mam znajomego — niejakiego doktora Hassdapple’a. To „morus”! Nic cię to nie będzie kosztowało. Zapłacimy mu ogłoszeniami. Ja sam z nim pomówię.

 Wkońcu postawił na swojem i wyprawił Kita do okulisty.

 — Nic pańskim oczom nie brakuje — zawyrokował lekarz po starannem zbadaniu. — Doprawdy, oczy ma pan świetne — para takich na miljon!

 — Nie wspominaj pan o tem O’Harze — bronił się Kit. — I niech mi pan da parę czarnych okularów.

 A w wyniku tego wszystkiego O’Hara okazywał Kitowi dużo współczucia i z żarem mówił o tym czasie, kiedy „Fala” stanie wreszcie na własnych nogach. Na szczęście Kit Bellew miał własne dochody. W porównaniu z dochodami innych ludzi były one małe, wystarczały jednakże, aby z nich móc opłacić wpisowe w kilku klubach i kawalerski pokój w dzielnicy studenckiej. Prawdą też jest, że od czasu jak Kit Bellew stał się wspólnikiem O’Hary, osobiste jego wydatki zostały znacznie zredukowane. Nie miał kiedy wydawać pieniędzy. W domu wogóle już nie bywał i nie urządzał dla członków miejscowej cyganerji słynnych kolacyjek z przepysznemi potrawami, podawanemi na gorących rusztach. Mimo to chodził wciąż bez grosza, ponieważ „Fala” w swych groźnych a, niestety, częstych chwilach kryzysów finansowych pochłaniała zarówno jego „flotę”, jak jego pracę umysłową.

 Stale co jakiś czas pojawiali się rysownicy pism ilustrowanych, którzy nie chcieli już dłużej dostarczać ilustracyj, drukarze, którzy periodycznie odmawiali dalszego druku, wreszcie chłopak redakcyjny, który co rusz to wypowiadał służbę. W takich chwilach O’Hara patrzył na Kita, a Kit robił swoje.

 Kiedy parowiec „Excelsior” przybył z Alaski, przynosząc wieści o nowej febrze złotej w Klondike, od której cały kraj zwarjował, Kit zrobił O’Harze krotochwilną propozycję:

 — Słuchaj, O’Hara! — rzekł. — Ta gorączka złota zapowiada się na większą skalę. Wracają czasy czterdziestego dziewiątego roku. A gdybym tak pojechał i „zrobił” ją dla „Fali”?... Pojadę na własny koszt.

 Ale O’Hara potrząsnął głową przecząco.

 — Nie mogę się w żaden sposób obejść bez ciebie w redakcji, Kit. A oprócz tego — niema jeszcze godziny, jak rozmawiałem o tem z Jacksonem. Wyjeżdża jutro do Klondike i zobowiązał się przysyłać tygodniowe korespondencje i zdjęcia. Piłowałem go tak długo, aż mi to przyrzekł. A co najlepsze — nic nas to nie będzie kosztowało.

 Drugi raz zgadało się o Klondike tegoż popołudnia w klubie, do którego Kit „wdepnął” przypadkiem; w jednej z nisz czytelni natknął się na swego wuja.

 — Hallo, bracie mej matki! — powitał go Kit, osuwając się na obity skórą fotel i wyciągając nogi. — Może się przysiądziecie do mnie?

 Zamówił „coctail”, ale wuj poprzestał na lekkiem krajowem winku czerwonem, stanowiącem jego jedyny napój. Pełne potępienia spojrzenie rzucił na „coctail” a potem na twarz siostrzeńca. Kit spostrzegł, że zbiera się na dłuższe kazanie.

 — Wpadłem tu tylko na chwilę! — uprzedził pośpiesznie atak. — Muszę zebrać trochę dat co do ekspedycji Keith’a i Ellery i zrobić z tego jakie pół kolumny.

 — Co się z tobą dzieje? — pytał wuj. — Wyglądasz mizernie. Jesteś fizycznie poprostu zniszczony!

 Całą odpowiedzią Kita był głuchy jęk.

 — Już widzę, że będę miał przyjemność pogrzebania cię.

 Kit smutno potrząsnął głową.

 — Tylko bez niszczącego robactwa, dziękuję bardzo. Wolę krematorium.

 John Bellew należał do starego, krzepkiego i twardego pokolenia, które w pięćdziesiątych latach wozami przemierzyło stepy; była w nim siła, siła młodości, spędzonej na zdobywaniu nowej ziem.

 — Źle żyjesz, Krzysztofie. Wstyd mi za ciebie.

 — Droga do ołtarza, he? — zaśmiał się Kit.

 Starszy pan wzruszył ramionami.

 — Szkoda tych piorunujących spojrzeń, bracie mej matki. Bardzobym chciał, żeby to była droga do ołtarza. Ale — odcięto mi ją. Nie mam czasu.

 — Więc cóż do — — —

 — Przemęczenie.

 John Bellew zaśmiał się szorstko i niedowierzająco.

 — Uczciwą pracą?

 I znowu dał się słyszeć śmiech.

 — Ludzie są tworami swego otoczenia — rzekł Kit, wskazując szklankę wuja. — Wasz humor jest cienki i gorzki, jak wasz napój.

 — Przeciążenie pracą! — śmiał się wuj. — Wszakże ty przez całe swoje życie ani centa nie zarobiłeś.

 — Załóżmy się, że tak! Zarobiłem — a tylko nigdy nic mi nie wypłacono. Zarabiam pięćset dolarów tygodniowo a robię za czterech.

 — Pewnie obrazy, których nikt nie chce kupić, albo inne jakieś bzdurstwa w tym rodzaju. Umiesz pływać?

 — Pływałem czasem.

 — Siedzisz na koniu jako tako?

 — Próbowałem i tej emocji.

 John Bellew wylał na niego całe swe oburzenie.

 — Szczęśliwy jestem, że ojciec twój nie dożył całej chwały twojego niedołęstwa — rzekł. — Twój ojciec był mężczyzną, mężczyzną w każdym calu. Rozumiesz to? Mężczyzną całą gębą. Pewny jestem, że wybiłby ci z głowy ten muzykalno-artystyczny obłęd!

 — Niestety, te zwyrodniałe czasy! — westchnął Kit.

 — Jabym to mógł zrozumieć i ostatecznie tolerować nawet — mówił wuj ugodowo, — gdyby ci to coś przynosiło. Ale nigdy, przez całe życie ani grosika nie zarobiłeś i wogóle nie zrobiłeś nigdy nic porządnego.

 — Akwaforty, obrazy, wachlarze — wtrącił z uporem Kit.

 — Jesteś bazgracz i knociarz! Cóżeś ty za obrazy namalował? Brudne akwarele i kicze jak zmory. Nic nigdy nie wystawiłeś nawet tu, w San Francisco.

 — Oho, zapomina wuj, że w przedpokoju klubu wisi jeden mój obraz.

 — Bohomaz!!! A muzyka? Ta twoja kochana zwarjowana matka wydawała setki na twoje lekcje. A ty przepartoliłeś wszystko i do niczego nie doprowadziłeś. Żebyś kiedy choć pięć dolarów zarobił akompaniowaniem byle komu na koncercie! A twoje piosenki — warjactwa, których nikt nie chce drukować, a które śpiewa tylko banda ogłupiałych „nadludzi”.

 — Wydałem przecie książkę — te sonety, pamięta wuj? — bronił się Kit miękko.

 — Ile cię to kosztowało?

 — Jakieś paręset dolarów.

 — Czego jeszcze dokazałeś?

 — Wystawiłem sztukę plain-airową na werandzie klubowej.

 — I cóżeś zyskał?

 — Sławę!

 — I to ty, który umiesz pływać i próbowałeś jeździć konno!

 John Bellew postawił szklankę z niepotrzebną gwałtownością.

 — No i cóżeś ty wart? Ładnie was wychowują. Na uniwersytecie nawet w piłkę nożną nie grałeś. Nie wiosłowałeś. Nie — —

 — Trochę się boksowałem, biłem się na szable...

 — Kiedy boksowałeś się ostatni raz?

 — Dość dawno już. Ale uchodziłem za doskonałego eksperta w obliczaniu czasu i odległości, tylko tego niby...

 — Gadaj szczerze.

 — Uważano, że jestem... nierówny...

 — Próżniak — poprostu.

 — To też mnie samemu zawsze się zdawało, że „nierówny” to określenie zbyt łagodne.

 — Mój ojciec, szanowny panie dobrodzieju, a twój dziadek, uważasz, — stary Izaak Bellew, zabił jednem uderzeniem pięści człowieka w sześćdziesiątym dziewiątym roku życia.

 — To jest — ten człowiek miał sześćdziesiąt dziewięć lat?

 — Nie, twój dziadek, — ohydny bandyto! Jak ty będziesz miał sześćdziesiąt dziewięć lat — komara nie zabijesz!

 — Czasy się zmieniły, o, bracie mojej matki! Za zabójstwo idzie się dziś do więzienia.

 — Twój ojciec zrobił nie śpiąc sto osiemdziesiąt pięć mil konno i trzy konie padły pod nim.

 — Gdyby doczekał naszych dni, robiłby tę drogę, chrapiąc w Pullmanie.

 Starszy pan o mało nie udławił się złością. Ale przecie przełknął ją jakoś i raczył spytać.

 — Ile masz lat?

 — Zdawałoby mi się...

 — Ja sam wiem dokładnie. Dwadzieścia siedem. Skończyłeś szkoły w dwudziestym drugim roku życia — pięć lat wałęsasz się, bawisz i próżnujesz. I czemże ty jesteś przed Bogiem i przed ludźmi? Kiedy byłem w twoim wieku, miałem tylko jeden komplet bielizny. Konwojowałem bydło w Coluzie. Byłem twardy jak krzemień, a spać mogłem z kamieniem pod głową. Żyłem bifsztykami i niedźwiedziem mięsem. A fizycznie dziś jestem z pewnością zdrowszy i mocniejszy od ciebie. Ważysz najwyżej jakieś sto sześćdziesiąt pięć funtów. Dziś jeszcze mógłbym cię bez trudu rozciągnąć na ziemi lub wymłócić pięściami.

 — Nie potrzeba przecie dokazywać cudów siły, aby wypić „coctail” lub filiżankę herbaty — mruknął Kit lekceważąco. — O, bracie mojej matki, czyż nie widzicie, że czasy się zmieniły? A oprócz tego źle mnie wychowano. Moja kochana, zwarjowana matka...

 John Bellew zrobił gniewny gest.

 — Jak wuj sam ją scharakteryzował, była dobrą dla mnie. Ubierała mnie zawsze w ciepłe trykociki i tak dalej. Jako młody chłopak parę razy spędziłem wakacje w opisany powyżej przez wuja, tak zwany specyficznie męski sposób — ale dziwno mi, że też wuj nigdy mnie nie zaprosił. Brał wuj przecie ze sobą Robbie i Hal’a i woził ich przez Sierras i Meksyk...

 — Byłeś zbyt wydelikaconym paniczykiem.

 — A, to już wasza wina, o, bracie mej matki, wasza i tej mojej — jakby tu powiedzieć — kochanej matki. Byłem przecie tylko wątłem dziecięciem! Cóż mi pozostawało prócz akwafort, obrazów i wachlarzy? Czyż więc moja wina, że nie zaznałem, co to trud w pocie czoła?

 Starszy pan spojrzał na swego siostrzeńca z nietajonym wstrętem. Cierpieć nie mógł tych łagodnych wymówek wiecznie pobłażającej sobie lekkomyślności.

 — Dobrze. Mam właśnie zamiar urządzić sobie tak zwane przez ciebie „męskie“ wakacje. Gdybym cię tak zaprosił i chciał wziąć ze sobą?

 — Muszę stwierdzić, że zaproszenie jest poniekąd spóźnione. A dokądże to wuj się wybiera?

 — Hal i Robert jadą do Klondike. Mam zamiar odprowadzić ich przez Przełęcz do Jeziora a potem wrócić.

 Nie mógł mówić dalej, bo młody człowiek skoczył i chwycił go za rękę.

 — Mój zbawco!

 W Johnie Bellew zbudziło się natychmiast podejrzenie. Nie śniło mu się nawet, aby jego zaproszenie mogło być przyjęte.

 — Nie myślisz chyba na serjo? — rzekł.

 — Kiedy wyruszamy?

 — Będzie to ciężka przeprawa. Będziesz zawadzał.

 — Nie, nie będę. Będę pracował. Nauczyłem się pracować, odkąd jestem w „Fali”.

 — Każdy musi wziąć ze sobą żywność na cały rok. Tobołów zwali się tam tyle, że tragarze indyjscy nie będą w stanie ich przenieść. Hal i Robert będą musieli sami transportować całe swoje wyekwipowanie. Jadę z nimi — aby im w tem pomóc. Jeśli chcesz jechać z nami, musisz też pomagać.

 — Zobaczymy!

 — Ale co ty tam udźwigniesz! — żachnął się wuj.

 — Kiedy wyjeżdżamy?

 — Jutro.

 — Niechże wuj sobie nie pochlebia przypadkiem, że to wszystko sprawiło kazanie wuja — mówił Kit, żegnając się z nim. — Właśnie chciałem wyrwać się stąd, wszystko jedno dokąd, byle jak najdalej od O’Hary.

 — O’Hara? Któż to taki? Japończyk?

 — Nie. To Irlandczyk, handlarz niewolnikami i mój najserdeczniejszy przyjaciel. Jest on wydawcą, właścicielem, redaktorem i wogóle najgrubszą rybą w „Fali”. Co chce to zrobi. Duchom może kazać sobie służyć.

 Tej samej nocy Kit Bellew pisał do O’Hary.

 „Jadę na kilkutygodniowe wakacje. Będziesz musiał obejrzeć się za jakimś warjatem, któryby pisał ci przegląd tygodniowy. Bardzo mi przykro, stary, ale moje zdrowie tego wymaga. Zato, gdy wrócę, wezmę się do roboty ze zdwojoną energją”.

II

 Kit Bellew wylądował wśród opętanego ruchu w zatoce Dyea, zapchanej tysiącami funtów bagażu, zawierającego narzędzia i zapasy żywności, i tysiącami ludzi.

 Te niezmierne masy bagażu, całemi górami wyrzucane z parowców na brzeg, zaczęły powoli troczyć się w górę doliną Dyea w kierunku grzbietu Chilcoot. Był on odległy o dwadzieścia osiem mil zaledwie, ale transport mógł się odbywać tylko na plecach ludzkich. To też, mimo że tragarze indyjscy podnieśli cenę z ośmiu centów od funta na czterdzieści, byli zawaleni pracą i nie ulegało wątpliwości, że zima zaskoczy większą część bagażu po niewłaściwej stronie działu wód.

 Najdelikatniejszym ze wszystkich „mamusinych synków” był oczywiście Kit. Jak setki innych jego towarzyszów podróży dźwigał wielki rewolwer, przyczepiony do pasa z nabojami. Co do tego to winę ponosił i jego wuj, pełen wspomnień dni bezprawia. Ale sam Kit Bellew miał usposobienie romantyczne. Był zachwycony wrzeniem i bujną wrzawą złotej gorączki, na której życie i ruch patrzył okiem artysty, entuzjazmując się nią. Na serjo jej nie brał. Jak to mówił na pokładzie statku — ostatnia jego godzina jeszcze nie wybiła. Był sobie na wakacjach, ot, popatrzeć przez płot, jak ludzie żyją na świecie — i wrócić.

 Zostawiwszy na piasku swych towarzyszów, czekających, rychło parowiec wyrzuci na brzeg ich bagaż, wałęsał się po zatoce, zdążając ku staremu etapowi handlowemu. Nie dął się, choć zauważył, że inni „rewolwerowi” fanfaronują niesłychanie. Minął go olbrzymi, na sześć stóp wysoki Indianin z nieprawdopodobnie wielkim ciężarem. Kit szedł za nim chwilę, podziwiając bajeczne łydy tego człowieka i pełną wdzięku swobodę, z jaką się poruszał pod ciężkiem brzemieniem. Indjanin złożył ciężar na schodach przed głównem wejściem do etapu i Kit przyłączył się do grupy poszukiwaczy złota, którzy z podziwem otoczyli tragarza. Ładunek jego ważył sto dwadzieścia funtów, co wywołało uwagi, wygłaszane z szacunkiem i podziwem. Była to bądź co bądź sztuka nielada i Kit bardzo wątpił, aby mógł kiedykolwiek dźwignąć taki ciężar, a cóż dopiero iść z nim.

 — Pójdziecie z taką furą aż do jeziora Lindermana, stary? — zapytał Indjanina.

 Olbrzym, prostując się z dumą, mruknął, że tak.

 — Co wam przyniesie taki jeden ładunek?

 — Pięćdziesiąt dolarów.

 Tu Kit przerwał rozmowę. Wzrok jego padł na młodą kobietę, stojącą w drzwiach etapu. Różniła się tem od innych kobiet, przybyłych na pokładzie statku, że nie miała kusej spódnicy ani bloomerowskiej bielizny[1]. Ubrała się poprostu do podróży, jak byłaby się ubrała każda inna kobieta. Co go uderzyło, to wrażenie, że tu właśnie jest na swojem miejscu, że do tego świata należy. Prócz tego była młoda i ładna. Piękność i płeć jej jasnej, owalnej twarzy przykuły go do siebie i Kit patrzył na nią tak długo, aż to odczuła i spotkała jego wzrok chłodnem, bacznem spojrzeniem ciemnych oczu, okolonych długiemi rzęsami. Oczy te z widoczną uciechą zsunęły się z jego twarzy na wielki rewolwer u pasa, a potem znów przeniosły się na twarz, pełne rozbawionego uśmiechu lekceważenia. Uderzyło go to, jak kijem. Zwróciwszy się ku stojącemu obok mężczyźnie, wskazała mu Kita. Towarzysz jej zmierzył go wzrokiem od stóp do głowy tym samym uśmiechem lekceważenia.

 — Chechaquo — rzekła dziewczyna.

 Mężczyzna, który w swem taniem ubraniu i rozlatującej się kurtce wełnianej miał wygląd włóczęgi, uśmiechnął się sucho, a Kitowi zrobiło się dziwnie nieswojo, choć nie wiedział czemu. Mimo wszystko, kiedy ta para odeszła, uchwalił jednogłośnie, że dziewczyna jest nadzwyczajnie ładna. Zapamiętał sobie jej chód, przysięgając, że pozna go choćby po tysiącu lat.

 — Zauważyliście tego człowieka z dziewczyną? — trącił go w podnieceniu sąsiad. — Wiecie, kto to?

 Kit zatrząsł przecząco głową.

 — Cariboo Charley. Przed chwalą mi go pokazano. Wielkich on rzeczy dokonał w Klondike. Jeden z dawnych traperów. Dwanaście lat spędził nad Yukonem. Właśnie stamtąd przyjechał.

 — A co znaczy „chechaquo”?

 — Wy jesteście „chechaquo”, ja jestem „chechaquo” — brzmiała odpowiedź.

 — Może być, że jestem, ale powinnibyście się naprzód przekonać. Co znaczy to słowo?

 — „Mamin synek”.

 Idąc zpowrotem ku zatoce, Kit bezustannie przeżuwał to słowo. Nie należy do przyjemności być nazwanym „maminym synkiem” przez taką kozę z wyraźnie oszczerczemi skłonnościami.

 Kiedy tak szedł między workami, mając oczy przepełnione wizją Indjanina z olbrzymiem brzemieniem, przyszło mu na myśl spróbować swych sił. Wybrał sobie worek mąki, ważący, — jak wiedział — równo sto funtów. Stanąwszy koło niego, pochylił się i z wysiłkiem zarzucił go sobie na plecy. W pierwszej chwili pomyślał, że to jest ciężar w sam raz dla niego. W następnej przyszedł do przekonania, że jednak w krzyżach jest słaby. Potem zaklął, a po pięciu nędznych minutach runął na brzemię, z którem się przed chwilą zmagał. Ocierając pot z czoła, ujrzał wśród gór rozmaitych worków Johna Bellew, przyglądającego mu się z zimnym, sarkastycznym uśmiechem.

 — O Boże! — wykrzyknął apostoł hartu. — Oto z lędźwi naszych wyszło pokolenie słabeuszów. W szesnastym roku życia bawiłem się takiemi drobiazgami.

 — O, bracie mej matki! — odpowiedział Kit. — Zapominacie, że mnie nie karmiono niedźwiedziem mięsem.

 — I będę się bawił, choćbym miał lat sześćdziesiąt.

 — Może mi wuj pokaże?

 John Bellew pokazał. Prawda, że nie miał więcej jak czterdzieści osiem lat, ale pochyliwszy się nad workiem, zważył go, ujął dobrze aby nie stracić równowagi i, dźwignąwszy go, jednym ruchem stanął wyprostowany z workiem mąki na plecach.

 — Chwyt, mój chłopcze, chwyt, i uważasz? — krzyże!

 Kit z szacunkiem zdjął kapelusz.

 — O, bracie mej matki! Jesteście cudownym okazem! Jak myślicie, potrafię się nauczyć tego chwytu?

 John Bellew wzruszył ramionami.

 — Weźmiesz ogon pod siebie, zanim stąd ruszymy!

 — Niech się wuj o to nie boi! — jęknął Kit. — Tam jest O’Hara, lew ryczący. Nie wrócę, póki nie będę musiał wrócić.

Przypisy

[1].Na Alasce z powodu wielkich mrozów, kobiety noszą wełnianą bieliznę pomysłu Amerykanina Bloomera. Stąd bielizna bloomerowska jak w Niemczech Jaegerowska. (Przyp. tłum).

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok